sobota, 30 kwietnia 2011

Jak pojmuję tolerancję

Jak napisałem wczoraj, nie lubię ludziom psuć zabawy, ani tych którzy każdy przejaw cudzej radości chcą zohydzić i zepsuć. To dlatego kompletnie nie mogłem zrozumieć tak intensywnego wybuchu agresji moich znajomych wobec Williama Windsora i jego Kate. Z jednej strony ani mnie to ziębi ani parzy, bo pieniądze i tak nie moje. Skoro jednak tylu Brytyjczyków (i nie tylko) miało uciechę ("igrzyska", bo na brak chleba to Brytyjczycy nie narzekają), to tym bardziej się cieszę. Miło się cieszyć. Oddawać się zgorzknieniu i krytyce jest niemiło. Jednakowoż niektórzy odczuwają piękne uniesienia podczas smutych uroczystości. To dlatego denerwowali mnie w zeszłym roku ci, którzy przypuścili bezpardonowy atak na uroczystości pogrzebowe Lecha Kaczyńskiego.

Tymczasem z Londynu przenosimy się do Rzymu, gdzie tłumy (nie tak wielkie, jak się spodziewano, jak zauważył złośliwie Janusz Palikot) będą uczestniczyć w uroczystościach beatyfikacyjnych Jana Pawła II, pierwszego papieża-Polaka. Przyznam się szczerze, że bardzo lubiłem tego człowieka o łagodnym uśmiechu i wielkim poczuciu humoru. Osobiście nie było dla mnie problemu, że był reprezentantem religii. Ponieważ był postacią znaną i przez wielu kochaną w naszym kraju (choć oczywiście nie tylko), lubiłem go tak, jak kochałem swoje babcie, kobiety niezwykle pobożne, a przy tym najwspanialsze istoty pod słońcem. Nie znaczy to, że pod jego wpływem zmieniłem światopogląd. Tak naprawdę, to za jego pontyfikatu przestałem chodzić do kościoła, ale to też nie jego wina. Kiedy teraz czytam ostre artykuły oskarżające go o tuszowanie afer pedofilskich, nie wiem, co o tym sądzić. Chcę wierzyć, że jego otoczenie nie dopuszczało do niego tych informacji. Gorzej już jeśli chodzi o brak potępienia dla reżimów południowoamerykańskich, które m.in. w okrutny sposób mordowały duchownych katolickich, w tym wcale niekoniecznie pozostających pod wpływem marksizmu "teologów wyzwolenia". Życzliwy stosunek do Pinocheta, który wymordował setki swoich rodaków (jakkolwiek "słuszne" mógł mieć do tego powody), to kwestia wielce kontrowersyjna. Chcę wierzyć, że podchodząc do sprawy z jakiegoś transcendentego punktu widzenia (do czego czuł się pewnie uprawniony), miał prawo nie potępiać, ale to jest temat na osobną dyskusję.

Lech Wałęsa przyznaje, że to Jan Paweł II kazał mu się pojednać z Aleksandrem Kwaśniewskim. W ogóle stosunek papieża do polskiego prezydenta-komucha był zadziwiająco życzliwy. Ale znowu, czy tak "zadziwiająco"? Może na tym polega istota chrześcijaństwa (nie mylić z ideologią PiS). Jeżeli nie potępiam religii, choć sam pozostaję poza nimi, to m.in. dlatego, że wiele z nich odgrywa pozytywną rolę w kształtowaniu właściwych postaw etycznych. Wyżej wspomniany Lech Wałęsa, powiedział wprost, że pogodził się z Kwaśniewskim, bo tak chciał papież. "Nie podobało mi się to wtedy," mówi Wałęsa "i nie podoba teraz", ale Ojca Świętego musiał posłuchać.
O bystrości umysłu Lecha Wałęsy mam wyrobione zdanie od trzydziestu lat, ale jego postawa nie jest odosobniona. Wielu moich znajomych, zaangażowanych katolików, otwartym tekstem mówi, że komuś tam przebaczył, bo tak nakazuje religia, ale normalnie to by tego nigdy nie zrobił. Co za żałosny tekst! Czyli religia i jej nakazy to po prostu taki kodeks, którego trzeba słuchać, ale niekoniecznie się z nim zgadzać. Kiedy jeszcze do kościoła chodziłem, uważałem, że w nauce Jezusa, w odróżnieniu od religii faryzeuszy, chodzi właśnie o przełamanie tego prymitywnego schematu prawniczego, a dotarcie do głębi własnego jestestwa, o jego przekształcenie w taki sposób, że np. kocham bliźniego, bo go po prostu ... kocham, a nie tylko dlatego, że istnieje taki przymus. Otóż żaden przymus nie istnieje. Nikt nikogo nie zmusi do miłości drugiego cżłowieka. Przy pomocy pewnych umiejętności kontroli własnych emocji, i przede wszystkim przy dobrej woli, można dokonać jakiejś zmiany w swoim nastawieniu do świata. Tego wielu praktykujących katolików nie tylko nie rozumie, ale nawet nie próbuje.

Czytam teraz, że jakaś grupa posłów chce obwołać Karola Wojtyłę kolejnym patronem Polski. Pewnie znowu rozpęta się burza (w szklance wody) o rzeczy mało istotne. Dla mnie osobiście zjawisko takie jak podejmowanie decyzji gdzieś w konkretnym miejscu na ziemi przez konkretnych żywych ludzi, że tego a tego dnia ten a ten zmarły staje się błogosławionym (lub świętym) i że od tej pory ludzie mogą go prosić o łaski u Boga, jest po prostu śmieszne i żałosne zarazem. Jako człowiek tolerancyjny, nic jednak przeciw temu nie mam (o ile ktoś nie będzie chciał za bardzo wciągnąć w to mnie). Kolejny festyn dla ludu, jaki odbędzie się w Rzymie, nie przeszkadza mi. Wręcz przeciwnie. Ci Polacy, których stać było na to, żeby na uroczystość pojechać, pewnie będą mieli z tej wizyty dużo satysfakcji (żeby nie powiedzieć dobrej zabawy). Wierzą w coś, w co ja nie wierzę, ale czerpią z tego radość i są szczęśliwi. A znowu, będę szczęślwy razem z nimi. Czy dlatego, że wierzę w to, że zmarli stają się świetymi? Nie. Po prostu dlatego, że bycie szczęśliwym jest stanem przyjemnym i zdrowym, czego życzę wszystkim czytelnikom tego bloga na ten długi majowy weekend.

piątek, 29 kwietnia 2011

A fistful of thoughts on the folk festival called Royal Wedding

People may be grouped in accordance with various categories. I’m not a sociologist, so my division by no means pretends to be professional. As usual, I want to share with you some random thoughts and observations.
For example, there are nations that love celebrating merry events, for example weddings, and there are peoples taking delight in collective disasters. Hence the British celebrate their royal weddings, experiencing a kind of joyful collective hysteria, whereas the Polish prefer funerals and anniversaries of national disasters (lost wars and uprisings).
Actually I criticise neither of them. Personally I’d rather participate in a wedding than a funeral, but, as a Pole, I know very well how pleasant the choral singing of sombre songs may be. Consequently, I don’t criticise what some call “a collective hysteria”. If people want to be happy in a group of a few millions of feeling likewise, let them be. If otherwise, why should I mind?
There are people who like other people enjoying themselves, and, unfortunately, those to whom there’s nothing more abominable than somebody else’s laughter and happiness. The spoilsports are, in my opinion the worst plague of this planet. The Bolsheviks were a horrible group of spoilsports and so were the Nazis.
Dictators and populists are always followed by masses of the disappointed. I don’t say that leisure classes and haves in general are often hated with no reason whatsoever. Nevertheless, loathsome rage on the part of have-nots is a state of mental disorder which can easily slip out of control. When people begin the spiral of hatred the original reason (sometimes justified by the situation) ceases to mean anything. Hatred takes energy from itself and seems not to need any further causes to be triggered.
Some reactions of my Facebook friends and their friends to Prince William and Kate Middleton’s wedding were so astounding that I was lost for words for a couple of minutes. I understand a bit of criticism and satire, but what I could read was an outburst of unprecedented abhorrence towards the people they don’t even know.
I can understand those who claim that the money spent on the royal wedding could have been assigned for starving children in Africa or finding a cure for cancer. However, none of us has the right to tell anybody else how he/she should spend his/her own money! If the British fancied to spend their money on a folk festival called Royal Wedding, it is their problem. Lots of people had fun. One of the properties of having fun is not thinking too much. For a few hours people didn’t have to rack their brains but could just relax and enjoy pompous ceremonies. If they are happy, why not? None of my business.
On the other hand, there are people who are never happy. My wife and my friends call me pessimist every now and again, but, to my surprise, I discover guys who are far more pessimistic than I. In truth my pessimism is rather passive and, hopefully, does not do anybody much harm. Active killjoys gathering in small groups, big just enough not to feel lonely, and hating everybody around, can be really dangerous. There is nothing strange in rebellious teenagers looking for, or developing rather, their own values. If one is unable to build good relationships with others and this sad state doesn’t change with age, the result is horrible. There is nothing more pathetic than an aging anarchist (yet also any other populist, including religious fanatics). Adolescent pessimism resulting from a pose connected with certain subcultures combined with senile bitterness make up an explosive mixture.
Thus, suspended somewhere between those living in an self-inflicted hell of Polish martyrdom and those loathing other people just because the latter are more affluent or know how to have a good time, I choose William and Kate’s wedding. They are neither my relatives nor even fellow countrymen. In contrast to me, they are awfully rich. I don’t care. I’m happy for them. Honest. Why? Because being happy is extremely pleasant and sane! It’s simply good for me.

wtorek, 26 kwietnia 2011

Filmy i seriale, które ostatnio widziałem

Literatura czy filmy fantasy to niekoniecznie moja bajka. Z racji swojego pierwszego wykształcenia, lubię jeśli historia z dzielnymi wojownikami oparta jest na faktach historycznych, a takich filmów jest nie tak wiele. To znaczy są, ale więszkość z nich z kolei to albo robione z rozmachem bajki - najczęściej hollywoodzkie lub włoskie, albo rozbudowane teatry telewizji (np. polskie czy brytyjskie). Rzadko trafia się dobry film lub serial stricte historyczny.

Jeśli z kolei historia jest baśniowa a osadzona w dawnych czasach, to z kolei lubię, jeśli jest oparta na literaturze z epoki. Tutaj niestety jeszcze bardziej można się rozczarować. Na przykład "Saga o Nibelungach" jako film, to po prostu zwykłe rzemiosło bez większego polotu. Opowieść oparta na legendach naszych słowiańskich przodków "Stara Baśn", jako książka była niezła. Trzeba bowiem pamiętać, że Ignacy Kraszewski był z wykształcenia historykiem i bardzo dbał o zgodność swojej narracji z najnowczym stanem wiedzy historycznej. Oczywiście dzisiaj wiemy, że w VIII-IX w. naszej ery nasi przodkowie nie posługiwali się narzędziami kamiennymi, ponieważ byli doskonałymi fachowcami w wytopie żelaza, ale Kraszewski miał prawo tego jeszcze nie wiedzieć. Niestety na film nakręcony przez ekranizatora Sienkiewiczowskiej "Trylogii" lepiej spuścić litościwą zasłonę milczenia. Z kolei autor jednego z najlepszych polskich filmów uznanych na arenie międzynarodowej, a mianowicie "Faraona", zrobił "Quo vadis", o którym również lepiej nie pamiętać ze względu na wielkość reżysera właśnie.

W ekranizacji powieści w postaci mini-seriali (kiedyś powiedzielibyśmy po prostu "seriali", ale odkąd ten gatunek zaczął się rozciągać w setki jeśli nie tysiące odcinków, trzeba było wymyślić nowe słowo) doskonali są Brytyjczycy. "Ja Klaudiusz" wg powieści Gravesa, z Derekiem Jacobim w roli głównej jest nadal świetny, choć trochę za bardzo przypomina teatr telewizji.

Okazuje się, że współpraca Irlandczyków z Kanadyjczykami zaowocowała świetną produkcją, ale zgodność z faktami została niestety narażona na szwank. Świetny pod względem filmowym serial "The Tudors" wciąga widza przy pomocy doskonałej gry aktorskiej, świetnych dekoracji i zręcznemu montażowi, ale każdy kto kiedykolwiek widział obraz Holbeina, musi stwierdzić, że ten przystojniak (Jonathan Rhys Meyers) niewiele miał wspólnego z nieprzyjemnym grubasem, jakim prawdziwy Henryk VIII był w drugiej połowie swojego życia. Natomiast scena, kiedy pokazują obraz Holbeina z Jonathanem Rhysem Meyersem zamiast oryginału, była wg mnie po prostu groteskowa. Niemniej chwała twórcom, że ważyli sie na ambitny projekt historyczny i nieźle go pod względem filmowym zrealizowali.

Ostatnie polskie seriale historyczne, jakie oglądałem pochodzą z lat 80. ubiegłego stulecia (np. "Królewskie sny" o Władysławie Jagielle) i, mówiąc szczerze, nie da się ich już dzisiaj oglądać. Jakość taśmy filmowej, praca kamery, dość drętwo rozwijająca się akcja i często przegadanie, czasami z dość natrętnym przesłaniem politycznym odnoszącym się do czasów współczesnych, to nie jest coś, co bym polecił współczesnemu widzowi, a już zwłaszcza młodzieży.

Zostawmy jednak moje marzenia, co do tego co i jak należałoby nakręcić. Z dialogu między moim znajomym z Facebooka a jego znajomym, dowiaduję się, że Paweł Huelle przygotowuje scenariusz do telewizyjnej produkcji (wreszcie trochę "misji") o Adamie Mickiewiczu. Wierzę, że gdański pisarz sprawi się ze swoim zadaniem doskonale, ale targają mną obawy, czy nie zawiodą inni odpowiedzialni za ten projekt. Czy będą pieniądze (no bo przecież one są bardziej potrzebne na "Bitwę na głosy", "Jaka to melodia" czy inne programy o charakterze popularno-rozrywkowym).

Do tych wynurzeń na tematy filmowe zainspirował mnie fakt, że oto dałem się wciągnąć mojej żonie w oglądanie serialu "Gra o tron". Nie jest oczywiście serial historyczny, choć oczywiście można by się doszukać jakichś inspiracji historią walk Celtów z Anglosasami, a za Murem (Hadriana?) żyją w dodatku zupełnie dzicy barbarzyńcy i jacyś "obcy" (Kaledończycy, Piktowie?). Oczywiście świat jest całkowicie wymyślony, więc doszukiwanie się analogii z rzeczywistością historczną (poszukiwanie głębokiej struktury), to tylko taka moja zabawa i zupełnie nie ma nic do rzeczy. Mówi się w nim o smokach i jakiejś magii, ale na razie (wczoraj był dopiero drugi odcinek) nie ma tych elementów w nadmiarze. To, co jest, to niestety mnóstwo podłości i okrucieństwa. Zobaczymy! Na razie niecierpliwie czekamy na następny poniedziałek.

Czekając na ten serial, niejako "po drodze" obejrzeliśmy komedię romantyczną "Duchy moich byłych" (Ghosts of Girlfriends Past). Nie lubię komedii romantycznych, bo jak ktoś kiedyś publicznie powiedział (ja prywatnie powtarzam to od dawna) nie są w ogóle śmieszne i najczęściej są mało romantyczne. Nie nastawiałem się więc na żadne wielkie kino i dlatego nie doznałem też rozczarowania. Trzeba dodać, że film jest hołdem dla strukturalistów, bowiem cała jego konstrukcja to konepcja wymyślona przez Charlesa Dickensa w "Opowieści wigilijnej". Oto cynicznego, gardzącego uczuciami podrywacza nawiedzają duchy. Przede wszystkim jego wujka i mentora (po śmierci rodziców, zastępował mu ojca, choć do tej roli najmniej się nadawał) granego przez Micheala Douglasa. Wujek to właśnie playboy, kobieciarz i imprezowicz, który pomógł chłopcu wydostać się z psychicznego dołka po tym, jak miłość jego życia zostaje na balu szkolnym poderwana przez szkolną "gwiazdę" sportu. Okazuje się pojętnym uczniem, i od tej pory nie ma żadnego problemu z zaciągnięciem każdej dziewczyny do łóżka. Duch wujka tłumaczy mu jednak, że głupia jest ta droga i że ona sam zmarnował swoje życie robiąc to, co robił. Zapowiada ukazanie się trzech duchów, które pokażą mu nędzę jego żywota. "Duch przeszłości" to faktycznie szesnastoletnia dziewucha, kórą bohater "zaliczył" na jakiejś imprezie. "Duch drugi" to z kolei żyjąca sekretarka Connora. "Duch przyszłości" to jakaś zupełnie abstrakcyjna anielica, która pokazuje Connorowi jego własny pogrzeb, na którym jedynym żałobnikiem jest jego brat, któremu właśnie zniszczył ślub, doprowadzając pannę młodą do ucieczki. Jak łatwo się domyślić, no bo skoro już wiemy, że jest to "erotyczna Opowieść wigilijna", a znamy strukturę Dickensowskiej historii, w bohaterze następuje głęboka przemiana, zawraca pannę młodą z drogi, wyrzeka się łajdackiego i cynicznego trybu życia i oczywiście wiąże z jedyną prawdziwą miłością swojego życia, która przypadkiem jest oranizatorką uroczystości weselnych jego brata i swojej przyjaciółki. Nie sądzę, że zepsułem komuś zabawę zdradzając koniec filmu, bo jest on przewidywalny od pierwszych minut. Dla kogoś, kto świętował przez dwa dni, może być (są ładne aktorki, więc można przynajmniej popodziwiać ich urodę). Dodatkową rozrywką, po pierwszych sekwencjach, kiedy już rozszyfrowaliśmy "wigilijno-dickensowską" strukturę obrazu, mogą być próby domysłów kim będą kolejne "duchy", ale tutaj spotyka nas raczej rozczarowanie. Na trzeźwo chyba nie dałbym się skusić na obejrzenie tej produkcji.

To tyle moich osobistych i całkowicie subiektywnych refleksji na temat filmów i seriali. Ostatnio "moja bajka" to historie z życia brytyjskich arystokratów i ich służących z XIX i pierwszej połowy XX wieku. Na TVN "Style" polecam "Downtown Abbey". Tylko, że podkreślam, to mój specyficzny gust i ktoś kto lubi wartką akcję, może się rozczarować.

niedziela, 24 kwietnia 2011

Odrzucona szansa

Jest piękny wielkanocny poranek. Obudziłem się jednak z myślą, która od wczoraj nie daje mi spokoju. Otóż mamy w rodzinie studentkę i to nie tak dziś popularnego marketingu i zarządzania na prywatnej uczelni, ale na uczelni państwowej (a więc w naszym kraju bardziej prestiżowej), na kierunku, na który naprawdę trudno się dostać i trudno się utrzymać. Dziewczyna jest świetna w tym co robi, zalicza egzaminy i projekty na piątki, świetnie zna angielski (FC zdała już w II klasie liceum). Razem z koleżanką zgłosiły się do programu wymiany studentów "Erazmus". Nasza cioteczna siostrzenica dostała się do programu. Jej koleżanka chyba nie.

Do wyboru miała albo Wilno, albo Brukselę. Lubię Wilno, bo to piękne miasteczko (większe od Białegostoku!), ale uważam, że żeby zobaczyć pewien rozmach w rozumowaniu i otrząsnąć się z prowincjonalnych kompleksów, należy jechać tam, gdzie ów rozmach można zaobserwować, a więc do kraju na nieco wyższym poziomie cywilizacyjnym. Oczywiście ktoś mi zaraz może zarzucić, że to ze mnie wyłazi prowincjonalny kompleks, skoro w ogóle w taki sposób hierarchizuję, nisko przy tym oceniając własny kraj. Być może miałby nawet rację. Niemniej zdania nie zmienię i póki co, uważam, że warto postudiować nawet pół roku na zachodniej uczelni.

Pokolenie rodziców dziewczyny, czyli również moje i mojej żony, w ogóle nie miało takich możliwości jak stypendium zagraniczne. Studenci w moich czasach jeździli na OHP (Ochotnicze Hufce Pracy) do eNeRDówka, Czechosłowacji lub na Węgry (co sprytniejsi biorąc jakieś spodnie na handel), albo po wystaraniu się o paszport i wizę, jechali na Zachód ale po prostu do fizycznej roboty.

Niejednokrotnie krytykowałem i nadal krytykuję pewne idiotyzmy, jakie funduje nam Unia Europejska, ale musiałoby być ze mną coś nie tak, gdybym nie dostrzegł oczywistych dobrodziejstw, jakie nam uczestnictwo w tej strukturze przynosi. Jednym z nich jest właśnie możliwość swobodnego podróżowania i program "Erazmus" dla młodzieży akademickiej.

W zeszłym roku zgłosiła się do mnie dziewczyna na jednej z prywatnych uczelni w celu zaliczenia lektoratu z angielskiego, ponieważ była na rocznej wymianie we Włoszech, gdzie chyba nie miała angielskiego lektoratu. Pamiętałem ją sprzed wyjazdu jako "szarą mysz" chowającą się w ostatniej ławce. Po powrocie opowiedziała mi o tym, jak wyglądały jej studia w Palermo.

Nie znała włoskiego wcale, ale to w większości studentom "Erazmusa" nie przeszkadza, bo teoretycznie powinni chodzić na zajęcia po angielsku. Ale Włosi, nawet ci wykształceni nie są jakimiś entuzjastami języka Byrona. Jeden z profesorów był natomiast strasznym nerwusem i często dawał upust swojej pogardzie wobec studentów zagranicznych, którzy nawet włoskiego nie znają. W związku z tym dziewczyna w ciągu miesiąca opanowała ten język tak, że nie tylko swobodnie się porozumiewała, ale naprawdę studiowała (CZYTAŁA) w tym języku. A czytać trzeba było dużo, bo egzamin z historii sztuki to była naprawdę kobyła. Do egzaminów uczyła się w grupie koleżanek i kolegów (Włochów), co jak wiem funkcjonuje również wśród polskich studentów i jest bardzo pozytywnym zjawiskiem. Egzamin zdała i dało jej to wielką satysfakcję, ponieważ był trudny. Pokonywanie trudnych wyzwań wzmacnia nas i daje pozytywne poczucie własnej wartości i pewności siebie. Stwierdziła, że mimo stresu i strachu, jest bardzo zadowolona, bo wie, że naprawdę coś wie, a nie tylko dostaje zaliczenie od wykładowcy, który się cieszy, że student przyswoił jedną stronę kserokopii.

Dwa lata temu poznałem uroczą parę absolwentów mojego Liceum (IV LO im. Emilii Sczanieckiej w Łodzi), którzy wyjechali na rok na wymianę - chłopak do Brukseli a dziewczyna do Sztokholmu. Oboje spędzili wspaniały i owocny czas. Roczna rozłąka nie zaszkodziła ich związkowi (cholera sam używam już tej nowomowy), bo chyba w niedługim czasie mają zamiar się pobrać. Natomiast tego, że mają teraz przyjaciół z różnych stron świata, że nie mają żadnych kompleksów wobec pierwszego lepszego cwaniaka z Zachodu, to jest po prostu bezcenne!

I wszystko fajnie, tylko że nasza cioteczna siostrzenica zdecydowawszy się już na Brukselę (przez jakiś czas rozważała Wilno), z całego projektu po prostu sobie zrezygnowała. Dziewczyna inteligentna, z ogromną wiedzą i umiejętnościami, ze znajomością języków, po prostu zachowuje się jak prowincjonalna gęś. Nie wiem, czy nazwać to nonszalancją (coś w stylu Imperium Brytyjskiego ze stoickim spokojem pozbywającym się Indii), strachem, prowincjonalnością, czy jeszcze inaczej. Nie mogę przeboleć, że ktoś marnuje taką szansę.

Umiem docenić to co dobre, nawet pewne aspekty PRLu, choć jako całość był jednak beznadziejny. To, co mam komunie do zarzucenia, to fakt, że marnowała ludzki potencjał. Nie dawała się ludziom rozwijać, o ile nie uruchomili odpowiednich kanałów politycznych. W wielu przypadkach ludzki potencjał nadal się w Polsce marnuje, dlatego ludzie szukają szczęścia poza granicami kraju. Niemniej wierutnym kłamstwem byłoby twierdzić, że kompletnie nie ma żadnych możliwości. Może nie ma ich wiele, ale one są, a "Erazmus" jest taką szansą dla młodych, choć właśnie - wcale nie dla każdego, bo jednak ktoś do tego programu nie jest przyjmowany. Tym bardziej ten, kto się zakwalifikował, powinien z tego skorzystać. A tu dziewczyna mówi "nie". Niestety nie umiem się z taką sytuacją pogodzić.

Życie na Podlasiu nie jest najgorsze, przynajmniej w moim przypadku. Bardzo bym chciał, żeby młodzi wykształceni ludzie tutaj zostawali i się osiedlali. Niemniej, póki nie są wciągnięci w ciężki kierat konieczności zarabiania na życie, powinni korzystać z przywilejów, którymi w XIX wieku cieszyła się tylko arystokracja - podróżowania (a przecież wiadomo - "podróże kształcą") i studiowania na zagranicznych uczelniach. Tego się nie powinno odrzucać.

Nie mam możliwości zmiany decyzji młodej dziewczyny, zwłaszcza, że ona zrezygnowała już formalnie z tego "Erazmusa". Za dwie godziny siądziemy do wielkanocnego śniadania, więc będzie miło i sympatycznie. I na tym się chyba trzeba skoncentrować.

Wszystkim czytelnikom tego bloga życzę wesołego Alleluja ("i do przodu", że zacytuję "klasyka"), smacznego jajka i jakże przez nas kochanych "Polaków rozmów"!

czwartek, 21 kwietnia 2011

Czuć bluesa

Są tematy, co do których mam głębokie przeświadczenie, że się co do nich nie mylę, ale za nic nie umiałbym tego logicznie uzasadnić. Intuicja jest ważna w wielu dziedzinach, choć jednak najlepiej by było, żeby ją podpierała żelazna logika. Jeżeli o czymś piszemy, powinniśmy oprócz własnej wiary mieć jakieś argumenty za naszą tezą. Jeśli chodzi jednak o tematy związane z odbiorem sztuki, np. muzyki czy malarstwa, bardzo często słowa uzasadnienia naszego osądu stają się niezwykle trudne do znalezienia. To nawet nie jest ten problem. Osobiście uważam, że przy odbiorze wiersza lub utworu muzycznego wszelka próba wyrażenia swoich odczuć słowami, jest owej sztuki profanacją, sprowadzeniem do prymitywnej materii języka naturalnego. Zwolennicy wczesnego Wittgensteina oczywiście cynicznie się uśmiechną, bo wiedzą, że "o czym nie można mówić, o tym należy milczeć". Niemniej chciałbym się podzielić pewnym ogólnym wrażeniem, jakie na mnie robiły utwory pewnego polskiego muzyka.

Zmarły w 2002 roku Wojciech Skowroński zaczynał swoją muzyczną karierę w zespołach jazzowych. Później zaczął się bawić rockiem, lansując swój album "Blues & Rock". W pierwszej połowie lat 70., a więc kiedy byłem w młodszych klasach szkoły podstawowej, radio bombardowało słuchaczy jego przebojem "Ja to się cieszę byle czym", który oczywiście pewne środowiska od razu przerobiły na "Ja to się czeszę byle czym". Starsze pokolenie dostawało wysypki na dźwięki tej muzyki. Trzeba przyznać, że wielu z długowłosych nastolatków tamtego czasu też na taką muzykę w wykonaniu Polaka nie było gotowych. O co mianowicie chodzi? Otóż Wojciech Skowroński był, jak uważam, jednym z nielicznych polskich muzyków, którzy czuli bluesa. Kiedy śpiewał, grał na fortepianie i sobie przytupywał, od razu każdy wiedział, że ma do czynienia z bluesem, któremu ten człowiek się po prostu poddaje. Skowroński nie robił wrażenia pracy nad utworem, który wykonywał, to utwór wykonywał jego. I tu właśnie jest ten problem. Przecież to, co napisałem, to czysta metafora, którą łatwo można na gruncie logiki obalić. Niemniej pozostanę przy swoim zdaniu.

Muzykom rockowym czy bluesowym nie było za komuny łatwo. Teraz zresztą też łatwo nie mają. O wiele lepiej jest gwiazdeczkom wykonującym jakieś bezwartościowe hity. Wszyscy wiemy jak wiele zależy od marketingu i reklamy. Mimo że nie było łatwo, to jednak pewni muzycy i grupy przebijały się do szerokiej publiczności, stając się po jakimś czasie legendami swojego gatunku.

Muzyk, który stworzył zespół grający i śpiewający podobno pierwsze polskie utwory bluesowe, a którego utwory do dziś śpiewa się przy ognisku (albo przynajmniej żąda od ogniskowego gitarzysty), wg mnie cały czas śpiewał jedną piosenkę, która za sprawą toniki, subdominanty i dominanty przypominała bluesa. Każdą frazę kończył charakterystycznym zejściem melodii, robiącym wrażenie, że wykonawca się zmęczył. Niemniej to on jest wśród kolejnych pokoleń uważany za legendę, jeśli nie twórcę polskiego bluesa, podczas gdy o Wojciechu Skowrońskim mało kto pamięta.

Są artyści, którzy doskonale opanowali technikę gry na instrumentach, doskonale grają na gitarach, harmonijkach i perkusji, ale wydają się tylko świetnie przygotowanymi aktorami (całe szczęście, że świetnie, bo przecież mogliby być mniej przygotowani i wtedy to już by była katastrofa). Tymczasem bluesa trzeba czuć i ci, którzy go nigdy nie czuli, a tylko się o tym naczytali i nasłuchali, prawdopodobnie w ogóle nie wiedzą o czym piszę. Po prostu słabość języka jako narzędzia przekazu.

Przez jakiś czas już myślałem, że to ze mną jest coś nie tak i że się czepiam świetnych muzyków nie mając żadnego logicznego uzasadnienia swojej krytyki. Na szczęście co jakiś czas odnajduję opinie w 100% pokrywających się z moimi i wiem, że są jeszcze ludzie czujący bluesa w naszym kraju. Dzięki temu nie przejmuję się opiniami tych, którzy uważają inaczej.

A teraz trochę muzyki pana Wojciecha Skowrońskiego, Polaka, który czuł bluesa:

me>

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Przedwyborcze hamletyzowanie

Jak zwykle tragedia polskiej polityki polega na tym, że nie ma na kogo głosować. Wybór między Lucyferem a Belzebubem to żaden wybór i dlatego czasami w naiwności swojej wypatrujemy jakiejś innej siły, która połączy wszystkie nasze dążenia i oczekiwania wobec porządku publicznego. Janusz Korwin-Mikke, jak zwykle przerysowując sytuację, twierdzi, że jego nową prawicę poprze 30% tych, którzy uwierzyli PO, że PiS do banda oszołomów, i 30% tych, którzy uwierzyli PiS, że PO to banda złodziei. Generalnie mieszczę się doskonale w tej kategorii (tzn. w obu tych kategoriach). Za największą tragedię naszego kraju uważam, że PiS, jako jedyna partia zdolna odebrać głosy PO, nie robi tego na podstawie logicznych argumentów opartych na błędach gospodarczych obecnych władz, ale na trudnym do udowodnienia pustosłowiu, na grubo przesadzonych oskarżeniach, i przede wszystkim na języku metafor. Używając cytatu ze Zbigniewa Herberta o "zdradzonych o świcie" (podczas gdy nikt jeszcze nie udowodnił, że zdarzyło sie coś więcej, niż tragiczny wypadek), PiS dołącza się do mickiewiczowskiej myśli politycznej opartej na romantycznych porywach przemawiających do rozhisteryzowanych staruszek i "pensjonarek" z różnych duszpasterstw. Na poezji nie wolno robić polityki, bo poezja jest irracjonalna! Przynajmniej ta romantyczna.

W takiej sytuacji pojawia sie "niezawodny" Janusz Korwin-Mikke, który krytykuje socjalizm wszędzie gdzie się da, upatrując go (często słusznie) w poglądach ugrupowań powszechnie uważanych za skrajnie prawicowe i narodowe, jak np. LPR czy ONR. Nie przeszkadza mu to jednak zawierać z tymi ugrupowaniami sojuszy, bo przecież gdyby nie takie alianse wbrew ideologii, Janusz Korwin-Mikke nie byłby w stanie zaistnieć.

Lubię go czasami posłuchać, ponieważ, jak każdy z nas od czasu do czasu powie coś mądrego i rozsądnego. Lubię, kiedy prostą logiką "rozwali" jakiegoś nawiedzonego lewicowca. Niestety już w samych założeniach jego ideologii tkwi błąd. Jak każdy ideolog, nie przyjmuje do wiadomości faktów, które przeczą jego idei. Wierzy w to, że przedsiębiorca to "sól tej ziemi", jest uczciwy i pełen dobrej woli. Nie trzeba być zbytnim bystrzakiem, żeby dostrzec, że wielu naszych biznesmenów takich nie jest. W dodatku nie ma czegoś takiego jak warstwa przedsiębiorców działających dla dobra wspólnego. Tak niby wynika z doktryny Adama Smitha, że ci egoistycznie działający chciwcy niejako "niechcący" przyczyniają się do dobra wspólnego. W dużej mierze należy się z tym zgodzić, ale znowu - nie zawsze tak jest. Ktoś, kto już sobie wyrobił silną pozycję na rynku, ten "kosi" drobnicę, wpychając ją w nędzę i nie ma tu żadnych sentymentów. Albo sobie radzisz, albo giniesz (por. usunięcie drobnicy kupieckiej z centrum Warszawy przez HGW). Wielki i bogaty robi co chce, ponieważ z natury dąży do monopolu. Jeżeli państwo jest słabe, czego chce Korwin-Mikke, to nie ma praktycznie mechanizmu, który obroniłby kapitalistyczną drobnicę i tych, którzy są od czarnej roboty, przed samowolą tego, który zupełnie legalnie przy pomocy fuzji i przejęć zdobył sobie pozycję, z której stać go na dyktowanie warunków wszystkim. Świat wyznawców Korwina-Mikke to często naiwni studenci, którzy poczytali klasyków teorii wolnego rynku i wierzą, że istnieją kraje, gdzie wszyscy się bogacą dzięki przedsiębiorczości i pracy, gdzie wolny rynek wymusza konkurencję i jakość, bo przecież jak ktoś robi tandetę, to go klientela opuszcza itd. Nie wiem, jaki kraj mogliby postawić za wzór, bo jak dotąd nigdzie takiego "klasycznego" zjawiska zaobserwować się nie da. Stany Zjednoczone, zanim zaczęły wprowadzać elementy socjalizmu, były krajem zbudowanym na czystej korupcji, gdzie "rekiny wolnego rynku" dzięki powiązaniom ze światem polityki, generowały jeszcze większe bogactwo, a gospodarka kraju była kontrolowana przez kilka rodzin, których liczba nie przekraczała 10. Czy to tak zupełnie źle, też nie przesądzam, ale z kolei, gdyby Theodore Roosevelt, człowiek którego trudno podejrzewać o sympatie lewicowe, nie przycisnął właścicieli kopalń w Pennsylvanii, ci nie ustąpiliby strajkującym górnikom i nadal żyliby w przeświadczeniu, że dobrze jest jak jest.

Solidaryzm społeczny jest siłą pozytywną o ile nie opiera się na przymusie utrzymywania nierobów przez ludzi uczciwie pracujących. Obserwując np. Polaków i Polki wyciągające wszystkie możliwe benefity od państwa brytyjskiego na siebie i swoje dzieci, z których część nigdy nawet do Wielkiej Brytanii nie pojechała, widać jasno do jakich absurdów prowadzi "nadopiekuńcze" państwo. Niemniej to, że istnieje coś takiego, jak wspólny interes, nie powinno pozostawiać wątpliwości. Gdybym był milionerem, to dla własnego komfortu zarówno fizycznego jak i psychicznego, nie chciałbym, żeby w moim sąsiedztwie tworzyły się dzielnice nędzy i wylęgarnie przestępczości. Oczywiście jest na to rada. Można wokół swojego pałacu zbudować pięciometrowy mur. Nie sądzę, żeby to była najlepsza droga.

Ottona von Bismarcka trudno również uznać za lewicowca, a mimo to wprowadził reformy socjalne, dzięki którym Niemcy weszły na wyższy etap rozwoju cywilizacyjnego i nadal sie na nim utrzymują.

Jeśli chodzi o absolutne sprywatyzowanie wszystkiego (łącznie z urzędami, np. wydającymi paszporty), to mam już nie tylko wątpliwości, ale zaczynam wpadać w lekką panikę. Zawsze przypomina mi się przykład starożytnej republiki rzymskiej, kiedy to pobór podatków w prowincjach państwo, będące nadal po prostu tylko miastem, wydzierżawiało tzw. publikanom, czyli prywatnym przedsiębiorcom, których spółki łupiły owe podbite tereny w sposób niemiłosierny. Na dobrą sprawę ustalenie się jedynowładztwa w formie cesarstwa pozwoliło prowincjom odetchnąć z ulgą, bo wprowadzono w nich bezpośrednią kontrolę urzędników państwowych (na których można się było nawet poskarżyć ich zwierzchnikom).

W warunkach idealnego wolnego rynku, jeśli jest możliwość bezkarnego złupienia kogoś, np. każąc mu pracować od świtu do nocy za marne grosze, to można. Oczywiście wolny rynek zakłada, że niezadowolony pracownik może odejść, bo jest wolny. Będąc głodnym nigdzie nie pójdzie, bo zresztą często nie będzie miał alternatywy. No, jest po prostu szereg słabych punktów "czystego wolnego rynku" i trzeba być naprawdę fanatykiem bezmyślnie powtarzającym za Januszem Korwinem-Mikke jego "mądrości", żeby ich nie dostrzec.

W sprawie szkolnictwa osobiście jestem socjalistą, choć nie takim, który wszystko zrównałby w dół. W edukacji, uważam, musi nastąpić powrót do rozwarstwienia na szkoły dla uczniów wybitnych i tych słabszych. Inaczej będziemy się ciągle miotać między frustracją jednych i drugich. Powinny istnieć szkoły prywatne i społeczne, ale państwo nie może zrzucić z siebie odpowiedzialności za edukację młodych Polaków. Gdybyśmy zastosowali założenia Janusza Korwina-Mikke prawdopodobnie wkrótce obudzilibyśmy się w kraju Olivera Twista.

Niemniej, nie wolno lekceważyć tego, co mówią zwolennicy wolnego rynku, ponieważ w tym co mówią jest wiele prawdy. Tam gdzie jest dużo pieniędzy publicznych, tam jest pokusa jeśli nie ich defraudacji, to na pewno wydania w sposób kompletnie głupi i niepotrzebny. To akurat można zaobserwować "gołym okiem". Władze "jadące na PRze" i na pożyczkach nie mogą nas zaprowadzić do dobrobytu. Tzn. pożyczki same w sobie nie są złe, ale znowu - trzeba wiedzieć w co te pieniądze zainwestować, żeby się zwróciły. O to władze nie muszą dbać, bo przecież rządzenie, a więc i odpowiedzialność, przez trzy-cztery kadencje to rzecz prawie niemożliwa.

Z wystąpenia dr Rybickiego proponuję wyciągnąć wnioski:

http://polityczni.pl/kongres_nowej_prawicy_%C5%9Bpiewa,audio,51%20%20,5830.html

Ciekawy jest też tekst profesora Witolda Kieżuna, choć z nieco "innej bajki". Profesor Kieżun, to jak się zdaje, zwolennik PiS, której to partii nie popieram, ale co do diagnozy tego, co się stało z Polską gospodarką w latach 90. trudno się nie zgodzić. Oczywiście inna sprawa, czy ambicja bycia potęgą gospodarczą jest zdrowa w warunkach naszego kraju. Niemniej fakty pozostają takie, że politycy, którzy byli obecni na arenie publicznej od początku III RP aż do dziś, są w dużej mierze odpowiedzialni za to, że walkowerem oddali dużą część polskiego przemysłu ludziom, którzy go po prostu zlikwidowali. To w warunkach wolnego rynku nazywa się nieduolnością lub frajerstwem. PiS w swoim zacietrzewieniu krzyczy, że to po prosstu zdrada. Obawiam się, że oprócz kilku osób, które być może świadomie działają na korzyść firm (państw pewnie też) obcych, większość rządzących w ogóle nie wie, o co chodzi, a przecież ich obowiązkiem jest wiedzieć właśnie, bo po to ich wybieramy.

http://www.bibula.com/?p=34439

sobota, 16 kwietnia 2011

Pani Grażyna a abonament nasz powszedni

Kiedy słyszę o konieczności płacenia abonamentu, bo inaczej znikną wartościowe programy z telewizji publicznej, nóż mi się w kieszeni otwiera. Jest dokładnie tak samo jak z ZUSem czy podatkami. Nie jestem skrajnym liberałem w stylu Korwina-Mikke, który by wszelkie podatki zniósł i oddał co się da w prywatne ręce. Nie uważam więc, że płacenie podatków jest jakimś szczególnym złem – wszyscy się zrzucamy na rzeczy, które są nam wszystkim potrzebne. To jest jasne i nie podlega dyskusji. Kiedy się jednak widzi absurdy na jakie przeznacza się publiczne pieniądze, na szklane domy ZUS itd. itp., rodzi się odruch sprzeciwu.

Abonament telewizyjny płaci się w Wielkiej Brytanii, i jest to obowiązek bardzo surowo przestrzegany. Skoro chcemy mieć dobry program, to faktycznie powinniśmy płacić. Nic przecież nie ma za darmo. Problem w tym, że ten program dobry nie jest, a my nie mamy na niego praktycznie żadnego wpływu! Telewizja publiczna nie jest instytucją demokratyczną! Z drugiej strony może i bardzo dobrze, bo gdyby to większość społeczeństwa miała decydować, co w telewizji pokazywać, a czego nie, to być może byłoby jeszcze więcej badziewia. Gusta mas z natury nie są bowiem elitarne.

Piszę o tym w kontekście zwolnienia z pracy pani Grażyny Szapołowskiej, słynnej polskiej aktorki, przez pana Jana Englerta, innego słynnego polskiego aktora. Przyznam się szczerze, że najintensywniejszą edukację filmowo-teatralną odebrałem w latach 70. i 80., a więc pan Englert to dla mnie nadal młody aktor z „Polskich dróg”, „Domu”, czy „Rodziny Połanieckich”, natomiast pani Grażyna Szapołowska to aktorka „młodszego pokolenia”, bo poznałem ją dopiero dzięki „Wielkiemu Szu”, gdzie zagrała epizodyczną, króciuteńką, za to rozbierana scenę. Oczywiście nie należy brać do końca serio tego, co przed chwilą napisałem, ale mój sposób „szufladkowania” pokoleń artystów pokrętny jest i dziwny. Doskonale zdaję sobie sprawę, że pokolenie Olafa Lubaszenki, Bogusława Lindy czy Cezarego Pazury to już jest „starsze pokolenie”, a nawet Małaszyński do najmłodszych aktorów już nie należy. Chyba jednak dzieciństwo odcisnęło na mnie olbrzymie piętno, co sprawia, że np. Daniel Olbrychski to dla mnie przede wszystkim Azja Tuhajbejowicz i Kmicic, a dopiero po zastanowieniu starszy facet wygłaszający orędzie przyjaźni do narodu rosyjskiego.

Dobra, wystarczy tych dygresji i wynurzeń. Wracając do tematu, przeczytałem dokładnie artykuł, w którym pani Grażyna Szapołowska powiada, że pan Englert wyrzucił ją złośliwie, publicznie wręcz zlinczował, choć wiedział, że w wieczór spektaklu w Teatrze Narodowym („Tango” Mrożka) ona ma nagranie dla telewizji PUBLICZNEJ (!), gdzie występuje jako jurorka w programie „Bitwa na Głosy”. No dobra, Englert się uparł, spektaklu nie odwołał, ale z drugiej strony dlaczego miałby odwoływać, skoro jako dyrektor tegoż teatru akurat tak sobie ten spektakl zaplanował i sprzedał bilety? Pani Grażyna powiada na to, że Telewizja Polska była gotowa pokryć koszty tego spektaklu, włącznie z wykupieniem kompletu biletów na ten wieczór. Wszystko po to, żeby pani Grazyna Szapołowska mogła wystąpić w „Bitwie na Głosy”.

I w tymże właśnie miejscu „zalała mnie zła krew”, jak to śpiewał Grzesiuk, podkreślając przy tym, że „nie ma cwaniaka nad warszawiaka”. Warszawiakiem to ja może nie jestem i chyba już nie będę, jakimś wielkim spryciarzem też niestety nie, ale jak to powiedziała pewna posłanka „coś tam, coś tam” kojarzę i w tym wypadku muszę się pochwalić, że przychodzi mi to zupełnie bez trudu. Skąd bowiem Telewizja Polska miałaby wziąć pieniądze na taką ekstrawagancję? No przecież z abonamentu właśnie.

W teatrze aktorzy wiele nie zarabiają i to jest fakt, niestety. Nie ma się co dziwić, że jak mogą, to idą do reklamy, albo do programów telewizyjnych o wątpliwej wartości artystycznej. W telewizji, jak nieoficjalnie podano w samej telewizji, za 45 minut takiego „jurorowania” można zarobić 1,5 tys. zł. A kto za to płaci? Pan, pani… znaczy się, społeczeństwo!

Jeżeli TVN albo Polsat produkują swoje programiki dla niewybrednego odbiorcy, na kształt i podobieństwo „Biedronki” sprzedającej swoje towary ludziom ubogim, to jest to tylko i wyłącznie ich sprawa, bo to stacje prywatne, komercyjne i gdybym nie chciał ich mieć w swoim pakiecie czy to kablówkowym czy satelitarnym, to bym sobie z nich zrezygnował. Z TVP zrezygnować nie można i w dodatku żąda się obowiązkowego haraczu na jej utrzymanie, na jej rzekomą misję. Czy nadawany ostatnio codziennie program „Jaka to melodia?” to już jest ta misja? Nie wiem, może i tak, choć raz w tygodniu zupełnie by wystarczyło. Jedyne kanały, w których można mówić o jakichś większych ambicjach to TVP „Kultura” i TVP „Historia”, choć ta ostatnia, trzeba przyznać, „w piętkę goni”, emitując powtórki dzienników telewizyjnych z lat 70. i 80., albo popularnonaukowych programów historycznych z lat 90., co pewnie bierze się z tego, że nie ma pieniędzy na bieżącą produkcję.

Skąd zresztą mają się te pieniądze brać, skoro trzeba zrobić „Bitwę na Głosy” i wykupić cały spektakl w Teatrze Narodowym, żeby pani Grażyna Szapołowska mogła zarobić swoje 1500 zł (jeśli wierzyć nieoficjalnym doniesieniom, oczywiście)?

Jeżeli więc podnosi się lament, że bez abonamentu nie będzie pieniędzy na „misję” telewizji publicznej, nóż się otwiera w kieszeni niejednego obywatela, który widzi, jak się te pieniądze wykorzystuje i na czym owa „misja” polega.

piątek, 15 kwietnia 2011

Pułapki interpretacji tekstu

Chyba nikt nie przepadał w szkole za pytaniem „Co autor miał na myśli?” Pytanie to jest już tak wyświechtane, że nawet satyra na jego temat też jest już wyświechtana i nawet nikogo nie śmieszy. Kiedy Roland Barthes ogłosił śmierć autora, ale tak naprawdę już wcześniej, niektórzy teoretycy literatury zaczęli kłaść nacisk na własną interpretację czytelnika, bo tekst jest tylko w jakiejś części przesłaniem autora, natomiast o wiele ważniejsze jest to, co czytelnik z tym tekstem w rozumie swoim uczyni.

Jako uczeń liceum nie czytałem tekstu Barthesa, ani w ogóle żadnych innych teoretyków, ale do takiego podejścia doszedłem na własną rękę, wiedziony jednakowoż nieco mniej szlachetnymi pobudkami, a mianowicie lenistwem odpychającym mnie od studiowania życiorysów pisarzy i doszukiwania się ich wpływu na ich twórczość.

Dzisiaj trochę tych życiorysów liznąłem, choć nadal nie jestem ich entuzjastą. U większości pisarzy zdecydowanie wolę ich książki od studiowania ich często nudnych kolei losów. Np. po przeczytaniu w liceum wszystkich dzieł Żeromskiego, zabrałem się z entuzjazmem do jego Dzienników, ale te oprócz pewnych ciekawostek, ukazały człowieka, który wiódł dość mało urozmaicone życie – bieda, brak matury, potem przygody erotyczne z prostytutkami, rzeżączka, małżeństwo z kobietą, która go wyciągnęła z niebytu, a potem rozwód z nią. Takie tam, panie dziejku, losy cygana i artysty. Za to w powieściach tworzył światy bardzo do mnie przemawiające. (Wiem, wiem, dzisiaj młodzi ludzie mówią, że Żeromskiego nie da się czytać. Ja uważam go jednak za jednego z najlepszych pisarzy w historii polskiej literatury – o wiele lepszego i bardziej wnikliwego od Sienkiewicza i Prusa razem wziętych).

Czytając powieść i szukając w niej odniesień do własnego życia czy poglądów autora można popełnić fatalną pomyłkę. Np. czytając w ostatniej klasie liceum „Przedwiośnie” zacząłem podejrzewać, że Żeromski stał się jakimś lewicowcem, jeśli nie komunistą. Dopiero informacja z zewnątrz, czyli z jego życiorysu, dowiedziałem się, że bolszewizm był mu nie tylko obcy ale wręcz nienawistny.

Jedną z najbardziej zabawnych pomyłek w interpretacji „przesłania jakie autor zawarł w książce”, jaka mi się przydarzyła całkiem niedawno, to odczytanie Brideshead Revisited Evelyn’a Waugh. Oczywiście powieść ma wiele warstw i wątków, choć wszystko opowiedziane jest słowami narratora Charlesa Rydera, agnostyka zaprzyjaźnionego z arystokratyczną rodziną angielskich katolików. Otóż wszelkie fragmenty dotyczące religii Flyte’ów uważałem za satyrę na niedorzeczność i „nieludzkość” podejścia do ludzi i ich uczuć, jakie katolicyzm narzucał sympatycznym skądinąd ludziom. Ryder, narrator, wydaje się może trochę beznamiętny a miejscami cyniczny, ale jego wątpliwości wobec katolicyzmu przyjaciół uważałem za bardzo trafne. Fakt, że już na koniec, główny bohater modli się w kaplicy rezydencji Brideshead, nie dała mi wiele do myślenia, oprócz tego, że w warunkach wojny, w warunkach upadku wszystkiego tego, co się znało do tej pory, nawet agnostyk może doznać potrzeby przyznania się do własnej niemocy wobec rzeczywistości i m.in. objawem tego może być zwrócenie się do Boga, w którego się normalnie nie wierzy. Zdarza się.

Tak to sobie właśnie odczytałem i przyznam się, że nadal tak tę powieść będę odczytywał, natomiast okazuje się, że Evelyn Waugh, będąc katolickim konwertytą, chciał napisać książkę, która inteligentnie przekona czytelników do wartości katolicyzmu, do jego piękna i oczywiście wyższości nad każdym innym światopoglądem, który nie daje człowiekowi żadnej nadziei i umieszcza go w pustej przestrzeni beznadziei. Waugh pisał do Anglików, a więc ludzi sceptycznych, w sprawach wiary już wówczas co najmniej „letnich” jeśli nie obojętnych, wychowanych w tradycji różnych nurtów wewnątrz Kościoła Anglikańskiego. Gdyby napisał książkę bardziej wprost mówiącą o zaletach katolicyzmu, nikt by jej po prostu nie czytał, bo mało kto lubi teksty propagandowe z wyraźnie widocznym celem. Chcąc napisać apoteozę katolicyzmu „dla inteligentnych” musiał swoje przesłanie tak zakamuflować, tak opatrzyć wątpliwościami i krytyką, że tak gruboskórny czytelnik jak ja, w ogóle tej apoteozy nie dostrzegł. Wręcz przeciwnie, znalazł tam to, co sam chciał, a mianowicie krytykę katolicyzmu i wszelkich komplikacji jakie niesie chęć ścisłego trzymania się reguł tej religii.

Wniosek jest chyba tylko jeden. Jeżeli czujesz, że masz misję i chcesz wykazać prawdziwość jakiejś tezy, lepiej napisz esej, albo rozprawę filozoficzną, gdzie od samego początku wiadomo, o co ci chodzi. Powieść z wyraźnym przesłaniem dydaktycznym, moralnym czy politycznym, najczęściej traci walory literackie. Słaba jest po prostu. Natomiast jeżeli powieść jest dobra i czytelnik odnosi wrażenie, że narracja jest obiektywna (czyli tak naprawdę często utożsamia się z narratorem), trzeba się liczyć z tym, że czytelnik znajdzie w niej zupełnie coś innego, niż chciał autor.

środa, 13 kwietnia 2011

Odkrycie

There are more things in heaven and earth, Horatio,
Than are dreamt of in your philosophy. (W.Shakespeare, Hamlet)

Przeczytałem dziś krótki artykuł w Onecie, który od razu poprawił mi humor. Odkrycia naukowe, odkrycie czegoś, czego człowiek wcześniej nie wiedział, a teraz już będzie wiedział, zawsze napawają mnie optymizmem. Oczywiście pisząc "człowiek" używam uogólniającej metafory, bo przecież wiedział będzie tylko ten cżłowiek, który o tym przeczyta, albo ktoś mu o tym powie. Dobrze, że przynajmniej wiedzą już uczeni.

http://wiadomosci.onet.pl/swiat/rozwiazano-ponad-300-letnia-zagadke,1,4240271,wiadomosc.html

Szkoda, że nie napisano w jakis sposób śnią niewidomi od urodzenia. Umysł ludzki nadal jest niesamowitą zagadką. Jak napisano, "jest plastyczny" i z pewnością ma możliwości, o których nawet nie mamy wyobrażenia.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Meandry demokracji

Niedawno pisałem o tym, że demokracja to system wbrew naturze ludzkiej. O ile wszyscy powtarzają wyświechtany slogan będący zdaniem wypowiedzianym przez Winstona Churchilla, że demokracja jest zła, ale nikt nie wymyślił lepszego ustroju, z czymj się nawet zgadzam, to tylko potwierdza tezę, że demokracja jest wynikiem kompromisu, czasem „zgniłego” w imię tego, żebyśmy się nie wzięli za łby i nie zaczęli mordować swoich przeciwników politycznych niczym Sulla w starożytnej rzeczypospolitej rzymskiej.

Demokracja jest nienaturalna, ponieważ naturalna jest dążność do narzucenia wszystkim własnego punktu widzenia i urządzenia życia wszystkim dookoła wg tegoż właśnie. Jeśli ktoś twierdzi, że jest inaczej, to jest albo hipokrytą albo człowiekiem chwiejnym bez własnego zdania.

Decydując się na ten ustrój zgniłych kompromisów musimy jednak przestrzegać podstawowych zasad, takich jak np. poszanowanie wyników wyborów. Każda ze stron wojny polsko-polskiej w chwili, kiedy akurat nie obrzuca przeciwników wyzwiskami, z żalem stwierdza „że też my, Polacy, nie potrafimy uszanować autorytetów/ludzi wykształconych/patriotów/Polaków, którzy coś znaczą w świecie”, itd. itp. Wszystkie strony konfliktu ogarnia taka refleksja i żadnej nie przyjdzie do głowy, że robi dokładnie to, co krytykuje.

W pierwszych wyborach prezydenckich głosowałem na Tadeusza Mazowieckiego, bo za Wałęsą nigdy nie przepadałem, uważając go, jak wielu innych „wykształciuchów” za zarozumiałego prostaka. Niemniej był symbolem odzyskania niepodległości po latach komunizmu i był legalnie wybranym prezydentem Polski, a więc i moim prezydentem.

Kiedy kolejne wybory wygrał Aleksander Kwaśniewski, przeżyłem to niemal jak jakąś osobistą klęskę. To po to były te wszystkie strajki, te zmiany ustrojowe, żeby teraz bez żadnego przymusu wybierać komucha na prezydenta niepodległej Rzeczypospolitej. Najbardziej mnie wtedy bolało, że na Kwaśniewskiego głosowali moi właśni uczniowie, którzy akurat pokończyli 18 lat i dostali dowody osobiste. Po kilku tygodniach emocje opadły i trzeba się było przyzwyczaić do byłego aparatczyka PZPR na najwyższym stanowisku w kraju. Trzeba było jednak sobie wytłumaczyć tę sytuację tak, że oto taka była wola większości narodu i koniec. Nie podoba mi się, ale mam prezydenta-komucha. I jest to między innymi mój prezydent, bo uważając się za demokratę, wybór większości muszę akceptować.

Na Lecha Kaczyńskiego nie głosowałem. Co prawda liczyłem na koalicję partii nazywających się centro-prawicowymi (czyli na POPiS), a braci Kaczyńskich, mimo dorabianej im gęby, uważałem za dość umiarkowanych prawicowców, a więc takich, którzy będą mieli odwagę powiedzieć głośno to, co wielu z nas myśli, ale co do tej pory było uważane za „niepoprawne politycznie”. Po tym jak Jacek Kuroń przed śmiercią przyznał, że wiele rzeczy, m.in. prywatyzację, obóz z którym był związany, zrobiono źle, jeśli nie fatalnie, uważałem, że ktoś o zdecydowanie propaństwowych poglądach przypilnuje, żeby nie rozprzedano strategicznych gałęzi gospodarki za bezcen. Nie jestem panikarzem krzyczącym, że każda sprzedaż firmy obcemu kapitałowi jest zła. Pewne rzeczy, np. sektor energetyczny czy trzon bankowości powinny pozostać pod kontrolą rodzimego rządu, bo inaczej podważamy samą definicję niepodległej państwowości. Niemniej, uważając się za liberała i pamiętając pewne, jak mi się zdawało, rozsądne propozycje Donalda Tuska, zagłosowałem na niego, wierząc, że trochę prawdziwego wolnego rynku nam się przyda. Na tym tle PiS ze swoimi pomysłami rodem z PRLu wydał mi się jakimś anachronizmem. Niemniej, uważałem, że obie partie będą się świetnie uzupełniać. PiS zrobi porządek ze złodziejami i przypilnuje siły państwa, a PO wprowadzi nieco ożywczego liberalizmu w postaci uproszczenia przepisów, ograniczenia biurokracji itp. Potem, kiedy pojawił się spot z ludźmi, którym wynoszą dywan, wiedziałem, że z sojuszu nie będzie. Wybrałem Tuska, bo bracia Kaczyńscy działali mi na nerwy swoim agresywnym zachowaniem i retoryką przemawiającą do elektoratu o nienajwyższym stopniu wyrobienia politycznego.

Wygrał PiS i to tak, że obaj bracia mogli objąć najwyższe stanowiska w kraju. No, najpierw był Marcinkiewicz, który potem dostał kopa w d… i.. No właśnie, a potem kopy w d… ze strony Jarosława Kaczyńskiego zaczęły się sypać lawinowo.

Bracia Kaczyńscy nigdy nie byli medialni. Musieli cmoknąć (złośliwcy nazywali to mlaskaniem), żeby sobie dać kilka sekund do namysłu, co odpowiedzieć dziennikarzowi. Wypowiadali się nieskładnie, długo szukając odpowiedniego słowa, co robiło fatalne wrażenie. Demostenes czy Cyceron zadusiliby ich chyba gołymi rękami za taki brak kunsztu budowania wypowiedzi publicznej. To, co za nimi zawsze przemawiało, to uczciwość rozumiana brak zamieszania w jakiekolwiek złodziejskie afery. Co prawda próbowano ich wrobić w aferę FOZu, ale chyba nikt tego nie traktował poważnie. Szczery, dość anachroniczny patriotyzm i osobista uczciwość to były plusy. W programie mieli też jeden element liberalny, mianowicie zwiększenie dostępu do zawodów prawniczych, co mi się podobało. Niemniej na wizji wypadali fatalnie i to nie tylko dlatego, że tak ich przedstawiały media, bo to oczywiście też, ale często wypowiedzi w Sejmie czy po wizycie Benedykta XVI wzbudzały żal, że niby człowiek wykształcony, jeden doktor a drugi profesor, a wypowiedzi publiczne na poziomie Wałęsy.

Błąd PiSu był przede wszystkim błędem w sztuce. Nadal uważam, że interesów państwa polskiego i jego obywateli to najwyższa powinność władz. Niemniej rozdając kopniaki swoim sojusznikom, a do tego grożąc wszem i wobec wszystkim dookoła, nie ma się co dziwić, że trudno było w ten sposób zaskarbiać sobie sympatię szerokich mas. Prawdą jest, że PO często robi wrażenie, że skupia się bardziej na public relations niż na rzetelnym rozwiązywaniu problemów, ale jawne lekceważenie pozytywnego wizerunku przez Jarosława Kaczyńskiego, nie przysparzało mu zwolenników. Jarosław Kaczyński postawił bowiem na retorykę agresji i pogróżek wobec wszelkich łajdaków. W kraju, gdzie prawie każdy kombinuje, bo inaczej by nie przeżył, to nie jest najlepsza strategia. To tak jakby do jakiegoś baru na Dzikim Zachodzie wpadł jakiś fanatyk prohibicji, wyjął spluwę i zaczął krzyczeć, że ze wszystkimi zaraz zrobi porządek i niech pijacy się boją. Oczywiście dobrze, że przestraszyły się największe łobuzy w mieście, ale gorzej że stracha dostali też skądinąd porządni ludzie, którzy od czasu do czasu wpadali na piwko.

Wracając do tematu, nie głosowałem na Lecha Kaczyńskiego, ale wybór większości narodu bez szemrania uszanowałem, bo na tym polega demokracja. I Lech Kaczyński był moim prezydentem. A panią Marię uwielbiałem za to, że była tak wspaniałą normalną Polką.

Rok temu wydarzyła się tragedia, obowiązki prezydenta zgodnie z konstytucją objął Bronisław Komorowski, a potem został legalnie wybrany. Donald Tusk i jego ekipa z PO od dawna już wtedy działała mi na nerwy, a zachowanie posła Sekuły jako przewodniczącego komisji ds. afery hazardowej wyraźnie pokazało, na jakich ludziach opiera się ta partia. Sam Bronisław Komorowski wzbudza wiele kontrowersji i to wcale nie przez swoje gafy czy braki w ortografii. Niemniej znowu, albo przyjmujemy zasady demokracji, albo nie. Wynik wyborów trzeba szanować i dlatego B.Komorowski jest moim prezydentem, czy mi się to podoba czy nie. Publiczne obnoszenie się z nowym przymiotnikiem„niemój” świadczy tylko o tym, że ci, którzy go używają mają gdzieś demokrację. Jarosław Kaczyński jest dla nich wzorcem Polaka niczym wzorzec metra z Sevres pod Paryżem, i nie podlega weryfikacji przez instrumenty demokracji.

PiS ma za sobą z pewnością ok. 20% narodu, w porywach 30%. Zadziwia tupet ludzi, którzy próbują zawłaszczyć wyłączność na polskość, którzy obecnemu lokatorowi Pałacu Prezydenckiego urządzają co miesiąc cmentarz na Wszystkich Świętych i dziwią się, że ktoś ma im to za złe.

Cieszę się, że wczorajszą rocznicę mamy za sobą. Nie mam złudzeń co do tego, że teraz emocje opadną i będzie można spokojnie zająć się codziennymi obowiązkami. Zbliżają się wybory, więc wojna się zaczęła. Gorzej, że słowo „wojna” w tym wypadku przestaje być niewinną metaforą oznaczającą rywalizację przeciwników politycznych o stanowiska w państwie. To jest zajadła nienawiść, która może się źle skończyć. Obawiam się, że w ferworze walki, żałobnicy sprzed Pałacu po rozprawieniu się z Platformą, komuchami i inną swołoczą (m.in. żydowsko-masońską) ruszą wprost na Moskwę w celu zrównania Kremla z ziemią. Nie, nie uważam Jarosława Kaczyńskiego ani za antysemitę ani tym bardziej za idiotę. Niemniej, jak to powiedział jeden z polityków PiS, tego typu działania „mają swoją dynamikę”. Oby nie wymknęła się spod kontroli, bo wtedy biada nam wszystkim.

Największe pretensje do PiSu mam jednak o to, że uważam, że rząd tworzony przez PO jest naprawdę kiepski, w wielu sprawach nieudolny, z szeregiem pomysłów wręcz szkodliwych i należałoby go zmienić. Przy słabości SLD i praktycznym niebycie innych partii, większość znowu opowie się za PO, bo się przestraszy PiSu. I to jest odpowiedź dla wszystkich tych, którzy ironizują, że wszelkie zło zwala się na PiS, mimo, że PiS już dawno nie rządzi. Przez głupotę PiS merytoryczni przeciwnicy rządu Donalda Tuska czują się w obowiązku ratować kraj przed szaleństwem i popierają opcję dla Polski nie najlepszą.

czwartek, 7 kwietnia 2011

Wyznania ekonomicznego ignoranta

Niestety studiowanie ekonomii w młodości kojarzyło mi się z czymś niezmiernie nudnym i jestem żywym przykładem tego, jak błędy młodości odbijają się głupotą na stare lata. Jako zawód wybrałem coś od ekonomii różnego, więc na studiowanie opracowań z zakresu gospodarki, finansów, handlu i przemysłu nie bardzo mam czas, czego niezmiernie żałuję, ale jak to powiedziała żaba w znanym dowcipie, "przecież się nie rozdwoję". Ponieważ nie mam ambicji do tytułu ekonomisty, bardzo chętnie pytam tych, którzy są ode mnie w tej dziedzinie mądrzejsi. Kiedy piszę o tym np. na blogu, prawdopodobnie jest to brane za swoistą kokieterię. Tak nie jest. W swoich przemyśleniach na tematy gospodarcze jestem totalnym amatorem i kieruję się tylko i wyłącznie czymś, co sam nazywam zdrowym rozsądkiem. Czytelnicy mają jednak pełne prawo kwestionować przymiotnik z tego zwrotu. Jeżeli jednak kwestionują, to prosiłbym o wytłumaczenie na poziomie elementarnym, gdzie tkwi błąd w moim rozumowaniu.

Ogólnie uważam, że wejście do Unii Europejskiej było konkretnie dla Polski dobre, a wyniki naszej przynależności do owego tworu są widoczne gołym okiem w postaci nie tylko rozkopanych dróg, ale również tych już wybudowanych. Jesteśmy w swojej masie wiecznymi malkontentami, więc zawsze będziemy szukać dziury w całym, bo najszczęśliwiej czujemy się w nieszczęściu, które nas łączy i spaja, tudzież daje poczucie wspólnoty (w cierpieniu). Fakt, że przed 2004 polscy politycy nie mieli pomysłu na dalszy rozwój Polski i że pozytywny "kop", jaki otrzymaliśmy dzięki funduszom unijnym, sprawił, że nasza gospodarka się ożywiła, do wielu nie przemawia. Do mnie z kolei nie przemawiają katastroficzne teksty typu: "wkładamy do Unii więcej, niż dostajemy", bo uważam, że to jakaś bzdura (ale mogę się mylić, bo dokładnie danych finansowych na ten temat nie studiowałem), a nawet jeśli nie, to widząc jak były wydawane nasze wspólne państwowe pieniądze przed 2004, a jak po tej dacie, twierdzę, że jeśli nawet tak, to może i dobrze. Kilometry asfaltu na szerokich drogach bardzo konkretnie do mnie przemawiają. Trochę mniej to, że zaraz po zbudowaniu trzeba je remontować. To już jest kwestia kryminalna i wcale mi się nie podoba.

Nie jestem jednak człowiekiem wiary, choć w ekonomii częściej kieruję się wiarą niż wiedzą (tzn. wierzę pewnym ludziom, których rozumowanie mi się podoba, ale nie jestem na tyle zdeterminowany, żeby podjąć się fachowej weryfikacji tegoż). Nie przyjmuję więc wszystkiego, co proponuje Unia za dobrą monetę. Nie chcę wspominać całego steku bzdurnych przepisów, o których pisano już niejednokrotnie.

To, co mnie ostatnio przyprawia o umysłowe katusze to kompletny brak zrozumienia dla tzw. paktu dla konkurencyjności. Konkurencyjność pojmuję jako możliwość konkurowania na wolnym rynku. Okazuje się jednak, że w znajomości ekonomicznej nomenklatury jestem jeszcze głupszy niż w samej ekonomii. Pakt dla konkurencyjności, popierany przez prezydenta Bronisława Komorowskiego i premiera Donalda Tuska, to dla mnie czarna magia. Rozumiem, że kiedy do Warszawy przyleciał prezydent Francji Nicolas Sarkozy i kanclerz Niemiec Angela Merkel, żeby namawiać nasze władze do przystąpienia do owego paktu, nasi goście bardzo dobrze rozumieli znaczenie tego słowa. Mam jednak obawy, rządzący Polską w pełni ogarnęli pole semantyczne tego zwrotu. Są w końcu historykami, a więc nieco ekonomii musieli kiedyś liznąć, więc słowo "konkurencja" powinno być im znane.

Ja niestety nie wiem, jak ma wzrosnąć konkurencyjność polskiej gospodarki w warunkach, kiedy podnosi się podatek CIT (zdaje się o 10%). No, giganty sobie jak zwykle poradzą, ale gospodarka Polski opiera się na przedsiębiorstwach średnich i małych, które mogą zacząć się zwijać, jeżeli odczują kolejny środek punitywny nałożony na przesiębiorczość. Narzucenie jednolitych standardów unijnych w dziedzinie podatków i finansowych świadczeń na rzecz państwa, jak w ogóle narzucanie jakichkolwiek standardów, to moim skromnym zdaniem zaprzeczenie samej idei stojącej za słowem "konkurencyjność". Moża ja i głupi jestem, ale dlatego błagam o oświecenie!

Konkurencyjność, jak mi się wydaje, z definicji nie jest zjawiskiem, które jest rozłożone równo. Jeżeli wszyscy mają narzucone te same zasady, stawki podatkowe, ceny, to konkurencyjność spadnie do zera. Przerabialiśmy to przecież za komuny. Po co do tego wracać. Inna sprawa, że ten, komu wyrosła konkurencja w postaci tańszego dostawcy dóbr i usług, chce coś z tą sytuacją zrobić. Francja i Niemcy chcą i wcale im się nie dziwię. To, że my też chcemy, dziwi mnie z kolei niepomiernie! Nasza konkurencyjność spadnie do zera, biznesy się zwiną (no, tutaj po cichu liczę jednak na czynnik psychologiczny, który jest w stanie pokonać wszelkie przeszkody, a mianowicie na zdrową ludzką chciwość, która pozwoli przetrwać przedsiębiorcom wszelkie szkodliwe nowinki; gorzej będzie z robotnikami, ale kto tam by się nimi przejmował /taki sarkazm/), a Polska pozostanie bezkonkurencyjna tylko w jednej dziedzinie - w eksporcie taniej siły roboczej do krajów, którym konkurencyjność się znacznie poprawi.

Jakaś paranoja! Tylko czyja? Znowu moja? Dajcie znać, co o tym myślicie.

wtorek, 5 kwietnia 2011

Little Dorrit - Soundtrack

Today something soothing and relaxing. Just some notes from the soundtrack of the beautiful TV drama Little Dorrit based on Charles Dickens' novel. Enjoy!

sobota, 2 kwietnia 2011

Przedsiębiorstwo uczelni, uczelnia przedsiębiorstwu, czyli tak jak być powinno

Początek kwietnia przywitał nas na Podlasiu pogodą pochmurną i deszczową, ale nie chciałbym, żeby wiosna 2011 kojarzyła się tylko z tym dość ponurym widokiem za oknem. Postanowiłem napisać o czymś optymistycznym.

Czytelnicy tego bloga mogli się pewnie zorientować, że podziwiam pewne rozwiązania z krajów anglosaskich jeśli chodzi o wykorzystanie talentów młodych ludzi. Dobrzy studenci czołowych amerykańskich uczelni nie muszą szukać pracy, bo przeważnie praca znajduje ich, gdyż na ostatnim roku studiów już mogą przebierać w ofertach pracy przysłanych przez firmy z branż związanych z danym kierunkiem studiów. Stoi to w kontraście wobec naszej rzeczywistości, gdzie zdolną młodzieżą zdaje się nikt nie interesować.

Okazuje się jednak, że mój pesymizm co do Polski ma szansę zostać wyparty przy pomocy pewnych faktów, o których się niedawno dowiedziałem. Otóż wśród moich słuchaczy mam osobę na wysokim stanowisku kierowniczym w pewnej potężnej firmie budowlanej. Firma jest naprawdę prężna i świetnie działająca, ponieważ buduje domy nie tylko w kraju, ale również w Wielkiej Brytanii i w Niemczech. Niemcy to tak naprawdę największy rynek zbytu dla domów tejże firmy. Zamówień z tego kraju omawiana firma ma najwięcej. Z tego też względu potrzebna jest wielka rzesza pracowników znająca język niemiecki. Okazuje się bowiem, że wg szacunków mojego znajomego, firma nadal potrzebuje inżynierów budownictwa ze znajomością języka naszych zachodnich sąsiadów na stanowiska kierowników budów.

W związku z tym mój słuchacz wybrał się na wydział budownictwa Politechniki Białostockiej w celu „zapolowania” na dobrych studentów. Wywiady, jakie z nimi przeprowadził, nie wywołały w nim zbytniego entuzjazmu, ponieważ po pierwsze zauważył zupełnie niedojrzałe podejście do życia, a po drugie, żaden z kandydatów nie wykazał się wystarczającą znajomością języka niemieckiego.

Tutaj mała dygresja. Otóż moi koledzy-germaniści od kilku lat zauważyli na swoim rynku straszliwy zastój, co skłania ich do myślenia, że popyt na język niemiecki bezpowrotnie minął. Z pewnością trudno mu konkurować z angielskim, zwłaszcza w warunkach otwartego rynku pracy dla Polaków w krajach anglojęzycznych. Tymczasem pojawia się perspektywa analogicznego otwarcia rynków pracy w Niemczech, co każe się spodziewać odrodzenia zainteresowaniem językiem Goethego, Kanta czy Schillera.

Trzech studentów, którzy właśnie już swoją edukację ukończyli, mimo wielu zastrzeżeń znajomy mój jednak zatrudnił, a przy okazji zafundował im intensywny kurs języka niemieckiego. Na tym polu jednak młodzi inżynierowie nadal pozostawiają wiele do życzenia. Nie dlatego, że po prostu nie znają języka, tylko dlatego, że się do jego nauki słabo przykładają. Jest jednak nadzieja, że będą z nich ludzie.

Obserwując kolejne roczniki studentów budownictwa, znajomy mój odkrył jak niewielu z nich wybrało lektorat języka niemieckiego. Niemniej nawiązał ścisłą współpracę z panią dziekan (która była jego wykładowczynią w jego czasach studenckich). Jego firma sponsoruje różne imprezy organizowane przez Politechnikę, a także nagrody dla najlepszych absolwentów. Współpraca ma jednak polegać również i na tym, że białostocka uczelnia wykształci inżynierów na konkretne potrzeby tejże firmy, która w dodatku oferuje bardzo dobre warunki pracy i płacy.

To, co mnie cieszy, to fakt, że i u nas w Polsce, i u nas konkretnie w Białymstoku, robi się „normalnie”. Że pojawia się szansa, że uczelnia techniczna nie będzie produkowała bezrobotnych magistrów-inżynierów, ale zdobędzie bardziej realne rozeznanie w potrzebach rynku pracy. W tej sprawie nie ma lepszego rozwiązania, niż bezpośrednie kontakty z przedsiębiorstwami.

Istnieje też szansa, że sami młodzi ludzie, widząc konkretne perspektywy w zasięgu ręki, zmienią swój beztroski stosunek do studiów i zdobędą solidne kwalifikacje. Nic bowiem tak nie motywuje jak namacalny sukces, dający się zaobserwować na przykładzie kolegów.