czwartek, 31 stycznia 2013

O demokracji, czyli o tym czy głupi zawsze wybierają głupich



Jednym z największych problemów dotyczących urządzenia państwa i rządzenia nim polega na tym, że faktycznie w społeczeństwie tych bardziej inteligentnych jest mniej niż tych od mniej inteligentnych, posiadających dużą wiedzę jest jeszcze mniej (nie piszę o wykształceniu, bo to dzisiaj nie znaczy dosłownie nic, bo tytuły są dostępne również dla tych najmniej inteligentnych), natomiast mądrych jest zdecydowanie garstka. Sama inteligencja nie jest jeszcze mądrością. Wiedza także nie musi pokrywać się z mądrością. Nawet kombinacja wysokiego IQ z ogromną erudycją nie gwarantuje mądrości, którą pojmuję tutaj po sokratejsku, a więc jako właściwe postępowanie. Nie każdy inteligentny erudyta podejmuje właściwe sytuacje w danej chwili. Jest to zresztą prawie niemożliwe. Ci którzy podejmują więcej trafnych decyzji od tych nietrafnych mogą być uważani za mądrych, choć też nie wszyscy, bo przecież ktoś może mieć diabelne szczęście! Za mądrych można też uznać ludzi, którzy mają najbardziej realistyczne podejście do siebie samych i do wszystkiego, co ich otacza, w tym świadomość ograniczeń własnej inteligencji, wiedzy i możliwości. Trafna ocena własnych mocnych i słabych punktów to też oznaka mądrości,  ponieważ pozawala podejmować trafne decyzje przynajmniej we własnych sprawach.

Od ludzi podejmujących się kierowania całym państwem, bądź tylko jego częścią, oczekujemy autentycznej mądrości ale oczywiście podpartej dużą wiedzą. Generalnie nie jest możliwe, i to w żadnym państwie, żeby ludzie mądrzy objęli władzę i bezbłędnie rządzili. Błędy popełniają wszyscy, ponieważ polityka to gra bezlitosna, nieustanna i na dodatek z regułami, które się w dowolnej chwili zmieniają. Człowiek inteligentny to z definicji ktoś, kto sobie doskonale radzi w sytuacjach dla siebie nowych, więc władza musi zostać oddana ludziom inteligentnym. Tymczasem jakby nie patrzeć tych inteligentnych i mądrych erudytów jest jak na lekarstwo.

Żeby władzę w ogóle zdobyć trzeba się wykazać nie tylko inteligencją (sprytem i zręcznością w manipulacji ludźmi), ale przede wszystkim trzeba mieć wielką chęć, żeby w ogóle o nią zabiegać. To dlatego tak często do władzy dochodzą „zwierzęta polityczne”, które nie tylko nie są mądre, nie posiadają wiedzy, ale nawet nie są specjalnie inteligentne. Jednym wyczucie „pod kogo się podpiąć” wystarcza im za cały warsztat polityka. Innym zaś przyświeca władza jako cel sam w sobie i wszelkimi sposobami do niej dochodzą, nie zastanawiając się zbytnio, czy w ogóle mają społeczeństwu coś do zaoferowania.

Logika wskazuje, że demokracja w czystej postaci, czy to bezpośrednia, czy przedstawicielska, nie może być dobrym ustrojem, bo przecież większość stanowią głupi i niewykształceni, więc jakże oni mogą wybrać tych mądrych? Jest to jednak logika oparta na uproszczonych przesłankach, zaś ustrój oparty o zasady demokracji przeciwne nie jest w najmniejszym stopniu lepszy jeśli chodzi o selekcję rządzących.

Pierwszy problem polega na tym, że mało kto jest na tyle skromny, żeby się przyznać, że niewiele z tego świata rozumie. Zdecydowana większość z nas uważa się za ludzi mądrych, a przynajmniej myślących zdroworozsądkowo. Obiektywnie nie ma żadnego kryterium weryfikacji tych własnych opinii o sobie. Owszem, weryfikują nauczyciele w szkole, wykładowcy na uczelni czy szefowie w pracy, ale wyniki takich ocen można zawsze podważyć, ponieważ doskonale wiemy, że możemy trafić na nauczycieli-idiotów, wykładowców-dziwolągów i szefów-drani, którzy nas nie tyle obiektywnie oceniają, tylko wyżywają się na nas, bo mogą. Patologiczne osobniki posiadające odrobinę władzy lubują się kształtowaniu u ludzi od siebie zależnych niskiej samooceny, ponieważ w ten sposób wydaje im się, że owi podwładni będą ich uważać za jedynych godnych rządzenia. Wiele się dzisiaj mówi o upadku autorytetów. Autorytety upadły na bardzo prostej zasadzie – w dobie powszechnej informacji trudno nie znaleźć słabych punktów u ludzi, którzy by chcieli za autorytety uchodzić. Nie ma bowiem ludzi doskonałych. Osobiście uważam, że może i dobrze, że nie ma niezmiennych i pomnikowych autorytetów, ponieważ jeśli przeanalizujemy „wielkie” postaci historyczne, często się okaże, że i one postępowały często w moralnie wątpliwy sposób.

Tutaj zbliżamy się do sedna sprawy. Otóż w systemach autorytarnych, czy też oligarchicznych, gdzie rządzą wąskie grupy tych, którzy sami siebie uznali za inteligentnych, wykształconych i mądrych (czyli „najlepszych” – po grecku „aristoi”), nie ma żadnej pewności, że owi rządzący tacy naprawdę są. Ile razy okazywało się w historii, że król jest nagi? Tam, gdzie rządzi zamknięta grupa „najlepszych”, do której można się dostać tylko przez kooptację, czyli przyjęcie nowego człowieka przez tych, którzy już w tej grupie są, najpewniej będzie tak, że tym nowym człowiekiem będzie posłuszna miernota gotowa wykonywać polecenia tych, którzy znajdują się wyżej w grupowej hierarchii. Będą to również krewni i dobrzy znajomi tych, którzy na jakiejś zasadzie zdołali kiedyś zmonopolizować władzę. Jest to system tak samo, a wydaje się, że jeszcze bardziej, podatny na korupcję niż demokracja.

Nie mamy narzędzia, które w sposób obiektywny oceniłoby kwalifikacje człowieka ubiegającego się decydowanie w sprawach naszych losów. Przy całej słabości demokracji, w której byle cwaniak może omotać tłum mniej rozgarniętych wyborców, sam fakt, że podczas wyborów odbywa się jednak publiczna weryfikacja przydatności danego człowieka na stanowisko, o które się ubiega, jest wartością samą w sobie. Mimo, że większość ludzi może się nie znać na wielu zagadnieniach, rolą ubiegających się o stanowiska polityczne oraz polityków, którzy już je objęli, jest tłumaczyć wszystkie zagadnienia w taki sposób, żeby obywatele mogli jednak sobie wyrobić zdanie na ich temat. Zawsze istnieje niebezpieczeństwo demagogii i populizmu, ale i tak warto grać w grę zwaną wolnymi wyborami, ponieważ w niej istnieje jakaś szansa, że jednak wybierzemy kogoś godnego, podczas gdy w systemie zamkniętych elit nie ma żadnej. Na dodatek traktowanie przez te ostatnie reszty społeczeństwa jak stado przygłupów jest nie tylko krzywdzące dla wielu inteligentnych, którzy pozostają „za burtą”, ale również prowadzi do niebezpiecznych sytuacji społecznych, kiedy ci „wykluczeni” obejmują przywództwo niezadowolonych mas. System rotacji, jakie zapewnia demokracja, jest swego rodzaju wentylem bezpieczeństwa, który pozwala powiedzieć obywatelowi – „jak głosowałeś, tak masz”.

Problem w tym, że w obecnym systemie tak obywatelowi do końca powiedzieć nie można, ponieważ obecnie mamy kilka zwalczających się grup oligarchicznych, które wystawiają kandydatury dokooptowanych miernot po to, żeby mieć posłuszne automaty do głosowania w Sejmie.

Chodzi więc o to, żeby kandydatami na wybieralne stawiska państwowe byli ludzie faktycznie mądrzy. Oczywiście muszą oni opanować również sztukę pozyskiwania głosów tłumów. Naiwnością jest bowiem wiara, że cnota obroni się sama. Żyjemy w czasach, kiedy trzeba umieć się zaprezentować. Jednakże mimo niebezpieczeństwa, że ogłupieni demagogicznymi wystąpieniami obywatele wybiorą nieodpowiedzialnego cwaniaka, uważam, że człowiek naprawdę mądry, silny i o dobrej woli, się przebije, bo choć większość może i nie jest najmądrzejsza, ale mądrego człowieka potrafi docenić. Chyba, że nie chce, bo jest ogarnięta autodestrukcyjnym amokiem, co się czasem zdarza, ale znowu nie tak często.

Jeżeli chcemy dobrej demokracji musimy położyć nacisk na jakość oświaty, w tym na prawdziwe wychowanie obywatelskie. Dobra szkoła to dla przyszłych obywateli-wyborców, to podstawa, a każdy człowiek z maturą powinien mieć w małym palcu strukturę państwa, tudzież wszystkie najważniejsze opcje polityczne. Żeby móc wybierać, trzeba wiedzieć kogo się wybiera, więc jeśli nawet nie mamy rozległej wiedzy politologicznej, powinniśmy przynajmniej znać człowieka z naszej dzielnicy, gminy, czy miasta, któremu z czystym sumieniem powierzymy nasze pieniądze! To powinno być najważniejsze kryterium, jakim powinniśmy się kierować wybierając posła. Nie to, co on nam naobiecuje, ale czy jest to człowiek, któremu sam z nieprzymuszonej woli oddałbym na przechowanie (oczywiście najlepiej na rozmnożenie) swoje własne pieniądze. Takie myślenie wyeliminowałoby z jednej strony wszelkich nawiedzonych bigotów, a z drugiej politycznych pajaców i kabareciarzy.

Żeby jednak można było zastosować to kryterium, potrzebna jest ordynacja wyborcza, w której będziemy mogli głosować na konkretnych ludzi (którzy oczywiście będą mogli należeć do konkretnych partii, bo naiwnością byłaby wiara, że kandydaci mieliby być bezpartyjni), a nie na „szlachtę gołotę” uczepioną „pańskiej klamki”, jak to się dzieje obecnie. Dlatego należy wprowadzić jednomandatowe okręgi wyborcze.

środa, 30 stycznia 2013

O podejściu do powstań narodowych (3)



Powstanie styczniowe nie bez racji zalicza się do jednego z najbardziej tragicznych zrywów narodowowyzwoleńczych w naszych dziejach. Klęska Rosji w wojnie krymskiej, w której to Wielka Brytania wylądowała na Krymie, żeby nie pozwolić Rosji wzmocnić się kosztem Turcji, spowodowała złudne wrażenie, że oto jest to kraj tak słaby, że nadeszła pora na podniesienie głowy. Zniesienie 25-letniego stanu wojennego po przegranym powstaniu listopadowym przyniosło pewną „odwilż” w Królestwie Polskim” a margrabia Aleksander Wielopolski zdawał się prowadzić politykę bardzo propolską (sam Polak, obsadzał stanowiska również Polakami). Doskonale zdaję sobie sprawę, że podobnie jak „gdybanie” porównywanie postaci z różnych epok historycznych jest zabiegiem ryzykownym i często na manowce wiodącym, ale nie mogę się oprzeć porównaniu Wielopolskiego z Edwardem Gierkiem. Obu łączyła chęć zbudowania wszystkiego, co najlepsze, w Polsce, dla Polski, z Polakami i dla Polaków, ale jednak z jednym zastrzeżeniem – w wieczystej zależności od Rosji.

Nastroje patriotyczne wśród środowisk świadomych politycznie były gorące, a przy tym warte zaznaczenia jest i to, że była to ostatni raz, kiedy mieszkańcy zarówno Królestwa Polskiego (Kongresowego), jak i tzw. ziem zabranych, czyli tych na wschód od niego, wystąpili jako spadkobiercy państwa, którego na mapie nie było już od niemal 70 lat. Manifestacja Jedności Rzeczypospolitej Obojga Narodów w Horodle z 10 października 1861 roku zgromadziła przedstawicieli nie tylko wszystkich ziem dawnej Rzeczypospolitej, ale również cały ich przekrój społeczny. Przybyli więc nie tylko przedstawiciele szlachty, ale również mieszczaństwa i chłopstwa. Apollo Korzeniowski, ojciec Josepha Conrada, napisał odezwę, w której zwracał się do „Braci Polaków, Rusinów i Litwinów”, co oznaczało, że nie tylko nawiązywał do idei dawnej Rzeczypospolitej, ale uznawał równorzędność ludności ukraińskiej (zwanej wówczas ruską) w ramach tej, która miała się odrodzić. Była to więc idea nie w duchu późniejszego nacjonalizmu plemiennego, ale obywatelsko-państwowego. Najbardziej fascynujący jest dla mnie fakt, że tysiące ludzi z tych wszystkich ziem faktycznie przybyły pod Horodło (samego miasteczka pilnowały wojska rosyjskie).

Powstanie wybuchłoby więc tak, czy inaczej, zwłaszcza, ale wiemy wszyscy, że zostało ono przyspieszone przez brankę zarządzoną przez Wielopolskiego. Oczywiście możemy próbować Polaka-rosyjskiego namiestnika usprawiedliwić, wychodząc z założenia, że był jedynym rozsądnym Polakiem, który chciał ocalić to, co samemu udało mu się dla Polski i Polaków zdobyć. Musimy jednak pamiętać, że ówczesna armia rosyjska nie przeszła była jeszcze reformy Milutina. Wojsko nie miało nawet koszar – żołnierze spali w ziemiankach, lub jeśli mieli szczęście na prywatnych kwaterach. Służba mogła trwać od kilkunastu do 25 lat, a więc te „gorące głowy”, czyli tych młodych chłopców, którzy planowali powstanie Wielopolski skazał na los porównywalny do zsyłki, a z punktu widzenia ich rodzin do śmierci.

Wspaniała idea odrodzenia Rzeczypospolitej – tym razem Trojga Narodów – się nie udała, bo obiektywnie oceniając sytuację, udać się nie mogła, zaś represje, jakie po niej nastąpiły pogrążyły kraj w długotrwałym stanie traumy, która kazała wypracować inne metody objawiania się polskiego poczucia narodowego. Nie łudźmy się jednak – wielu Polaków, tak samo jak przedtem i potem, po prostu urządzało sobie „normalne” życie i trudno do nich mieć o to pretensje. Stefan Żeromski w swoich „Dziennikach” pisze o ziemiańskiej rodzinie szlacheckiej, u której mieszkał pracując jako korepetytor, że żyje tylko bieżącymi interesami, zaś sprawa polska wcale jej członków nie interesuje.

Z drugiej strony jednak to właśnie po powstaniu styczniowym narodzą się nowoczesne nacjonalizmy – myślenie plemienne podparte pseudonaukowymi teoriami. Polacy uczą się zachowywać swoją tożsamość w warunkach już nie tylko braku państwa, ale i represji wobec własnego języka i tradycji. Przy pomocy władz rosyjskich tworzy się nacjonalizm nowolitewski – zdecydowanie wrogi wobec polskości. W zaborze austro-węgierskim powstaje nacjonalizm ukraiński. Idea przedrozbiorowej Rzeczpospolitej, kraju powszechnej szczęśliwości wszystkich zamieszkujących ją ludów, ustępuje myśleniu plemiennemu. O walce o Polskę w przedrozbiorowych granicach nie ma już co marzyć.

Zygmunt Korczyński z powieści Elizy Orzeszkowej gardzi swoim ojcem i powstaniem, w którym ten brał udział. On jest „nowoczesnym Europejczykiem”. Nie był wcale jakimś wyjątkiem. Podczas gdy władze carskie majątek jednej rodziny szlacheckiej konfiskowały w ramach represji popowstaniowych, inny majątek przepadał, bo jego właściciel wolał go sprzedać i a pieniądze przehulać w Paryżu.

Gdyby nie „odwilż” roku 1905, niewykluczone, że rusyfikacja na ziemiach polskich postępowałaby nadal, a w naszych czasach być może bylibyśmy jak Irlandczycy. Niewykluczone, że posiadalibyśmy świadomość odrębności, ale wyrażalibyśmy ją po rosyjsku. Trudno powiedzieć. Chłopi ziemię zawdzięczali władzom carskim, bo deklaracja władz powstańczych nic dla nich nie znaczyła. Tutaj „praca organiczna” prowadzona przez polską inteligencję przyniosła chyba najwięcej pozytywnych zmian, ponieważ o ile jeszcze podczas powstania niektóre wsie były przeciwne „pańskiej rebelii”, to już pod koniec XIX wieku wielu chłopów już zaczęło się uważać za najprawdziwszych Polaków.

Świadomość historyczna powstania styczniowego przetrwała i to do niej nawiązywał później Józef Piłsudski tworząc swoje legiony. Oczywiście znowu można tutaj zastosować porównanie do Czechów, którzy powstań nie urządzali, a kiedy już swoje państwo po I wojnie światowej stworzyli, było ono jedną z nielicznych demokracji w Europie, a przy tym państwem rządzonym w niezwykle nowoczesny sposób. Jednakże od samego początku Czesi startowali z zupełnie innej pozycji, z zupełnie innymi tradycjami, a właściwie z ich brakiem!

Nie potrafię do końca pochwalić wybuchu powstania, które nie mogło się udać. Nie chcę się tutaj wdawać w analizę „polskiego piekła”, jakie sobie nawzajem urządzali politycy nim kierujący, ale fakt, że od czasu do czasu Polaków porywają pomysły może i szalone, ale przy tym szlachetne, to na pewno nie jest powód do wstydu. Życie w dobrowolnym poddaństwie człowiek o jakimś minimalnym poczuciu godności i honoru uważa za nie do przyjęcia. Już choćby z tego względu powinniśmy choć trochę zrozumieć naszych przodków, którzy na „szalone” czyny się poważyli.

„Syzyfowe prace” Żeromskiego uważam za jeden z najlepszych tekstów w literaturze polskiej. Doskonale zdaję sobie sprawę, że obecnie nawet nauczyciele-poloniści uważają tę powieść za „nudziarstwo”, a młodzież nie chce jej czytać. Dla mnie, kiedy ją czytałem w szkole podstawowej, była jednym z największych doświadczeń literacko-edukacyjnych. Jest to przecież opowieść o tym, jak można manipulować młodymi ludźmi umiejętnie działając na ich ambicje. Nauczyciel Majewski tworząc „elitarne” kółko uczniów, którzy robią coś więcej, niż tylko wkuwają obowiązkowe lekcje, bo interesują się nie tylko nowoczesnymi osiągnięciami nauki, ale także  również „nowoczesną” myślą polityczną, która dziwnym trafem wszystko sprowadzała do logicznej konieczności posłuszeństwa carowi, to przecież nic innego jak kreowanie „młodego wykształconego”. No może nie „z wielkiego miasta”, bo Kielce (powieściowy Kleryków) do największych nie należały, ale generalnie zjawisko jest porównywalne. Natomiast pojawienie się Zygiera i jego recytacja „Reduty Ordona” na lekcji polskiego, którego nauczyciel uważa zarówno swój przedmiot, jak i siebie samego za najmniej ważne ogniwo w procesie edukacyjnym klerkowskiego gimnazjum, to jedna z najmocniejszych scen w polskiej literaturze, bo oto przestawia sposób myślenia prawie zrusyfikowanych „młodych wykształconych” na tory romantycznych uniesień, które w jakiejś zimnej kalkulacji być może są szalone i niebezpieczne, ale bez których nie wiadomo, czy w ogóle warto żyć.

piątek, 25 stycznia 2013

O podejściu do powstań narodowych (2)



Pisząc książkę z tematyki fantastyki historycznej można oczywiście wyeliminować powstania, zarówno listopadowe jak i styczniowe. Jeżeli bowiem weźmiemy pod uwagę bierność większości społeczeństwa (zresztą wielu społeczeństw i w każdej epoce), gdyby nie Piotr Wysocki i jego podchorążowie, życie polskie toczyłoby się w formie Królestwa Polskiego, tworu, który teoretycznie posiadał konstytucję (oktrojowaną przez cara), ale której carskie władze nie przestrzegały, ale gdzie jednak językiem urzędowym był polski. Na dodatek jest to okres początku rozkwitu polskiej gospodarki – dzięki takim „kolaborantom”, jak gen. Zajączek, czy książę Drucki-Lubecki, powstała m.in. przemysłowa Łódź. Podręczniki do historii, kiedy mówią o „kaliszanach” czy innych ruchach polskich, nie wspominają o aspiracjach niepodległościowych, bo, jeśli nie liczyć Waleriana Łukasińskiego i jego Narodowego Towarzystwa Patriotycznego (wcześniej Wolnomularstwa Nrodowego), nie przekraczającego 300 członków, większość społeczeństwa, jak to zwykle bywa, zajęta była urządzaniem sobie codziennego życia. Można by więc zaryzykować stwierdzenie, że gdyby nie powstanie listopadowe, naród żyjący w granicach Królestwa Polskiego zachowałby autonomię w sferze języka i pewnych instytucji, ale o oderwaniu się od kontroli Rosji nigdy nie miałby szans nawet marzyć, nie mówiąc już o odzyskaniu dawnych granic (w tym pozostałych zaborów). 

Wiemy jednak, że powstanie, które przekształciło się w regularną wojnę dwóch armii, skończyło się restrykcjami i stanem wojennym, który zakończył car Aleksander II po klęsce Rosji pod Sewastopolem. Przegrana wojna krymska z Wielką Brytanią została przyjęta przez aktywne politycznie środowiska polskie jako oznaka znacznego osłabienia zaborcy. Stąd też pełne nadziei na zwycięstwo przygotowania do kolejnego powstania.

Załóżmy jednak, że powstanie listopadowe nie wybucha. Narodowa egzystencja Polaków pewnie nie zostałaby przerwana. Polska byłaby więc takim PRLem, z tym, że bardziej „organicznie” związanym z Rosją (poprzez osobę władcy), gdzie na zewnątrz wszystko byłoby polskie, zaś nie ulegałoby wątpliwości, że faktycznie rządzą i tak Rosjanie. Na dodatek Królestwo Polskie było o wiele mniejsze niż PRL. Los polskości tzw. ziem zabranych (na wschód od Królestwa, w tym w Okręgu Białostockim włączonym dzięki paktowi Napoleona i Aleksandra I bezpośrednio do Rosji) natomiast byłby przesądzony, choć pewnie restrykcje wobec języka przebiegłyby w bardziej łagodny sposób niż to miało miejsce po powstaniu listopadowym. Polskie władze Królestwa w ścisłej współpracy z Rosją pewnie zbudowałyby infrastrukturę gospodarczą, chłopi pewnie doczekaliby się uwłaszczenia, a dzięki przemysłowi wzrósłby ogólny dobrobyt kraju. W ten sposób wielu naszych przodków, z których większość najczęściej to ludzie pokój miłujący, najprawdopodobniej przyzwyczaiłoby się do sytuacji. Bylibyśmy czymś na kształt Wielkiego Księstwa Fińskiego, które się specjalnie nie buntowało, tylko spokojnie doczekało I wojny światowej.

Czasami stawia nam się za przykład Czechów, albo Finów właśnie. Oto narody te powstań nie urządzały, a i tak przetrwały i mają się dobrze. W jakimś stopniu to prawda, ale warto jednak się zastanowić nad sytuacją tych narodów w XIX wieku. W Finlandii rządzi szwedzkojęzyczna szlachta, zaś kraj ten przedtem też nie był niepodległy, bo podlegał panowaniu szwedzkiemu. Nowoczesny nacjonalizm fiński zaczyna się dopiero rodzić. Czesi i ich język po wojnie trzydziestoletniej praktycznie znikają. W XIX wieku czeskojęzyczni chłopi dopiero zaczynają się osiedlać w miastach, a intelektualiści dopiero zaczynają tworzyć narodowotwórcze sposoby myślenia. Miasta były praktycznie całe niemieckie i dopiero napływ ludzi ze wsi i ciężka praca owych intelektualistów doprowadza do tego, że Czesi na nowo pojawiają się jako naród. Tej sytuacji nie można w żaden sposób przyrównać do sytuacji Polski, gdzie istniała bardzo świeża pamięć posiadania własnego wielkiego państwa, które co prawda w XVIII wieku popadło w ruinę, ale jednak istniało. Na dodatek, i to zawsze podkreślam, polska szlachta, podobnie jak współcześni Amerykanie, żyła w atmosferze autopropagandy, która kazała jej wierzyć, że Rzeczpospolita ma najwspanialszy ustrój na świecie, że Polacy są najwspanialszym narodem i że życie w Rzeczypospolitej było najszczęśliwsze w porównaniu z życiem w krajach rządzonych absolutnie. Doskonale wiemy, że to nie była do końca prawda, bo dobrobyt nie obejmował wielu warstw społecznych, z kolei korzystanie z dóbr materialnych doprowadziło szlachtę do zgnuśnienia i intelektualnego otępienia (czasy saskie), ale faktem pozostaje, że wspomnienie własnego niepodległego państwa miało ogromny wpływ na sposób myślenia organizatorów zrywów patriotycznych. Jeżeli dorzucimy do tego fakt, że przecież u schyłku I Rzeczypospolitej pojawiły się pomysły na ustrój państwa całkiem nowoczesne, to powinno nam uświadomić, że naród mający ambitne elity, z których część uważała, że ma dla kraju lepszy plan niż absolutne rządy krajów zaborczych, nie mógł się zachowywać jak ludzie, którzy dopiero zaczęli sobie uświadamiać, że są narodem (Czesi czy Finowie). Zestawianie ich ze spadkobiercami I Rzeczpospolitej, jednego z największych terytorialnie krajów Europy, jest kompletnym nieporozumieniem. I nie chodzi tu wcale o żadną pogardę wobec Czechów czy Finów, a o zwykłą konstatację rzeczywistego etapu rozwoju myślenia narodowego w XIX wieku.

Być może więc bez powstania listopadowego nikt nie chciałby mieszkańców Królestwa Polskiego rusyfikować (choć na wschód od niego już tak), ale wszelkie ambicje narodowe należałoby sobie darować, zaś jedyna droga realizacji ambicji indywidualnych wiodłaby przez Petersburg. 

CDN

czwartek, 24 stycznia 2013

O podejściu do powstań narodowych (1)



We współczesnej literaturze bardzo modne są powieści proponujące historię alternatywną, czyli potencjalny przebieg wydarzeń, który mógłby mieć miejsce, gdyby jakiś moment w historii wyglądał nieco inaczej, niż w rzeczywistości. Możemy sobie więc wyobrazić świat, w którym hitlerowskie Niemcy wygrywają II wojnę światową i na długie lata zaprowadzają swoje porządki w całej Europie i w wielu obszarach reszty świata. Możliwe jest przedstawienie alternatywnej rzeczywistości, gdyby nie wybuchła I wojna światowa i ziemiami polskimi w najlepsze rządzą Rosja, Niemcy i Austro-Węgry. Starsze pokolenie historyków (tzn. takie pokolenie moich rodziców i dziadków) uważało, że żelazną zasadą rzetelnego badacza dziejów jest, że „historyk nigdy ni gdyba”.

Z tą ostatnią tezą nie można się do końca zgodzić, ponieważ przy każdej ocenie takiego czy innego wydarzenia historycznego musimy założyć sytuację alternatywną, czyli jeżeli twierdzimy, że np. decyzja o wybuchu powstania styczniowego, którego rocznica przypada właśnie dziś, była politycznym błędem, zakładamy, że gdyby powstanie nie wybuchło, nie spotkałyby Polaków jego traumatyczne konsekwencje. Jeżeli mówimy, że dobrze się stało, że polscy możnowładcy wybrali dla Jadwigi Andegaweńskiej litewskiego księcia Jogajłę, to automatycznie w podtekście zakładamy alternatywę, w której Jadwiga poślubia Habsburga, co nie przynosi Polsce takich korzyści politycznych, co mariaż z władcą ciągle rozrastającego się Wielkiego Księstwa Litewskiego. Praktycznie wszędzie tam, gdzie historyk nie ogranicza swojej roli jedynie do kronikarskiego zapisu faktów, a kusi się o ocenę danego wydarzenia, rozpatruje szereg alternatyw. Jeżeli coś było złe, to dlatego, że gdyby przebiegło inaczej, byłoby lepsze.

Z drugiej strony jednak zdajemy sobie sprawę i z tego, że jeżeli coś miało taki przebieg jaki miało, oznacza to, że splot wszystkich okoliczności i czynników sprawczych ukształtował się w taki, a nie inny sposób, bo po prostu inaczej nie mógł. Nie opisuję tu jakiegoś fatalizmu, ale po prostu sytuacji, z jaką stykamy się jako obserwatorzy z perspektywy czasu. Przyglądając się jakiemuś wydarzeniu historycznemu, jedyne co możemy zrobić, to skonstatować fakt, który już zaistniał. Ponieważ do alternatywnych światów nie mamy dostępu, a zresztą należą one raczej do sfery fantastyki naukowej, pracujemy nad tym, o czym wiemy, że miało miejsce.

Jak zwykle przy okazji rocznic polskich powstań narodowych, podnoszą się głosy intelektualistów – naukowców i publicystów, którzy suchej nitki na nich nie zostawiają, ponieważ wiadomo – „my, Polacy, jesteśmy masochistami lubującymi się w rozpamiętywaniu klęsk”. Jest to powtarzane tak często, że faktycznie coraz więcej młodych ludzi zaczyna przyjmować takie myślenie, a chcąc być „cool”, czyli uchodzić za młodego wykształconego z wielkiego miasta, trzeba wierzyć i powtarzać tezy, które też są „cool” i wyraźnie się odcinają od „patriotycznych” lub „nacjonalistycznych smętów”. W takich momentach zawsze przypominają mi się sceny z literatury. Zygmunt Korczyński z „Nad Niemnem” Elizy Orzeszkowej, pusty fircyk tęskniący za Paryżem, za wielkim światem, z pogardą wypowiadający się o ofierze swojego ojca – idealisty-patrioty, to przykład myślenia, które dziś wydaje się w Polsce bardzo popularne.

Osobiście wcale nie należę do zwolenników wielkiego narodowego umartwiania się, a kult klęski faktycznie uważałbym za katastrofę. Problem jednak w tym, że mówienie o powstaniach narodowych, czy okazywanie czci ich uczestnikom nie ma nic wspólnego z takim kultem. To właśnie pewna grupa pretensjonalnych „intelektualistów” tworzy taki „mem” na potrzeby swojej publicystyki. Zwyczajny hołd oddany przodkom, którzy poświęcili się wielkiej sprawie, człowiek „światły” powinien przedstawić jako „narodowy masochizm” i w kilkunastu zgrabnych akapitach się z nim rozprawić. Taki zabieg stylistyczno-retoryczny doceniają koledzy – tacy sami „intelektualiści”, oraz młodzież, która też chce uchodzić za mądrą i światłą. Niestety ci, którzy uważają się za obrońców tradycji, podejmują tę grę i w świętym oburzeniu zaczynają ciskać zarzuty najcięższego kalibru, a to o „wynaradawianiu”, a to wręcz o „zdradzie” ze strony krytyków zrywów powstańczych. Ogień polemiki sięga absurdu, zaś nad wszystkim unosi się paranoja, co w tym wypadku znaczy zażartą walkę o konstrukty myślowe, które niewiele mają wspólnego z rzeczywistością.

Na gruncie dyskusji historyków, politologów, filozofów, ale również teoretyków wojskowości, problem polskich powstań jest tematem wdzięcznym i płodnym. Nie sądzę, żeby krytykę działań, które przyczyniły się do podtrzymania naszej tożsamości, należało podnosić akurat w okolicach ich rocznic. Niemniej dyskutować w ogóle warto.

Żeby jednak dyskutanci nie trafiali ze swoimi argumentami w próżnię, kiedy to jedna strona rzuca hasło, a druga rzuca inne hasło, zaś oba dotyczą zupełnie innych zagadnień i poziomów, należy przyjąć pewne założenia ogólne. Od razu trzeba bowiem zaznaczyć, że jeżeli ktoś uważa, że tożsamość narodowa oraz własna suwerenna państwowość nie jest najważniejsza, to oczywiście w tym wypadku możemy sobie darować wszelką dyskusję. Jeżeli jednak zakładamy, że te kwestie są dla nas istotne, mamy już pewien punkt zaczepienia, czy też pewną wspólną platformę, na której możemy się spotkać i wymienić poglądami. 

CDN

niedziela, 20 stycznia 2013

Porozumienie ponad podziałami, czyli o tym, jak my się za łby bierzem, a politycy dzielą stołki


Janusz Korwin-Mikke uparł się ostatnio, żeby grać na nerwach wszystkim zwolennikom teorii zamachowej katastrofy smoleńskiej. Na YouTube można znaleźć szereg filmików z tym kontrowersyjnym politycznym showmanem, który otwartym tekstem nazywa Antoniego Macierewicza paranoikiem, oraz posługując się czystą logiką tłumaczy, że tragedia nie mogła być spowodowana spiskiem, ponieważ nikt nie miał interesu w eliminowaniu prezydenta, który nie miał szans na reelekcję. W takie teorie wierzyć mogą tylko megalomani, którym się wydaje, że Polska faktycznie jest, czy też była pod rządami braci Kaczyńskich, wielkim mocarstwem. Janusz Korwin-Mikke zbiera gromy od wierzących w zamach – oczywiście zamach ruski z udziałem Tuska i Komorowskiego, ale się chyba nimi zbytnio nie przejmuje i otwarcie twierdzi, że w PiSie oprócz Antoniego Macierewicza nikt w zamach nie wierzy, nawet sam Jarosław Kaczyński, ale „oni muszą tak mówić”, tzn. muszą lansować teorię spiskową, ponieważ mają obowiązek zwalczać PO wszelkimi sposobami, a oskarżenie o zbrodnię polityczną jest argumentem bardzo do pewnego rodzaju elektoratu trafiającym.

Całej prawdy o katastrofie smoleńskiej być może nasi potomkowie dowiedzą się za 50 lat, a może pozostanie nierozwiązaną zagadką historii, bo choć przesłanki logiczne zdają się potwierdzać słowa Korwina, to brakuje nam obecnie twardych dowodów na cokolwiek. Zostawmy jednak ten temat i Korwina, co nie lubi niepełnosprawnych dzieci (no niestety tym mnie zniechęcił do siebie nieodwracalnie).

Dowiadujemy się ostatnio z mediów, że oto nasz kochany równiacha, czyli premier Donald Tusk wycofał się z rozmów z PiSem na temat tworzenia listy krajowej w wyborach do europarlamentu. Ja osobiście coś takiego jak lista krajowa doskonale pamiętam z 4 czerwca 1989 roku, czyli z czasów wyborów kontraktowych. Otóż komuniści przewidując wygraną obozu solidarnościowego, na wszelki wypadek przygotowali listę krajową z generałem Jaruzelskim i całą partyjną wierchuszką, żeby w razie czego nie zabrakło ich w Sejmie. Znakiem czasu była wówczas absolutna i druzgocąca klęska listy krajowej! Praktycznie we wszystkich punktach wyborczych lista krajowa przepadła z kretesem. Komuniści oczywiście mieli wówczas zagwarantowaną liczbę miejsc w Sejmie, a zmianę ustroju zawdzięczamy praktycznie przejściu satelit PZPR, czyli ZSL i SD na stronę opozycyjną. Niemniej doskonale pamiętam to uniesienie spowodowane faktem, że listę krajową wyborcy spuścili do symbolicznej kloaki historii (no, w praktyce było trochę inaczej, ale wartość symboliczna była bezcenna).

Nie mam żadnych złudzeń co do Donalda Tuska i jego partii. Wiem, że są to ludzie, których jedynym celem jest utrzymać się u władzy, zaś celem tejże władzy jest władza sama dla siebie. Nie jest to żadna partia liberalna, ponieważ jest to typowo nijaka partia chadecka, czyli coś miłego dla każdego, co samo w sobie nie byłoby może niczym złym, gdyby nie to, że członkom tej partii zależy tylko i wyłącznie na utrzymaniu się przy władzy. Reprezentuje interesy wielkiego kapitału (od razu zastrzegam, że nie wiążę tego faktu z działaniem lobby żydowskiego, ponieważ antysemityzm uważam za kompletną głupotę), bo to się po prostu politycznie opłaca. Tak naprawdę liberałami nazwał PO Jarosław Kaczyński i tak się przyjęło (oczywiście wzięło się to od nazwy pierwszej partii Donalda Tuska, czyli Kongresu Liberalno-Demokratycznego). Donald Tusk jest jednak zbyt cwanym graczem, żeby się przejmować doktrynalnym liberalizmem. Będzie forsował wszystko, co jest możliwe, w tym wszelkiego rodzaju podatki, a także pożyczki, byle tylko utrzymać się na linie zwanej władzą państwową.

Nie mam też złudzeń co do PiSu, ponieważ jest to partia polityków, którzy ciągle pokazują, ze żyją problemami oderwanymi od rzeczywistości. Ha! Napisałem jak ktoś, kto czerpie wiadomości z TVN i innych mediów, a wiadomo, że oprócz Radia Maryja, Telewizji Trwam i Gazety Polskiej, wszystkie one to jedna wielka tuba Tuska. Tak sobie ironizuję, choć uważam, że wiele prawdy w tym jest. Nie w tym jednak rzecz. Problem w tym, że skoro Tusk się wycofał z negocjacji z PiSem na temat list krajowych, znaczy to, że takie negocjacje miały miejsce! Kiedy się o tym dowiedziałem, niemal podskoczyłem z oburzenia! Jak to? Co jest grane? Bojkotujemy TVNy i inne tuskowe media, a tu nagle siadamy do rozmów z mordercami i wspólnikami Putina? O psiakrew, myślę sobie, coś tu jest bardzo nie w porządku. Jeżeli codziennie wmawiamy milionom Polaków, że samolot z Prezydentem Rzeczypospolitej i jego żoną, tudzież z kwiatem polskiej sceny politycznej został strącony z przestworzy na skutek zbrodniczej zmowy wrażych władz rosyjskich i zdradzieckiego Tuska z niemniej zdradzieckimi sługami jego, to chyba nie honor siadać z kimś takim do rozmów! Co tam zresztą honor! Normalna ludzka przyzwoitość na coś takiego nie pozwala!

A tymczasem PiS w rozmowach z PO uczestniczył. Zupełnie inna sprawa to śmiech na sali spowodowany tym, że Tusk się z nich wycofał, bo się podobno przestraszył, że w ten sposób zadziała na korzyść Kwaśniewskiego, bo oznacza to, że nasz premier zaczyna działać zanim coś przemyśli, a potem już w trakcie owych działań dociera dopiero do niego, jaką głupotę palnął. Obserwując politykę naszego obecnego premiera, specjalnie mnie to nie dziwi, taki facet ma styl – metoda prób i błędów - czasami się uda, czasem jest wtopa, ale najważniejsze to uśmiechać się i przemawiać do kamery z szeroko otwartymi oczami (efekt absolutnej szczerości!).

O co w tym wszystkim chodzi? Chodzi zawsze o jedno – o władzę i o to, żeby została ona zachowana wśród pewnego zamkniętego kręgu (i nie mam tu wcale na myśli Żydów, żeby sobie antysemici nie myśleli). Wewnątrz tego kręgu mogą powstać konflikty i spory, ale „kruk krukowi oka nie wykole”. Do szewskiej pasji bowiem doprowadza mnie ten prosty fakt, że oto na dole ludzie rzucają się sobie do gardeł, gotowi są się bić i krzywdzić oponentów w inny sposób za prawdę o Smoleńsku, za prawdę o korupcji przy prywatyzacji polskich przedsiębiorstw, za polską rację stanu itd. itp., do czego namawiają ich politycy tej czy innej partii, a potem się okazuje, że po wywołaniu psychozy na dołach społeczeństwa, goście sobie spokojnie siadają do stołu i dzielą stołki w Parlamencie Europejskim.

Tusk się wycofał, bo przestraszył się zwycięstwa Kwaśniewskiego. Tzw. „prosty” obywatel często sobie tłumaczy, że ten czy ów wygrał lub przegrał wybory, ponieważ je sfałszowano. To jest kompletna bzdura. Pora już, żeby do ludzi dotarła prosta prawda, że wyborów w ogóle nie trzeba fałszować, żeby doprowadzić do zwycięstwa osób pożądanych przez głównych liderów partyjnych. Wystarczy odpowiednia ordynacja wyborcza! Ona załatwi niemal wszystko. To dlatego rządzący zawsze będą ją organizować w taki sposób, żeby władza zawsze pozostała w tym samym kręgu znajomych (mimo, że niektórzy z nich to polityczni przeciwnicy). Negocjacje między dwiema „wrogimi” partiami dotyczące ordynacji wyborczej, która miała z góry ustalić kogo Polska wyśle do europarlamentu, to najlepszy przykład zmowy klasy politycznej przeciwko obywatelom. Całe szczęście, że Tusk się tego Kwaśniewskiego przestraszył, bo się w końcu z PiSem nie porozumiał, a przy okazji wyszła cała sprawa i pokazała, o co tak naprawdę w polityce chodzi.

Kiedy natomiast myślę sobie o wszystkich „pożytecznych idiotach” zarówno po stronie PO jak i po stronie PiS, napinających żelazne zapasy intelektu na forach internetowych, od chamskiego Onetu po „intelektualny” Salon 24, ogarnia mnie pusty śmiech. Dla kogo się tak napinacie, dla kogo jesteście gotowi zabijać i dla kogo jesteście gotowi ginąć? Dla cynicznych łobuzów, którzy w najważniejszych dla siebie sprawach (czytaj: stołki) i tak się między sobą dogadają?

W świetle faktu, że PiS z PO jednak negocjował, wychodzi na to, że Korwin-Mikke ma rację, kiedy mówi, że w PiSie wszyscy, łącznie z Jarosławem Kaczyńskim, doskonale wiedzą, że żadnego zamachu nie było. Wierzy w to tylko Antoni Macierewicz i słuchacze Radia Maryja. Pozostali politycy z PiSu najwyraźniej nie. W przeciwnym wypadku wychodziłoby na to, że są ludźmi pozbawionymi elementarnego poczucia honoru. O to ich jednak nie podejrzewam. Jakże bowiem bez poczucia honoru zbawiać Polskę? 

piątek, 18 stycznia 2013

Kognitywistyczna ballada ;)


Jak komputerowa menda
Co rozsyła wkoło spam
Tak się paranoja szwenda
Powiadam wam
Powiadam wam

Wśliźnie się pod każdą czaszkę
I każdemu wciśnie chłam
Gdy otwierasz wódki flaszkę
Powiadam wam
Powiadam wam

Gdy rozmawiasz z przyjacielem
O wykryciu białych plam
Wyjdzie, że ich jest wciąż wiele
Powiadam wam
Powiadam wam

Kiedy słuchasz profesora
Kiedy krzyczysz „Mam cię, mam!”
Na stek bzdur z telewizora
Powiadam wam
Powiadam wam

Jeśli zaś w zwycięstwo wierzysz
I buńczucznie wrzeszczysz „Gram!”
Nawet nie wiesz że już leżysz
Powiadam wam
Powiadam wam

Paranoja ma się świetnie
Wśród pogłosek, plot i fam
Na nasz koszt się bawi setnie
Powiadam wam
Powiadam wam

Ona nigdy nie odchodzi
Bo to najwierniejsza z dam
Z którą człowiek myśli płodzi
Powiadam wam
Powiadam wam

wtorek, 15 stycznia 2013

"Docelowy produkt" systemu oświatowego


W dyskusjach na temat powszechnej oświaty często pojawia się motyw ról społecznych, do jakich powinna przygotowywać szkoła. Ostrej krytyce poddawane są tzw. tradycyjne metody kształcenia, ponieważ zarzuca im się przygotowanie młodych ludzi do roli posłusznych wykonawców poleceń. Często łączy się ten zarzut ze spuścizną komunizmu, ale wydaje się, że problem sięga czasów jeszcze odleglejszych.

Wymóg bezwzględnego posłuszeństwa wobec nauczycieli wyrabiał w uczniu nawyk posłuszeństwa wobec zwierzchników w ogóle, co oznaczało, że przygotowywano raczej przyszłych poddanych niż obywateli. Kiedy po upadku komuny od czasu do czasu ktoś próbował przebąkiwać, często czysto teoretycznie, o tym, że należy zmienić model wychowania młodych ludzi, od razu pojawiały się zarzuty, że oto celowo niszczy się autorytet nauczycieli, po to, żeby zniszczyć wszelkie autorytety, a to prowadzi prosto do osłabienia więzów społecznych, anarchii i końca narodu polskiego. W praktyce upadek autorytetów nauczycieli, jak i wszelkich innych, i tak nastąpił, ale na to złożył się szereg rozmaitych czynników. Najbardziej do tego przyczyniła się raczej roszczeniowa postawa rodziców oraz położenie nacisku na sprawozdawczość w pracy nauczycieli, którzy, jak każda inna grupa ludzka, są podatni na demoralizację. Jeżeli sporządzona zgodnie z regułami sztuki tzw. samochwałka jest ważniejsza od dobra uczniów, to po co się wysilać? Zostawmy na razie rodziców i nauczycieli, ponieważ tematem dzisiejszych rozważań jest rola społeczna, do jakiej przygotowuje szkoła.

Otóż największy problem jest taki, że powszechnie dostępna oświata zakłada, że wobec każdego ucznia należy stosować podobne, jeśli nie identyczne, podejście. Oczywiście doświadczeni i mądrzy nauczyciele wiedzą, że to niemożliwe, ale sam fakt, że edukacja jest dla wszystkich, a na dodatek jest obowiązkowa, siłą rzeczy tworzy sytuację, w której odpowiedzialni za nią, a więc władze ministerialne i, idąc w dół, kuratoryjne, a także dyrektorzy szkół i sami nauczyciele, uważają, że należy wypracować zuniformizowany model podejścia do wszystkich uczniów.

Takie założenie zglajszachtowania wszystkich od najmłodszych lat ma swoje dobre i złe strony. Nie można go bowiem znowu tak w czambuł potępić. Równe traktowanie każdego ucznia powinno w nim wyrobić poczucie wspólnoty z kolegami, później ze współobywatelami. Wymóg posłuszeństwa wcale nie jest taki zły i nie musi prowadzić do wyrobienia mentalności poddanego czy też niewolnika. Mądrze dawkowany powinien wyrobić w młodym człowieku wewnętrzną dyscyplinę, tak ważną w organizacji przyszłego samodzielnego życia. Do tego przydałoby się jednak cierpliwe wyjaśnianie. Młody człowiek wobec postawy „ma być tak jak ja, wielki nauczyciel, ci każę”, automatycznie się buntuje. Jeżeli jednak polecenia nauczyciela jest zrozumiale uzasadnione, takiego niepotrzebnego buntu można uniknąć.

Pomimo modelu szkolnictwa preferującego wychowywanie podwładnych, przełożeni skądś się jednak biorą! Pojawiają się też samodzielni przedsiębiorcy, artyści itd., którzy podkreślają w swoich biografiach, że najwięcej osiągnęli nie dzięki szkole, ale właśnie na przekór jej wymogom. Nie trzeba być geniuszem, żeby wiedzieć, że sukces w danej dziedzinie zapewnia poświęcenie jej większości swojego czasu, swoich myśli i pracy. Oczywiście mało kto w młodym wieku wie już dokładnie, co chce w życiu robić, ale jeżeli ktoś taki się pojawi, skupia się na tym, co dla niego jest istotne, lekceważy wszystko inne, a przez to sprawia wrażenie (a zresztą nie tylko wrażenie) bezczelnego typa, dla którego autorytet nauczyciela (zwłaszcza przedmiotów, które go nie interesują) nic nie znaczy.

Wszystko to prawda i można by godzinami pochylać się i rozwodzić nad losem geniuszy gnębionych przez szkołę, która nie wychodzi naprzeciw zarówno im, jak i nie jest w stanie zająć się najsłabszymi, bo jest nastawiona na „średniaków”, ale przy tym cały czas trzeba pamiętać, że to jednak tychże „średniaków” jest naprawdę najwięcej.

Warto też brać pod uwagę fakt, że nie wszyscy mają szansę stać się wielkimi wynalazcami, szefami własnych przedsiębiorstw czy samodzielnymi artystami. Ogromna większość jest skazana na los przeciętniaka, którego rolą pozostanie bycie trybikiem w jakiejś większej machinie. Jakkolwiek byśmy się w swoim rozbuchanym indywidualizmie nie buntowali, jest to po prostu fakt. Społeczeństwo nie może się składać z samych szefów.

Przeczytawszy kilka książek i artykułów o Japonii, doszedłem swego czasu do wniosku, że w tymże kraju chyba na dłużej nie mógłbym żyć. W społeczeństwie japońskim wręcz zakłada się, że wszelki indywidualizm jest zły, ponieważ tylko społeczeństwo jako całość się liczy. Jednostka zaś powinna się każdego dnia doskonalić w tym, do czego jest przeznaczona. Na dodatek wyuczony zawód to najczęściej „wyrok” na całe życie. Jako kontrast podaje się społeczeństwo amerykańskie zbudowane na skrajnym indywidualizmie, na przedsiębiorczości jednostek, na podziwie dla selfmademanów oraz na rywalizacji. Co jakiś czas faktycznie widzimy, że o ile Japończycy do perfekcji doprowadzają pewne technologie, to jednak Amerykanie od czasu do czasu zupełnie niespodziewanie zaskakują nas nowymi wynalazkami, które Japończykom pozostaje znowu tylko skopiować i udoskonalić. Gdybym miał jednak rekomendować model oświaty któregoś z tych krajów, nie wybrałbym żadnego z nich!

Tłamszenie indywidualizmu wydaje się fatalne dla psychiki młodego człowieka, ale życie w nieustannym „wyścigu szczurów”, gdzie konkurencja sprawia, że trudno zbudować zdrowe relacje międzyludzkie, również na tę psychikę nie ma dobrego wpływu.

Uważam, że wielkim atutem Japończyków jest umiejętność pracy w zespole. Swego czasu pewien emerytowany inżynier z zakładów włókienniczych wspominał przy mnie swoje spotkanie z delegacją jakiejś podobnej firmy z Japonii. Przy pomocy tłumacza zadał jednemu ze swoich japońskich odpowiedników jakieś pytanie na temat technologii. Okazało się, że ten nic nie wiedział, ale obiecał zapytać kolegów. Zapytał i potem sam odpowiedział. Przy kolejnych pytaniach sytuacja się powtórzyła, a przy niektórych cała delegacja stwierdziła, że musieliby się skonsultować ze swoimi kolegami, którzy pozostali w kraju, ponieważ oni takiej wiedzy nie posiadali. Polski inżynier był niezwykle zdziwiony, ponieważ gdyby to jemu zadano takie pytania, potrafiłby odpowiedzieć na wszystkie. Nie wiem, co prawda, czy te konsultacje z kolegami wynikały z faktycznej niewiedzy Japończyka, czy też raczej z potrzeby upewnienia się, że w ogóle wolno mu na takie pytania odpowiadać, ale przy założeniu, że faktycznie nie wiedział, wytłumaczenie tej sytuacji może być tylko jedno – praca w zespole, gdzie każdy ma bardzo ściśle określone zadania i nie ogarnia całości.

Nie jestem zwolennikiem dehumanizacji istot ludzkich, dlatego mimo, że japoński system często wydaje się imponujący, społeczeństwo trybików ślepo wykonujących swoje zadania do końca mnie nie przekonuje. Praca w zespole jednak, przy mądrej rezygnacji w określonych sytuacjach z indywidualnych ambicji na rzecz sukcesu grupy to jednak jest pewna społeczna wartość.

Amerykanie doskonale wiedzą jak zrobić dobry użytek z najlepszych. Zdają sobie sprawę z tego, że choć teoretycznie każdy jest potencjalnie człowiekiem sukcesu, w praktyce tak być nie może. Elita trzymająca władzę na drodze kooptacji absorbuje najzdolniejszych odpowiednio wcześniej organizując dla nich odpowiednie programy kształcenia, natomiast resztę wychowuje na zadowolonych z życia, że użyję tak modnego obecnie w Polsce określenia, lemingów. Oni czasami wierzą, że coś znaczą, że razem mogą coś zdziałać, ale jedyne realne zmiany mogą zostać dokonane jedynie przez działanie jednej elitarnej grupy przeciwko innej.

U nas szkoła wychowuje przeciętniaków, słabych spycha na margines, a inteligentnym podcina skrzydła. Rezultatem jest z jednej strony wiara we własną ponadprzeciętność i wyjątkowość, co niestety nie jest poparte morderczą pracą i w rezultacie nie znajduje potwierdzenia w statusie społecznym i pozycji majątkowej, a to z kolei prowadzi do frustracji. Na wczesnych etapach wielu projektów na przeszkodzie stają zazdrość o zdolności potencjalnego partnera, czyste lenistwo, strach przed narażeniem się możnym i niestety ciasne horyzonty spowodowane brakiem wiedzy i zainteresowań.

Swego czasu obserwowałem różnego rodzaju strony internetowe, których właściciele kreują się na specjalistów od sprzedaży. Jedna z tego typu autorek we wprowadzeniu tłumaczyła np. „Oczywiście zakładam, że masz świetny produkt/usługę do sprzedaży, ale nie wiesz jak z nim dotrzeć do klienta”. Tymczasem podstawowy problem to właśnie brak jakiegoś produktu, który naprawdę reprezentowałby wysoką jakość. Z jednej strony wiem, że uczniowie techników mechanicznych potrafią stworzyć wspaniałe „jeżdżące zabawki”, ale oni z kolei nie przejawiają wiary w możliwość ich sprzedaży, a drugiej wiem również, że wielu początkujących „biznesmenów” chce handlować po prostu niczym! Naprawdę niewielu jest takich, którzy mieliby pomysł na produkcję czegoś, co podbiłoby rynki światowe, albo przynajmniej krajowe. Z kolei jakże często dzieci tych, którzy już prowadzą całkiem udane interesy, nie są zainteresowane kontynuacją dzieła rodziców. Brak pomysłów na coś poważnego pokrywamy poczuciem humoru, co czasami ma pewną funkcję terapeutyczną, ale z drugiej strony często przekształca nas w błaznów, którzy sami siebie nie traktują poważnie.

Jeżeli do braku realistycznego myślenia dodamy elementy mistyki i magii w postaci zaklęć „to i tak się nie może udać”, „Żydzi nigdy nie pozwolą, żeby Polak odniósł sukces” itd. itp., to mamy od razu sytuację, gdzie się nawet nie próbuje zawalczyć o własny sukces. Rezultatem jest ucieczka do krajów, gdzie nie jest wstydem być lemingiem – na życie zarobisz, w razie czego załapiesz się na socjal, i można egzystować.

Przy tym należy pamiętać, że każdy polityk populistyczny, a oprócz paru nawiedzonych konserwatystów bez szans na jakiekolwiek zwycięstwo w wyborach, wszystkie ugrupowania mają charakter populistyczny, musi przede wszystkim walczyć o to, żeby w społeczeństwie było jak najwięcej zadowolonych z siebie lemingów. W innym przypadku bowiem mielibyśmy nieustanną walką każdego z każdym. Jak byśmy do tego nie podchodzili, liczba lemingów jest miarą sukcesu polityki grupy rządzącej w każdym demokratycznym państwie.

Wracając do edukacji. Likwidacja egalitarystycznego podejścia do dostępu do edukacji, zaowocowałaby z pewnością poczuciem krzywdy wielkich grup młodych ludzi, którzy poczuliby się „wykluczeni” już na starcie. Tak przecież było z uczniami zawodówek. Szkoły „elitarne”, do których chodzą albo uczniowie najlepsi, albo ci, których rodzice mają największe ambicje, to tak naprawdę już jest rzeczywistość. Na ich tle pozostaje cała masa szkół, dla absolwentów których obniża się kryteria wymagań maturalnych. Piszę tu zresztą o szkolnictwie średnim, a co z podstawowym i co z gimnazjami „dla wszystkich”? Nie sądzę, by zbyt wczesna selekcja miała dobry wpływ na wykształcenie właściwych postaw społecznych. Ideałem, wg mnie byłoby takie wychowanie młodych ludzi, żeby potrafili pracować jako grupy, natomiast w zależności od powierzonego grupie zadania przywództwo byłby w stanie automatycznie objąć ktoś, kto się do tej roli najlepiej nadaje, ale nie musiałaby być to rola przypisana mu na stałe.

Tak sobie siedzę i głośno myślę, ale co tu dużo gadać – obecnie najważniejszym problemem szkół jest to, by w ogóle było kogo uczyć. Szkoły się zamyka i zamknie jeszcze więcej. Setki nauczycieli zasilą grono bezrobotnych, emigrantów lub w najlepszym wypadku znajdą sobie nowe zajęcia. 

niedziela, 13 stycznia 2013

Czytanie kryminałów, czyli rzecz o Borisie Akuninie


Kryminałów nie czytałem chyba od czasów liceum. No może trafił się później jakiś Ludlum przed trzydziestką, ale w końcu stwierdziłem, że powieści tego typu są generalnie dość „płaskie”, a w warstwie psychologicznej dość naiwne. M.in. kierując się tym uprzedzeniem darowałem sobie opasłe tomy Stinga Larssona, choć filmy (zarówno ten amerykański, jak i wcześniejsze, szwedzkie, obejrzałem z zainteresowaniem). Dobry film sensacyjny czy nawet sfilmowany klasyczny kryminał z przyjemnością obejrzę.

Chyba już kiedyś wspominałem, że wybierając się w zeszłym roku na wakacje zakupiłem audiobooka w celu wysłuchania go podczas podróży samochodem nad morze. Pisałem też, że jak wielkie było moje gapiostwo, bo zapomniałem, że w samochodzie mam tylko odtwarzacz CD, a nie formatu MP3. Mimo to, „Azazela” Borisa Akunina wysłuchałem wraz z rodziną w wakacyjne wieczory korzystając z laptopa. „Gambit turecki” kupiłem już jako pliki MP3 do ściągnięcia przez Internet, przekonwertowałem na pliki typu wave i nagrałem na kilka płyt CD, żeby można ich było słuchać w samochodzie. Tak się wciągnęliśmy w to rodzinne słuchanie, że to samo zrobiłem z „Lewiatanem”, ale potem, kiedy nasze uzależnienie stało się już faktem, z przerażeniem odkryłem, że pan Krzysztof Gosztyła, który fenomenalnie oddaje narrację gruzińskiego pisarza tworzącego po rosyjsku, czy też rosyjskiego pisarza o gruzińskim pochodzeniu (prawdziwe nazwisko autora to Grigol Szalwas je Czchartiszwili), dalszych części nie nagrał!

Ściągnąłem więc sobie „Śmierć Achillesa” po rosyjsku i to od razu audiobooka i ebooka. Udało mi się nawet przeczytać i równocześnie wysłuchać cztery pierwsze rozdziały. Muszę jednak przyznać, że choć generalnie sens akcji i większości dialogów pojąłem, była to przede wszystkim bardzo poważna lekcja pokory dotycząca mojej znajomości rosyjskiego słownictwa i gramatyki. Zmęczony i upokorzony koniecznością nieustannego sięgania do słownika, zakupiłem ebooka po polsku i w jeden dzień pochłonąłem, czym złamałem swoją wieloletnią zasadę, żeby kryminałów nie czytać.

Potem poczułem się jak nastolatek mojego pokolenia, który pochłaniał strony setkami i tysiącami kosztem szkolnych podręczników i lektur obowiązkowych. Różnica polegała tylko na tym, że czytając do trzeciej w nocy nie muszę się kryć z latarką pod kołdrą, ponieważ moja żona jest taką samą maniaczką czytelnictwa.

Już dawno zauważyłem, że książki zaliczane do tzw. „wielkiej literatury”, czyli takie, na temat których literaturoznawcy robią doktoraty i habilitacje, nie są książkami erudycyjnymi. Owszem zmuszają do myślenia, penetrują zakamarki ludzkiej psychiki, eksplorują stosunki interpersonalne i społeczne, ale nie zawierają czegoś, co nazwałbym wiedzą ekspercką. Tymczasem autorzy literatury zaliczanej do poślednich lig, czy to kryminałów, czy romansideł historycznych, popisują się niesamowitym znawstwem realiów opisywanych miejsc i epok, dokładając do tego mnóstwo szczegółów z dziedzin, o których akurat rozmawiają bohaterowie – od gatunków perfum, przez typy roślinności ogrodowej po detale uzbrojenia jakiegoś mało znanego plemienia papuaskiego.

Erast Pietrowicz Fandorin, bohater cyklu Akunina, umieszczonego w XIX i XX wieku, jest postacią w pewnym stopniu dość nierealną, bo nagromadzenie szeregu cech pozytywnych w połączeniu z niezachwianym szczęściem w grach hazardowych już wzbudza nieco podejrzeń, ale bardzo szybko czytelnik wchodzi w konwencję i daje się pochłonąć przygodom geniusza rosyjskiej kryminalistyki czasów carskich.

O ile pierwsze części nie wzbudziły moich emocji politycznych, to zbliżając się ku końcowi XIX stulecia Fandorin nieuchronnie staje się częścią mechanizmu, które my, Polacy, znamy jako carat, choć na szczęście autor czyni go człowiekiem zdającym sobie sprawę ze złych cech reżimu. To więc, że bohater nie polubi rewolucjonistów, specjalnie mnie ani nie dziwi, ani nie martwi. Kiedy jednak planuje rozbić grupę polskich socjalistów-nacjonalistów szykujących spisek w Moskwie („Diamentowa karoca”), poczułem pewne rozdarcie, bo kiedy jeden z policjantów mówi, że oni nawet jeżdżą do Japonii, żeby szkodzić Rosji, od razu przyszedł mi do głowy Józef Piłsudski, który faktycznie był w Tokio oferując polską akcję dywersyjną na tyłach prowadzącej wojnę z Japonią Rosji. Moskiewscy Polacy z powieści okazują się jednak gangiem zwykłych włamywaczy z Warszawy „na gościnnych występach”.

Później jednak, w retrospektywnej części „Diamentowej karocy”, rozgrywającej się w Japonii niemal trzydzieści lat wcześniej, Fandorin przesłuchuje w Jokohamie nieletnią prostytutkę, Polkę, Basię Zajączek, którą nazywa swoją rodaczką, a to już odebrałem z pewnym wewnętrznym buntem.

Boris Akunin to japonista z wykształcenia, więc w „Diamentowej karocy” stworzył sobie ogromne pole do erudycyjnych popisów. Myślę jednak, że przebija w tym tekście również fascynacja pokolenia mojego i starszego japońskimi sztukami walki, które kazały nam wierzyć, że są one o niebo bardziej skuteczne od europejskich. Fandorin, przybierając pozycję z angielskiego boksu otrzymuje kopniaka między pięściami, przez co doświadcza słynnej walki nogami. Oczywiście, że mógł trafić na mistrza posługiwania się nogami, ale trzeba od razu zaznaczyć, że w ju-jitsu tak wielu kopnięć, zwłaszcza wysokich, się nie stosowało, żeby nazywać je sztuką walki nogami, natomiast okinawskie karate pojawiło się w miastach Japonii nieco później. Na dodatek klasyczne karate nie kładło większego nacisku na trening technik nożnych niż ręczne. I znowu – nie preferowało też kopnięć wysokich.

Tak czy inaczej, sensacyjne akcje z udziałem zbuntowanych samurajów i „skradaczy” (shinobi, znanych szerzej jako ninja), sprawiają, że czytelnik nie może się nudzić. Kiedy natomiast Fandorin co i rusz odkrywa, że nic nie jest takie, jak mu się wydaje, zaś mistrz ninja wykłada mu swoją zbrodniczą filozofię jako „diamentową karocę” obok karoc wielkiej i małej (w polskiej terminologii buddystycznej przyjęła się nazwa „wóz”: hinajana – mały wóz i mahajana – wielki wóz), człowieka Zachodu mogą przejść ciarki. Wielki podziw dla japońskiej kultury może również ulec pewnej weryfikacji, kiedy się odkryje jak bardzo różni się sposób wychowania Japończyków od zachodniego. A tak przy okazji – „Diamentowa karoca” to chyba jedyna z dotychczas przeczytanych powieści Akunina, gdzie najdłużej kierowałem podejrzenia przeciwko niewłaściwym osobom. We wcześniejszych, pochlebiam sobie, odgadywałem morderców dość wcześnie. O ile jednak we wcześniejszych odcinkach serii o radcy Fandorinie mieliśmy do czynienia z dość prostą dychotomią dobro kontra zło, to w „Diamentowej karocy” wszystko jest po japońsku (wcale nie „jako tako”!) – każdy ma swoje racje i każdy, nawet „akunin” (główny złoczyńca), kieruje się jakimś kodeksem.
Końcówka książki, nawiązująca do pierwszej części, dziejącej się w 1905 r. (w polskim wydaniu jest to osobny tom) zaskakuje i mrozi krew w żyłach (przynajmniej mnie).

Tymczasem Krzysztof Gosztyła nagrał „Świat jest teatrem”, czyli część trzynastą przygód Erasta Fandorina. Zanim zakupię audiobooka, chyba jednak przeczytam „Nefrytowy różaniec”. 

środa, 9 stycznia 2013

Czy Szekspir napisał dzieła Szekspira, czyli "Anonimus"



Kilka lat temu, z okazji polskiej publikacji pewnej popularnej powieści, wygrałem rower. Stało się tak, ponieważ wydawnictwo Świat Książki z okazji wydanie Szyfru Szekspira Jennifer Lee Carrell ogłosiło konkurs na dwuwiersz poświęcony mistrzowi ze Stratfordu. Napisałem, wysłałem i wygrałem rzeczony rower. Odtąd Szekspir zawsze będzie mi się kojarzył z cyklizmem (taki żarcik!).

Książkę przeczytałem bardzo szybko, ale ponieważ popularne powieści sensacyjne, jeśli już czytam, to robię to z nastawieniem na czystą rozrywkę i nie staram się specjalnie zapamiętywać wszystkich wątków, niewiele z niej dziś pamiętam, ale chyba sięgnę do nie ponownie, ponieważ w bardzo przystępny sposób (jak to powieść popularna właśnie), bez setek przypisów i naukowego słownictwa przestawia wszystkie „alternatywne szkoły” na temat autorstwa dzieł Szekspira. Wiemy bowiem nie od dziś, że przez wieki aż po dzień dzisiejszy wielu podważa geniusz londyńskiego aktora, absolwenta szkoły parafialnej w prowincjonalnym miasteczku, który nie mógłby wszak posiąść tak rozległej wiedzy na temat nazw geograficznych, dworskich obyczajów czy mitologii. Niemniej ci, którzy wątpią w Szekspira, nie są jedną zwartą grupą, a dzielą się na szereg „sekt”, czy też „szkół”, z których każda przypisuje autorstwo dzieł wielkiego Williama komuś innemu.

Jedną z nich są tzw. oksfordczycy, którzy uważają, że autorem wszystkich dzieł Szekspira jest Edward de Vere, 17. hrabia Oxford. Teoria ta, dość popularna w latach 20. ubiegłego stulecia, nie znalazła zrozumienia wśród szekspirologów głównego nurtu, ale nie przeszkadzało to reżyserowi Rollandowi Emmerichowi uczynić z niej osnowę do swojego filmu na ten temat.pt. Anonimus (2011).

Dobrze zrobione filmy historyczne mają to do siebie, że potrafią widzowi nieźle namącić w głowie. Co z tego, że człowiek coś tam przeczytał i coś tam wie, skoro na ekranie dzieją się rzeczy tak sugestywne, a jeśli na dodatek scenograf dobrze oddaje realia epoki, poddajemy się magii obrazu do tego stopnia, że nasza wiedza wydaje się jakaś szara, nudna i w rezultacie mniej prawdziwa od filmowych bajek. Zakochany Szekspir Johna Maddena z 1998 r. jest przykładem tego, jak zręcznie wymyślona opowieść oraz wartko poprowadzona akcja, a przy tym świetna gra aktorów, potrafią zrobić widzowi wodę z mózgu. (Oczywiście nie mam tutaj na myśli zimnokrwistych krytyków, którzy filmowym emocjom nigdy się nie poddają).

Anonimus jako dzieło sztuki filmowej ma swoje niedociągnięcia, zaś fakty historyczne interpretuje nader swobodnie. Elżbieta I, „królowa-dziewica”, która faktycznie nie gardziła cielesnymi pokusami i posiadała kochanków, w filmie okazuje się matką wcale niemałej czeladki bękartów. Na dodatek Oxford okazuje się nie tylko ojcem jednego z nich, ale równocześnie pierwszym z nieślubnych dzieci królowej. Mamy więc do czynienia z nieświadomym kazirodczym związkiem typu Edyp-Jokasta.

Edward de Vere w filmie Emmericha to człowiek całkowicie poświęcony pisaniu poezji i dramatów. Purytański teść sir William Cecil nie potrafi wybić mu miłości do literatury z głowy, zaś zakompleksiony szwagier, sir Robert Cecil nieustannie mu bruździ. Wszystkie interpretacje sztuk Szekspira w świetle Anonimusa muszą zblednąć, bo chodziło przecież o bieżące komentarze polityczne (np. Ryszard III zostaje garbusem, bo Robert Cecil jest garbaty). Szlachetny hrabia Oxford tylko poprzez sztukę może wyrazić swoje gorzkie obserwacje dworskich intryg. Ponieważ pod żadnym pozorem nie może publikować swoich sztuk pod własnym nazwiskiem, uwalnia z więzienia nie kogo innego, ale Bena Johnsona (dramaturga współczesnego Szekspirowi), aby ten je wystawił jako swoje. Johnson jednak nie ma na tyle odwagi. Na wywołanie przez publiczność autora na koniec sztuki, spontaniczną decyzję podejmuje pyszałkowaty półanalfabeta, aktorzyna Will Shakespeare i tak się zaczyna kariera tego nazwiska. De Vere początkowo jest nieco rozczarowany, ale później już świadomie podpisuje swoje kolejne sztuki nazwiskiem zarozumiałego idioty.

Oczywiście o ile zapomnimy o tym, że teoria oksfordzka w szekspirologii się nie przyjęła, że tyle nieślubnych dzieci i związek kazirodczy Elżbiety Wielkiej wydaje się jakimś freudowskim toposem, dość łatwo możemy dać się „wkręcić” w sprawnie zrealizowaną opowieść. Na tym przecież polega magia kina.

Nie mogę jednak darować scenarzyście (John Orloff) i reżyserowi, że z Williama zrobili aż tak nieciekawą kreaturę. Choćby i prawdą było, że w pisaniu dramatów pomagał mu ktoś lepiej wykształcony i z życiem dworskim bardziej obeznany, można było tego fikcyjnego Szekspira zrobić cwaniaczkiem nieco bardziej rozgarniętym.

Co do samego mistrza ze Stratfordu, to gdybyśmy nie zrobili założenia, że jednak sam napisał to, co napisał, tysiące debat i miliony stron tekstu poświęconych jego dziełom i jemu samemu należałoby uznać za działalność na polu fantastyki. Wtedy jednak należałoby się na poważnie zająć dokładnym zbadaniem autorstwa dzieł mu przypisywanych. Obawiam się jednak, że to raczej nie nastąpi, natomiast możemy się liczyć z tym, że kolejni twórcy filmów wezmą na warsztat inne alternatywne teorie dotyczące autorstwa dzieł Szekspira.

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Czy The Sun obraził Łódź?



Dzisiejsze telewizyjne Wiadomości zajęły się artykułem z The Sun, którego autor stwierdził, że moja rodzinna Łódź się wyludnia, bo jej mieszkańcy przeprowadzili się do Wielkiej Brytanii. Dlaczego tak się dzieje, autor artykułu objaśnił przy pomocy zdjęć remontowanej Piotrkowskiej. Wiadomo, że The Sun to kolorowy szmatławiec, więc nie ma się czym przejmować. Łodzianie zagadnięci przez Adama Federa wyrażali oburzenie z powodu tekstu w angielskim tabloidzie, ponieważ faktycznie jego reporter dokonał bardzo wybiórczej selekcji zdjęć i informacji na temat miast nad Łódką, chyba tylko po to, żeby móc zręcznie zakończyć swój artykuł podsumowującym zdaniem, że skoro łodzianie osiedlają się w Wielkiej Brytanii, to kraj ten chyba nie jest taki zły.

Adam Feder i Wiadomości nie dodali bowiem przy tym, że artykuł w The Sun bardzo chwali Polaków jako doskonałych pracowników i fachowców. Miałem okazję przeczytać kilka artykułów z innych brytyjskich gazet, które po prostu „jechały” po Polakach. The Sun „przejechał” się tylko po Łodzi, ale wcale nie po łodzianach. Jeżeli ktoś powinien się oburzać, co zresztą robi, to pani prezydent Zdanowska i jej świta.

Tymczasem uniesieni urażoną ambicją Polacy, a chyba nawet konkretnie łodzianie, celowo robią zdjęcia tych części Londynu, które wyglądają na najbardziej zaniedbane i „wsiowe” (nie ubliżając wsi). Generalnie fajny jest taki zryw patriotyzmu i chęci pokazania przemądrzałym Angolom, jaką wiochę mają u siebie, ale przy okazji zwróciłem uwagę na pewien element z takiego zdjęcia mającego ośmieszyć Londyn. Otóż pod murem pewnej ulicy widzimy stertę plastikowych worków pełnych śmieci. Dobrze, to nie jest atrakcyjny widok, ale o wiele lepszy niż sterty śmieci walające się po ulicach.

Przypomniała mi się przy okazji opowieść mojego kolegi, który jest polskim imigrantem w Wielkiej Brytanii. Otóż jeżeli już za cokolwiek podziwia Anglików (bo tak generalnie to jest wobec nich bardzo krytyczny), to za wpojone zasady czystości i ekologii. Opowiadał mi, że w miasteczku, gdzie pracuje, jest takie miejsce, gdzie zbierają się angielscy bezrobotni. (Nie, nie dlatego, że Polacy im zabierają pracę, tylko dlatego, że oni takiej pracy by nie wzięli). Wieczór w wieczór stoi sobie taka grupka angielskich bezrobotnych, pije piwo i pali papierosy. Od czasu do czasu przejeżdża tamtędy policja, ale się specjalnie nie czepia, bo nie ma czego. Nie są zbyt hałaśliwi, a przy tym NIE ŚMIECĄ! Zawsze na taką piwno-papierosową sesję zabierają ze sobą kilka plastikowych worków na śmieci i wszelkie puszki, butelki czy papierosowe niedopałki zbierają w tychże workach, które następnie odnoszą do pojemników na śmieci. Niestety o takim zachowaniu ze strony Polaków robiących to samo (tzn. pijących piwo i palących papierosy na świeżym powietrzu) nie mógł nic powiedzieć, ponieważ takiego nie zaobserwował.

Podsumowując – Łódź nie powinna się zbytnio przejmować opinią gazety o wątpliwej reputacji, jej mieszkańcy powinni być dumni, że są uważani za dobrych fachowców i pracowitych ludzi, zaś od Anglików, nawet tych znajdujących się gdzieś na nizinach swojej hierarchii społecznej, możemy się uczyć poszanowania wspólnej przestrzeni.

niedziela, 6 stycznia 2013

Organizacja pracy wg Afanasija Ziukina



Kwestia likwidacji alienacji pracy miała być czołowym osiągnięciem komunizmu w zamyśle Karola Marksa. Róża Luksemburg również pisała na ten temat. Zagadnienie, jako część komunistycznej utopii, zostało generalnie odrzucone przez ideologów liberalnych, ale tak naprawdę nie zostało zarzucone, mimo, że rozpatruje się je pod innymi nazwami. Nomenklatura bowiem nie jest taka ważna. Istotna sprawa to organizacja ludzkiej pracy w taki sposób, żeby wykonujący nie odczuwał jej jako czegoś przykrego, czegoś narzuconego mu z zewnątrz, na co on się z kolei wewnętrznie nie godzi, ale żeby traktował swoją pracę w sposób jak najbardziej zintegrowany ze swoją osobą. Praca ma być bowiem emanacją własnej twórczej pasji. Zapewne większości z nas takie postawienie sprawy wyda się najczystszą utopią, bo wszak wiadomo, że wielu z nas, kiedy nie musi nic robić, to po prostu nie robi, bo człowiek z natury jest leniwy (ja upieram się, że po prostu organizm nasz jest nastawiony na tryb ekonomiczny). Wniosek stąd jest taki, że jeżeli nie zastosujemy wobec człowieka kija lub marchewki, to on sam z siebie do żadnej roboty się nie weźmie.

Osobiście uważam, że przede wszystkim brakuje nam talentów menadżerskich. Mądre przywództwo, a może nie zaraz przywództwo, ale kierownictwo, to naprawdę co najmniej połowa sukcesu. Jeżeli człowiek na kierowniczym stanowisku sam nie ma klarownego obrazu tego, co chce osiągnąć, i miota się między sprzecznymi decyzjami, podwładni doskonale to widzą a na dodatek sami tracą poczucie bezpieczeństwa. Niekompetentny lub leniwy szef, pragnąc zatuszować swoją niepewność, pokrywa ją wyżywaniem się na podwładnych, czepianiem się problemów o minimalnym znaczeniu, poniżaniu pracowników itp. Często ostatnio słyszę, że właściciele firm czy menadżerowie nie chcą przyjmować młodych pracowników, ponieważ ci nie mają żadnego doświadczenia. Argument ten jest śmieszny sam w sobie, bo młody człowiek z definicji nie może mieć doświadczenia. Uważam, że o wiele poważniejszym problemem jest to, że taki młody człowiek nie jest dostatecznie zmotywowany do pracy. Motywowanie pracownika i kierowanie nim w dyskretny, ale stanowczy sposób po to, by sam się uczył i doskonalił swój warsztat, to ogromna sztuka i wielu naszych szefów jej nie posiadło. To bowiem, że ktoś założył firmę i ma dobry pomysł na biznes, wcale automatycznie nie znaczy, że wie jak optymalnie wykorzystać potencjał każdego pracownika.

Tekst, który teraz przytoczę nie pochodzi z żadnego podręcznika dla menadżerów, czy poradnika motywacyjnego. Jest to fragment powieści, i to też wcale nie jakiejś wielkiej światowej literatury, ale za to bardzo dobrej historii kryminalnej. Boris Akunin, w ósmej z kolei powieści poświęconej fikcyjnemu dziewiętnastowiecznemu rosyjskiemu detektywowi, Erastowi Pietrowiczowi Fandorinowi, pt. Koronacja, umieszcza taki oto passus, którego narratorem (jak zresztą i całej powieści) jest służący, ale przy tym zwierzchnik innych służących, carskiego dworu, Afanasij Ziukin (postać również fikcyjna):

Kiedy moskwianie nosili kufry i kosze, przyglądałem się każdemu, żeby ocenić, kto z nich ile jest wart i gdzie można by go przeznaczyć z największym pożytkiem. Najważniejsza zdolność osoby zarządzającej polega właśnie na umiejętności określenia silnych i słabych stron podwładnych, tak aby wykorzystać pierwsze, a nie ujawnić drugich. Długoletnie doświadczenie kierowania wieloosobowymi zespołami nauczyło mnie, że ludzi zupełnie niezdatnych i do niczego niezdolnych jest na świecie bardzo niewielu. Każdemu człowiekowi można znaleźć zajęcie. Kiedy ktoś w naszym klubie skarży się na nikczemność lokaja, kelnera albo pokojowej, mówię sam do siebie: ha, gołąbeczku, kiepski z ciebie sługa! U mnie wszyscy podwładni z upływem czasu stają się coraz lepsi. Trzeba, aby każdy z nich lubił swoją pracę - oto i cała tajemnica! Kucharz powinien lubić gotowanie, pokojowa - porządki, koniuszy - konie, ogrodnik - rośliny.
        Wyższe wtajemniczenie każdego sługi to doskonała znajomość ludzi, zrozumienie, co lubią, albowiem, choć zabrzmi to może śmiesznie, większość nie ma najmniejszego pojęcia, ku czemu wiodą ich zdolności i co jest ich darem. Zdarza się, że trzeba próbować i tak, i inaczej, zanim się w końcu zorientujesz.
        Problem przecież nie tylko w zajęciu, choć to też jest oczywiście ważne. Kiedy człowiek wykonuje ukochaną robotę, jest zadowolony i szczęśliwy, a jeśli cała służba w domu jest zadowolona, wesoła i życzliwa, wytwarza się zupełnie specyficzna sytuacja, albo, jak to teraz mówią, atmosfera.
        Trzeba bez przerwy karać i nagradzać podwładnych - ale stopniowo. Nie daje się premii za uczciwe wykonywanie obowiązków, tylko za szczególny wysiłek. Karać trzeba także, lecz wyłącznie sprawiedliwie. I przy tym należy dokładnie wyjaśnić, za co wyznaczono karę, i - rozumie się samo przez się - kara nigdy nie powinna poniżać sprawcy. Jeszcze raz powtarzam: jeśli podwładny nie radzi sobie ze swoją pracą - winien jest naczelnik.

czwartek, 3 stycznia 2013

O emigracji znowu kilka uwag



Kiedyś napisałem, że bardzo lubię spędzić kilka dni wakacji w jakimś zagranicznym mieście, a to dlatego, że wtedy naprawdę przestaję myśleć o tym, co się dzieje w kraju i daje mi to ogromne poczucie odprężenia. Nie o odpoczynku jednak chcę dzisiaj pisać, ale znowu o emigracji. Ponieważ mam pewne grono znajomych, którzy wybrali życie na obczyźnie (jestem wychowany na literaturze dziewiętnastowiecznej, więc używam jeszcze takich „anachronicznych” zwrotów w czasach, kiedy każdy już chyba powinien się czuć obywatelem świata, a co najmniej Europy), cały czas nurtuje mnie pytanie o to, jak zmieniła się i zmienia ich wewnętrzna narracja, stanowiąca o tym, czym faktycznie się czujemy i czym się stajemy.

W Polsce poszukiwanie pracy, lub ciężka praca za marne pieniądze nieodłącznie łączy się w świadomości tego, kto cierpi z ich powodu, z polityką, z konkretnym rządem i politykami. Dlaczego bowiem po 23 latach zmian ustrojowych prognoza Stefana Kisielewskiego się nie sprawdza? („Kisiel” twierdził w 1989 roku, że za 20 lat osiągniemy stan normalności, taki jak w krajach zachodnich). Polityka sprzedaży wszystkiego co wybudował Gierek miała cel dość dobrze wówczas zrozumiały, a mianowicie napływ kapitału, bez którego kapitalizmu nijak budować nie można było. Jako „wypadki przy pracy” traktowano więc wrogie przejęcia, czy rozdrapywanie państwowych przedsiębiorstw przez kolesi ze zjednoczeń i dyrekcji. Dławienie hiperinflacji uzasadniało utrzymywanie płac na niskim poziomie. Innym wytłumaczeniem za niskimi pensjami była konieczność przyciągnięcia kapitału, którego przecież nic tak nie wabi jak tania siła robocza, co przecież wiemy na przykładzie Chin. Tymczasem nie staliśmy się ani Zachodem – nie te płace, ani Chinami – nie ta dynamika rozwoju.

Niektórzy z tych, którzy posiadają wiedzę i umiejętności jej wykorzystania nawet potrafią sobie poradzić i oderwać się od tego przysłowiowego 1500 zł na miesiąc, ale nadal istnieje zbyt duży odsetek tych, którzy na nim pozostają, albo w ogóle nie mogą zarobić, żeby można ich uznać za niewiele znaczący margines. Ci, którzy czują, że nie mają czasu na płacze i lamenty, jadą szukać pracy na obczyźnie. Teraz dopiero zaczyna się mętlik informacyjny dotyczący pracy np. w Wielkiej Brytanii, z jakim mamy do czynienia tutaj w Polsce.

Ambitni i lepiej wykształceni stopniowo wchodzą w miejscowe układy i pną się po szczeblach kariery, coraz więcej się ucząc i coraz więcej zarabiając. Niektórzy prowadzą własne interesy, a nawet wydają polskie gazety i prowadzą polskie portale informacyjne. Nie oni jednak są grupą najbardziej reprezentatywną, ponieważ gdybyśmy poszli za pierwszym spotkanym człowiekiem, z którego ust usłyszelibyśmy polską mowę, trafimy raczej na plac budowy, do restauracji, do fabryki, lub do prywatnego domu – jednego z kilku, które Polka sprząta. I tutaj właśnie warto się pochylić nad tym, co się zmieniło w życiu takiej Polki/takiego Polaka w porównaniu z jej/jego sytuacją w kraju.

1)      Zarabia więcej, to na pewno. Wziąwszy pod uwagę brytyjskie ceny ta różnica może nie będzie już tak imponująca, ale jednak nadal znaczna – o ile porównujemy zarobki za porównywalną pracę,
2)     W Polsce nieustannie domaga się stałej umowy o pracę. W Wielkiej Brytanii idzie do jednej z agencji wyspecjalizowanych w krótko- i średnioterminowych pracach i bierze to, co mu proponują. Generalnie jednak Polacy pracę znajdują, choć być może za miesiąc lub trzy będą szukać na nowo. Wytrzymują to, bo wychodzą z założenia, że nie mają innego wyjścia.
3)  W Polsce denerwuje ich cała sytuacja polityczna – niektórych politycy rządzący, a niektórych nieustanne i nie do końca zrozumiałe spory, które w żaden sposób nie przybliżają pozytywnych rozwiązań. W Wielkiej Brytanii jest im absolutnie obojętne, czy rządzą konserwatyści czy laburzyści. Świat polityki miejscowej pozostaje poza ich zakresem zainteresowań. Żyją więc na podwójnej emigracji – wyemigrowali ze swojego do obcego kraju, zaś w obcym kraju żyją na „emigracji wewnętrznej”.
4)     W Polsce warunki mieszkaniowe mają bardzo różne – od własnych domów i mieszkań po pokoje u rodziców. W Wielkiej Brytanii wynajmują pokoiki w domach, które często były niegdyś segmentami w szeregówce przeznaczonymi dla jednej rodziny. Wśród właścicieli tychże stało się modne dzielenie ich na pokoje do wynajęcia – stąd w takim domu może mieszkać o wiele więcej rodzin i pojedynczych osób, niż wskazywałoby na to pierwotne przeznaczenie takiego segmentu.
5)  W Polsce tradycyjnie narzekają na Żydów, którzy w podstępny sposób opanowali kontrolę nad wszystkim, co jest warte opanowania. W Wielkiej Brytanii nadal krytykują Żydów, ale idą do nich pracować i chętnie wynajmują u nich mieszkania (tak samo jak u pogardzanych przez siebie Pakistańczyków czy Turków).

To na razie tylko kilka punktów, które wskazują, że w rozumowaniu polskich imigrantów istnieje szereg sprzeczności i niekonsekwencji. Niewykluczone, że gdyby niejeden z nich przyjął taką postawę, jak w Wielkiej Brytanii, mógłby sporo osiągnąć i w Polsce. Oczywiście główny problem polega na tym, że brakuje pracy nie wymagającej jakichś specjalnych kwalifikacji, która byłaby na dodatek godziwie opłacana. To jest pierwszy i ostatni argument za emigracją do obcych krajów. Wszystkie pozostałe są w gruncie rzeczy mało istotne. O rządzie i o polityce można nie myśleć, znaleźć pokój do wynajęcia – chyba bez problemu, pracować dorywczo, bez stałej umowy – proszę bardzo. Żeby tylko płacili godziwie. Tutaj mogą się odezwać głosy, że jakim prawem ci Polacy domagają się jakichś wielkich wynagrodzeń, skoro są słabo wykwalifikowani, a młodzi to nawet doświadczenia nie mają (bo i skąd mieliby mieć?). Gdyby się uczyli i to rzeczy praktycznych, a nie jakichś pedagogik czy historii, to by i pracę z pewnością znaleźli. Może nawet i tak by było, ale rzecz w tym, że w tej zakichanej Wielkiej Brytanii jakoś tych niewykwalifikowanych też potrafią zagospodarować i dać im zarobić. Może nie kokosy, ale na życie tam i przysłanie nieco grosza do kraju wystarczy.

Niektórzy za te zarobione pieniądze dokończą budowę domu w swojej rodzinnej wsi. Inni spłacą długi w kraju. Jeszcze inni zostaną tam na zawsze. Ci ostatni albo pozostaną na takim samym poziomie, na jakim żyją obecnie, tzn. bez znajomości języka, przyjmując każdą pracę z agencji, lub spróbują zawalczyć o lepszy los. Znam osoby, które zaczynały od niskopłatnych robót domowych (przeważnie sprzątanie w domach żydowskich), później przez agencję zaczęły pracować za lepsze pieniądze, aż w końcu dostały albo stałe zatrudnienie w fabryce, albo tak, jak jedna z moich znajomych, zarejestrowała działalność gospodarczą i zajmuje się kilkoma zamożnymi domami już bez niczyjego pośrednictwa. W Polsce po kilka bogatych domów w każdym mieście by się znalazło. Czy jednak polskie bezrobotne chciałyby u nich sprzątać? Jesteśmy narodem dumnym i u bogatego rodaka przy takiej pracy raczej się nie zatrudnimy, i nie piszę tego z ironią, bo jakoś tak dziwnie rozumiem tę postawę. U cudzoziemca w jego kraju można wykonywać wszystkie prace, bo żadna praca nie hańbi, zwłaszcza jeżeli na chleb z masłem pozwala zarobić.

Polityka prokreacyjna w Wielkiej Brytanii cieszy się dobrą sławą zarówno wśród Polaków na emigracji, jak i w kraju. Nie należy jej jednak mylić z polityką prorodzinną. Samotne matki otrzymują dobre zabezpieczenie socjalne od państwa, ale już małżeństwa z małymi dziećmi nie aż tak wielkie, choć oczywiście też. W każdym razie małżeństwo znajomych z dzieckiem nie bardzo sobie może pozwolić na rezygnację z pracy matki, bo jednak utrzymanie jest drogie. Mieszkanie w typowej angielskiej szeregówce wynajmują i chyba o kupnie mieszkania jeszcze nawet nie marzą. Z kolei inna znajoma po siedmiu latach pracy kupiła sobie mieszkanie w londyńskim bloku. Oczywiście nie obeszło się bez kredytu hipotecznego, ale ponieważ ma stałą i dobrze płatną pracę, w końcu go dostała. Generalnie podobnie jak w Polsce, tylko, że w Polsce pewnie by tej pracy nie dostała.

Znane mi są przypadki ludzi, którzy prowadzili w Polsce swoje małe firmy, lub mieli całkiem dobrze płatne posady, ale skuszeni przez rodzinę, która już wyemigrowała, wszystko sprzedali i udali się w nieznane, gdzie owszem pracę znaleźli, ale dosłownie (bez żadnego przeliczania na siłę nabywczą) o wiele gorzej płatną niż mieli w Polsce. Jeżeli ktoś miał firmę, z której dla siebie wyciągał 8-10 tys. zł miesięcznie i zamienił ją na pracę, która po przeliczeniu na złotówki wynosiła 4-5 tys., to trudno się oprzeć wrażeniu, że zamienił stryjek siekierkę na kijek. Na dodatek musieli znaleźć mieszkanie do wynajęcia, bo o kupnie własnego raczej nie mogli marzyć.

Emigracja uczy pokory, ale również dystansu do samego siebie. Polak na emigracji to ktoś, kto się godzi ze swoim losem i nie narzeka, bo doskonale wie, że choć być może byłoby na kogo ponarzekać, to nie ma  do kogo się ze swoim narzekaniem zwrócić. W końcu jak ci się nie podoba, to droga powrotna do kraju wolna. Ambicje często należy schować do kieszeni, ale na emigracji nie jest wstyd być nikim. Jeżeli utrzymuje się poprawne stosunki (a zdarzają się przecież i szczere przyjaźnie) z innymi Polakami, to właśnie ich grupa staje się polem, na którym można zaistnieć towarzysko. Jeżeli na dodatek wyprzedza się znajomych w znajomości języka, wtedy można zyskać ich szacunek.

Nie piszę tutaj o lekarzach i specjalistach różnych dziedzin, ponieważ ich ścieżka kariery w Wielkiej Brytanii przebiega nieco inaczej. Przeważnie są to ludzie, którzy udają się już po czekający na nich vacat. Przy dużej pracowitości i przychylności otoczenia, zwłaszcza zwierzchników, można awansować w hierarchii zawodowej, ale czy można dojść na same szczyty, tego nie wiem. W przypadku zawodów wymagających wysokich kwalifikacji i doskonale płatnych, takie rozumowanie nie do końca jest na miejscu, bo przecież praca jako uznany dobry lekarz z wysoką pensją to dla niejednego już szczyt marzeń.

Złośliwcy i nienawistnicy na forach internetowych piszą, że emigrują nieudacznicy. Z drugiej strony niektórzy politycy twierdzą, że wyjeżdżają właśnie najlepsi fachowcy i ludzie o największej energii. Nie ma sprzeczności w tych opiniach – wyjeżdżają i tacy i tacy.

W pamiętnej debacie telewizyjnej pomiędzy Lechem Wałęsą a Alfredem Miodowiczem z 30 listopada 1988 roku, ten pierwszy zdecydowanie ją wygrał, choć szef OPZZ chyba szczerze wierzył, że zrobi ze słynnego elektryka „marmoladę”, m.in. dzięki słowom, „natychmiast zakasujemy rękawy i bierzemy się z Polską do roboty, bo czas ucieka, bo młodzież ucieka.” Młodzież ucieka cały czas. Uciekają też ludzie w moim wieku i tylko nieco młodsi. O ile jednak do społeczeństwa w 1988 roku ten argument docierał, dzisiaj część polityków chce emigrację przedstawiać jako sukces Polski w Unii Europejskiej. Równocześnie zapowiada się konieczność sprowadzania azjatyckich i wschodnioeuropejskich imigrantów do Polski. I tak samo uważa się taki stan za „normalną kolej rzeczy”. Może jestem już zbyt stary, żeby pojąć takie przetasowanie wartości, ale pozwolić wyjechać bratu czy córce do obcego kraju i zaprosić na ich miejsce cudzoziemców, wydaje mi się koncepcją chorą. I nie chodzi tu przecież o żaden rasizm, bo za rasistę ani ksenofoba się w żadnym wypadku nie uważam.

Doskonale rozumiem, że dzisiejszy świat już taki jest i ludzie będą jeździć tam, gdzie jest praca, ale nie umiem pogodzić się z myślą, że nazwy państw mają stać się jedynie terminami geograficznymi, zaś narody mają się porozwiewać po świecie i tworzyć nowe konfiguracje. W jakiejś dalekiej perspektywie być może nastąpi wielkie przemieszanie ludów i języków, ale to będzie musiało wyglądać nieco inaczej. Na razie nie widzę ani takiej konieczności, ani nawet potrzeby.

Chciałbym, żeby nasi obywatele zostawali u nas i znajdowali wszelkie możliwości samorozwoju i osiągania szczęścia! Tak, ten amerykański postulat z Deklaracji Niepodległości jako jeden z celów posiadania własnego państwa jest bardzo ważny. Jeżeli słyszę znajomego właściciela firmy, który mi mówi, że już „nie wierzy w Polskę”, bo właśnie musiał zwolnić kilku ludzi, ponieważ kondycja firmy tak się ułożyła, zaś on sam ma dosyć użerania się z biurokracją i absurdami życia codziennego, to kto ma w Polskę wierzyć? No oczywiście „młodzi wykształceni z wielkich miast”, którzy są zadowoleni z tego, co mają, zaś swoim kolegom, którym się nie do końca powiodło, powiedzą, że są nieudacznikami. Ci z kolei wyjadą i wszyscy będą zadowoleni.

Nie tak dawno inny znajomy z Facebooka przeniósł się ze swoim biznesem do Wielkiej Brytanii, zaś Kamil Cebulski, którego blog obserwuję, kilka tygodni temu stwierdził, że należy zostawić „dziadom dziadowski kraj”, ponieważ dość miał idiotycznych przepisów i niekompetentnych urzędników i postanowił zarejestrować swoją firmę również w Wielkiej Brytanii. Jeżeli tacy ludzie wyjadą, wtedy naprawdę będzie katastrofa, bo zostaną już tylko wiecznie z siebie zadowoleni członkowie obecnej partii rządzącej i wiecznie skrzywieni członkowie partii opozycyjnej. Dość groteskowa perspektywa.

Scenariusz może być jeszcze gorszy, bo wcale nie wszyscy wyjadą, tylko dołączą do grup, które już są zorganizowane i w akcie desperacji podejmą hasła, których cywilizowani ludzie się boją. Znajdą sobie mniej lub bardziej wyimaginowanego wroga i zaczną go prześladować. Taka perspektywa to już horror.

Dlatego myślę, że z jednej strony w tym roku w wersji optymistycznej może nas czekać jakiś nowy okrągły stół, albo poważne zamieszki. Na dodatek wierzę, że potrzebna jest nam zupełnie nowa ordynacja wyborcza, która faktycznie pokaże czego my wszyscy chcemy.