poniedziałek, 27 września 2010

Wyznania ekonomicznego ignoranta, czyli dlaczego biznesmeni nie głosują na liberałów

Większość, jeśli nie wszyscy biznesmeni, mali i więksi, kieruje się w życiu pragmatyzmem. Owszem mają swoje poglądy polityczne. Niektórzy nawet bardzo radykalne. Co ciekawe rozstrzał tychże poglądów jest ogromny, od skrajnie katolicko-narodowych, przez PiS, PO po SLD. Wydawałoby się, że przedsiębiorcy powinni bez reszty być oddani tym, którzy głoszą występowanie w ich interesie, są zwolennikami absolutnie wolnego rynku itd. Teoretycznie ludzie przedsiębiorczy powinni bez reszty popierać Janusza Korwina-Mikke, UPR albo jego klony. Biznesmeni, jak mogłoby się wydawać, powinni być wielkimi fanami Centrum im. Adama Smitha i doktryn przez nie głoszonych. Dlaczego tak się jednak nie dzieje? Dlaczego nadal tylu przedsiębiorców wbrew swojemu „oczywistemu” interesowi co najwyżej podchwyci od czasu do czasu jakieś hasło tej czy innej skrajnie liberalnej organizacji, ale żeby ją lansować w świecie wielkiej polityki to już niekoniecznie?

Odpowiedź wydaje się banalna. Biznesmen to najczęściej człowiek przede wszystkim praktyczny i pragmatyczny. Przedsiębiorca doskonale wie, że ideologie to wielkie eksperymenty, a te jak wiadomo, raz wychodzą a raz nie wychodzą. W skali swojej firmy można sobie na własne ryzyko na jakiś ryzykowny eksperyment pozwolić, bo to w biznesie jest często bardzo ważne, ale tam, gdzie próbuje się manipulować całym systemem to oczywiście można, ale po co? Oczywiście dla dobra całości, czyli dobry system wolnorynkowy zapewnia przecież dobrobyt narodom. Tutaj jednak ideologiczni liberałowie wpadają we własne sidła, bo z grubsza idea Adama Smitha nie polega na rozczulaniu się nad całością, ale na promowaniu zdrowego egoizmu, który automatycznie tejże całości służy. Dlatego trudno od przedsiębiorcy wymagać, żeby myślał o całym narodzie czy Europie, skoro jemu chodzi o to, żeby sprzedać np. marchewkę do Rosji. Wie, że ta sprzedaż może mu się udać, więc robi wszystko, żeby wyeliminować przeszkody, psioczy na politykę antyrosyjską, na przepisy Unii Europejskiej itd. bo akurat te mu w realizacji jego pomysłu na biznes przeszkadzają.

Ideowi liberałowie (nie mylić w żadnym wypadku z PO) uważają, że dotacje czy to państwowe, czy unijne są złe. Owszem, ogarniając całość gospodarki, można dojść do takich wniosków. Firmy, a raczej firemki, które powstały za dotacje unijne dają miejsca pracy ich właścicielom, ale równocześnie wprowadzają niezdrową konkurencję wobec tych, którzy swój biznes rozkręcali za własne oszczędności, a teraz nie stać ich na obniżenie cen. Czy firmy, które powstały z dotacji szybko padną (bo właściciele nie mają pojęcia o prawdziwym biznesie) czy nie, to już kwestia różnych czynników. Niemniej nie wierzę, że jakikolwiek normalnie myślący człowiek interesu nie wziąłby pieniędzy, gdyby mu je ktoś oferował. Odmowa w imię idei byłaby tu po prostu ciężkim frajerstwem.

Czy ideowy liberalizm reprezentujący interesy średnich przedsiębiorców z branż przemysłowej i handlowej ma szansę się przebić politycznie? Jest to ze wszech miar wątpliwe. Na poparcie demokratycznej większości najczęściej można liczyć kiedy się obiecuje troskę o najuboższych. Jakiś procent tych faktycznie pokrzywdzonych przez okoliczności obiektywne faktycznie jest i z pewnością powinniśmy im pomagać. Tutaj jednak chodzi o chwyt propagandowy mający na celu zjednanie głosów tychże najuboższych, a jeszcze bardziej tych o dobrych sercach. Trzeba jednak zacząć od tego, że partie wiele obiecujące są równocześnie wielkimi przedsiębiorstwami przyciągającymi kapitał. Ich atrakcyjność polega m.in. na tym samym, co spółek giełdowych. Te, które rokują zwycięstwo, przyciągają inwestorów. Zwycięstwo rokują populiści wszelkiej maści.

Niespodzianką było czwarte miejsce Janusza Korwina-Mikke w wyborach prezydenckich. On sam wyraził zadowolenie z tego powodu, a równocześnie stwierdził, że inni kandydaci wydali na swoje kampanie dziesiątki milionów złotych, podczas gdy on miał tylko dwa. Pojawia się pytanie, dlaczego jego przyjaciele-biznesmeni zainwestowali w niego tak mało? Czyżby nie podobał im się program wolnorynkowy? Co z nimi jest?

Odpowiedź na to pytanie dał wczoraj jeden facebookowych komentatorów postów Centrum im. Adama Smitha, Andrzej Jerzy Gniadkowski: „Kiedyś były badania wśród biznesmenów i przed...siębiorców i okazało się, że bardzo duży procent z nich jest socjalistami (głosuje na SLD). Bo dla tych co już są socjalizm jest dobry! Dzięki pieniądzom mają wpływ na rząd, który utrudnia życie głównie tym, którzy dopiero chcą wystartować.” Nic dodać, nic ująć.
Pozwólcie też, że zacytuję polskiego biznesmena, który odniósł wielki sukces w Kanadzie i USA, Tada Witkowicza. Rozmawiając z grupą młodych kandydatów na milionerów, tłumaczył im „póki możecie, unikajcie konkurencji”. No właśnie. Ideowi liberałowie z pewnością są za w pełni wolnym rynkiem, gdzie działają konkurujące ze sobą podmioty gospodarcze. One same jednak najchętniej wyeliminowałyby konkurentów całkowicie!

Zakończę jeszcze jednym cytatem, tym razem mojego wujka, który swój pierwszy biznes zaczynał jeszcze za schyłkowego Gomułki. W roku 1989 spodziewałem się z jego strony wielkiego entuzjazmu z powodu przejścia z systemu socjalistycznego na wolnorynkowy. On jednak oznajmił ze stoickim spokojem: „Człowieku, czy będą rządzić komuniści, czy demokraci, to ja i tak będę na nich zap….ł”.

Tymczasem ekonomiści, nawet liberałowie z Centrum im. Adama Smitha, czy sam profesor Balcerowicz, choćby się nie wiem jak odżegnywali od polityki (jak pan Robert Gwiazdowski), prowadzą nadal dyskurs polityczno-ideologiczny. Ludzie, którzy ryzykują i obracają własnymi pieniędzmi, myślą w nieco innych kategoriach, bo ich mentalność polega nie na tym, żeby zbawiać świat, albo całą Polskę, ale żeby taniej kupić a drożej sprzedać.

niedziela, 26 września 2010

Wyznania ekonomicznego ignoranta, czyli prywatne kontra państwowe

Przewaga własności prywatnej i obywatelska wolność wolnych posiadaczy to idee mi bliskie. Uważam, że najważniejsze to wyzwolić ludzką skłonność do przedsiębiorczości, zaradność, chęć polepszenia sobie życia. Taki okres entuzjazmu obserwowaliśmy od 1988 (tak, tak, mówię o rządzie Rakowskiego i czasach ministra Wilczka) do mniej więcej 1993, choć za datę końca tego okresu nie dam głowy. Ludzie handlowali na łóżkach, dorabiali się szczęk, potem sklepów. Niewątpliwie prawdą jest i to, że co sprytniejsi prezesi i dyrektorzy państwowych przedsiębiorstw, a także ich równie bystrzy partyjni koledzy, zgarnęli olbrzymią część tortu i to w taki sposób, że nie musieli budować wszystkiego od nowa, bo przechwycili to, co już było. To jest cały osobny temat i niestety, wbrew temu, co chcieliby zwolennicy PO i wcześniejszych formacji, z których ta partia się wywodzi, nie powinien być lekceważony. Ale na razie odłóżmy to. Skupmy się na pozytywach.

Pozytywne było właśnie to wyzwolenie ludzkiej energii, fascynacji możliwościami, jakie dawała przedsiębiorczość na wolnym rynku. Nie ma co owijać w bawełnę – niejeden z nas chciał zostać milionerem z amerykańskiego filmu. Niektórym się to udało i niech im to służy na zdrowie!

Prywatyzacja przedsiębiorstw państwowych to znowu osobny temat. Nie mam szczegółowej wiedzy na temat tych procesów, ale to, co widać było tzw. „gołym okiem” w latach 90. ubiegłego stulecia, nie mogło być ani logiczne, ani uczciwe. Łódź jest najlepszym przykładem tego, jak w przeciągu kilku lat zlikwidowano praktycznie wielki przemysł, wyeliminowano z rynku znane wcześniej marki, a robotnicy poszli na bezrobocie. Nie wydaje mi się, żeby to był efekt prostego przejścia na gospodarkę rynkową. Ale znowu, nie wypowiadam się dalej, bo za mało wiem.

Chodzi mi o samą zasadę, że prywatne jest lepsze od państwowego. Tak, szczerze mówiąc, być nie musi. Tutaj chodzi raczej o to, kto jest menedżerem przedsiębiorstwa i jak nim zarządza. Jeżeli przedsiębiorstwo traktuje jako swoje własne dobro, to robi wszystko, żeby się rozwijało. To jest zupełnie możliwe. Niestety prawie niemożliwe jest, żeby taki menedżer się zbyt długo utrzymał. Przedsiębiorstwa państwowe są bowiem odpowiednikami średniowiecznych lenn, rozdawanych za zasługi dla…? No właśnie. W średniowieczu król nadawał lenno zasłużonemu rycerzowi. „Daję ci ziemię, żebyś z niej jadł”, mówił. Obecnie państwowe firmy to nagrody dla wiernych towarzyszy partyjnych, obojętnie która partia rządzi. O ile za komuny była tylko PZPR, to obecnie jest ich wiele i każda z nich ma grupę kolegów do wykarmienia. Może faktycznie byłoby lepiej takie przedsiębiorstwa sprzedać, żeby prywatny właściciel nie tylko ją doił, ale również rozwijał.

Tutaj jednak dotykamy innego problemu. Mianowicie są to przedsiębiorstwa tak wielkie, że żaden średniej wielkości przedsiębiorca nie miałby szansy go kupić. Przy wielkich prywatyzacjach potrzebne są wielkie firmy, które są już na tyle bogate, żeby ten prywatyzowany majątek kupić. W grę wchodzą najczęściej przedsiębiorstwa zagraniczne. Trzeba powiedzieć oczywiście, że są to wielkie korporacje, gdzie szlachetne zasady wolnorynkowych idealistów na temat osobistej odpowiedzialności, są rozmyte. Cały czas chodzi jednak o jedno – o wyciągnięcie jak największego zwrotu z tego, co się włożyło. Są na to różne sposoby i to niekoniecznie polegające na rozwoju produkcji. Korporacja rządząca przedsiębiorstwem nie musi mieć wielkiego interesu w jego rozwijaniu. Może np. chodzić o to samo, co menedżerowi z państwowego nadania – wydoić co się da, a potem np. przenieść się do Chin. Tutaj tkwi cały problem metodologiczny w myśleniu o wolnym rynku. My, idealiści, pojmujemy go jako grę przedsiębiorców odpowiedzialnych za własne firmy i dążących do zaspokajaniu potrzeb konsumentów, bo w tym mają swój zdrowo pojęty interes. Przy obecnych skomplikowanych systemach, gdzie własność, nawet ta prywatna, jest nieprzejrzysta, a odpowiedzialność rozmyta, to wszystko wcale nie wygląda tak prosto.

Skrajni idealiści uważają, że należy sprywatyzować nawet pewne funkcje państwa. W jakimś stopniu to już się dzieje, bo np. zalegający z podatkami są ścigani przez komorników, którzy działają jak prywatne firmy. Eksperyment oddelegowania obowiązków państwa do firm prywatnych w starożytności na szeroką skalę praktykowali Rzymianie w czasach republiki. Chodzi mianowicie o ściąganie podatków z podbitych prowincji. Rzym, który posiadając już olbrzymie posiadłości, był po prostu miastem-państwem, nie był zdolny wysłać i utrzymać tylu urzędników do prowincji, żeby ściągali podatki dla państwa. Owszem gubernatorami stawali się byli konsulowie i pretorzy, ale ich już nie stać było na utrzymanie armii poborców podatkowych. Republika rzymska poradziła sobie ze ściągalnością podatków w prowincjach oddając cały interes w ręce tzw. publikanów – przedsiębiorców prywatnych, wywodzących się ze stanu ekwitów (taka klasa poniżej nobilów). Otóż taka spółka publikańska z góry wpłacała podatek z danej prowincji do skarbu państwa, a następnie dostawała całkowicie wolną rękę w ściąganiu tychże pieniędzy od mieszkańców opodatkowanego terytorium. Wysokość daniny z danej prowincji załatwiana była jak najbardziej rynkowo, mianowicie przy pomocy przetargu. Prawo poboru podatku z danej prowincji otrzymywała ta spółka, która najwięcej zaoferowała skarbowi państwa.

Nadużycia publikanów w prowincjach były przysłowiowe. Ucisk fiskalny był olbrzymi, bo przecież wiadomo, że chodziło o to, żeby jak najszybciej wyjąć to, co się włożyło, a następnie na całym interesie jak najwięcej zarobić. Skargi i bunty prowincji z powodu zdzierstwa publikanów były zmorą państwowych zarządców prowincji. Mieszkańcy tych ostatnich wyraźnie odetchnęli dopiero po utrwaleniu się pryncypatu. To Oktawian August położył kres łupieniu prowincji przez spółki publikańskie, ustanawiając specjalnych urzędników państwowych do poboru podatków. Nie zawsze więc prywatne jest lepsze bo prywatne.

Prywatne jest lepsze tam, gdzie musi się zmagać z innym prywatnym i radzić sobie na konkurencyjnym rynku. Jeżeli prywatne połączone jest z państwowym, to automatycznie ma przewagę nad innym prywatnym. W okresie wszelkich wojen największe majątki robili dostawcy armii, którzy niemal automatycznie odbijali się od swoich konkurentów.

Problem z wolnorynkowym idealizmem polega na tym, że jest pewną utopią. Związki biznesu z polityką i odwrotnie, zawsze były, są i zawsze będą. Nie można się jednak zniechęcać, a już tym bardziej nie wolno utożsamiać niezdrowego układu prywatno-państwowego z wolnym rynkiem. Myślę, że o prawdziwy wolny rynek, na którym konkretni (a przez to odpowiedzialni za swoje działania) przedsiębiorcy dbają o interesy społeczności na zdroworozsądkowej zasadzie robienia interesu na zaspokajaniu potrzeb konsumentów, warto zabiegać. Nawet jeśli utopią jest wiara w jego pełne wprowadzenie, brnięcie w utopię socjalistyczno-etatystyczną jest po wielokroć gorsze.

sobota, 25 września 2010

O nisko opłacanym stanowisku

Pewnego razu rozmawiałem z ciotką o pracy na wyższej uczelni. Ciotka chciała rozwiać pewne wątpliwości, a raczej potwierdzić swoje przekonanie co do bzdurności tego, co niedawno usłyszała od pewnej znajomej. Mianowicie znajoma mojej ciotki powiedziała jej, że ich wspólna znajoma, która jest właścicielką dość dobrze prosperującego biznesu, co miesiąc wysyła swojemu synowi 2000 złotych na życie. Syn tej pani nie jest ani studentem, ani bezrobotnym, ani inwalidą, ani tym bardziej jakimś lumpem czy nierobem. Pracuje na stanowisku asystenta w prywatnej uczelni.

- Ona mówi, że on miesięczne zarabia 1500 zł. Prawda to? Chyba coś gada od rzeczy, prawda? – pyta ciotka, prawie pewna, że zaraz potwierdzę niedorzeczność relacji jej znajomej.

Przez jakiś czas nie wiedziała co powiedzieć, kiedy prawdopodobieństwo takiej sytuacji w pełni potwierdziłem.

Od 1999 roku nie mam nigdzie etatu. Pracuję na zasadzie własnej działalności gospodarczej. Co roku we wrześniu przeżywam stres, czy uda mi się uzbierać odpowiednią liczbę godzin na różnych uczelniach, ale do tej pory było tak, że już w pierwszym tygodniu października okazywało się, że mam tych godzin tyle, że nie ma czasu na życie towarzyskie. (Czasami znajomi próbują mnie wyciągnąć na piwo do pubu, a ja odmawiam, przez co utrwala się mój obraz jako człowieka nieimprezowego. Może to i dobrze, choć ci, którzy znają mnie dłużej, wiedzą dobrze jak fałszywy jest to obraz.)

Obecnie mój stres jest w stanie wielkiej intensywności, bo tych godzin nadal nie ma tyle, co trzeba, ale jeszcze nie wpadam w panikę. Nie o tym jednak chciałem dzisiaj napisać.

Otóż przy tej mojej „łatanej” metodzie, tzn. przy „patchworku” rozmaitych zajęć w różnych szkołach, do tej pory udawało mi się zarobić na nienajgorsze życie. Co prawda nie mam luksusowego samochodu, ani nie wybudowałem domu, ale np. stać mnie na książki i na fajne wakacje z rodziną, co daje mi wielką satysfakcję.

Kiedyś czytałem psychologiczny artykuł popularnonaukowy na temat tego, co powoduje największy stres. Po śmierci bliskich osób i po rozwodzie, na kolejnym miejscu stawiano zmianę pracy i wszystko, co się wokół tego dzieje. Podobno człowiek, który musi zmienić miejsce pracy, przeżywa niesamowicie bolesny stres. Pomyślałem sobie, że przecież dla mnie jest to coroczna rutyna. Co prawda najczęściej znajduję godziny w miejscach, gdzie już pracowałem, ale średnio co trzy lata następuje zmiana jednego z tych miejsc.

Stwierdziwszy, że dosyć mam tego stresu zacząłem myśleć o etacie na którejś z uczelni. Nie jest to sprawa łatwa, bo od pewnego czasu w ramach oszczędności liczba nowych pracowników zatrudnianych na etacie się zmniejsza, co mnie specjalnie nie dziwi. Gdybym był właścicielem jakiejkolwiek firmy, jak ognia unikałbym zatrudniania kogokolwiek na tej zasadzie. Przecież oprócz wypłaty, trzeba odprowadzić ZUS i podatek, o których pracownik nawet nie wie, ale dla pracodawcy to musi być finansowy ból.

W każdym razie moi koledzy pracują na etatach i wiem, że ich zarobki potrafią się wahać od 900 do 1200 złotych na rękę (pracownika etatowego coś takiego, jak zarobek brutto w ogóle nie interesuje). Kiedy do tej wypłaty można sobie dorobić, to nie jest to najgorsze rozwiązanie. ZUS jest zapłacony, więc dodatkowy zarobek to czysty zysk. Nie zawsze jednak jest jak dorobić, zwłaszcza kiedy władze twojej uczelni żądają podpisania „lojalki”, że się nie będzie pracować u konkurencji. W dodatku bywają tacy przełożeni, którzy np. organizują dodatkowe zajęcia dla pracowników, nie mające nic wspólnego z pracą dydaktyczną ani naukową, w tym zebrania, na których się okazuje, że owi przełożeni nie mają zbyt wiele do powiedzenia, ale powiedzieć jednak chcą i do tego potrzebują publiczności.

Praca na etacie daje pewne złudne poczucie bezpieczeństwa. Moi koledzy, którzy już byli zatrudnieni na etatach, w pewnym momencie zostali poproszeni o rezygnację z tej formy zatrudnienia ze względu na sytuację finansową uczelni. Etat więc niczego nie gwarantuje. Z drugiej strony mniejsza liczba godzin dla mnie w tym roku wynika z konieczności „dopensowania” (czyli zapewnienia pracownikom etatowym przepisowej liczby godzin pracy).

Jak już wspomniałem, są pewne dziedziny, w których istnieje możliwość dorobienia sobie zajęciami dodatkowymi poza uczelnią. Jeżeli jednak ktoś jest specjalistą w dziedzinach, na które nie ma popytu w świecie pozaakademickim, to specjalnych możliwości nie ma. A wtedy, zanim zostaniesz profesorem (bo wtedy już pobory są godziwe), musisz albo głodować, albo liczyć na wsparcie od rodziców. W końcu skoro cię utrzymywali przez całe studia, to przecież w strukturze ich wydatków fakt ich skończenia niczego nie zmienia. (To taki gorzki żarcik).

Napisałem o tym wszystkim pod wpływem artykułu, jaki dziś rano przeczytałem w Onecie. Chodzi o ranking najgorzej opłacanych stanowisk w 2009: http://biznes.onet.pl/ranking-najgorzej-oplacanych-stanowisk-w-2009-roku,18563,3700595,1,prasa-detal

Firma Sedlak&Sedlak najwyraźniej zapomniała o stanowisku asystenta prywatnej wyższej uczelni.

piątek, 24 września 2010

Wyznania ekonomicznego ignoranta, czyli „a z drugiej strony…”

Wszyscy zgodnie narzekamy na rząd, którego liberalizm okazał się fikcją, a paradoksalnie okazuje się, że to PiS w czasach swoich rządów przeprowadził kilka kroków ku liberalizacji gospodarki, a wielu z nas (bo tu na pewno nie wszyscy!) wolałoby, żeby rząd nie podnosił podatków, które wygenerują wzrost cen, ale żeby raczej poczynił oszczędności we własnych wydatkach. Wielokrotnie narzekałem na przerost aparatu urzędniczego w naszym kraju i z niczego się nie wycofuję. Nadal uważam, że państwu zostałoby dużo złotówek w kieszeni, gdyby zredukowało kilka tysięcy pracowników, których wydajność jest marna, użyteczność zerowa, a szkodliwość społeczna często bardzo wysoka.

Pojawia się jednak pytanie, co z tymi ludźmi zrobić? Oktawian August, kiedy objął już absolutną władzę nad imperium rzymskim po zwycięstwie pod Akcjum, doszedł do wniosku, że należy uaktywnić jak największą liczbę obywateli rzymskich poprzez nadanie im jakiegoś urzędu. Urzędy w Rzymie nie były opłacane z kasy państwowej, więc często wręcz wiązały się z kosztami – np. organizacją procesji świątynnych, albo igrzysk gladiatorów – na to urzędnicy wykładali swoje prywatne pieniądze. Dlatego w starożytnym Rzymie polityka nie była zajęciem dla biedaków. (W nieco starożytniejszych Atenach tak, bo państwo płaciło za sprawowanie urzędu, a nawet diety za udział Zgromadzeniu wszystkich obywateli). Myślę, że Augustowi nie tyle chodziło o uaktywnienie obywatelskie tych nowo mianowanych urzędników, ile o zaspokojenie ich próżności. Człowiek, który miał poczucie podniesionej godności i statusu społecznego, a zawdzięczał to pomysłowi „ojca narodu”, prawdopodobnie był owemu „ojcu” niezmiernie wdzięczny, stawał się jego poplecznikiem i podporą władzy.

Podobne, choć o nieco innym charakterze, zjawisko występowało w I Rzeczypospolitej. W wieku XVII i XVIII szlachcic, który nie piastował jakiegoś urzędu był po prostu szaraczkiem z gołoty (hołoty mówiąc z ukraińska). Ważne jest tu słowo „piastował”, bo nie sprawował! Do tego trzeba było mieć jakieś kwalifikacje, a nie każdy szlachcic się kwapił do ich nabywania. Kto czytał „Pamiątki Soplicy” Rzewuskiego, ten może pamięta, że ich bohater i narrator nosił tytuł „starosty parnawskiego”, a więc dość poważnego urzędnika administracji terytorialnej. Problem w tym, że w tym czasie Parnawa już dawno nie należała do Polski. W taki sposób urząd stawał się czczym tytułem i zaspokojeniem próżności. Przy okazji przypomnijmy, że np. hrabia (count) we Francji też pierwotnie był urzędnikiem administracji królewskiej, który mógł być ze stanowiska odwołany i automatycznie pozbawiony tytułu. To, że nazwy urzędów stały się tytułami honorowymi (szlacheckimi) było wg mnie jakimś zwyrodnieniem systemu, który zawsze na początku jest dość prosty i przejrzysty. Dlatego co jakiś czas trzeba te systemy wietrzyć i odświeżać.

Wróćmy jednak do Polski współczesnej. Z bycia urzędnikiem państwowym mało kto się dzisiaj chlubi, bo sympatia i społeczny szacunek dla tego zawodu są coraz mniejsze. Kokosów też taki urzędnik nie zarabia. Często są to osoby zgorzkniałe i owo zgorzknienie odbijające sobie na petentach. Jak w carskiej Rosji chcieliby, żeby petent miętosił czapkę w dłoniach, co drugie słowo się kłaniał i robił z siebie głupka, żeby on (częściej ona!) , wielki urzędnik mógł go pouczyć, posłać po dziesięć dodatkowych papierków (po każdy z osobna), zganić za błędne wypełnienie rubryczki w nieczytelnym formularzu, czy w ogóle odesłać bez niczego (bo nawet bez przysłowiowego kwitka). Nie lubię jednak generalizować i doskonale wiem, że bez sprawnej machiny biurokratycznej, państwo nie mogłoby funkcjonować. Ona jednak sprawna nie jest z powodu gąszczu przepisów i niekompetencji urzędników. Dlatego w pracy powinni zostać tylko prawdziwi fachowcy, sprawni w swojej pracy i jeszcze uprzejmi i gotowi to ochoczej pomocy obywatelom!

Ja doskonale wiem, że jest to utopia, bo walczyć z tą olbrzymią machiną wzmocnioną wzajemnymi powiązaniami i związkami zależności (zatrudnianie członków rodziny, znajomych itd.) jest jak próba wyjścia z bagna tkwiącego w nim po szyję. Ale dobra, załóżmy, że ta utopia jednak staje się ciałem i olbrzymi procent pochłaniaczy kawy za nasze pieniądze traci pracę. Co wtedy?

Państwo ma problem, bo przecież przyrośnie liczba bezrobotnych. Co prawda zasiłek jest chyba niższy od wypłaty urzędnika, więc oszczędność i tak by się dokonała, a w dodatku zasiłku nie bierze się chyba zbyt długo. Problem jednak nie znika. Bezrobocia mieć nie chcemy! Do jakiej pracy posłać człowieka, który zna się na przerzucaniu papierów jednego tylko typu (w zależności do urzędu, w którym pracował)? Mogą iść do wielkich korporacji, ale tam raczej już wszystkie stanowiska są obsadzone. Małe firmy nie potrzebują zbyt wielu pracowników biurowych. Jeżeli nastąpi redukcja zatrudnień w Poczcie Polskiej, to można mieć nadzieję, że ci zwolnieni pracownicy przejdą do konkurencyjnych prywatnych firm zajmujących się usługami pocztowymi, a może nawet sami takie utworzą. Co jednak z pracownikami urzędów państwowych? Nie jest to sprawa łatwa ani prosta i ja ją swoją ignorancką głową nie rozwiążę. Co gorsza, obawiam się, że nie rozwiąże jej też rząd.

czwartek, 23 września 2010

Irracjonalne zwiastuny złego

Choć często chciałbym być skrajnym racjonalistą, pojawiają się czasami zjawiska, które rozumowi się wymykają, a przy obecnym stanie wiedzy po prostu nie dają się rozumowo wytłumaczyć. Myślę, że wielu z nas doświadczyło pewnych zjawisk, których wytłumaczenie przerasta nasze możliwości, ale racjonaliści takie zjawiska wypierają z pamięci, albo zbywają śmiechem, ludzie religijni z pokorą upatrują w nich znaku od Boga, natomiast ezoterycy wszelkiego rodzaju również znaku od jakichś sił nadprzyrodzonych.

To, co mi się dzisiaj przytrafiło to był sen. Nieprzyjemny sen, że prowadzę zajęcia ze studentami, którzy okazują się moimi kolegami z pracy. Rozmawiamy o literaturze, ale w pewnym momencie kilka osób stwierdza, że nie chce im się myśleć o takich poważnych tematach. Na dodatek do sali wchodzi tęgi jegomość w garniturze, który robi gest jakby się chciał ze mną przywitać, ale ostatecznie cofa rękę i stwierdza, że przyszedł sprawdzić, czy ktoś tu w ogóle ma zajęcia, bo na grafiku w portierni zamiast nazwiska prowadzącego widział tylko słowo „nowy”. Jak to we śnie, okazuje się nie wiadomo skąd (bo nikt mi tego nie mówi, a ja też z pewnością tego nie wiedziałem), że był to rektor. Studentów nie jestem w stanie skłonić do dyskusji, w związku z czym pakuję się i wychodzę. Wiem, że do tej szkoły już nie wrócę. Tyle sen.

Trzy godziny później odbieram telefon od pani dyrektor z jednej z uczelni, na których pracuję, z informacją, że musiała mi zabrać kilka godzin zajęć w sobotę. Przy moim corocznym „kolekcjonowaniu” godzin, jest to wiadomość bardzo nieprzyjemna, bo oznacza, że znowu nie wiem, na ile będę w stanie utrzymać rodzinę w nadchodzącym roku akademickim.
To nie był pierwszy sen w moim życiu, który zwiastował coś nieprzyjemnego. Nie można ich wytłumaczyć jakimś intensywnym myśleniem o danej sprawie, bo choć z pewnością każdego września moja świadomość i podświadomość żyje tym, czy uzbieram tyle godzin, które pozwolą mi opłacić ZUS, podatek i jeszcze żeby wystarczyło na inne stałe opłaty i życie, to szczegóły tego, co następuje niemal natychmiast po takim śnie, racjonalnie wytłumaczyć się nie dają. Z pewnością taki sen nie jest żadnym ostrzeżeniem od sił wyższych, bo ostrzeżenie zakłada możliwość uczynienia jakiegoś kroku w celu zapobieżenia niepożądanemu wydarzeniu. W moim przypadku te sny to jakby prosta zapowiedź typu „za chwilę dostaniesz w łeb i nic na to nie poradzisz”. Fascynujące jest, jak działa mechanizm podświadomości, która najwyraźniej wyczuwa „co w trawie piszczy”. Wszelka prekognicja jest jednak sprzeczna z logiką linearnego czasu, którym to pojęciem się posługujemy i do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Gdyby się jednak okazało, że czas jest wymiarem o takim samym charakterze, co wymiary przestrzenne i że pewne „obiekty” już się w nim znajdują, a tylko nasze umysły żyją złudzeniem, że podejmują jakieś decyzje i że coś od nich zależy…?

Choćby nawet tak było, nie możemy przyjmować takiego pojmowania rzeczywistości, bo to w nieunikniony sposób prowadziłoby do kwietyzmu i poczucia całkowitej niemocy. Na to pozwolić sobie nie możemy i dlatego nadal trzeba żyć tak, jakbyśmy faktycznie byli kowalami własnego losu, choć przecież w olbrzymim stopniu zależymy od innych ludzi i od przyrody.

Na razie szukam zarobku.

poniedziałek, 20 września 2010

Wyznania ekonomicznego ignoranta (reaktywacja)

W zeszłym roku pewna moja koleżanka, która wykłada na anglistyce, straciła pracę w liceum, gdzie z kolei od kilku lat sobie dorabiała. Jest specjalistką od metodyki, a pamiętam jeszcze z czasów studiów, że za swoje lekcje była zawsze chwalona i stawiana nam za przykład. Taki nauczyciel par excellence. Umowę z liceum miała terminową, więc faktycznie w każdej chwili dyrekcja mogła jej po prostu nie przedłużyć i tak też właśnie się stało. Co prawda jeszcze pół roku wcześniej dyrektorka obiecywała jej przedłużenie umowy, ale już w czerwcu okazało się, że miejsca dla niej nie będzie. We wrześniu dowiedziała się, że na jej miejsce przyjęto absolwenta uczelni, na której oboje pracowaliśmy – jej własnego studenta. Twarda rzeczywistość okazała się taka, ze wychowujemy sobie konkurencję.

W popołudniowych szkołach językowych też coraz częstszą konkurencją stają się ludzie młodzi, co nie powinno nikogo dziwić, bo jest to zjawisko normalne i zdrowe. Wielu z tych młodych ludzi ma świetne przygotowanie językowe i metodyczne, więc firma na ich zatrudnieniu na pewno skorzysta. Pracują jednak również i tacy, których poziom zbyt wysoki nie jest, ale mimo to są zatrudniani.

Inna moja koleżanka przy okazji dyskusji na powyższe tematy, wyraziła zdziwienie takim stanem, bo jej kapitalizm zawsze kojarzył się z wysoką jakością. No właśnie. Wielu z nas po 20 latach od upadku komuny wolny rynek przywodzi na myśl konkurencję, a ta w naszym mniemaniu wymusza wysoką jakość, bo w przeciwnym wypadku firma wypadnie z rynku. Celują w takim myśleniu ideowi liberałowie gospodarczy, dla których wolny rynek nie tyle jest rozsądnym sposobem zaspokajania ludzkich potrzeb, ale doktryną pojmowaną religijnie.

Ponieważ niczego nie biorę na wiarę, a jako tako jeszcze ten świat chyba umiem obserwować, choć nadal sam uważam, że kiedy to tylko możliwe, państwo/a w wolny rynek nie powinny się wtrącać, to jednak zdaję sobie sprawę z pewnych mitów, jakie się w związku z jego doskonałością wiąże.

Otóż jednym z mitów wolnego rynku jest automatyczne wymuszanie wysokiej jakości. Jakkolwiek tak właśnie być powinno, bo to jest logiczne i samo przez się zrozumiałe, niekoniecznie tak się dzieje, a to z tego względu, że głównym celem każdego przedsiębiorstwa działającego na wolnym rynku jest wypracowanie zysku, a nie podnoszenie jakości. Z pewnością każdy w tym momencie zakrzyknie, że przecież wysoka jakość przynosi wyższy zysk. Otóż wcale niekoniecznie. Jeżeli zysk to bilans przychodów i kosztów, to przy wysokich kosztach związanych z osiągnięciem wysokiej jakości, zysk może okazać się minimalny, lub wręcz żaden. W związku z tym firma musi ciąć koszty, które mogą polegać na zwolnieniu drogiego pracownika (choć doświadczonego fachowca), obcięciu stawek pracownikom, którzy w tym momencie czują się zdemotywowani, zakup tańszych surowców, itd. itp. Każdy, kto przez kilka lat robi zakupy spożywcze, mógł zaobserwować np. zmniejszenie się kostki masła przy tej samej, albo nawet przy nieco wyższej cenie.

Najważniejszy jest bilans, który pokaże wartość dodatnią po stronie zysków. Dlatego większość przedsiębiorstw działa tak, żeby tenże bilans wypadł jak najkorzystniej, natomiast jakość nie jest najistotniejsza. Robert Kiyosaki, autor poczytnych poradników z cyklu „jak zostać milionerem i się nie narobić”, sam zresztą niezły cwaniaczek podający się za superbogacza, choć jest tylko jednym z bogaczy jakich wielu w USA, na jednym ze swoich seminariów ze spragnionymi sukcesu golcami zadał im pytanie: „Kto potrafiłby zrobić lepszego hamburgera niż MacDonald’s?” Z tego, co sam opisuje, podniosły się ręce ponad połowy uczestników spotkania. „Dlaczego to nie wy jednak zarabiacie miliony?”

Ten przykład chyba najwyraźniej pokazuje, jak to działa. Kiyosaki wyjaśnił, że MacDonald’s zarabia nie na hamburgerach, ale na samym systemie, który polega na handlu franszyzą.

Po co jednak szukać przykładów daleko. Kto czytał „Ziemię Obiecaną” Reymonta (czytał, nie oglądał film Wajdy!), ten mógł doskonale zaobserwować jak łódzcy żydowscy fabrykanci generowali zyski kosztem jakości. Reymont za Żydami nie przepadał, to pewne, ale jeśli chodzi o ukazanie mechanizmu ekonomicznego stojącego za ich sukcesem, myślę, że się nie pomylił. Ojciec Maksa, stary niemiecki właściciel dużego warsztatu, ale jednak jeszcze nie fabryki, to przykład „starego” podejścia do interesu – jakość i reputacja budowane przez ciężką systematyczną pracę. (Ha, pamiętacie, jak Dostojewski wyśmiewał to niemieckie mozolne bogacenie się w „Graczu”!). Tymczasem fabrykanci żydowscy w „Ziemi Obiecanej” robią pieniądze na tandecie. Dewizą jest sprzedać dużo i tanio. Jak tanio, to nie może być oczywiście wysokiej jakości. Tanie tkaniny dla biedoty, oto źródło wielu fortun. No, może nie tych największych, bo te w Łodzi nadal należały do Niemców, ale całkiem niemałych. Polski inżynier, który chce w swojej fabryce podnieść jakość produkcji, u nikogo nie znajduje zrozumienia. Po co bowiem wpędzać się w koszty podnoszenia jakości, kiedy tandeta przynosi zyski?

Niektórzy mogą powiedzieć, że takie myślenie ma krótkie nogi i że w końcu taka firma żyjąca ze sprzedaży niskiej jakości produktów nieuchronnie padnie. Z tą nieuchronnością bym nie przesadzał, ponieważ ludzie mniej zamożni zawsze będą szukać czegoś tańszego, więc ten rynek raczej nie zniknie (chyba, że 100% społeczeństwa się wzbogaci i zapragnie czegoś lepszego). W dodatku jeśli nawet, to „Ziemia Obiecana” pokazuje, co się robi w takim przypadku – ogłasza się bankructwo, czyli plajtę. Plajta w znaczeniu Reymontowskim to nie jest prawdziwe bankructwo, ale ogłoszenie niewypłacalności firmy wobec wierzycieli (przy spółce z o.o., to co właściciele zdążą przepisać sobie na swoje konta prywatne jest nie do ruszenia), po to, żeby trochę przeczekać i po 2-3 latach rozpocząć działalność na nowo. Plajta jest co prawda raczej metodą radzenia sobie z długami, a konkretnie wierzycielami, ale pokazuje, że po kilkuletnim życiu z wypuszczania tandety, można sobie spokojnie żyć, a potem na nowo wypuszczać tandetę. W ten sposób nie ma co marzyć o jakimś powszechnym podniesieniu jakości na rynku.

Jakość musi kosztować. Chleb na naturalnym zakwasie, odpowiednio długo wyrastający i pieczony musi kosztować więcej niż ten na chemicznych spulchniaczach i polepszaczach smaku. W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia odkryto, że znane światowe marki proszków do prania (tak usilnie wówczas reklamowane w telewizji, że po obejrzeniu filmu na którejś ze stacji komercyjnych, odnosiło się wrażenie, że akcja toczyła się przy pralce) sprzedawane w Polsce i dosłownie te same marki sprzedawane w Niemczech czy gdziekolwiek indziej na Zachodzie, reprezentują zupełnie inne jakości. Przedstawiciele firm produkujących te proszki zarzekali się, że jakość jest ta sama, ale dziesiątki ludzi, którzy doświadczyli prania na Zachodzie i w Polsce, jednogłośnie stwierdzały, że jakość proszków na polskim rynku jest zdecydowanie niższa. W prywatnych rozmowach niektórzy biznesmeni tłumaczyli mi, że jest to oczywiste, ponieważ ceny tychże środków pralniczych w Polsce są o wiele niższe od tych na Zachodzie, więc i jakość musi być niższa, bo przecież nikt nie będzie dokładał do interesu. No logiczne, psiakrew, choć nadal zwodniczość marki drażniła. Minęło kilka lat i ludzie zaczęli masowo wyjeżdżać do Wielkiej Brytanii. Jedna z moich koleżanek przy okazji pobytu wakacyjnego w Polsce stwierdziła, że proszek do prania w Londynie jest TAŃSZY niż w Polsce. Nie, wcale nie miała na myśli tego, że tam zarabia tyle, że ją relatywnie stać na więcej pudełek proszku, niż było ją stać w kraju. On jest tańszy po zwyczajnym przeliczeniu funtów na złotówki po kursie dnia. Ponieważ na wakacjach w Polsce też robi pranie, stwierdziła kategorycznie, że jakość tej samej marki proszku do prania w Polsce jest nadal GORSZA. Ktoś nas robi w bambuko i to od wielu lat, a my nie mamy nawet narzędzi, żeby to zmienić. Przecież związki zawodowe nie wywołają strajku w celu podniesienia jakości proszków do prania na polskim rynku. Sam rynek w postaci klientów odchodzących od produktów gorszej jakości do lepszych też tego nie ureguluje, bo nie ma do czego odchodzić! W ten sposób niska jakość i to wcale nie za niską cenę ma się dobrze i prawdopodobnie ten stan będzie trwał.

Kusi mnie, żeby całe to rozumowanie przenieść na świat polityki. Przeciwnicy obecnego rządu Polski ze strony PiS i całej katolickiej prawicy socjalnej (oksymoron, ale tak to u nas wygląda) odsądzają PO od czci i wiary, oskarżając o zbrodnie i zdradę. Nie posunę się tak daleko w oskarżeniach, ponieważ nie mam w ręku dowodów. Jakość rządów natomiast jaka jest każdy widzi. Grozi nam podobno kryzys porównywalny do greckiego, a może nawet do argentyńskiego sprzed kilku lat (oby nie!). Nikt chyba już nie pamięta, że poseł Palikot stoi na czele komisji „Przyjazne państwo”, bo nikt nie wie, co owa komisja zrobiła, żeby państwo było faktycznie obywatelowi przyjazne, gdyż poseł Palikot kieruje swoją energię na zupełnie inne sprawy. Zespół pani Julii Pitery od działań antykorupcyjnych nie dał się jak na razie poznać z żadnej strony, co wywiera wrażenie, że go praktycznie nie ma. Pan Radosław (dla przyjaciół Radek, więc chyba nie dla mnie, bo bruderszaftu z nim nie piłem) Sikorski miło się uśmiecha do swoich kolegów z innych krajów i chyba nic poza tym. W celu załatania dziur w wydatkach państwa podnosi się podatki, a z Rosją negocjuje długoterminową umowę na dostawę gazu, który powinien być tańszy. Nie ma się z czego cieszyć, ale w procentowych słupkach politycznych sondaży, partia rządząca ma nadal przewagę nad przeciwnikami. Jak to działa? Tam, gdzie naród może w warunkach demokracji, czyli w tym wypadku takiego politycznego wolnego rynku, wybrać wyższą jakość, wybiera polityczną tandetę. Dlaczego?

Odpowiedź jest dość prosta – na rynku politycznym, tak samo jak w sferze gospodarki, jakość nie wydaje się najważniejsza. Tak jak w gospodarce najważniejszy jest zysk, tak w polityce wynik wyborczy. Dla jego osiągnięcia żadna z partii nie zaryzykuje podniesienia jakości działalności państwa, bo działania w tym kierunku naraziłyby je na utratę popularności elektoratu, który … sam nie jest najwyższej jakości, ale to już cały osobny temat.

Wróćmy jednak na moment do jakości w produkcji, handlu i usługach. Profesor Andrzej Blikle od kilku lat wdraża w swojej firmie (znanej od wielu lat z produkcji doskonałych pączków) metodę zarządzania zwaną TQM – total quality management, totalne zarządzanie jakością, która polega na tym, że całej firmie jak i każdemu pracownikowi z osobna wyznacza się za cel stopniowy wzrost jakości produktu. Podobno na tym zbudowano potęgę gospodarczą Japonii. Niestety Japonia od co najmniej dziesięciu lat nie jest już stawiana za przykład doskonale działającej gospodarki. Nadal rządzi model przyjęty w Ameryce (TQM też wymyślił Amerykanin, ale w jego ojczyźnie się nie przyjął), polegający na prostym generowaniu zysków z odjęcia kosztów od przychodów. Nie chcę tu siać pesymizmu, ale jak na razie na „wysoką jakość na każdą kieszeń” nie mamy co liczyć.

Natomiast nasi byli studenci, którzy teraz są naszymi młodszymi kolegami i, niestety, często również konkurentami na rynku pracy, mają tę przewagę nad nami, że firma może im zapłacić mniej, a oni się na to zgodzą. Proste.

niedziela, 19 września 2010

Polskie miejskie mity

Poważnych tematów nie brakuje, ale jakoś nie chce mi się ich drążyć i rozbierać, bo sie człowiek tylko gotuje, zacietrzewia, a i tak nic z tego stanu nie wynika. Jeszcze ponad tydzień do rozpoczęcia zajęć dydaktycznych na uczelniach, więc niech jeszcze będzie trochę wakacyjnie.

Niedawno w telewizji młoda stewardessa opowiedziała przy okazji ciekawostek nt. upierdliwych pasażerów, że miała takiego, który na pytanie "Czego pan sobie życzy?" odpowiedział "Wszystko, co sie należy". No anegdotka śmieszna, tylko, ilu stewardessom może się przytrafiać pasażer z takim samym tekstem? Historyjkę o takiej właśnie odpowiedzi na uprzejme pytanie latającej obsługi słyszłem jakieś 13 lat temu, kiedy ta dziewczyna z telewizji mogła mieć najwyżej lat 10.

Zadziwiający jest mechanizm, który każe opowiadającemu zabawną historyjkę uwiarygodniać ją poprzez przypisywanie sobie w niej uczestnictwa. Siedem lat temu, pewien dziennikarz z "Kuriera Porannego", z którym znalazłem się w jednym autokarze do Belgii, zabawiał towarzystwo opowieścią o tym, jak to w jego czasach licealnych (facet był/jest w moim wieku, albo odrobinę starszy) jego kolega trzymał zapalonego papierosa w ustach stojąc twarzą do pisuaru i oddając się czynności, do której pisuar jest najlepiej przystosowany. Do męskiej toalety przyszedł nauczyciel, więc cała reszta palących tam chłopaków rzuciła papierosy w popłochu i uciekła, natomiast tenże lokalny a żywy Manneken pis tego faktu nie zauważył i papierosa z gęby nie wypluł. Co więcej, kiedy nauczyciel poklepał go po ramieniu w celu zwrócenia na siebie uwagi, siusiający palacz myślał, że to kolega żebrzący o "pojarę", czyli o kilka sztachnięć papierosem. W związku z tym wyjął papierosa z ust, i nie odwracając się podał go do tyłu nauczycielowi ze słowami: "Masz dwa machy i spier....j".

Współpasażerowie serdecznie się uśmiali, a ja głupi, zamiast się przez grzeczność uśmiechnąć, stwierdziłem, że dosłownie tę samą historię słyszałem 17 lat wcześniej od mojego kolegi ze studiów, Piotrka Karwackiego, który przysięgał, że całą akcję widział na własne oczy w swoim liceum (nie pamiętam, czy w Przasnyszu, czy innym kurpiowskim mieście). Ba, Piotrek dlatego musiał przysięgać, bo już wówczas wytknąłem mu powtarzanie zasłyszanych opowieści, ponieważ o identycznym wydarzeniu słyszałem 3 lata wcześniej od mojego kolegi Lubka Drożdża, który z kolei umiejscawiał akcję w swoim łódzkim liceum. Kiedy to wszystko opowiedziałem, dziennikarz, zamiast obrócić ten żart w żart do kwadratu, mówiąc np., że jeżeli nawet jest to wymyślone, to dobrze wymyślone, zabrnął dalej w przysięgi na temat naocznego świadectwa opisywanego wydarzenia i oczywiście na temat jego lokalizacji w Łomży (miasto pochodzenia znajomego dziennikarza).

Może niektórzy pamiętają anegdotkę z czasów stanu wojennego opowiadaną przez studentów ze wszystkich możliwych miast akademickich Polski o tym, jak to na widok smutnych panów, w których studenci bezbłędnie rozpoznawali SBków, mówili do siebie nawzajem "pamiętaj, tego a tego dnia o dziewiątej, pamiętaj, punkt dziewiąta". Oczywiście tegoż dnia przed dziewiątą zebrało się ZOMO z pałami w celu rozpędzenia antysocjalistycznej demonstracji, ale przed akademikami panowała cisza. Punkt o dziewiątej otwierają się wszystkie okna w akademikach, a z nich rozlega się chóralny śpiew i dźwięki przedwojennego przeboju Eugeniusza Bodo "Umówiłem się z nią na dziewiątą". Fajna historia, serca krzepiąca, tępych SBków wyśmiewająca, ale kompletnie nieprawdziwa. Ten, który ją wymyślił, nie brał chyba pod uwagę faktu, że donosiciele SB byli również wśród studentów i taka akcja po prostu nie mogła się udać. W Łodzi studenci Uniwersytetu zarzekali się, że to się wydarzyło na Lumumbowie, ci z Politechniki, że było to oczywiście na ich osiedlu akademickim przy Al.Politechniki. Kiedy jednak na obóz naukowy w Kutnie dojechali do nas studenci UMCSu z Lublina, dowiedzieliśmy sie, że cała rzecz miała miejsce właśnie w ich mieście. Potem usłyszałem to jeszcze o Warszawie, Krakowie i Poznaniu.

Podobnie rzecz się miała z "trepowskimi" odzywkami i prymitywnymi dowcipami oficerów ze Studium Wojskowego. Wśród studentów UŁ krążyły anegdoty o majorze Sulimie, który był postacią autentyczną i każdy go znał. Robił błędy gramatyczne, prawdopodobnie nie cierpiał studentów, którzy, jak to zarozumiali gówniarze, uczynili go obiektem swoich kpin. Co poniedziałek można było usłyszeć bieżące opowieści o majorze Sulimie, które były owszem zabawne, ale niekoniecznie się nadawały na anegdotę. Po bieżących relacjach przychodziła jednak kolej na opowieści zasłyszane od starszych roczników. Tutaj rozwiązywał się worek z dowcipami typu: "Buty mają się świecić jak psu jajca, albo jak moje" itd. itp. Kontakty ze studentami z innych uczelni przynosiły jednak wątpliwości co do możliwości majora Sulimy w popełnianiu gaf i głupot wszelkich, bo oto okazywało się, że robił to jakiś inny major albo kapitan z jakiegoś innego Studium Wojskowego - w Gdańsku, Wrocławiu czy w każdym innym mieście akademickim.

Nie pamiętam już dokładnie który to rok z siódmej dekady ubiegłego stulecia przebiegał pod znakiem "czarnej wołgi". W każdym razie byłem w jednej z młodszych klas szkoły podstawowej. W szczycie radzieckiej myśli motoryzacyjnej koloru czarengo miała podróżować banda Niemców z RFNu (bo w NRD żyli "dobrzy", czyli komunistyczni Niemcy), która na rocznicę przegranej Niemiec (ha! może to więc był 1975?) miała porwać określoną liczbę polskich dzieci (tutaj relacje sie rozbiegały - od 30 do 30 tysięcy) i spuścić im krew z żył! Zaiste historia mrożąca krew w żyłach, a my nie na żarty mieliśmy stracha idąc do lub wracając ze szkoły.

Mniej więcej w tym samym czasie, czyli w czasach mojej edukacji na poziomie podstawowym, wielka grupa koleżanek i kolegów przysięgała, że na własne oczy widziała kioskarza/kioskarkę przekłuwającego/ą prezerwatywy szpilką! To dlatego kondomy miały być niezwykle zawodnym środkiem antykoncepcyjnym!

Mity lub legendy miejskie ("urban myths", "urban legends") to zjawisko nienowe i doskonale znane w krajach anglojęzycznych, a myślę, że nie tylko. Opowiadanie głupot w sytacjach towarzyskich, w dodatku w celach rozrywkowych, nie ma w sobie niczego złego. Nie przestaną mnie jednak zadziwiać ci, którzy takie rzeczy wygadują ze śmiertelną powagą i na szalę rzucają własną wiarygodność, żeby tylko wiarygodnymi uczynić te swoje głupoty. Ciekawy mechanizm psychologiczny :)

sobota, 11 września 2010

Gall Anonim raz jeszcze

Może niektórzy Czytelnicy mojego bloga pamiętają wpis, kiedy próbowałem prześledzić z pewnego dystansu drogę własnych skojarzeń. Otóż pod koniec sierpnia po odwiedzinach kościółka św. Idziego w Inowłodzu nie mogłem się pozbyć z głowy Ewy Demarczyk i jej wykonania tekstu Galla Anonima. Ten Gall Anonim nadal za mną chodzi, a wraz z nim początki Polski. Przy okazji analiza jego Kroniki nasuwa ogólną refleksję, że to, co uznajemy za stare czy wręcz starożytne, ma korzenie najczęściej w naszym dzieciństwie i opowieściach starszych w tymże dzieciństwie zasłyszanych. To ten porządek kojarzy nam się z czymś starym i wręcz odwiecznym. To dlatego domorosłym "konserwatystom" polskość kojarzy się z sanacją, a niektórym wręcz z PRLem, choć oczywiście oglądanym nie ze strony rządowej.

Gall Anonim był nadwornym kronikarzaem Bolesława Krzywoustego. Pisząc swoją kronikę (po łacinie oczywiście) wzorował się na klasykach i to nie tylko w warstwie lingwistycznej, ale w aparacie pojęciowym. Gall jest pierwszym rejestratorem polskiej rzeczywistości, który używa słowa "ojczyzna" (patria) i buduje pewną legendę Królestwa Polskiego, które królestwem było tylko pod koniec życia Bolesława Chrobrego, na początku panowania Mieszka II i pod koniec rządów Bolesława Szczodrego (Śmiałego). Od Mieszka I mija dopiero nieco ponad sto lat, a kronikarz-cudzoziemiec pisze o Polsce jakby to było utrwalone wielowiekową tradycją państwo.

Gall stosuje wstawki rymowane. Musimy pamiętać, że w XII wieku rymy dopiero przenikają do europejskiej poezji ze świata arabskiego. Ani w poezji greckiej, ani w rzymskiej, ani w germańskiej to zjawisko nie występowało. A w Polsce nieznany z imienia ani nawet z pochodzenia (to "Gall" jest raczej umowne), wstawia rymowane pieśni w swoją Kronikę i to od razu pieśni ważne, utrwalające, a wręcz tworzące legendy.

Dwa posty temu napisałem, że obecnie dla Polski nie chciałbym więcej legend. Nie oszukujmy się jednak - nasza rzeczywistość jest tworzona przez język w tak wielkim stopniu, że legenda dla pewnych bardzo konkretnych zjawisk jest może nawet ważniejsza od suchych faktów historycznych. Jak te legendy są potem wykorzystywane dla bieżących celów politycznych, to już inna sprawa. Inną też sprawą jest jak dalece twórca legendy posuwa się ku granicy ze śmiesznością. Tutaj niestety kochany Mistrz Wincenty (zwany Kadłubkiem) przekroczył granice przyzwoitości, choć jego intencje były równie szlachetne, jak Galla Anonima.

Jak by nie patrzył, to właśnie czytając Galla wnikamy w tę Polskę, która dopiero się kształtowała. Studiując kroniki obserwujemy z jednej strony okruchy faktów, a z drugiej ulegamy urokowi narracji twórcy tekstu. Warto je studiować z obu względów.

Idąc dalej tokiem moich skojarzeń, przypomniałem sobie widowisko telewizyjne z czasów Gierka o Bolesławie Krzywoustym i jego pokonaniu Niemców cesarza Henryka V. Czesław Niemen napisał wtedy do tekstu (przetłumaczonego na polski, oczywiście) Galla Anonima melodię i zrobił z niego monumentalną pieśń.



Gall napisał, że taką oto pieśń śpiewali woje Bolesława po zdobyciu Pomorza. Trudno sobie jednak wyobrazić upojonych zwycięstwem (a pewnie miodem i piwem) mężczyzn wykonujących tak monumentalny utwór. Istnieje zresztą podejrzenie, że Gall sam tę pieśń zmyślił, bo skąd u niepiśmiennych tarczowników Bolesława taka znajomość słownictwa marynistycznego. W ten sposób, jak to zwykle ja, dokonuję dekonstrukcji tego, co sam tak bardzo podziwiam. Zapomnijmy jednak przez moment o wiwisekcji utworu literackiego, a tym bardziej muzycznego. Proponuję jeszcze raz się wsłuchać w głos nieodżałowanego Czesława Wydrzyckiego, szerzej znanego jako Czesław Niemen.

środa, 8 września 2010

O postmodernizmie inaczej

Nie jest jednak tak, że takie teksty w ogóle na mnie nie działają:



Postmodernizm jest określeniem na tyle nieprecyzyjnym sam w sobie, że prowadzi do najrozmaitszych interpretacji, czyli do jakiegoś meta-postmodernizmu. Jacek Kaczmarski zinterpretował go jako totalny nihilizm. Nie czuję się nihilistą w sensie relatywnym, bo w świecie wzajemnych relacji musimy się kierować jakimiś założeniami i wypływającymi z nich zasadami, natomiast w sensie absolutnym... Na temat prawd absolutnych niczego nie da się powiedzieć...

czwartek, 2 września 2010

O postmodernizmie w dniu świętego Stefana

Kiedy moje koleżanki na konferencjach literaturoznawczych odmieniają na różne sposoby słowo „postmodernizm”, nie mogę się powstrzymać od sarkastycznego uśmieszku. Kiedy biskupi polscy, łącznie z „liberalnym” biskupem Życińskim, zgodnie potępiali postmodernizm, wzruszałem ramionami, bo nie bardzo rozumiałem, na czym polega ich problem. Dlaczego jednak tak się działo? Oto jest pytanie.

Kiedy na czwartym roku anglistyki na jednym z proseminariów omawialiśmy teksty postmodernistyczne, też nie mogłem zrozumieć zachwytu krytyków utworami, które wg mnie były albo banalne, albo … przypominały moją radosną twórczość z czasów liceum. Po pewnym czasie zrozumiałem, dlaczego nie jestem w stanie pojąć zachwytu jednych i oburzenia innych na zjawisko, które próbuje się ująć w jednym słowie „postmodernizm”. Otóż postmodernistą jestem odkąd pamiętam. I’m a natural-born postmodernist! Cały jestem zbudowany z wątpliwości, z przewrotnego myślenia typu „a z drugiej strony”, z braku zaufania do nadętych głosicieli prawd jedynie słusznych. Niewątpliwie moja postawa wynika z faktu wychowania w domu, gdzie kobiety były praktykującymi katoliczkami, choć o dość sceptycznym podejściu do kleru, a mężczyźni ateistami? No, siostra mojego ojca była ateistką i przekonaną komunistką. Może więc wpływ na moją rozchwianą postawę światopoglądową (z którą się czuję bardzo dobrze – i to jest stuprocentowy dowód na naturalność mojego postmodernizmu) miał fakt, że równolegle ze Starym Testamentem czytałem „Opowieści biblijne” Zenona Kosidowskiego, czołowego bezbożnika PRLu? Jakkolwiek nieskromnie to zabrzmi, lektura ta miała miejsce w drugiej klasie podstawówki. W pierwszej klasie siostra Krystyna, moja katechetka (kobieta o fantastycznym podejściu do dzieci – kiedy dziś porównuję katechetki moich dzieci do niej, to mi szczerze żal moich dzieci) zaleciła kupno Pisma Świętego, bo to była moda na to, żeby było w każdym katolickim domu. (Hmm, były czasy w historii KRK, że posiadanie Biblii było zakazane, bo narażało „prostaczków” na „błędną interpretację”). Kupiliśmy więc Nowy Testament, który fragment po fragmencie przeczytałem. W salce katechetycznej była jednak Biblia Tysiąclecia z całym Starym Testamentem, a u ciotki „Opowieści biblijne” Kosidowskiego! Przychodziłem więc na lekcję religii możliwie jak najwcześniej – czasami do pół godziny przed rozpoczęciem i czytałem Stary Testament. Z kolei podczas wizyt u ciotki czytałem Kosidowskiego i jego interpretację tych ociekających krwią i seksem opowieści. Ponieważ potrzeba wiary była chyba we mnie silna, byłem dzieckiem pobożnym, ale równocześnie doskonale wiedziałem, że „it ain’t necessarily so”.

Niektórzy uważali i uważają mnie za cynika, ponieważ nie potrafię się podniecić jakimś „problemem”, którym żyją miliony telewidzów, a tylko spokojnie czekam na to, aż moda na ten problem przeminie. Nie jestem relatywistą moralnym, ponieważ imperatyw nie czynienia ludziom krzywdy i działania dla ich dobra ma dla mnie nadal wielką moc przekonującą, ale równocześnie jestem przekonany o względności praktycznie wszystkiego, co znam.

Odkąd pamiętam ludzie w wieku, w który sam obecnie wchodzę, narzekali na młodzież, że nie jest już ideowa, że cyniczna wręcz jest i nie uznaje żadnych autorytetów moralnych. Nie jest to do końca prawda, bo młodzież była i jest bardzo zróżnicowana. Mam olbrzymi szacunek i szczerze podziwiam młodych ludzi wychowanych przed II wojną światową, którzy nie miali gombrowiczowskich wątpliwości co do sensu istnienia Polski. Ale ten Gombrowicz tkwi we mnie tak samo jak inni „-icze” – Mickiewicz, Sienkiewicz i Wańkowicz. Cała ta czwórka w jakiś paradoksalny sposób kształtowała moje poczucie polskości. Może gdybym tak od razu nie „kupił” Gombrowicza, miałbym szansę zostać Syfonem z „Ferdydurke”, cnotą czystą i patriotyczną, bez cienia wątpliwości i może nawet zgoła bez jungowskiego Cienia.

W czasach pierwszej „Solidarności” miałem lat 15 i tkwiłem wśród sprzecznych ocen sytuacji, ponieważ podział polityczny przebiegał w tym czasie nie tylko przez cały kraj, ale również przez rodziny. Część moich krewnych krytykowała tych, którzy chcieli obalić ich ukochany ustrój, który dał dzieciom z robotniczych rodzin szansę studiowania i awansu społecznego, a część gorąco ich popierała powołując się na Boga, Honor i Ojczyznę. Z jednej strony przemawiały do mnie argumenty tych, którzy mi tłumaczyli, że socjalizm to najdoskonalszy ustrój na świecie, a z drugiej czułem nieodparty pociąg do tego całego ruchu, który odważył się rzucić wyzwanie reżimowi komunistycznemu popieranemu przez potężną Moskwę. Do wydarzeń sierpniowych byłem w jakiś sposób przygotowany, bo przez całą siódmą i ósmą klasę podstawówki codziennie słuchałem „Głosu Ameryki”, który odkryłem zupełnie przypadkiem. Ameryka to był świat znany z filmów i opowieści ludzi, którzy tam spędzili jakiś czas pracując, albo tych, którzy tam już mieszkali od lat. Opowieści amerykańskie chyba najmocniej podważyły moją wiarę w doskonałość ustroju inspirowanego marksizmem.

Potem były szare lata osiemdziesiąte, gdzie nieco starsi koledzy zaangażowali się w politykę, a ja w muzykę rockową. Na studiach byliśmy rocznikiem praktycznie apolitycznym. Stosując porównanie z okresu rewolucji francuskiej, stanowiliśmy „bagno”, bo roczniki starsze było pałowane za politykę, a ludzie o rok od nas młodsi byli już bez pamięci zaangażowani w nową rzeczywistość polityczną. Cały ten rocznik był w dodatku tragicznie podzielony na członków ZSP i odrodzonego NZS. Ich szczera wzajemna niechęć była dla ludzi z mojego rocznika praktycznie niepojęta. Myślę, że wszyscy w sposób naturalny wiedzieliśmy, że koniec komuny jest nieunikniony, ale jeśli ktoś miał poglądy odmienne, nie wzbudzało to w nas większego podniecenia. Dyskutowaliśmy namiętnie, ale na tym się kończyło.

Potem przyszła debata Wałęsa-Miodowicz, gdzie Wałęsa, uważany dość powszechnie za człowieka niezbyt rozgarniętego, okazał się lepiej przygotowany od przedstawiciela OPZZ, następnie Okrągły Stół i zapowiedź poważnych zmian i wybory z 4 czerwca. To było coś niesamowitego! Zmiany były niby powolne, ale nikt nie miał wątpliwości, że komuna już padła, choć teoretycznie był „consensus”, kompromis i tego typu dyrdymały. Potem Wałęsa powiedział, że „Okrągły Stół się już dawno przewrócił” (na zarzut, że strona solidarnościowa nie szanuje jego porozumień i roli PZPR, która nadal miała jakaś być). W wyborach prezydenckich głosowałem na Mazowieckiego, bo Wałęsę uważałem za prostaka, który każdym słowem kompromituje cały wielki ruch, a nie chciałem, żeby kompromitował całą Polskę. Dużą rolę odgrywało w tym moje podejście do religii. W trzeciej klasie liceum przestałem chodzić do kościoła i bałem się klerykałów w polityce. Uważałem, że nie po to obalono jedną „jedynie słuszną drogę”, żeby ją zastąpić inną, tylko starszą. Będąc postmodernistą chciałem po prostu tego stanu balansowania na linie, który nie dawał żadnych gwarancji na zbawienie, ani to marksistowskie doczesne, ani chrześcijańskie w niebie, ale zapewniał wolność i godność człowieka z całym jego prawem do błędu.

Lata dziewięćdziesiąte to były „moje lata”, w których założyłem rodzinę, urodziły się moje dzieci, kupiłem mieszkanie i pierwszy samochód. Zdecydowałem się na podjęcie nowego fakultetu i odejście z państwowej szkoły na własną działalność gospodarczą. Byłem ideowym liberałem, który pracę na państwowym i mentalność etatowego pracownika państwowego uważał za niemoralne! W jakimś stopniu nadal tak uważam, ale to jest cały osobny temat.

Studia historyczne (rozpoczęte jeszcze za komuny) otworzyły mi oczy nie tylko na banalny fakt, że komuna wciska ludziom kit, bo to akurat wszyscy wiedzieli od dawna, ale że nie ma obiektywnego przedstawiania historii. Na własny użytek odkryłem, że historia to tylko sztuka narracji i że na dobrą sprawę wszystko można podważyć, nawet fakty! Nazwisko Hayden White poznałem dopiero pięć lat temu, ale już 20 lat temu byłem jego gorącym wyznawcą! Oczywiście żartuję pisząc o podważaniu faktów, bo nie uważam się za moralnego szarlatana, ale doskonale wiem, że można to zrobić przy pomocy kilku prostych sztuczek językowych.

Obecnie żyjemy tym, co nam podsuną media. Nie jest bowiem prawdą, ze Polacy żyją przeszłością. Żyją nią tylko wtedy, kiedy politycy wzmocnieni przez dziennikarzy nam ten temat mniej lub bardziej sprytnie podsuną. Jak może zauważyliście, obrońcy krzyża spod Pałacu Prezydenckiego nadal tam tkwią, ale szeroka opinia publiczna tym już nie żyje, bo akurat media podsunęły wystąpienie pani Henryki Krzywonos. IPN twierdzi, a w tym wypadku nie ma powodu mu nie wierzyć, że pani Henryka strajku tramwajarzy nie rozpoczęła, a tylko po pewnym czasie postanowiła się do niego przyłączyć, a traf chciał, że po opuszczeniu tramwaju ruszyła prosto do Stoczni i znalazła się w samym centrum historii, kiedy jej koledzy, którzy faktycznie rano strajk rozpoczęli, tkwili w zajezdni.

Od początku lat 90. wszystkie strony sceny politycznej robiły wszystko, żeby nie dopuścić do wypracowania jakiejś wspólnej legendy. Kiedy świat żył Lechem Wałęsą, bracia Kaczyńscy już go opuścili i zaczęli odsądzać od czci i wiary. Ten nie pozostał dłużny. A przecież był czas, że Wałęsa i Kaczyńscy wydawali się jednością. M.in. dlatego wielu ludzi się wówczas Wałęsy bało, bo mieli obawy wobec radykalizmu Kaczyńskich, którzy chcieli działać po prostu tak, jakby rokiem bezpośrednio poprzedzającym rok 1990 był 1939. Tacy politycy wydawali się szaleńcami wówczas i wydają mi się takimi nadal. Tak czy inaczej mimo całej dekady ideologicznej dyktatury Gazety Wyborczej, mocno wewnętrznie zróżnicowana „przedwojenna” strona sceny politycznej istniała i powoli się umacniała. Zwycięstwo PiSu i braci Kaczyńskich pokazało, że tej siły nie można lekceważyć.

Nie chcę się powtarzać, ale jeszcze raz wyrażam opinię, że osobiste intencje braci Kaczyńskich zawsze uważałem za czyste, choć błędne, czego nie mogę powiedzieć o politykach PO, których decyzje są również błędne, natomiast intencje mocno podejrzane.

To, co jednak zrobili bracia Kaczyńscy, to silne przyczynienie się do utrwalenia postaw postmodernistycznych wśród Polaków. Otóż systematycznie podważając autorytet tzw. „autorytetów moralnych” (cholerka, od podstawówki nie miałem autorytetów!) lansowanych przez Gazetę Wyborczą i z kolei lansując własne modele do naśladowania często mocno koloryzując ich rolę w obalaniu komunizmu, sprawili, że tacy urodzeni postmoderniści jak ja, a i młodzi raczkujący zwolennicy relatywizmu powszechnego, znaleźli potwierdzenie na to, że nikomu i niczemu ufać nie można, a jak ktoś buduje „legendę” to należy go/ją od razu sprowadzić na ziemię i wszelkie bajki wybić z głowy. Zwolennicy legendy Wałęsy, pani Krzywonos, i in. mogą się oburzać. Również Jarosław Kaczyński może się oburzać na to, że ktoś podważa legendę jego brata, którą on sam tak usilnie tworzy. Dobrze jest, że różne strony sceny politycznej szachują się nawzajem i neutralizują nadęcie i patos. Uważam bowiem, że ludziom potrzebne jest myślenie i twarde stąpanie po ziemi a nie żadne mity. Nie bójmy się prawdy historycznej, bo historia już była i nic z nią nie jesteśmy w stanie zrobić (oprócz tworzenia fałszywej opowieści). Zajmijmy się raczej przyszłością a wyzwań, jakie ona stawia, naprawdę nie brakuje. Ostatnią polską legendą niech może pozostanie ta o smoku wawelskim.

A mój patron, król węgierski Wajk, któremu dano na chrzcie Stefan (to po świętym Szczepanie!), był władcą krwawym i okrutnym. I o tym też wyczytałem jeszcze w drugiej klasie podstawówki.

środa, 1 września 2010

METRO W KAŻDYM MIEŚCIE

Deficyt i zadłużenie, bałagan w finansach publicznych, a życie życiem! Dzisiaj moja żona i znajomi w Białymstoku i w innych miastach przeklinali potworne korki na ulicach. Własny samochód w dużym mieście zaczyna być pomyłką. Komunikacja miejska w postaci autobusu to jeszcze większa porażka.
Musimy budować metro!

Ja wiem, że Warszawa ma problem z pieniędzmi na drugą nitkę. Nawet nie wiem, czy absolwent mojego liceum, minister Cezary Grabarczyk podjął już decyzję, czy dać państwowe pieniądze na drugą nitkę metra w Warszawie, czy też na dworzec Łódź Fabryczna w naszym rodzinnym mieście, ale tak czy inaczej, rozbudowana sieć metra jest niezbędna w Warszawie, Łodzi, Poznaniu, Krakowie i również w Białymstoku!

To brzmi jak szaleństwo, choć plany łódzkiego metra były opracowne już w latach 70. ubiegłego stulecia. Nadchodzą jednak takie czasy, że jeżeli sieci metra nie powstaną w dużych miastach, zostaną one totalnie sparaliżowane!

Obok poszukiwania, opracowywania technologii i wykorzystania nowych źródeł energii, metro w każdym polskim mieście staje się po prostu palącą koniecznością. Na to pieniądze MUSZĄ się znaleźć. Jeśli polityk ubiegający się o głosy obywateli miast nie ma w planach metra, niech się da postawić za życia w muzeum, bo tylko tam będzie z niego pożytek.

Jeżeli czytają to ludzie młodzi, niech już kierują swoje myśli, uczucia i energię zarówno fizyczną jak i emocjonalną na ten projekt. Fajnie mieć stadiony, świetnie mieć teatry dramatyczne i operowe, a nawet gmach jakiegoś ekstrawanganckiego architekta z Toronto, ale bez metra w mieście, to miasto umrze na zator! Na to nie możemy pozwolić.

"Spontan" w polityce, czyli śmiechu warte

To, że Jarosław Kaczyński posługuje się inną narracją historyczną od swoich byłych kolegów z „Solidarności”, wiemy nie od dziś. W świetle ostatniej decyzji sądu w sprawie Wałęsa kontra Wyszkowski wolno oficjalnie nazywać „legendę” polskiego Sierpnia „Bolkiem” i esbeckim szpiclem. Jako historyk z pierwszego wykształcenia jestem absolutnie za odkryciem faktów, choćby nie wiem jak były niewygodne dla wszelkiego rodzaju „legend”. Dopóki spór się toczy na konferencjach naukowych historyków wszystko jest dozwolone, ponieważ poważnie traktujący swoją pracę naukowcy, jak wierzę, będą robić wszystko by ustalić fakty. Oczywiście wiem, że historycy nie tylko mają własne poglądy polityczne, ale że sama narracja naukowego tekstu historycznego jest już pewnym założeniem politycznym i nic na to nie poradzimy. Tak działa język, a nauki i dziedziny wiedzy (bo historia nie jest nauką w logicznym znaczeniu tego słowa) poza językiem (logosem!) nie istnieją. Mimo to, historycy przynajmniej udają, że są obiektywni.
Politycy, choćby chcieli, obiektywni być nie mogą, bo czasami musieliby przyznać rację stronie przeciwnej, a to oznaczałoby utratę własnej politycznej tożsamości i politycznej racji (odrębnego) bytu. Jarosław Kaczyński, żeby nie wiem jak Paweł Poncyliusz przekonywał do zmiany retoryki na bardziej pojednawczą, na takie rozwiązanie zgodzić się nie może, bo wtedy musiałby chyba przyjąć zaproszenie (myślę, że cholernie obłudne) Bronisława Komorowskiego do „zgodnej współpracy”, w której PO robiłoby, co chciało i posługiwało się przedstawicielem niedawnej opozycji jako dowodem, że ich polityka jest słuszna. Jarosław Kaczyński musi więc rząd krytykować i to krytykować ostro.
Nie widzę niczego nagannego w krytyce rządu Donalda Tuska, który, jak się okazuje wpędził nas w niezłe tarapaty gospodarcze. Mamy olbrzymi deficyt budżetowy, zadłużenie przekraczające słynne długi Gierka, autostrady i stadiony w proszku, i perspektywę drożyzny spowodowanej podwyższeniem VATu. Biurokracja ma się dobrze, a liczba posłów pozostaje niezmieniona. Rząd, który się mienił liberalnym, z liberalizmem nic wspólnego nie ma, więc jego krytyka jest jak najbardziej uzasadniona.
Problem w tym, że Jarosław Kaczyński atakował PO za liberalizm właśnie, a nie za cokolwiek innego. Pozycja, z której krytykuje rządzącą partię, jest wg mnie błędna i nie jest dla rządu Tuska żadną alternatywą. Hipokryzja i kolesiostwo PO zostałoby zastąpione klerykalno-urzędniczą dyktaturą i powszechną atmosferą podejrzliwości i szukania wrogów.
Próbki myślenia Jarosława Kaczyńskiego cały czas dostają się przy różnych okazjach do mediów. Ostatnio przy przedstawianiu roli swojego brata w strajku sierpniowym. Nie od dziś zresztą połowa ludności mieszkającej w Polsce stoi tam, „gdzie stało ZOMO”, a Bolek nie obalił komuny, tylko się z nią zbratał. Jedynym prawdziwie komunę zwalczającym politykiem w sierpniu 1980 okazuje się być ś.p. Lech Kaczyński. Nigdy się nie posunę do totalnej negacji jego roli w tamtych wydarzeniach, jak to często robią zaciekli wrogowie PiSu, ale w wystąpieniach Jarosława Kaczyńskiego proporcje ulegają wyraźnemu zachwianiu. Nie mam dowodów na to, że przywódcy opozycyjni z końca lat 80. ubiegłego stulecia nie mieli epizodów współpracy z SB, albo że się potem nie dogadywali z komunistami co do podziału wpływów w postkomunistycznej Polsce. Uważam, że dzięki temu uniknęliśmy rozlewu krwi. Zmiana ustroju nastąpiła więc niejako w umysłach wszystkich, natomiast personalnie faktycznie czołówka PZPR przedzierzgnęła się w kapitalistów, a ideowi gołodupcy pozostali gołodupcami. O tym trzeba mówić i pisać, ale historią należy się posługiwać bardzo ostrożnie. Jeżeli ktoś nawet w najlepszej wierze mija się z prawdą, to tym boleśniejsze jest tego faktu zdemaskowanie, bo ośmiesza samego obrońcę szlachetnych wartości. Cel bowiem uświęca środki tylko wtedy, kiedy jesteśmy pewni zwycięstwa. Kiedy gra się toczy, nigdy nie wiemy, kto i kiedy nas sprawdzi.
Zmierzam oczywiście ku wystąpieniu Henryki Krzywonos, która dała Jarosławowi Kaczyńskiemu prztyczka w nos wytykając mu gadanie „pierdół”. Cała pro-peowska Polska zapiała z zachwytu, jak ta „prosta kobieta”, która w sierpniu 1980 roku odważnie zatrzymała tramwaj i przystąpiła do stoczniowego strajku, tak samo odważnie i tak samo spontanicznie (!) przeciwstawiła się wielkiemu Jarosławowi Kaczyńskiemu. Ze strony zwolenników PiS z kolei posypały się głosy gwałtownej krytyki od oskarżeń o działanie na zlecenie, przez zarzut głupoty po niewybredne wycieczki pod adresem wyglądu zewnętrznego pani Henryki. Podobno niedługo ma się ukazać jej książka ze wspomnieniami, więc niektórzy oskarżyli ją o chęć wypromowania swojej osoby a przez to swojego towaru na rynku czytelniczym.
Pierwszą moją reakcją był spontaniczny podziw dla dzielnej tramwajarki, a obecnie zastępczej matki, ponieważ jej wystąpienie faktycznie zrobiło wrażenie zaimprowizowanego. Telewizja ma jednak to do siebie, że daje i odbiera. W południe wydawało się, że świetnie się stało, że „prosta kobieta” utarła nosa nadętemu Kaczyńskiemu. Wieczorem jednak cała Polska mogła zobaczyć panią Krzywonos w towarzystwie Jolanty Kwaśniewskiej, która otwartym tekstem przyznała się do zainspirowania Henryki, z którą jest na „ty” (od jak dawna?) do owego „spontanicznego” wystąpienia. Kto tu z kim pogrywa i w co? Chyba mimo wszystko wszyscy wiemy kto i w co. Partia władzy przechwytująca ludzi lewicy. Jawna współpraca pseudoliberałów z postkomunistami i takie prymitywne sztuczki jak wystąpienie pani Krzywonos. Wcale się nie dziwię zwolennikom PiSu, że opisują polską rzeczywistość polityczną jako postkomunistyczny spisek. Problem jednak tym, że Jarosław Kaczyński ani jego partia nie stanowią żadnej poważnej alternatywy dla tego bagna. PiS deklaruje się jako obrońca ekonomicznie wykluczonych i zarzuca PO poświęcenie zbyt małych środków na cele socjalne. Tymczasem prawda jest taka, że nadchodzą ciężkie czasy i wydatki trzeba ciąć, a pieniędzmi gospodarować oszczędnie, a nie miłosiernie. Tego jednak głośno nie powie żadna partia – ani ta utrzymująca się przy władzy, ani ta o nią się ubiegająca. To są niestety „uroki” systemu, polegającego na okresowym podlizywaniu się wyborcom.