poniedziałek, 31 grudnia 2012

O ludziach, których nikt nie musi ośmieszać, czyli śmiejmy się, bo tylko humor może nas uratować



W satyrycznej powieści Sergiusza Piaseckiego pt. Zapiski oficera Armii Czerwonej, narrator jest karykaturą homo sovieticus, człowieka wiernego swoim władzom, a przy tym rozumującego całkowicie przy pomocy metafor narzuconych przez te władze. Można więc się dziwić, jak książka o kimś takim może być w ogóle śmieszna, skoro wiemy, że Sowieci popełniali potworne zbrodnie. Piasecki uczynił ze swojego bohatera człowieka prostego, o bardzo zawężonych horyzontach, nie mającego pojęcia o funkcjonowaniu świata poza swoim krajem, który każde najnormalniejsze zjawisko tłumaczy sobie przy pomocy wpojonych mu schematów i stereotypów. Na przykład nie potrafi sobie wyobrazić, że stróż, czyli zwykły robotnik, chodzi w butach z cholewami. Skoro chodzi w takich butach, to żadna z niego klasa robotnicza, tylko po prostu burżuj. Kiedy czytałem Zapiski po raz pierwszy skręcałem się ze śmiechu na każdej stronie z powodu matołectwa głównego bohatera. Dopiero później przyszła refleksja, że opisywane sceny były tak naprawdę potworne.

Jedną z takich scen jest zabójstwo polskiego „burżuja” w pociągu, który wyjął dziwną „bombę” i zaczął przy niej majstrować. Michaił Zubow, główny bohater i narrator powieści, bez namysłu wyciąga pistolet i zabija „zamachowca” na miejscu. W rezultacie zostaje wezwany przez swojego przełożonego. Zubow spodziewa się pochwały za czujność i właściwą reakcję, a tymczasem obrywa pięścią w szczękę („przepisowo wali”, więc nasz bohater nie ma pretensji) i dostaje ostrą reprymendę za ośmieszanie Związku Sowieckiego i Armii Czerwonej. Przez takich bowiem idiotów, jak Zubow, miejscowa ludność zamiast z wdzięcznością przejść na stronę państwa-obrońcy robotników i chłopów, tylko się z owego państwa naśmiewa. Do Zubowa dociera wreszcie głupota (bo potworności swojego czynu chyba nigdy nie zrozumie) tego, co zrobił, kiedy jego przełożony wyjaśnia mu, że pasażer, którego Zubow zastrzelił, nie odkręcał żadnej bomby tylko termos. Ponieważ nasz bohater nigdy przedtem czegoś takiego nie widział, sprawa skończyła się dla Polaka tragicznie.

Ta scena z satyrycznej powieści Piaseckiego zawsze mi się przypomina ilekroć mam okazję przeczytać jakiś tekst niektórych posłów Prawa i Sprawiedliwości. Pan Jarosław Kaczyński i jego totumfaccy uwielbiają obwiniać za swoje słabe wyniki wyborcze i w ogóle nie najlepszy wizerunek media. Uważają, lub przynajmniej chcą, żebyśmy my tak uważali, że to dziennikarze prowadzą tak brutalną politykę antypisowską, że mądre inicjatywy tej partii nie mogą się przebić do społeczeństwa. A PiS wszak ma świetne pomysły gospodarcze, tylko media nie chcą o tym mówić, bo wolą się przyczepić krzyża na Krakowskim Przedmieściu, Smoleńska czy aborcji. W ten sposób powstaje obraz jednostronny i zafałszowany. Gdyby natomiast społeczeństwo poznało doskonałe pomysły PiSu na politykę finansową, gospodarczą, zagraniczną i wewnętrzną, z pewnością od razu by na tę partię zagłosowało.

Uff, no dobrze, myślę sobie. Te podłe media spod znaku „michnikowszczyzny” faktycznie przychylne prezesowi i jego partii nie są i „szyją mu buty” jak tylko mogą. No cóż! Takie ich zbójeckie prawo, bo przecież w demokracji tak już jest, że zwalczające się opcje polityczne różne świństwa o swoich przeciwnikach wypisują i wygadują. Na dodatek przecież faktycznie nie wydaje się możliwe, żeby w tym PiSie siedziały same dziwolągi zajmujące się sprawami drugo- i trzeciorzędnymi dla realnej polityki, zamiast proponować ratunek dla gospodarki i budżetów domowych Polaków.

Kilka lat temu wdałem się w ostrą polemikę ze zwolennikiem PiS, który wysuwał argumenty, które przytoczyłem powyżej, że to podłe media związane z PO cały czas tylko robiły z polityków PiS idiotów. Nie wytrzymałem wtedy i odpaliłem, że specjalnie nie musiały się trudzić. Ostatnie dwie wypowiedzi posłów tej partii umieszczone z ich własnej nieprzymuszonej woli w Internecie, niestety potwierdzają tezę, że media nie muszą dosłownie nic robić, żeby ośmieszyć tych polityków. Wystarczy, że sami zabiorą głos. W oczach elektoratu ratuje ich tylko to, że żelazne elektoraty (każdej partii!) generalnie nie myślą, tylko przyklaskują wszystkiemu, co ich „idole” powiedzą.

Oto bowiem poseł do Parlamentu Europejskiego z ramienia Prawa i Sprawiedliwości, Janusz Wojciechowski, niedawno dowiedział się z portalu Historycy.org, że „15 kwietnia 1945 żołnierze posuwającej się na wschód 102 Dywizji Piechoty IX Armii Stanów Zjednoczonych natknęli się w miejscowości Gardelegen na wypaloną murowaną stodołę. Okazało się, że znajdują się w niej spalone i osmalone zwłoki 1016 jeńców wojennych i więźniów obozów koncentracyjnych.” To uciekający przed Sowietami Niemcy pozbyli się w ten sposób „zbędnego balastu”. Zbrodnia straszna, więc europoseł Wojciechowski ironicznie dziwi się, dlaczego „niemiecki Gross” lub „niemiecki Pasikowski” nie piszą o tym książek i nie kręcą filmów. Choć istnieje tam pomnik upamiętniający zbrodnię, nie widać tam głów państw, którzy pochylaliby się tam w hołdzie ofiarom zbrodni.

W pierwszej chwili skala głupoty naszego posła odebrała mi zdolność mówienia. Po chwili zacząłem jednak sobie pewne rzeczy racjonalizować, a kierując się empatią postanowiłem pójść śladem rozumowania Janusza Wojciechowskiego, tudzież moich znajomych i przyjaciół, którzy ochoczo umieścili link do jego tekstu (ja go też teraz umieszczę, żeby Czytelnicy mojego bloga wyrobili sobie pojęcie, o czym piszę: http://wpolityce.pl/artykuly/43562-dlaczego-niemiecki-gross-ani-niemiecki-pasikowski-nie-pokaza-swiatu-stodoly-w-gardelegen ).

Otóż pewni politycy i media z nimi związane – te „niezależne” i „wykluczone” – nieustannie zasiewają paniczny strach przed zrzuceniem na Polskę i Polaków winy za zbrodnie holokaustu, przy równoczesnym wybieleniu Niemców. Trzeba otwarcie powiedzieć, że obawa taka nie jest zupełnie bezzasadna, zwłaszcza w świetle artykułów, jakie od czasu do czasu pojawiają się w prasie izraelskiej, amerykańskiej, brytyjskiej czy francuskiej. Niewątpliwie istnieją grupy Żydów, którzy wiedzeni jakimiś perwersyjnymi planami, sieją antypolską propagandę. Dla klasycznego antysemity jest to wystarczający dowód na to, że wszyscy Żydzi nie mają nic innego do roboty, tylko szkalować Polskę i Polaków. Niektórzy bardzo chętnie powołują się na książkę „Przedsiębiorstwo Holokaust”, stawiającą tezę, że obecnie odszkodowań za straty poniesione przez ofiary Holokaustu domagają się wyspecjalizowane organizacje, które nie mają żadnego związku z owymi ofiarami, bo nie są ani ich krewnymi ani spadkobiercami w sensie prawnym. Jednakże powołując się na tę książkę zapominają, że napisał ją Norman Finkelstein – amerykański Żyd. O tym jednak nie warto pamiętać, bo zburzyłoby to obraz Żydów jako jednolitej masy polakożerców.

Panika, jaką się wywołuje wokół każdej książki, czy filmu dotyczącego udziału Polaków w zbrodniach na Żydach, oprócz strachu przed złym PRem Polski na arenie międzynarodowej, bierze się ze strachu przed żądaniami odszkodowań ze strony żydowskiej. Otóż przy tej okazji należy sobie wyjaśnić dwie sprawy. Żądania odszkodowań za utracone majątki w wyniku komunistycznych konfiskat nie znikną i w powietrzu się nie rozpłyną. Będą to żądania nie tylko ze strony Żydów, ale również Polaków, którzy majątki w ten sposób utracili. Sprawę tę kolejnym rządom udaje się jakoś odwlekać, ale przez to będzie się ona za naszym państwem wlokła nadal. Ponieważ w grę wchodzą grube miliony, bardzo wątpię, żebyśmy ten problem szybko i satysfakcjonująco dla wszystkich stron rozwiązali. Jeżeli chodzi o zbrodnie Holokaustu, to o ile można było żądać odszkodowań od państwa niemieckiego, które w pełni świadomości, jeszcze jako Republika Federalna Niemiec (Niemcy Zachodnie) przejęło całkowitą odpowiedzialność za wszystkie decyzje hitlerowskiej Trzeciej Rzeszy, to od Polski nie byłoby jak, ponieważ państwo polskie podczas II wojny światowej de facto nie istniało – to raz, oraz zbrodnia w Jedwabnem, choć niewątpliwie była politycznym skutkiem antysemityzmu, była zbrodnią grupy, która w żaden sposób nie reprezentowała państwa polskiego, ani całego polskiego społeczeństwa – to dwa. Oczywiście antypolsko nastawione grupy żydowskie mogą przytoczyć kilka innych przykładów, polską granatową policję skwapliwie pomagającą Niemcom, tudzież generalnie niechętne Żydom postawy wielu mieszkańców polskich wsi i miast i będą miały rację, ale nie zmienia to faktu, że na szczęście znaleźli się w naszym narodzie „sprawiedliwi wśród narodów świata” i to oni stanowią piękny przykład postawy, z której jako naród powinniśmy być dumni. Tak czy inaczej, o odszkodowania z powodu zbrodni Holokaustu do państwa polskiego nikt nie wystąpi, bo nie ma podstawy prawnej, więc polski podatnik może spać spokojnie.

Tego politycy PiS nie biorą pod uwagę, bo po prostu nie chcą. Ich zadaniem jest przecież podsycać kompleks niższości i strach Polaków, bo wiedzą, że to jest dobry sposób na zbudowanie sobie elektoratu, a nic tak nie zwiera szeregów, jak poczucie zagrożenia, najlepiej ze strony wielkiego żydowskiego spisku.

Wychodząc z takiego założenia, a być może ze zwykłego głupiego zacietrzewienia, politycy PiS zabierają głos w sprawach, o których nie mają pojęcia. Pal licho zresztą wiadomości. Konstruują wypowiedzi tak nieudolnie, że wykazanie ich kiepskiej argumentacji nie wymaga wielkiego wysiłku intelektualnego. Problem oczywiście w tym, że ci, do których te teksty są adresowane najczęściej nie podejmują zgoła żadnego.

Jest taki dowcip o antysemicie, który wybierał się bić Żydów.
- Ależ dlaczego? – pyta go jeden ze znajomych.
- Bo oni zabili Jezusa! – odpowiada antysemita i odchodzi w wiadomym celu.
- Ależ przecież o tym wiadomo już od dwóch tysięcy lat! – dziwi się znajomy.
Na to inny z uczestników rozmowy odpowiada:
- No tak, ale on się o tym dowiedział dopiero wczoraj.

Europoseł Wojciechowski chyba dopiero tydzień temu dowiedział się o zbrodni w Gardelagen, więc wyskoczył jak Filip z konopi z koniecznością nakręcenia o tym filmu niby w to w celu zaprowadzenia jakiejś równowagi między Niemcami a Polakami. „Sąsiedzi” Grossa i „Pokłosie” Pasikowskiego w świadomości posła prawdopodobnie potwornie tę równowagę zachwiały i teraz przez te dwie pozycje cały świat będzie przekonany, że to Polacy dokonali Holokaustu. Niemcy, tzn. ci Niemcy z wirtualnego świata Janusza Wojciechowskiego, w ogóle nie piszą książek o swoich zbrodniach i nie kręcą o tym filmów. Panie pośle – piszą i kręcą. Rzecz w tym, że zbrodnie ich przodków są tak wielkie, że opisanie w formie artystycznej każdej nich oznaczałoby prawdopodobnie tworzenie dzieł o nich przez kolejne pięć stuleci. Filmy i książki tworzy się bowiem nieco dłużej niż trwały same wydarzenia, których dotyczą.

Nie chcę się tutaj fałszywie przedstawiać jako ekspert od niemieckiej kinematografii, więc od razu przyznaję, że listę tytułów, jakie tutaj przytaczam, znalazłem w Internecie. Niemniej świadczą o tym, że niemieccy artyści próbują się zmierzyć z potworną prawdą na temat swojego narodu:
"Nackt unter Wolfen"
"Chronik eines Mordes"
"Aus einem deutschen Leben"
"Reinhard Heydrich - Manager des Terrors"
"Baranski"
"Das Letzte Loch"
"Ein Stück Himmel" (TV mini-series)
"Wannseekonferenz"
"Wykonanie"
"Abrahams Gold"
"Drei Tage im April"
"Gloomy Sunday - Ein Lied von Liebe und Tod"
"David Proshker"
"Nirgendwo in Afrika"
"Sophie Scholl - Die letzten Tage"
"Nicht alle waren Moerder"
w kooperacji włoskiej "Il Giardino dei Finzi-Contini"
w kooperacji włosko-amerkanskiej "Scarlet i Czarne"
w kooperacji brytyjskiej "Zabroniony"
w kooperacji francuskiej "Novembermond"
w kooperacji polsko-francuskiej "Europa Europa",  "Wielki tydzień"
w kooperacji duńsko-angielskiej "Wyspa na ulicy Ptasiej"
w kooperacji francuskiej "Amen/Der Stellvertreter"
w kooperacja angielsko-polsko-francuskiej "Pianista"
w kooperacji austriackiej "Annasz Heimkehr " i "Fałszerze"
w kooperacji czeskiej "Der Letzte Zug"
w kooperacji litewskiej "Getto" .

Do tego powstało całe mnóstwo filmów dokumentalnych, w których niemieccy twórcy bez ogródek i przekłamań ukazywali potworności dokonane przez swoich rodaków.

Tak na marginesie – czy Niemcy przez to są mniej szanowani jako jedna z największych potęg gospodarczych i politycznych świata? To, że popełnili straszliwe zbrodnie w całej Europie, to się już nie odstanie, ale od tego tematu nie da się uciec i artyści od niego nie uciekają. U nas Pasikowski nakręcił raptem jeden film o jednej wsi, a już politycy PiS nakręcają spiralę histerii. Gdyby europoseł Wojciechowski dowiedział się, że w Pcimiu Dolnym Niemcy zamordowali bliżej nieznanego Jana Kowalskiego, też zażądałby od nich nakręcenia na ten temat osobnego filmu fabularnego? Po prostu ręce opadają, a imię Polski owszem doznaje ośmieszenia, ale akurat nie przez film Pasikowskiego, tylko przez głupią panikę i beznadziejną argumentację.

Drugi polityk PiS, który wystarczyło, że odezwał się własnym głosem, a już odstraszył od siebie i całej partii tych, którzy w sondażach stanowią elektorat chwiejny, a więc możliwy do przekonania do siebie, to poseł z Bielska-Białej Stanisław Pięta. Otóż pan poseł ogłosił na Facebooku bojkot niemieckiego piwa pszenicznego Paulaner. Myślę sobie „czyżby w ramach germanofobii”? Okazuje się, że nic z tych rzeczy, bo o ile pan poseł może tam i Niemców nie lubi, ale tego nie wiemy, może też nie lubi piwa nie doprawionego chmielem (bo za mdłe), to jednak przede wszystkim za głównego wroga Polski uważa Adama Michnika i „Gazetę Wyborczą”. A niemiecki browar tym razem popełnił zbrodnię najpotworniejszą, bo oto umieścił swoją reklamę w znienawidzonym brukowcu. Za to poseł Pięta postanowił perfidnych Szwabów ukarać i to najbardziej dotkliwie, bo finansowo. Wiadomo zaś, że nic tak nie boli kapitalistów jak uszczuplenie ich dochodów. Nie wiadomo tylko dlaczego, pod wpisem posła Pięty na Facebooku zamiast lawinowego natłoku głosów poparcia pojawiły się jakieś kpiny i inwektywy. A co bezczelniejsi wpisywali nawet takie teksty, jak „O, nigdy nie słyszałem o tym piwie. Będę musiał spróbować”. Co my byśmy zrobili bez tego naszego poczucia humoru? Musielibyśmy chyba tylko ręce załamać i już w tej pozycji pozostać.

Ze swojej strony chciałbym zwrócić się z apelem do wszystkich polityków, żeby zanim otworzą usta, chwycą za pióro lub uderzą w klawiaturę komputera, dokładnie przemyśleli to, co chcą powiedzieć. Żeby zasięgnęli najpierw informacji u osób, które się na pewnych tematach znają lepiej od nich. Żeby starali się budować swoje wypowiedzi zgodnie z elementarnymi zasadami logiki, zapewniając im spójność i przejrzystość. Ja doskonale rozumiem ich szlachetne emocje i afekt do Ojczyzny miłej, bom sam się na Mickiewiczu i Sienkiewiczu wychował, ale jeżeli pięknym uczuciom brakuje podparcia w rozumie, z którego każdy mąż stanu słynąć powinien, lepiej jest jednak wykorzystać okazję, żeby siedzieć cicho (że posłużę się powiedzonkiem popularnym wśród prezydentów Francji) i dobrej sprawy nie ośmieszać.

W Nowym Roku natomiast życzę Czytelnikom mojego bloga, aby rządzący nami kierowali się kombinacją mądrości i dobrej woli. Życzę Wam i sobie, żebyśmy się zmobilizowali wewnętrznie na tyle, żeby przetrwać zapowiadane przez środki masowego rażenia informacją trudności. Życzę Wam i sobie prawdziwej solidarności, tej przez małe „s”, bo to ona pozwoliła ludzkości przetrwać poprzez tysiąclecia. Zdrowia i energii oraz ogromnego poczucia humoru, bo to ono pozwoli nam jakoś przeżyć otaczające nas absurdy.

Do siego roku!

czwartek, 27 grudnia 2012

"Rwie się pardwa i przepiórka..." czyli dywagacje na temat pochodzenia wyrazów



Jeśli komuś nie chciało się sprawdzać tego, co ponawypisywałem (język polski jest cudowny – trzy przedrostki przed „pisać” – „po”, „na” i „wy”) w poprzednim poście, sam bez bicia informuję, że oczywiście związek między polskim słowem kuropatwa a celtycką nazwą Walii, Cymru, nie istnieje, natomiast ostatni akapit, dotyczący etymologii angielskiego słowa „partridge” jest jak najbardziej uzasadniony.

Indoeuropejski rdzeń „perd”, słowo onomatopeiczne oznaczająca głośne wypuszczenie wiatru, znajdziemy, jak podaje angielska Wikipedia, praktycznie we wszystkich językach indoeuropejskich, z uwzględnieniem prawa braci Grimm, wg którego w językach germańskich „p” przekształciło się w „f”. Okazuje się na dodatek, że angielskie słowo „fart” jest jednym z najstarszych wyrazów, jakie przetrwały szereg zmian w tym języku. A na dodatek mamy: greckie πέρδομαι (perdomai), łacińskie: pedele, sanskryckie: pardate, awestyjskie (staroirańskie): pərəδaiti, włoskie: pettare, francuskie: péter, czy rosyjskie: пердеть (perdet'). W językach germańskich, jak już wiemy „p” przeszło w „f” i stąd angielskie fart czy niemieckie: furzen. Co ciekawe, łagodniejszym (tzn. chyba mniej wulgarnym) wariantem indoeuropejskiego „perd” było „pezd”. Oczywiście nie mogę być tego pewien, ale z tym drugim kojarzy się wulgarne słowo pochodzenia rosyjskiego oznaczającego waginę, a które w staroczeskim i w językach słowian połabskich znaczył jednak odbyt.

Wrażliwszych Czytelników proszę o wybaczenie, choć osobiście uważam, że jeśli chodzi o dochodzenie do prawdy, w tym wypadku etymologicznej, nie ma żadnych tematów tabu.
Drążę natomiast ten temat, ponieważ o ile idąc za słownikiem Webstera przyjmuję, że angielskie słowo „partridge” (kuropatwa – po łacinie Perdix perdix, a więc znowu z indoeuropejskim rdzeniem „perd” ) wywodzi się od dźwięku wydawanego przez ptaka zrywającego się do lotu, to nie znalazłem etymologii polskiej tym razem nazwy innego ptaka, a mianowicie pardwy (pardwa mszarna – łac: lagopus lagopus i pardwa górska – łac. lagopus muta). Na próżno szukałem informacji na temat nazwy tego ptaka, bo choć internetowy słownik etymologiczny zawiera ją (http://www.etymologia.org/wiki/S%C5%82ownik+etymologiczny/pardwa#Information), ogranicza się jedynie do podania definicji i prawdopodobnego pochodzenia:

pardwa, ptak północny, rodzaj ‘dropia’; ta sama nazwa w ruskiem, więc chyba stamtąd przyszła (»ptak nie wielom znajomy«, przezywa go Cygański 1584 r.).” (na ww stronie internetowej: za słownikiem Brucknera).

Oczywiście jest najbardziej prawdopodobne, że nazwa faktycznie jest pochodzenia ruskiego, choć we współczesnych językach ruskich (rosyjskim czy ukraińskim) na próżno byśmy jej szukali, ponieważ w rosyjskim jest to Белая куропатка, w ukraińskim Бі́ла курі́пка a tylko po białorusku nazwa pardwy mszarnej to Курапа́тка бе́лая, або пардва. 

Moja wiedza ornitologiczna jest praktycznie żadna i raczej niewiele wskazuje na to, bym się nagle miał stać ekspertem od ptaków. Jeżeli kogoś dziwi, skąd do głowy przyszła mi tak „egzotyczna” nazwa, jak „pardwa”, wyjaśniam, że nazwa tego ptaka pojawia się w polskiej pieśni wyrażającej sentyment do dawnych stepowych posiadłości I Rzeczypospolitej pt. „Ataman”, w której jedna z linijek informuje słuchacza, że oto „rwie się pardwa i przepiórka”. Niewykluczone, że o pardwach czytałem również w niejednej powieści historycznej. 

Oczywiście zabawa w etymologię niejednego już zaprowadziła na manowce. Słyszeliśmy z pewnością o tzw. etymologii ludowej (Warszawa jako kombinacja imion Warsa i Sawy, czy nazwa Wolborza między Piotrkowem Trybunalskim a Tomaszowem Mazowieckim jako pochodząca od „niech się dzieje wola boża”), która zupełnie nie ma nic wspólnego z prawdziwą przyczyną pojawienia się takiego czy innego słowa. Chciałbym się oczywiście ustrzec tworzenia mitów (w przeciwieństwie do mojego poprzedniego wpisu, który miał być swego rodzaju satyrą na wytwory wyobraźni krytyków i teoretyków literatury), więc na pewno nie przysięgnę, że „pard” w słowie „pardwa” ma z całą pewnością to samo pochodzenie, co „part” w angielskim słowie „partridge”. Wcale bym się jednak nie zdziwił. 

Byłbym natomiast wdzięczny, gdyby odezwał się ktoś, kto głębiej „siedzi w temacie”, czyli jakiś zawodowy etymolog, który albo potwierdziłby, albo obalił moją hipotezę.

wtorek, 25 grudnia 2012

Nowe odczytanie "Dwunastu dni Bożego Narodzenia" (angielskiej pieśni popularnej)



OSTRZEŻENIE: Wszystkich tych, którzy zechcieliby skorzystać z niniejszego tekstu lub jego fragmentów, obojętnie czy za zgodą czy bez zgody autora, ostrzega się, że choć zawiera on sporo informacji prawdziwych, trudno je wyłowić spośród dyrdymałów, jakie autor zechciał w nim umieścić. Gdyby więc ktoś chciał wykorzystać niniejszy tekst lub jego fragmenty jako ściągę, źródło informacji lub tekst krytyczny, który warto cytować, niech się lepiej nie wygłupia, gdyż jest on tylko świątecznym żartem. Równocześnie należy pamiętać, że teksty podobne w charakterze i stylu można znaleźć w szeregu opracowań i czasopism krytyczno-literackich. W nich również bardzo trudno rozróżnić tzw. „ziarno prawdy” od kompletnych bzdur będących wytworami wyobraźni ich autorów. Jedyna różnica polega na tym, że w odróżnieniu od autora niniejszego tekstu, autorzy opracowań krytyczno-literackich traktują je śmiertelnie poważnie.


On the first day of Christmas my true love gave to me a partridge in a pear tree
(angielska pieśń popularna, prawdopodobnie XVIII wiek)

Angielska wesoła pieśń bożonarodzeniowa opowiada o dwunastu dniach Świąt, podczas których ukochana (true love) obdarza podmiot liryczny prezentami, przy tym każdego dnia jest to prezent inny. Różni się też liczba sztuk owych prezentów, bo odpowiada numerowi kolejnego dnia Bożego Narodzenia. Święto to bowiem obchodzono w średniowieczu i jeszcze długo później przez całe 12 dni, a właściwie 13, bo przecież łatwo obliczyć, że zaraz po 12. dniu Bożego Narodzenia (5 stycznia) następuje święto Epifanii, popularnie zwane świętem Trzech Króli.

Ukochana podmiotu lirycznego obdarza go więc pierwszego dnia jednym ptakiem, drugiego dwoma, trzeciego trzema, itd., choć oczywiście nie muszą to być wcale ptaki, bo np. piątego dnia, podmiot zostanie obdarzony pięcioma złotymi pierścieniami. Te pierścienie nieco zakłócają ogólny sens tekstu, który, jak by się wydawało, zasadza się na kompletnej bezużyteczności, bezwartościowości, a przede wszystkim nieuchwytności podarków od ukochanej, bo są wszak cennymi i namacalnymi precjozami. Teraz jednak spróbujmy się skoncentrować na pierwszym dniu Bożego Narodzenia i pierwszym prezencie, jaki podmiot liryczny otrzymał od nieznanej z imienia ukochanej.

Pierwszego dnia Bożego Narodzenia ukochana obdarowuje swojego wybranka kuropatwą. Niemniej nie wręcza mu jej. Ptak bowiem jeszcze nie został zniewolony, bo, jak się dowiadujemy, siedzi na gruszy. Wydawało by się więc, że jest to prezent porównywalny do staropolskich przysłowiowych gruszek na wierzbie, ponieważ „prezent” jeszcze przebywa na wolności, a jego pochwycenie może sprawiać obdarowanemu niemałe kłopoty, jeśli w ogóle byłoby możliwe. Naturalnie automatycznie nasuwa się w tym miejscu skojarzenie ze staropolską piosenką ludową „uciekła mi przepióreczka w proso, a ja za nią nieboraczek boso/ Trzeba by się pani matki spytać, czy pozwoli przepióreczkę schwytać”. Warto bowiem zauważyć, że niektóre słowniki tłumaczą angielskie słowo „partridge” jako „przepiórkę” właśnie, choć jednak bardziej odpowiednią angielską nazwą przepiórki jest „quail”. Pominąwszy wątpliwości co do pola semantycznego samego rzeczownika „partridge”, warto zauważyć, że polska pieśń wydobywa dosadniej atrybut dzikiego ptaka, a mianowicie jego nieuchwytność, bo oto „pani matka” może i pozwolić go schwytać, ale czy to jest w ogóle wykonalne? W podobnej sytuacji znajduje się podmiot liryczny angielskiej pieśni bożonarodzeniowej, którego prezent pozostaje poza jego zasięgiem.

Pochylmy się jednak nad sytuacją samej kuropatwy, przy okazji próbując przeanalizować jej funkcję w ciągu narracyjnym zaproponowanym w omawianej pieśni. Jej obecność i to w dodatku w takim otoczeniu jak gałęzie gruszy nasuwa szereg możliwości interpretacyjnych, w tym interpretację religijno-spirytualną, psychoanalityczną zarówno w wersji freudowskiej jak i jungowskiej, w duchu historyzmu, a nawet teorii post-kolonialnej, a także marksistowskiej.

Dante Alighieri w Boskiej Komedii, a konkretnie w części poświęconej opisowi Raju ukazuje ludzką duszę jako ptaka – w tym wypadku orła, ale nie każda dusza wszak musi być orłem. Każdy ptak rwący się ku wolności może być symbolem duszy stworzonej do unoszenia się ku Stwórcy. Niestety, tak jak gałęzie drzewa stanowiące niejako klatkę dla uwięzionego ptaka, tak i dusza ludzka pozostaje uwięziona w swoim ciele, które nie pozwala jej na swobodny lot ku wiekuistemu szczęściu. Co więcej, ciało przysparza nieustannych pokus, które zamiast duszę uwznioślać, trzymają ją nisko przy ziemi, a często wręcz spychają w piekielne czeluści. Trzepocąca się w gałęziach gruszy kuropatwa jest więc być może figurą duszy podmiotu lirycznego, którego ukochana próbuje przyciągnąć jego uwagę do spraw wielkich, wzniosłych i czystych. Każe mu niejako przestać myśleć jedynie o przyziemnej chęci odbycia z nią stosunku płciowego, a próbuje skierować jego uczucia ku niej w kierunku bardziej subtelnym.

Skoro jesteśmy przy duszy, to może jednak kuropatwa pełni funkcję Animy, żeńskiej formy duszy, a drzewo gruszy do Animus, pierwiastek męski, zniewalający? Tutaj musimy wykazać się niezwykłą ostrożnością, bowiem Anima, jako żeńska, jest bierna, niejako w sposób naturalny poddająca się działaniom czynnika aktywnego, Animusa. Może więc przypisywanie kuropatwie zgodnie z regułami języka polskiego atrybutu żeńskiego jest błędem. Wydaje się bowiem, ze to kuropatwa rwie się do wolności, do działania, gdyż jest z natury istotą aktywną, stworzoną do wysokich lotów. Grusza zaś jest Animą tonującą gwałtowne porywy Animusa.

Być może jednak chodzi o  o wiele głębszą strukturę ludzkiej psychiki, bo żywotna kuropatwa to przecież nic innego jak libido, czynnik niezwykle ruchliwy i aktywny, a w zasadzie jedyny, który nas napędza do jakiegokolwiek działania, zaś grusza i jej gałęzie to w tym wypadku symbol zahamowań wszczepionych podmiotowi lirycznemu podczas procesu wychowania. Purytańskie wartości być może nie pozwalają mu na okazanie swojej dziewczynie uczuć w taki sposób, w jaki ona by chciała by je okazał. Zdrowa wiejska dziewczyna być może odczuwa silną potrzebę zbliżenia płciowego i pragnie zachęcić ukochanego do pozbycia się „gałęzi” strachu, poczucia winy i uprzedzeń wobec własnej cielesności.

Kto jednak powiedział, że kuropatwa siedząc „w gruszy” jest uwięziona wśród gałęzi? Przyimek „w” (in) może równie dobrze wskazywać na to, że ptak jest uwięziony w dziupli drzewa, a wszak dziupla to prastary symbol waginalny. W tym wypadku wydaje się, że kuropatwa ofiarowana chłopakowi przez dziewczynę symbolizuje poczucie zniewolenia młodego człowieka, który był dotąd wolny jak ptak, przez przemożny pociąg i w rezultacie uwięzienie w waginalnej pułapce zastawionej przez kobietę, a może raczej przez czynnik żeński w ogóle.

Czy jednak nasze interpretacje muszą iść w kierunku wewnętrznym, analizującym głębię psychiki bohaterów narracji? Kuropatwa siedząca na gruszy to przecież może być symbol zniewolonych ludów kolonialnych. Nie zapominajmy, że w XVIII wieku, kiedy prawdopodobnie powstał tekst pieśni, niewolnictwo było jeszcze zupełnie legalne pod panowaniem brytyjskiego monarchy. Może jest jednak i tak, że ta kuropatwa, żywe stworzenie, tak samo jak żywe były istoty ludzkie – czarni mieszkańcy Afryki wywiezieni do brytyjskich kolonii w Ameryce – to symbol nieujarzmionej natury ludzkiej, której wszak nigdy do końca zniewolić nie można. Biedna kuropatwa, sprowadzona do roli przedmiotu transakcji, w tym wypadku w postaci podarunku, bez żadnego liczenia się z jej uczuciami, do końca jednak nie poddaje się beznadziejnej, jakby się zdawało, sytuacji i wymyka się swojemu właścicielowi znajdując azyl w gałęziach gruszy. Celtycka, a może nawet staroindoeurpejska grusza udziela oto schronienia żywemu stworzeniu, które uległo w wyniku obłędnego myślenia angielskich kolonistów reifikacji i zostało, właśnie jak jakaś rzecz, podarowane w prezencie przez brytyjską flotę (symbolizowaną przez dziewczynę – „true love”) angielskiemu ludowi (chłopak – podmiot liryczny). Nie trzeba bowiem wielkiej wiedzy, żeby być świadomym faktu, że osiemnastowieczna Anglia to kraj morski, a flota to dla każdego Anglika w tamtych czasach „prawdziwa miłość”. Pamiętamy wszak, jaką mentalnością kierował się młody Robinson Crusoe Daniela Defoe uciekając z domu i zaciągając się na statek. To wszak flota oferowała młodym Anglikom z biednych rodzin szansę na bogactwo, życie pełne męskich przygód i awans społeczny.


Może jednak symbolika kuropatwy i gruszy sięga czasów dawniejszych, przedkolonialnych i jest figurą celtyckiej ludności uciekającej przed barbarzyńskimi germańskimi plemionami Sasów, Angolów i Jutów znajdując azyl aż na zachodnich obrzeżach wyspy – w Walii (grusza)? Warto bowiem zauważyć, że polskie słowo „kuropatwa”, które przecież ma swoje korzenie w indoeuropejskim praźródle, posiada aż trzy głoski zbieżne z celtycką nazwą Walii, czyli Cymru. K U R opatwa  - C ym R U.  Zbieżność jest aż nadto widoczna, by mogła być przypadkowa.

Jednakowoż nie wolno nam zapominać, że pieśń powstała w wieku XVIII, a więc w czasach, kiedy Wielka Brytania jest w trakcie dwóch bardzo ważnych procesów dziejowych. Oto bowiem społeczeństwo angielskie wchodzi w ostatnią fazę ogradzania (zawłaszczania) przez prywatnych właścicieli ziem wspólnych należących do wiejskich gmin, co oznacza wywłaszczenie setek tysięcy chłopów, którzy teraz muszą znaleźć sobie inne źródło utrzymania niż rolnictwo czy hodowla. Wielu z nich uda się do właśnie dynamicznie rozwijających się miast, gdzie pełną parą (dosłownie!) odbywa się rewolucja przemysłowa. Kuropatwa więc, niczym fabryczny robotnik trzepoce skrzydłami oddając całą swoją energię gruszy, która jest w tym wypadku bezdusznym mechanizmem nowoczesnej fabryki. Dziewczyna w naszej pieśni to przecież nic innego jak rodzący się dopiero, a więc posiadający jeszcze znamiona złudnego romantycznego piękna, kapitał, który służy swojemu właścicielowi (chłopakowi – podmiotowi lirycznemu), młodemu kapitaliście, oddając mu w darze całą fabrykę (grusza) wraz z „żywym inwentarzem”, czyli robotnikami (kuropatwa), którzy w beznadziejnej sytuacji oddają swoje moce witalne na przysporzenie bogactwa właścicielowi. Ich próby emancypacji, wyrwania się na wolność i osiągnięcia poziomu ludzkiej godności, który jest wszak tym, co nazywamy człowieczeństwem, są niczym trzepot skrzydeł uwięzionego w potrzasku ptaka, który nie ma żadnych szans na zmianę swojej beznadziejnej sytuacji.

Jak wiemy, w dalszych zwrotkach jest już tylko gorzej – kapitalista dostanie inne ptaki – francuskie kury (frankofońska siła robocza w koloniach), gęsi (tłuste kąski), łabędzie, aż w końcu autor zrzuci z siebie niejako ciążący mu obowiązek krycia tych mechanizmów pod płaszczykiem metafory i już otwartym tekstem będzie mówił o żywych ludziach, sprowadzonych do poziomu rzeczy, które można dać komuś w prezencie. W ten sposób młody angielski kapitalista dostanie do swojej niewoli mleczarki (rozwój hodowli bydła mlecznego na nowych, kapitalistycznych zasadach), tańczące (w niektórych wersjach „czekające” – na co? Być może na emancypację kobiet) panie, skaczących panów (w tym wypadku chodzi o upadek starej arystokracji ziemskiej i popadanie jej w uzależnienie od rozkwitających przedsiębiorców – „panów” pary i pieniądza), a na koniec całą orkiestrę doboszów i dudziarzy. Jak widzimy, potrzeby kulturalne, w tym wypadku chęć posłuchania muzyki w wykonaniu podporządkowanych Anglii Szkotów (dudziarze) przez regularną królewską armię (dobosze), w każdej epoce znajdują się na ostatnim miejscu w hierarchii.

Wracając na moment do analizy lingwistycznej, warto sobie przypomnieć, że angielskie słowo „partridge” wywodzi się z indoeuropejskiego rdzenia „perd”, oznaczającego dźwięk furkotu skrzydeł ptaka zrywającego się do lotu. Ten sam rdzeń dał początek angielskiemu słowu „fart”, co jak wiemy, znaczy po polsku „pierdzieć”, lub, jako rzeczownik, „pierd”.

POSŁOWIE

Nie wszystko w powyższym tekście jest kompletną bzdurą. Ambitnym czytelnikom snobującym się na intelektualistów proponuję zabawę w odsianie „ziarna od plew”. Jeśli ktoś ma czas, niechaj przeczyta go jeszcze raz ;) :D

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Na Boże Narodzenie słów kilka o pasji i jakości



Jest czas świąteczny, więc i temat powinien być lekki i radosny. Wychodzę jednak z założenia, że każdy tekst powinien być pewną prowokacją do przemyśleń, więc tak gładko to nie będzie, choć spróbuję zakończyć optymistycznie. Wigilia i Święta to m.in. wspaniałe potrawy, z których wiele jadamy tylko raz w roku. Od potraw moja wewnętrzna narracja przeszła do gotowania, a jak gotowanie to gastronomia, Magda Gessler i  polskie restauracje itd. itp.

Kiedyś już poruszałem temat braku w Polsce restauracji prowadzonych przez autentycznych pasjonatów gotowania. Całkiem niedawno natomiast wypowiedziałem się na temat motywacji wewnętrznej. Przypomnę, że chodzi w niej o to, żeby robić coś tylko z wewnętrznej potrzeby zupełnie bez nastawienia na zapłatę czy nagrodę. Myślę, że to, co nasi przodkowie nazwali powołaniem to właśnie ta przepotężna siła każąca robić nam pewne rzeczy niezależnie od tego, czy ktoś nas za nie wynagradza, czy nie. Dlatego prawdziwy aktor to nie jakaś gwiazda i celebryta, ale ktoś, komu reżyser każe grać przez cały sezon kij od szczotki, a ten robi to z ochotą, ponieważ gra na scenie jest jego sensem życia. Wszyscy się chyba zgadzamy, że istnieją zawody, do których powołanie, czyli ta przemożna motywacja wewnętrzna, jest niezbędne, ponieważ bez tego ludzie wybierający taki zawód będą go zawsze wykonywać źle. Widać to najlepiej na przykładzie lekarzy, nauczycieli i duchownych rozmaitych wyznań. W innych zawodach brak autentycznego powołania może nie spowoduje wielkich szkód, ale za to bez trudu rozpoznamy mechanika czy kucharza, którzy się nim kierują.

Kiedy idę do polskiej restauracji mogę się spodziewać dosłownie wszystkiego, od fatalnej jakości jedzenia po potrawy bardzo smaczne, ale doprawdy trudno znaleźć miejsce, gdzie wszyscy wykonują swoją pracę z autentyczną pasją. Wspominałem już kiedyś programy podróżniczo-kulinarne pokazujące często niewielkie restauracyjki w prowincjonalnych miasteczkach Francji lub Włoch, gdzie kucharze po prostu żyją gotowaniem, gdzie mają wypracowane potrawy, które mogliby z powodzeniem podawać w prestiżowych paryskich lokalach, ale również codziennie wyżywają się twórczo bawiąc się w nowe kombinacje składników, przypraw i sposobów obróbki cieplnej.

Oglądając „Kuchenne rewolucje” pani Magdy Gessler, która metody może stosuje kontrowersyjne, ale z całą pewnością ma jak najlepsze intencje wobec odwiedzanych restauracji, można doznać szoku i depresji w jednym, kiedy się widzi ludzi rzekomo zawodowo zajmujących się przygotowaniem posiłków dla ludzi, którzy robią to byle jak, często bez przygotowania zawodowego, ale przede wszystkim bez serca do takiej pracy.

Z radością oglądam zmiany na lepsze, a już najbardziej mnie cieszą zmiany w osobowości kucharzy, którzy z niepewnych siebie partaczy powoli zmieniają się w ludzi zaangażowanych w swoją pracę, a właściwie sztukę. Niestety takich przypadków nie ma zbyt wiele. Częściej pomaga odkrycie przez panią Magdę talentu nie docenionego przez szefostwo i koleżeństwo i ustawienie takiej osoby na należnym jej miejscu. Przykro jest czasami oglądać ludzi, którzy po prostu muszą zostać zastąpieni przez kogoś zupełnie z zewnątrz, co oznacza, że tracą pracę. Przykro, bo zawsze jest jakiś żal, że ktoś traci źródło utrzymania. Niemniej widok tych ludzi przy pracy nie nastawia widza pozytywnie. Jako klient z pewnością nikt nie chciałby kosztować kiepsko przez nich przygotowanych potraw.

Życzyłbym w nadchodzącym roku naszemu krajowi, żeby pojawiło się więcej restauracji prowadzonych przez autentycznych pasjonatów dobrej kuchni, w których pracują kucharze-artyści, a jeśli nie od razu artyści, to w każdym razie ludzie, którzy po prostu kochają gotować i mogliby to robić, choćby im nikt za to nie płacił. Oczywiście im życzę, żeby ich pracę doceniano i jak najbardziej płacono i to dobrze!

Nie trzeba być wielkim filozofem, żeby dostrzec, że rzeczy, w przygotowanie których włożymy więcej pracy, zazwyczaj (bo oczywiście są wyjątki) cechują się wyższą jakością od rzeczy zrobionych byle jak. Doskonale wiem, że nie wszyscy lubią gotować. Dla nich przygotowanie potraw wigilijnych oraz przysmaków na dwa następne dni świąt to ciężka próba, a przede wszystkim męka. Ponieważ w naszym wciąż jeszcze bardzo tradycyjnym społeczeństwie to od kobiet oczekuje się prac związanych z kuchnią, niejedna żona i matka po wielu godzinach w kuchennych oparach ma serdecznie dość samych świąt. W takim przypadku lepiej już chyba zakupić dobrej jakości potrawy gotowe, niż przeklinać Boże Narodzenie. Idealna sytuacja to oczywiście taka, kiedy wszyscy domownicy dzielą pasję gotowania i biorą udział w przygotowaniu świątecznych smakołyków. Wtedy bowiem radość świętowania zaczyna się jeszcze długo zanim zasiądziemy do stołu.

Święta z całą pewnością powinny być czasem relaksu i rozluźnienia. Jeżeli samo ich przygotowanie ma nam zepsuć radość z ich przeżywania, to myślę, że nie ma się co napinać na siłę. Równocześnie jestem przekonany, że czym więcej serca, twórczej inwencji i pracy włożymy w ich przygotowanie, tym lepiej wypadną i wszystkim dadzą więcej satysfakcji. Takiego podejścia wszystkim życzę!

W dzisiejszy wieczór wszystkim życzę wspaniałego stołu pełnego potraw, które są tradycyjnie po polsku postne, ale które chciałoby się jadać częściej! W pierwszy i drugi dzień Bożego Narodzenia również życzę smacznych potraw i trunków na stole, choć oczywiście do tego niezbędne jest idealne zdrowie, żeby je wszystkie przyswoić. Dlatego właśnie życzę również i zdrowia! (Nareszcie wiadomo, dlaczego tak często tego zdrowia sobie nawzajem życzymy).

Wiele wskazuje na to, że nadchodzący rok może być dla nas wszystkich wielkim wyzwaniem, jeśli chodzi o warunki życia. Pewnie nie będzie lekko, ale myślę, że w każdych warunkach warto zawalczyć o to, żeby poprawić jakość tego, co robimy. Sam mam w tym względzie wiele do zrobienia, więc i sobie życzę bardziej pozytywnego podejścia do wszystkiego, czym się zajmuję. Jeżeli popracujemy nad jakością własnych działań nie licząc zbytnio na gratyfikację finansową, istnieje duże prawdopodobieństwo, że polepszy się jakość naszego życia. Najpierw subiektywnie a potem całkiem obiektywnie.

Nie powinniśmy jednak zapominać, że w naszym kraju żyją setki tysięcy ludzi, dla których wszystkie te zagadnienia, które poruszyłem powyżej, nie mają najmniejszego sensu, ponieważ nie stać ich na podstawowe artykuły żywnościowe, a o świątecznych smakołykach nawet nie marzą. Należy oddać wielką chwałę wszystkim organizacjom charytatywnym i ludziom dobrej woli, którzy o nich pamiętają i organizują spotkania wigilijne. Życzę wszystkim, żebyśmy nie musieli się wstydzić jako społeczeństwo, że w kraju, gdzie sklepy są pełne dóbr wszelakich, ludzi obok nas nie stać na jedzenie.

Wszystkiego najlepszego, moi drodzy! Cieszmy się tym, co nas otacza, bliskimi ludźmi, dobrymi potrawami, prezentami. Wesołych Świąt!


piątek, 21 grudnia 2012

O starych wyjadaczach i pewnej "chytrej babie"



W 1990 roku, kiedy jeszcze mieszkałem i studiowałem w Łodzi, pracowałem przy obsłudze wielkiej imprezy artystycznej „Konstrukcja w Procesie” (już chciałem napisać „jako wolontariusz”, ale pracowałem za całkiem niezłe pieniądze, więc wolontariat to raczej nie był), przekonałem się naocznie skąd się wziął zwrot „stary wyjadacz”. Zawsze mi się kojarzył z kimś doświadczonym, kimś „kutym na cztery nogi”, co to „z niejednego pieca chleb jadł”, kto wie jak sobie poradzić w każdej sytuacji związanej z jego działalnością zawodową. Nigdy jednak nie potrafiłem zrozumieć dlaczego w tym zwrocie występuje słowo „wyjadacz”. Być może przez moment wydawało mi się, że ma to związek właśnie z owymi chlebami, które człowiek tak nazwany spożywał, a które pochodziły z piekarni umieszczonych w różnych lokalizacjach. Miałem już 25 lat, kiedy na własne oczy zrozumiałem o co chodzi i to zrozumiałem dosłownie w 3 minuty.

Pewnego wieczoru pracowałem z nowojorską artystką Hanną Tierney przy przygotowaniu jej spektaklu w Teatrze Nowym. Tego samego wieczoru odbywał się wielki bankiet dla wszystkich uczestników „Konstrukcji w Procesie”, tudzież dla władz miasta, dziennikarzy i działaczy kultury. Ponieważ Hannah postanowiła pracować przy przygotowaniu scenografii do swojego spektaklu tak długo, jak się da, zdecydowała się zrezygnować z bankietu. Wysłała jednak mnie z poleceniem, żebym się tam dobrze bawił, a jeżeli nic mnie nie zatrzyma, to mogę jej „wziąć coś na wynos”. Z takim też solennym zamiarem udałem się do Pałacu Poznańskiego, gdzie wielkie przyjęcie miało miejsce.

Dotarłszy na miejsce dość szybko, choć piechotą, udałem się po schodach na pierwsze piętro, gdzie w wielkiej sali „z pawiem” (znanej wielu z filmu „Ziemia obiecana” Andrzeja Wajdy, bo to tam kręcono scenę ze starym Bucholzem każącym sobie czytać listy) stał olbrzymi stół z półmiskami jedzenia. Już ze schodów widziałem, że wokół stołu uwija się spory tłum ludzi sprawnie nakładając sobie na talerze to, co na tychże półmiskach się znajdowało. Kiedy jednak dotarłem do stołu, a wcale nie poruszałem się wolno, tłum jakby się przerzedził, natomiast moim oczom ukazały się puste półmiski, tace i wielkie talerze, gdzie jeszcze przed dosłownie 2-3 minutami znajdowały się sałatki, wędliny, mięsa, ryby, owoce, torty i cały szereg innych smakołyków, których fragmenty mogłem dostrzec na talerzach ludzi krążących dookoła i pospiesznie konsumujących swoje zdobycze.

Kiedy dobrze się wszystkim przyjrzałem, zauważyłem, że nie wszyscy goście z całego świata, którzy byli aktywnymi uczestnikami projektu, czyli artyści, zdążyli sobie coś „upolować” na talerz. Wśród szczęśliwych myśliwych przeważali miejscowi, łódzcy działacze polityczni i kulturalni oraz dziennikarze. Nie wszyscy byli bardzo starzy, ale z pewnością starsi, niż ja wówczas. Wtedy to właśnie dopadło mnie olśnienie. „No tak”, pomyślałem, „starzy wyjadacze!”

Cała ta historia przypomniała mi się w związku z filmikiem, jaki umieszczono na YouTube, ukazującym publiczną „wigilię” na otwartym powietrzu, jaką urządzono w Radomiu. Ktoś ten krótki materiał nazwał „Chytra baba z Radomia”. Jak się okazało, słowo „chytra” zostało użyte w znaczeniu „pazerna”, a nie „przebiegła i szczwana”. Na początku widzimy długi stół, na którym stoją butelki z napojami chłodzącymi (to nic, że jest zima i mróz na dworze). Podchodzą ludzie i te wielkie plastikowe butelki coli tudzież innych napojów o pomarańczowym i cytrynowym kolorze z owego stołu zabierają. Na koniec pokazana jest kobieta, która sięga po jedną butelkę takiego napoju, następnie po drugą i w końcu po trzecią, która okazuje się tą ostatnią.

Ludzie zgarniający napoje z radomskiego stołu wcale nie wyglądają na biednych. Po prostu biorą, bo mogą. Oczywiście pojawił się szereg komentarzy wyrażających wielkie zbulwersowanie taką pazernością tych, którzy chyba aż tak potrzebujący nie są. Wydaje mi się jednak, że wychodzi z nich jakaś naiwna wiara w człowieka, a konkretnie w to, że człowiek bierze tylko tyle, ile potrzebuje. Niestety na takiej naiwnej wierze polegała utopia komunizmu, który miał kiedyś nastąpić, kiedy to każdy miał sobie brać tyle dóbr, ile potrzebował, pracować tyle ile chciał, ale ta praca miała właśnie zapewnić taką obfitość wszystkiego, że środków na te potrzeby nigdy nie zabraknie. Człowiek, jak i wiele zwierząt, po prostu w naturze ma zbieranie zapasów, kiedy tylko może.

Oczywiście są sytuacje, w których nauczyliśmy się już nie okazywać naszej chciwej natury i np. na przyjęciach zjadamy wszystko na miejscu, a nie zabieramy jedzenia do domu. Niemniej skądś się przecież wzięło staropolskie powiedzonko: „Jedzcie, jedzcie, spożywajcie, po kieszeniach nie chowajcie”. Wskazuje ono, że ktoś jednak tak robił, skoro trzeba go było zachęcać do zaniechania tego procederu. Mój Tata, jeszcze jako młody leśniczy na Mazurach, został swego czasu zaproszony na wesele urządzane przez ludność przesiedloną z Bieszczad w ramach akcji „Wisła”. Z tego, co opowiadał, w przeciągu pół godziny ogołocono wszystkie stoły, a całe półmiski mięsa i innego jadła podawano przez okna czekającym już tam członkom rodziny, którzy zanosili owe wiktuały do domu. Można to jednak wytłumaczyć tym, że byli to ludzie, którzy przeżyli ciężkie czasy, mieli mentalność spaczoną przez wojnę i straszną biedę.

Doskonale rozumiem urządzanie wigilii, ale również innych uroczystych posiłków dla ludzi naprawdę potrzebujących, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji. Dlatego podobają mi się inicjatywy organizacji charytatywnych, w tym kościelnych i cerkiewnych, ponieważ są to piękne ludzkie gesty. Kiedy jednak miasto postanawia wydać publiczne pieniądze na masową imprezę, gdzie postanawia „ugościć” po prostu wszystkich swoich mieszkańców, przypomina to nieco sytuację ze starożytnego Rzymu, gdzie politycy praktycznie przez całą historię tego miasta-centrum imperium fundowali nierobom darmową pszenicę, oliwę, tudzież igrzyska gladiatorów. Nie wiem, czy takie poczęstunki dla wszystkich na koszt podatnika mają jakiś głębszy sens.

Tak czy inaczej, przy tego typu okazjach ujawnia się niestety stara prawda, że niezależnie od sytuacji, najlepiej radzą sobie „starzy wyjadacze”.

czwartek, 20 grudnia 2012

O polskich dziesięciolatkach i pewnej starej książce, czyli o matematyce w szkole



Kilka dni temu w ramach CDC (codziennego dołowania czytelników) Onet umieścił artykuł, który w alarmującym tonie poinformował nas, że polskie dziesięciolatki wypadły najgorzej w Europie w części matematycznej i przyrodniczej pewnego testu, jakiemu poddawane są co jakiś czas dzieci naszego kontynentu.

„Uczniowie z Polski zostali poddani badaniom PIRLS i TIMSS, które mają za zadanie sprawdzić umiejętność czytania ze zrozumieniem, a także znajomość zagadnień matematycznych i przyrodniczych u 10-latków. Obok prowadzonego przez OECD badania PISA, które dotyczy 15-latków, badania te stanowią główne źródło międzynarodowych porównań umiejętności uczniów.” ( http://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/alarmujace-dane-dzieci-z-polski-ostatnie-w-europie,1,5330146,wiadomosc.html )

Ponieważ kwestia edukacji jest jednym z tematów, które zawsze jest w stanie sprowokować mnie do reakcji, umieściłem link do tego artykułu na Facebooku  przez co zainicjowałem bardzo ciekawą, przynajmniej w mojej ocenie, dyskusję. Jak zwykle w takich przypadkach posypały się gromy (zresztą z mojej strony też!) na reformy oświaty dokonywane po 1989 roku i na drastyczne obniżenie poziomu wymagań, jakie stawia współczesna szkoła. Zarzut, że szkoła nie uczy życia, spotkał się z kontrargumentem, że życia ma uczyć rodzina, a szkoła tylko zapewnić minimum wiedzy. Oberwało się nauczycielom, że wymagają dla siebie Bóg wie jakiego szacunku, podczas gdy nauczają rzeczy zupełnie niepraktycznych i nie mających zbyt wiele wspólnego z życiem. Jakoś wspólnymi siłami doszliśmy do wniosku, że jeżeli pojedynczy nauczyciele nie zechcą prowadzić zajęć w sposób ciekawszy, na dobre rezultaty reform z Warszawy nie ma raczej co liczyć, bo tak naprawdę w ogóle nie ma na kogo liczyć. Niemniej trzeba próbować zmieniać świat od siebie. Wszystko fajnie, choć ja akurat nie jestem zbytnim optymistą w tym względzie.

Sam doskonale wiem, jak człowiek (w tym wypadku nauczyciel) dojrzewa do jakiejś samodzielności w myśleniu o nauczaniu, ponieważ system stricte nakazowy wzbudza w młodym nauczycielu z jednej strony strach przed popełnieniem błędu i narażeniu się przełożonym, a z drugiej ścisłe trzymanie się wytycznych i podręcznika stwarza mu błogie poczucie bezpieczeństwa i na dodatek zwalnia z kreatywnego myślenia. Człowiek o takiej mentalności w taki sam sposób stawia wymagania wobec uczniów wychowując kolejne pokolenie tych, od których się oczekuje, że wykonają swoją robotę „odtąd dotąd” i poza te wytyczne ani trochę się nie wychylą.

Tak sobie porozmawialiśmy o tym, co jest złe w szkole, nauczycielach, rodzicach, samych współczesnych uczniach (nie żywiących ciekawości świata, bo cały świat mają przecież w komputerze) i w ogóle o systemie. Tymczasem zapytałem jedną ze swoich studentek, która jest już równocześnie asystentką na Wydziale Pedagogiki, o co w tych testach chodzi, bo przyznacie, że z samego artykułu tajemnicze TIMSSy i PIRLSy nie jawią się jako coś, co byśmy jasno rozumieli. Otóż odpowiedź jakby wyszła naprzeciw obydwu stronom sporu na temat czy szkoła ma uczyć „minimum wiedzy” czy też jednak jakiejś zaradności życiowej. Otóż test TIMSS sprawdza właśnie umiejętność zastosowania wiedzy matematycznej w praktyce. Na tym niestety polskie dzieci poległy (nie pierwszy już raz podobno).

Nie wiem doprawdy na czym polega obecna metodyka nauczania matematyki w klasach I-III, ale wydaje mi się, że jeżeli jest to od samego początku wciskanie dzieciom do głowy matematycznych abstrakcji, to z pewnością nic dobrego z tego nie może wyniknąć. Owszem, zasługą Greków było „oderwanie liczb od ziemi” (ponieważ już Egipcjanie i Babilończycy świetnie sobie z nimi radzili, ale tylko w celach bardzo praktycznych – w budownictwie, pomiarach gruntu, astrologii, którą też uważano za przedmiot wielce praktyczny. Grecy odkryli niejako głębszą strukturę wszelkich zjawisk, czyli liczby same w sobie i zaczęli się zajmować nimi dla nich samych. Tzw. trójkąt, który służył w Egipcie m.in. budowniczym do wyznaczania konta prostego (o bokach 3, 4, 5), stał się przedmiotem abstrakcyjnych spekulacji, które doprowadziły niejakiego Pitagorasa do jego słynnego twierdzenia, zaś cały szereg pierwszorzędnych matematyków po nim trawiło życie na opracowywaniu pięknego nań dowodu.

Czy jednak dziecko jest w stanie zrozumieć piękno czystej matematyki? Niektóre pewnie i tak, bo owo piękno polega właśnie na tym, że w tym świecie liczb wszystko się tak pięknie zgadza, że są niezmienne prawidłowości, na których się zawsze można oprzeć. (Wiem, wiem, obecnie matematyka doszła do takich punktów, w których cały ten obraz harmonijnej idylli bierze w łeb, natomiast Bertrand Russell, który postanowił się dokopać na gruncie logiki do „głębokich struktur” – że użyję tu terminu z literaturoznawstwa – samej matematyki, musiał się przyznać do porażki, ale o tym tym bardziej nie będziemy opowiadać małym dzieciom).

Trudno jednak liczyć na to, że wszystkie dzieci w wieku 7-10 lat docenią harmonię świata liczb i zachwycą się pięknem abstrakcyjnych modeli. Jeżeli nie wytłumaczymy im na pięciu jabłuszkach, które Zosia miała w koszyczku, z których Małgosia zjadła jej dwa, to trudno się spodziewać, że dziecko samo znajdzie przełożenie abstrakcyjnego świata arytmetyki czy nauki o zbiorach (które przecież aż się proszą, by je zastosować do czegoś konkretnego) na świat realny. Nie ma się co oszukiwać, tylko niewielki odsetek tychże uczniów zostanie matematykami-teoretykami. Wielu w ogóle kontakt z matematyką ograniczy w swoim życiu do czterech działań arytmetycznych niezbędnych do płacenia w sklepie, czy obliczeniu podatku (choć to akurat pewnie zlecą zawodowym księgowym). Niemała ich liczba trafi jednak na studia politechniczne, gdzie charakter głównego przedmiotu będzie przecież głównie polegał na praktycznym wykorzystaniu umiejętności kalkulacyjnych.

Nie mogę się oczywiście wypowiadać autorytatywnie na temat obecnej metodyki nauczania matematyki w młodszych klasach szkoły podstawowej, bo jej po prostu nie znam. Być może w najbliższym czasie zasięgnę języka wśród koleżanek. Tymczasem jestem przekonany, że jedynym rozsądnym remedium, a rozsądnym dlatego, że chyba dość łatwym do zastosowania, jest aplikowanie dzieciakom sporej dawki zadań z treścią, czyli z mininarracją nawiązującą do sytuacji „z życia wziętej”. Narracja to coś, co jest w ogóle naturalnym sposobem myślenia człowieka. Większość z nas lubi historie, dykteryjki i anegdotki. Krótka opowieść o sytuacji, w której trzeba było rozwiązać jakiś problem wymagający umiejętności matematycznych, z całą pewnością prowokuje do myślenia – myślę że większość dzieci jak i dorosłych.

Ktoś jednak na jakimś etapie postanowił wyeliminować elementy narracyjne z podręczników do nauk przyrodniczo-matematycznych, no bo chyba nie przystoi, żeby „twarda nauka” posługiwała się jakimiś podejrzanymi humanistycznymi chwytami.

Przy okazji tej dyskusji na temat matematyki w szkole, przypomniała mi się świetna książka, jaką poleciła mi moja wspaniała nauczycielka matematyki ze szkoły podstawowej, pani Ewika Dzieniakowska (nie ma pomyłki w imieniu!), a mianowicie Lilavati autorstwa inżyniera Szczepana Jeleńskiego. Później przeczytałem też Śladami Pitagorasa tegoż autora. Otóż w czasach stalinowskiej nocy, polski inżynier napisał książki, które miały polskim dzieciom i młodzieży przybliżyć wspaniały świat matematyki i zrobił to doskonale. Być może dzisiaj trącą one nieco myszką, ale dlatego właśnie uważam, że jakiś matematyk/fizyk/inżynier-pasjonat, powinien stworzyć nowe dzieła propagujące świat liczb w sposób równie barwny i ciekawy, jak to zrobił w latach 50. ubiegłego stulecia inżynier Jeleński.

Wczoraj na Facebooku pozwoliłem sobie zacytować jedną z anegdot z Lilavati o 17 wielbłądach, które trudno było podzielić między trzech synów wg klucza z testamentu ojca. Teraz też nie mogę się oprzeć, żeby nie przytoczyć innej historii z tejże książki, a właściwie tylko jej części, bez rozwiązania, żeby i Czytelnicy tego bloga mieli nad czym pomyśleć:

Sprzedawczyni spółdzielni spożywców (chodzi o sklep PSS „Społem”, kiedy jeszcze ta firma była spółdzielnią – przypis SK dla młodszych Czytelników) opowiadała taką – zdawałoby się – niewiarygodną historię:
– Dzisiaj rano pierwsza klientka kupiła połowę wszystkich jajek i jeszcze pół jajka, druga kupiła połowę pozostałych jajek i znowu pół jajka, trzecia kupiła połowę pozostałych jajek i pół jajka – i tak samo było z czwartą, piątą i szóstą klientką. Wtedy zostało w koszu tylko jedno jajko.
– Opowiada pani niestworzone rzeczy! Komu by pani sprzedawała pół jajka!
– Ale ja nikomu nie sprzedawałam pół jajka, tylko zawsze całe jajka!
Tu wtrącił się do rozmowy student mówiąc:
– Ja byłem siódmym klientem. Kupiłem połowę całego zapasu jajek i jeszcze pół jajka.
Na to sprzedawczyni:
– Pamiętam, tak było! Pan kupił ostatnie jajko!”


Jak to możliwe?

wtorek, 18 grudnia 2012

Trauma i cud, czyli o chłopcu, któremu pomogły delfiny



Obejrzałem wczoraj film dokumentalny pod polskim tytułem „Przyjaciel delfinów”, który opowiadał o arabskim chłopcu z Izraela (czyli Palestyńczyku, ale z tych Palestyńczyków, którzy nie opuścili granic państwa Izrael, są jego obywatelami i z nim nie walczą), którego z potwornej traumy wyleczyła delfinoterapia.

Morad z powodu niewinnego smsa do szkolnej koleżanki, został bestialsko pobity przez jej starszego brata przy asyście reszty jej braci i kuzynów. Szesnastolatek doznał takiego szoku, że przestał się w ogóle odzywać. Jedyną różnicę od kompletnej katatonii stanowiły wybuchy agresji wobec młodszej siostry. Dla rodziców i całej rodziny była to oczywiście nieopisana tragedia. Ojciec chłopca nie zgodził się jednak na propozycję sąsiadów dokonania samosądu na całej rodzinie winnych tragedii Morada, samosądu który prawdopodobnie polegałby na równie bestialskim mordzie.

Generalnie ta arabska wieś na północy Izraela raczej nie przypominała palestyńskich osiedli znanych z telewizji. Dom Murada i jego rodziny przypominał raczej dom bogatego Amerykanina lub Europejczyka. Jak się można było zorientować, rodzina prowadzi hodowlę koni. Wszyscy ubierają się również po zachodniemu.

Ojciec Morada dowiedział się, że niejaki dr Kutz jest doskonałym psychiatrą, który może pomóc jego synowi. Sprzedał, co mógł i udał się wraz z chłopcem do nadmorskiego Elatu, gdzie Morad został poddany terapii polegającej na kontakcie z delfinami. Jak się okazało, nastolatek od razu go nawiązał. Widać było, że pływając z tymi morskimi ssakami, czuł się dobrze, bezpiecznie. Niemniej niemal 3 lata zajęło stopniowe przywracanie chłopca światu. Stopniowo zaczął reagować na ojca, który przez pierwszy okres w Ejlacie cały czas był z nim. Potem zaczął mówić. Poznał dziewczynę - Żydówkę, z którą się spotykał. Długo jednak nie mógł, czy też nie chciał przypomnieć sobie swojego życia sprzed delfinoterapii. Nie chciał się np. widywać z matką, która od czasu do czasu przyjeżdżała odwiedzić syna i męża. Wytworzył sobie niejako nową osobowość, osobowość, która narodziła się w wodzie między delfinami.

W końcu jednak psychika chłopca unormowała się do tego stopnia, że gotów był powrócić do domu (niestety zerwał ze swoją izraelską dziewczyną), stanąć przed sądem i doprowadzić do skazania drani, którzy go skrzywdzili.

Ponieważ kamera śledziła losy Morda i Asada, jego ojca, na bieżąco, widz mógł obserwować, oczywiście w reporterskim skrócie, fazy wychodzenia młodego człowieka z choroby, co dla mnie osobiście było czymś na kształt obserwacji działania cudu. Działanie kontaktu z łagodnymi morskimi ssakami ukazywało niezwykłą tajemnicę działania ludzkiego umysłu. Odnoszę wrażenie, że Morad odbudował swoją osobowość dzięki temu, że „cofnął” się do jakiegoś pierwotnego poziomu ewolucji, do poziomu zwierząt, których jedynym sensem istnienia jest samo istnienie manifestujące się w swobodnym pływaniu w wodzie.

Nie byłbym sobą, gdybym w pierwszym odruchu, zaraz po obejrzeniu początku filmu, nie miał ochoty przyklasnąć przyjaciołom Asada, którzy proponowali mu pomoc w krwawej zemście. Kiedy w dodatku pokazali młodocianych bandytów, którzy nie zabiwszy go, pozbawili swojego rówieśnika wszystkiego tego, co kojarzymy z życiem, agresywne uczucia powróciły. Ich agresywne zachowanie wobec operatora kamery nie mogło wzbudzić choćby cienia zrozumienia.

Jedną z pierwszych myśli, jaka przecisnęła mi się do głowy, to skojarzenie z powieścią Gautama Malkaniego, Londonistan, w której narrator opowiada, jak to niebezpiecznie próbować poderwać jedną ze szkolnych koleżanek, bo „jej bracia to hardcorowi muzułmanie”. Oczywiście myśl, że to kultura wyrosła na gruncie islamu powoduje takie sytuacje, nie jest zupełnie pozbawiona sensu. Niemniej widok tych młodych ludzi przywiódł zupełnie inne skojarzenia. Cała ta wieś, w której mieszka Morad i jego oprawcy, nie przypomina osad, jakie można zobaczyć w telewizji, kiedy ta pokazuje Zachodni Brzeg Jordanu albo Strefę Gazy. Nikt tam nie nosi tradycyjnych strojów arabskich, ani nawet chustki-arafatki. Dlatego skojarzenia z agresywnym islamem ustąpiły tym związanym ze środowiskiem młodzieżowym (oczywiście tez nie całym), znanym na całym świecie. Agresywnych łobuzów bowiem nigdzie nie brakuje. Nie brakuje też sytuacji, w której agresywne łobuzy dostają niejako pretekst do wyładowania swojej agresji. Pretekstem dla łobuza może być dosłownie wszystko.

Nie lubię teleologicznych komentarzy do pewnych wydarzeń. Zakładanie dalekiego celu w jakimś wydarzeniu to zabieg poznawczo wątpliwy i niestety naukowo nieweryfikowalny. Pięknie byłoby powiedzieć, że oto młody chłopak dlatego doznał wielkiego cierpienia, żeby oto dokonał się cud i pokazał jak wielką mocą obdarzyła nas natura (w wersji religijnej Bóg). Niestety tak możemy mówić zawsze już po tym, jak już ten cud się dokona. Jako człowiek nigdy nie pogodzę się z faktem, że banda zwyrodnialców daje upust swojej zwierzęcej agresji na bezbronnym rówieśniku. Równocześnie oczywiście nie mogę wyjść z podziwu nad faktem, że po prostu pływanie z delfinami jest w stanie dokonać tak pozytywnych terapeutycznych zmian. Niestety dla ogólnego obrazu świata jest to niewielkie pocieszenie. Nadal bowiem o wiele większe jest prawdopodobieństwo, że człowiek trafi na drugiego człowieka, który go skrzywdzi, niż na delfiny, które pozwolą mu odzyskać radość życia.

"Przyjaciel delfinów" to również film o wspaniałej miłości ojca do syna, który robi dosłownie wszystko, co w jego mocy, by przywrócić chłopaka światu żywych ludzi. Wspaniała historia. 

niedziela, 16 grudnia 2012

Dumania w świątyni konsumpcjonizmu



Dzisiaj w ramach nieustającego ekshibicjonizmu, który skłania mnie do pisania tego bloga, przyznam się do kolejnej cechy, którą powinienem przypłacić infamia i hańbą wieczystą. Otóż lubię się przejść po galerii handlowej. Szczerze mówiąc troszkę mnie wkurza polska nazwa, jaka się przyjęła na wielki kompleks sklepów zgromadzonych w jednym lub kilku połączonych budynkach, bo jednak galeria powinna się kojarzyć przede wszystkim ze sztuką, ale skoro się już przyjęła, niech tak już będzie.

Mieszkam akurat między dwoma takimi miejscami. Nie dlatego, że tak chciałem zamieszkać, ale że po prostu całkiem niedawno mi te galerie w sąsiedztwie zbudowano. Oczywiście znajomi bliżsi i dalsi na początku trochę ponarzekali – no bo to upada drobny handel (w mojej najbliższej okolicy akurat nie widzę, żeby się zwinął jakikolwiek mały sklep spożywczy, a jest ich naprawdę wcale niemało), a to powstają świątynie konsumpcjonizmu itp. itd. – ale nie wiadomo dlaczego od czasu do czasu można w tych szatańskich przybytkach ich spotkać, zwłaszcza przed świętami, na które też wszyscy narzekają jak to nam się skomercjalizowały, natomiast rzadko kto z tych narzekaczy po prostu zrezygnuje z zakupu prezentów czy jedzenia nieco lepszego niż na co dzień. Hipokrytami jesteśmy w większości, zgrywamy świętoszków i to niezależnie od światopoglądu – świętoszków zgrywają bowiem nie tylko katolicy potępiający komercyjny charakter współczesnego Bożego Narodzenia, ale również lewacy odżegnujący się od konsumpcjonizmu wszelkiego.

Ja akurat generalnie nie lubię obłudy, a już kiedy sam się łapię na tym, że zaczynam przytakiwać drętwym tekstom na temat wszechogarniającej komerchy i rozpasanego konsumpcjonizmu, zaczynam odczuwać pogardę dla samego siebie, ponieważ tak naprawdę lubię ładne i luksusowe rzeczy. Ponieważ w większości przypadków mnie na nie nie stać, to chociaż popatrzeć lubię. A na co mnie stać to i kupić, bo i czemu nie? Być może jestem typowym dzieckiem komuny, tęskniącym za pełnymi półkami i wszelkim blichtrem z filmów i opowieści tych, którym dane było odwiedzić tzw. Zachód? Myślę, że z całą pewnością ma to olbrzymi wpływ na moją postawę. Nie widzę w tym jednak niczego złego. Przecież nie po to ludzie walczyli z komuną, żeby pogrążać się w ascezie, bo ascezie mogli się poświęcić i za komuny. Oczywiście osobne zagadnienie polega na tym, dla ilu z nas to spełnione marzenie pełnych półek jest spełnione do końca, tzn. ilu z nas stać na takie zakupy, jakie chcielibyśmy zrobić.

Ponieważ jedna z galerii w moim sąsiedztwie została zbudowana na terenie dawnej fabryki włókienniczej z częściowym wykorzystaniem jej budynków a częściową dobudową gmachu w podobnym stylu, zaś wewnątrz jest urządzona również w takim nieco dziewiętnastowiecznym stylu, bardzo lubię spacery między sklepami. Oczywiście, jak już tam jestem to zawsze coś kupię – no niestety nie umiem się oprzeć wejściu do księgarni, a potem do sklepu z winami.

Lubiłem też chodzić do delikatesów „Bomi”, które były drogie w porównaniu z okolicznymi sklepami – dlatego nie stanowiły dla nich żadnej konkurencji i nie wykończyły lokalnego handlu – ale które oferowały atrakcyjne produkty, np. można było kupić cały zestaw wszystkich składników i narzędzi do domowego sporządzenie sushi. Nie robiłem tam zakupów regularnie, ale od czasu do czasu lubiłem tam zajrzeć. Niestety sieć delikatesów „Bomi” (dodajmy, że polska, nie żadna zagraniczna) zbankrutowała i musiała zwinąć interes.

Nie chodziłem do „Bomi” często, ale za to dość regularnie, dlatego znałem z widzenia panie obsługujące kasy tudzież niektóre stoiska. Kiedy firma padła, pierwsza myśl jaka mi przyszła do głowy, to „co te kobiety teraz ze sobą zrobią?” Od czasu do czasu wdaję się w internetowe dyskusje z działaczami młodzieżówki PO, którzy to młodzi liberałowie głoszą poglądy, od których włos się jeży na głowie, z których jednym jest to, że w Polsce jest mnóstwo pracy, natomiast ludzie, którzy jej nie podejmują, są nierobami i lubią przyjmować pozycję roszczeniową. Na dodatek jest bezrobocie, ponieważ zamiast pracować te nieroby wolą siedzieć na zasiłku. Receptą jest odebranie zasiłku wszystkim i zmuszenie ich do podjęcia pracy – oczywiście na warunkach takich, jakie zechce im dać pracodawca. Nie chcę teraz rozwijać tego tematu, ale właśnie takie sytuacje jak bankructwo firmy i masowe zwolnienia ludzi z pracy zawsze przywodzą mi na myśl takie poglądy. Te panie z „Bomi” ciężko pracowały i żadnymi leniami nie były, a nagle straciły źródło utrzymania.

Ponieważ w miejscu upadłych delikatesów powstały nowe, tym razem sieci „Piotr i Paweł”, nie mogłem się oprzeć, żeby nie pójść tam w dniu otwarcia. Sklep imponujący, znowu są półki pełne atrakcyjnych artykułów spożywczych, w tym tych całkiem luksusowych i egzotycznych, jak np. krewetki tygrysie i ostrygi, w związku z czym (jak już się odsłoniłem to nie będę teraz obłudnikiem) bardzo mi się w nowych delikatesach spodobało i od razu wydałem w nich pieniądze, które planowałem rozłożyć na kilka dni zakupów w innych (tańszych) sklepach. Nie omieszkałem jednak pilnie się porozglądać po twarzach ekspedientek i kasjerek w celu rozpoznania w nich pań, które pracowały wcześniej w „Bomi”. Być może się mylę, ale chyba niestety nie rozpoznałem w nowych pracownicach nowego sklepu nikogo ze starego personelu delikatesów, które upadły. Nadal więc nurtuje mnie pytanie, co się z tamtymi ludźmi dzieje. Czy znaleźli sobie pracę, a jeśli tak, to na jakich warunkach? Itd. itp. Generalnie z tych moich dywagacji nic nie wynika, bo i tak nie mam i nie miałbym wpływu na los tych kobiet, bo choćbym chciał pomóc, nie bardzo wiedziałbym jak.

Refleksja jednak jest dość natrętna, że przecież każdy z nas może się znaleźć w sytuacji, w której upadnie jego pracodawca, a my wylądujemy na bruku. Takie rzeczy się po prostu zdarzają. Były premier Włoch, mój ulubiony facecjonista, Silvio Berlusconi, wśród swoich „złotych myśli” wygłaszał m.in. taką „jeśli ktoś straci pracę, to niech jak najszybciej znajdzie sobie następną”, albo „jeśli ktoś zarabia za mało, to niech więcej pracuje i sobie dorobi”. Na tym samym poziomie mniej więcej rozumują chłopcy z młodzieżówki PO. O ile jednak Silvio Berlusconi ma chyba trochę dystansu do samego siebie i często świadomie robi z siebie pajaca, MWzWM (młodzi wykształceni z wielkich miast) wygłaszają podobne poglądy ze śmiertelną powagą, a przy tym z tak wielkim poczuciem własnej wyższości, że wzbudzają szczerą abominację.

Mam nadzieję jednak, że panie z byłych delikatesów „Bomi” mają już dzisiaj znowu pracę, która pozwoli im na utrzymanie i na pogodę ducha w czasie Bożego Narodzenia. W przeciwieństwie do przemądrzałych młodych bubków wierzę bowiem, że większość z nas jest normalna i chce uczciwie zarabiać na życie. Chodzi przecież o nic innego, jak o  godziwe i godne życie, do którego wielu z nas ciągle bardzo daleko, a czego życzę wszystkim na świecie, jak i oczywiście sobie. Marzeniem moim jest bowiem, żebyśmy wszyscy mogli się częściej przejść po takiej „świątyni konsumpcjonizmu” i kupić sobie to, co jest nam potrzebne i jeszcze coś, co może i potrzebne nie jest, ale za to ładne i nam się podoba.

piątek, 14 grudnia 2012

Moja próba obrony przed paranoją, czyli usiłowanie racjonalnego wytłumaczenia pewnych zjawisk



Często zastanawiam się nad źródłami bylejakości naszego współczesnego życia. Żeby jednak dojść do jakichś racjonalnych wniosków, nie można poddawać się histerycznej potrzebie znalezienia winnych i ich ukarania, ponieważ owszem, na krótko być może zaspokoi to naszą żądzę zemsty, ale naszej sytuacji nie zmieni ani o jotę.

To, że w Polsce jest wielu ludzi, którzy są niezadowoleni ze swojego życia, sfrustrowani niepowodzeniami na polu zawodowym, nieszczęśliwi w życiu osobistym i w ogóle tacy jacyś niedowartościowani, wcale mnie nie dziwi. Sprawa jest jednak naprawdę skomplikowana, ponieważ faktycznie wśród nich może znajdować się cały szereg autentycznych nierobów lub ludzi bez determinacji do poprawy własnej sytuacji, ale ci którzy w ten sposób tłumaczą istnienie biedy w Polsce, również nie mają racji, a niektórzy być może kierują się złą wolą.

Postanowiłem jednak zrobić pewne założenie. Otóż postaram się zrozumieć działania polityków, biznesmenów i innych „wielkich tego świata” bez uciekania się do wytłumaczenia przy pomocy czyjejkolwiek złej woli. Niestety na pewnym etapie ona musi się pojawić, ale mnie chodzi o to, że nie chcę zakładać, że ktoś się złą wolą kierował od samego początku.

Większość z nas, jak pokazuje doświadczenie, nie jest skłonna przyznawać się do błędu. Wręcz przeciwnie, wydaje się, że mamy zakodowaną starą „naukę” kryminalistów, którzy uczą młodszych adeptów przestępstwa, żeby zawsze „szli w zaparte”, choćby ich za rękę złapano.

Jeżeli przyjmiemy, że to jest podstawowa motywacja większości uczestników życia publicznego, zrozumiemy dość prosto, gdzie pojawia się zło. Zaczyna się od błędu. Błędy biorą się albo z wrodzonej głupoty, albo z niedostatecznej znajomości reguł gry, którą podejmujemy. W tym ostatnim przypadku gracze bardziej doświadczeni robią z nami co chcą, natomiast my, zamiast się przyznać, że przegraliśmy, zaczynamy wszem i wobec głosić, że oto zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy (co zresztą może być nawet i prawdą, tylko że nic z niej dla całej sytuacji nie wynika), że porażka tak naprawdę nie tylko nie jest porażką, ale jest to w rzeczywistości zwycięstwo.

Widzowie z kolei, o ile sami nie pojmują zbyt dobrze reguł gry, mogą nawet wziąć wyjaśnienia przegranych za dobrą monetę, ponieważ rozpaczliwie potrzebują poczucia sukcesu i zwycięstwa. W ten sposób rodzi się zło w czystej postaci, czyli sytuacja, w której stan świadomości wyraźnie się rozmija ze stanem rzeczywistym.

W tym momencie muszą się pojawić ci, którzy dostrzegli, lub wywnioskowali jaki ów stan faktyczny jest i zaczynają o tym głośno mówić. Rządzący, którzy wzięli nieopatrznie udział w grze, w której byli słabi i przegrali, za wszelką cenę próbują zachować twarz, więc dyskredytują tych, którzy odkryli ich porażkę. Nie przebierają w środkach, rozpętują wielki mechanizm propagandowy przedstawiający swoich nieprzychylnych recenzentów jako ludzi niezrównoważonych i niebezpiecznych. Tymczasem opozycja pod naporem takiego ataku zwiera szeregi i również przystępuje do ataku. Ponieważ w sytuacji walki tylko nieliczni myślą racjonalnie (i zazwyczaj to oni wygrywają), opozycja zaczyna się czepiać zupełnie nie tego, co trzeba, wychodząc z założenia, że nieważny pretekst, ważne jest to, żeby wrogowi dokopać. Oczywiście rządzący nie pozostają dłużni i zostaje wprawiony w ruch mechanizm, którego już chyba nikt nawet nie kontroluje.

Tak jak u Orwella (w „1984”), gdzie reżimy totalitarne wychodziły z założenia, że ktoś, kto popełnił błąd, od samego początku musiał być zły i gdzie bohater tej przygnębiającej powieści pracował właśnie w dziale zajmującym się zmianą całej historii życia osób, które w jakiś sposób naraziły się władzy, tak samo krytykuje się ludzi, którzy w danej polityce przegrali i się do tego nie przyznali, przedstawiając ich jako wrogów od początku czy też ludzi złej woli, choć do niedawna utrzymywało się z nimi całkiem poprawne stosunki..

Uważam, że jedną z najbardziej paskudnych metod walki politycznej jest „pojechanie po przodkach”. Oczywiście wartości wyniesione z domu rodzinnego stanowią istotny czynnik w kształtowaniu późniejszej postawy życiowej, ale tylko systemy totalitarne, w tym stalinowski, używają argumentu „pochodzenia” jako czynnika rozstrzygającego. Na tej samej zasadzie, jak nie mamy prawa wtrącić do więzienia dziecka z rodziny patologicznej, choćby wszyscy nauczyciele i sąsiedzi bardzo wyraźnie dostrzegali w nim potencjał przestępczy, tak samo nie wolno używać argumentów typu „dziadek w Wehrmachcie” czy „ożenił się z XYZ, studentką pochodzenia żydowskiego”. Tego typu argumentacja jest szczególnie perfidna, ponieważ po pierwsze, jeżeli skojarzenie jest faktycznie negatywne (niemieckie wojsko, okupacja, II wojna światowa), to nadal nie znaczy, że potomek kogoś takiego jest automatycznie zły, zaś po drugie (w tym drugim przypadku) mamy do czynienia z automatycznym stygmatyzowaniem grupy narodowościowo-religijnej. Skrót myślowy typu „Żydami byli ubecy mordujący AKowców, a stąd wniosek, że każdy Żyd to ubek” jest potwornie prymitywny, a jeżeli jest użyty we współczesnej argumentacji politycznej i to jeszcze w sposób tak pokrętny, wskazuje na jedno. Jest to argumentacja adresowana do najbardziej pierwotnych instynktów obronnych na zasadzie indukcji hipnotycznej. Nadawca wiadomości typu „ożenił się z XYZ, studentką pochodzenia żydowskiego” liczy na to, że jej odbiorca „w lot chwyci”, że mamy oto do czynienia z opcją Polakom wrogą. Brzydka to zabawa i niebezpieczna, a jeżeli nie jest się wprost zwolennikiem ideologii rasistowskiej, nie wiadomo czemu służąca.

Tymczasem kiedy społeczeństwo podzielone na lemingów i mohery skacze sobie do gardeł, dzieją się rzeczy istotne, które będą miały realny wpływ na nasze życie.

Na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia magicznym słowem była „prywatyzacja”, bo wiadomo, „prywatne lepsze niż państwowe”. W tamtych czasach po siermiędze komuny, po pustych półkach, po wiecznych niedoborach, po tym, jak nawet mając pieniądze, nie można było niczego kupić na oficjalnym rynku, prywatna własność wydawała się remedium na dosłownie wszystko. Kto wówczas wypowiadał się alarmistycznie typu „wyprzedaż majątku narodowego”, był traktowany jak oszołom i sierota po PRLu. Retoryka faktycznie niezbyt przekonywała, ale przecież chodziło o prostą sprawę – o potencjał, z którym coś można było zrobić, żeby coś dalej funkcjonowało. Oczywiście wierzyliśmy, że potentaci zachodni przejmując nasze fabryki dokapitalizują je, unowocześnią, a na dodatek zapewnią pracownikom świetny socjal. W pewnych miejscach zresztą tak naprawdę było.

Tymczasem przykład polskiej firmy komputerowej ELWRO sprzedanej niemieckiemu Siemensowi pokazuje wyraźnie, że teorie spiskowo-katastroficzne miały jednak swoje uzasadnienie: http://pl.wikipedia.org/wiki/Historia_informatyki_w_Polsce . Siemens najpierw zwinął całą produkcję, potem wywiózł wszystkie maszyny do Niemiec, a na koniec wyburzył budynki. Przecież to było po prostu typowe „wrogie przejęcie” w celu likwidacji potencjalnego konkurenta. Za taki krok powinien pójść do więzienia nie tylko ten, kto z polskiej strony na to pozwolił, ale również ówczesne szefostwo Siemensa. Ale co tam? Jak ktoś się wypowiadał w tym duchu, to był oszołom i ciemniak nie znający się na regułach wolnego rynku. Tymczasem to ci, którzy oddali ELWRO i pozwolili tę firmę zniszczyć wykazali się kompletną głupotą.

Tutaj jednak dotarłem do granicy założenia, które sobie postawiłem, a mianowicie tego, że nie będę się doszukiwał złej woli. W tym momencie bowiem aż mi się nie chce wierzyć, żeby zniszczenie dobrze funkcjonującej rodzimej firmy było wynikiem jedynie bezdennej głupoty. Gdzieś w tle musiały być spore „prezenty” dla strony sprzedającej. Kończę, bo dopada mnie paranoja…