czwartek, 31 grudnia 2009

Zamiast podsumowania roku

Koniec roku powinien skłaniać do refleksji nad przemijaniem oraz do podsumowań wszelkich. Pracujący w szkolnictwie wszystkich szczebli rzadko myślą w kategoriach roku kalendarzowego. Jesteśmy przecież dopiero w końcówce pierwszego semestru. Pokazuje to, jak bardzo umowne jest mierzenie czasu. Niedawno mój były uczeń, Michał Adamowicz, składał życzenia swoim współwyznawcom z okazji nowego roku – 1431. Wyznawcy prawosławia rok co prawda będą mieli ten sam, ale nadejdzie on jak zwykle z poślizgiem. Co to w ogóle znaczy ten cały koniec starego i początek nowego roku? Tak naprawdę tylko tym, że ludzie, zamiast iść spać, żeby być wypoczętymi na drugi dzień, będą czuwać do dwunastej w nocy, przeważnie przy alkoholu, wielu z nich tańcząc, inni tylko siedząc i jedząc itd. itp.

Nie chcę też niczego podsumowywać z tego względu, że taki zabieg tworzy bardzo złudne wrażenie dopełnienia się pewnych spraw – pomyślnego (lub niepomyślnego) końca. Autorzy tekstów narracyjnych mają niejako obowiązek doprowadzić swoje powieści czy opowiadania do jakichś konkluzji, po których czytelnik wie „jak się rzecz skończyła”. Podobnie jest z filmami. Tymczasem potem ktoś dopisuje dalszy ciąg, ktoś kręci sequel filmu, który skończył się dobrze, a w tej dokręconej części okazuje się, że potem wszystko się znowu na złe obróciło. A wszystko po to, żeby podsumować ów sequel znowu jakimś happy endem (o ile jest to film hollywoodzki).

Życie, dopóki trwa, to nieustanna sekwencja wydarzeń przechodzących w kolejne wydarzenia. Co więcej, jest to niekończący się strumień myśli, których nie da się wyłączyć nawet na pięć minut. Myślami porządkujemy sobie rzeczywistość na własny użytek, włącznie z poczuciem i pomiarem czasu. Koniec oczywiście następuje, ale niekoniecznie przypada on na koniec roku.

Nie ma co podsumowywać roku, bo wiele spraw świata, kraju, rodzin i poszczególnych ludzi jest w toku. Życzę w związku z tym wszystkim, żeby owe sprawy toczyły się dla wszystkich w pomyślnym kierunku. Nie piszę „pożądanym”, bo wiadomo, że kierunek pożądany przez jednych pozostaje w całkowitej sprzeczności z kierunkiem pożądanym przez innych. Dlatego, życzę wszystkim i sobie, żeby sprawy szły dobrze dla wszystkich. Oznacza to, że gdzieś we mnie tli się wiara, że jest to możliwe, choć fakty nieubłaganie temu przeczą.

Życzę wszystkim, żebyśmy systematycznie szli w kierunku szczęścia, szacunku i życzliwości wobec siebie nawzajem.

wtorek, 29 grudnia 2009

Na marginesie życiorysu Franka Sinatry (na samym skraju marginesu)

Błędne łączenie przyczyn i skutków, doszukiwanie się przesłanek pewnych zjawisk tam, gdzie ich nie ma, albo ich związek z nimi jest czysto przypadkowy, to zmora nauk humanistycznych i społecznych. Właściwie jej istnienie podważa samą zasadność nazwania tych dziedzin naukami. Rozważania na temat kultury i jej wpływu na gospodarkę, życie społeczne i szczęście jednostek są niezwykle pasjonujące i uwielbiam je, ale zdaję sobie równocześnie sprawę z tego, że zajmowanie się tymi zagadnieniami to balansowanie na cienkiej nitce, bo w każdej chwili ktoś może podważyć każdą, na pierwszy rzut oka niepodważalną, obserwację. Podstawowe kryterium naukowości, jakim jest powtarzalność danego prawa, jeśli chce być prawem nazywane, w każdych warunkach, w życiu społecznym może się okazać absolutnym niewypałem, ponieważ co jakiś czas ludzie (nie historia, nie historia, bo to już jest gadanie metaforami, a te tylko jeszcze bardziej zaciemniają obraz rzeczywistości) zaskakują innych ludzi zachowaniem zupełnie nieprzewidywalnym.
Stosunkowo wysoki stopień prawdopodobieństwa nastąpienia posiadają zjawiska psychologiczne na poziomie jednostek, choć i tu kontrowersji jest mnóstwo. Tam, gdzie naukowcy próbują wyabstrahować jakieś prawo w zachowaniu większych grup ludzi, ryzyko jest już większe. Przyczyną tego stanu rzeczy jest to, że ludzie pomimo pewnych cech niezmiennych, takich jak dążenie do zapewnienia sobie pożywienia, dachu nad głową i zaspokojenia potrzeb seksualnych (itd. itd. patrz hierarchia potrzeb Maslowa), wbrew pozorom nieustannie się uczą i choć nieraz wydaje się, że doświadczenia poprzednich pokoleń (historia) niczego ich nie nauczyły, to jednak mimo swojej powolności, zmiany następują. Dlatego uważam, że czegoś, co znowu metaforycznie nazywamy kulturą, nie wolno rozpatrywać jako coś niezmiennego, co należy za wszelką cenę chronić i w całości utrzymać. Po tysiącu lat zastoju, może nastąpić zmiana w myśleniu. Oczywiście zupełnie inną kwestią pozostaje, czy będzie to zmiana na lepsze, czy gorsze.
Problemem metodologicznym z kolei jest pytanie, na ile precyzyjnie nauka (znowu hipostazowanie) jest w stanie wyciągnąć wnioski z obserwacji tych zmian. Śmiem twierdzić, że pomimo pewnych prób (Hegel, Marks, Spengler, Toynbee, Huntington), wszelkie próby „naukowego” czyli strukturalnego ujęcia charakteru, częstotliwości czy tempa rozwoju kultury są skazane na niepowodzenie.
Jeżeli do tego dorzucimy przykłady kilku hucpiarzy, którzy dla taniego poklasku publikują książki o tak chwytliwym a oszukańczym tytule, jak „Koniec historii”, to możemy kompletnie stracić wiarę w sensowność tego, co w ogóle robią luminarze dziedzin wiedzy nie będących naukami ścisłymi.
Pokusa skojarzeń i powiązań pewnych zjawisk jest jednak zbyt silna, żeby ją zupełnie odrzucić jako nienaukową. Mnie osobiście do pasji doprowadzają proste „ludowe” skojarzenia typu: „Murzyn, a więc leniwy”, albo „Żyd, więc oszust”. Tutaj jednoznaczne związki koloru skóry czy przynależności religijno-etnicznej z pewnymi negatywnymi cechami charakteru, prowadzą do krzywdzących stereotypów, bo choćby 90% danej populacji potwierdzało takie obserwacje, nikt nie rodzi się leniem ani oszustem.
Wychowanie, a więc wyrastanie w pewnych wzorcach kulturowych, wydaje się jednak czynnikiem na tyle istotnym w kształtowaniu postaw kolejnych pokoleń, że nie można go zbagatelizować. Nie mam tu tylko na myśli formalnego systemu oświatowego, a więc szkolnictwa na wszystkich szczeblach. Na proces wychowawczy wpływ mają przecież również rodzice, dziadkowie, sąsiedzi, rówieśnicy czy idole. Znowu jest to proces niezwykle fascynujący, ale równocześnie badanie go zawsze pozostanie metodologicznie ryzykowne, jeżeli będziemy mu chcieli nadać charakter naukowy.
Uważam, że Francis Fukuyama, ten sam, którego nazwałem poszukiwaczem taniej popularności i hucpiarzem, przytoczył w jednym ze swoich artykułów pewien przykład, który daje do myślenia. Otóż pewien ojciec-mafioso każe swojemu synkowi wspiąć się na drzewo, a potem skoczyć, obiecując mu, że go złapie. Dzieciak spada na ziemię robiąc sobie bolesną krzywdę, bo ojciec obietnicy nie spełnia. Czego uczy Sycylijczyk swojego dziecka? Że nikomu nie wolno ufać, nawet własnemu ojcu. Nikomu! Można więc zaryzykować stwierdzenie, że Sycylijczycy nie są w stanie ze sobą współpracować, a w konsekwencji niczego razem zbudować, bo sobie nawzajem nie ufają, natomiast swoje wzajemne relacje kształtują na zasadzie podporządkowania się silniejszemu i podporządkowania sobie słabszych.
W ramach świątecznego relaksu czytam sobie nieautoryzowaną biografię Franka Sinatry (Kitty Kelley, His Way: The Unauthorized Biography of Frank Sinatra). Na jednej z pierwszych stron znajduję stare sycylijskie przysłowie „Do not make your child better than you are”! Czyli tzw. „mądrość narodów” (na to określenie przysłów ludowych otwiera mi się nóż w kieszeni) utrwala zacofanie i biedę, ponieważ widocznie nie godzi się, żeby dzieci miały lepiej niż rodzice i dziadkowie. Niewiarygodne. Co byśmy nie mówili o nas jako narodzie, w rodzinach, które nie reprezentują patologii społecznej, panuje przekonanie, że dobrzy rodzice robią wszystko, żeby dzieci miały lepiej niż oni. Tak samo myślą Niemcy, czy Amerykanie i to jest zdrowe, bo postęp pojęty jako coraz lepsze życie kolejnych pokoleń jest zdrowy.
Do pewnych regionów zmiany docierają z opóźnieniem. Np. Suwalszczyzna pozostawała za pozostałymi regionami jeszcze w czasach przedhistorycznych (czyli w epokach, w których nie było źródeł pisanych – pamiętam to akurat z zajęć z archeologii na I roku historii). Podlasie i Podhale produkuje coraz to nowsze pokolenia emigrantów. Przyjrzenie się formacji kulturowej ludzi stamtąd pochodzących zapewne dałoby jakieś wytłumaczenie ich postawy.
Niemniej nie powinniśmy wyciągać zbyt pochopnych wniosków. Może jeszcze nie jutro, ale może kiedyś w jakiejś przyszłości ludzie przestaną myśleć o swoich regionach jako miejscu biedy i zacofania, i zamiast z nich uciekać, zaczną je po prostu przekształcać. Myślę, że na Sycylii już dziś jest duży odsetek ludzi, którzy chcą lepszej przyszłości dla swoich dzieci. Kultura, bowiem, nie jest czymś niezmiennym, a ludzie mogą szkodliwe nawyki i sposoby myślenia odstawić do lamusa. Jak długo ten proces będzie przebiegał, tego już nawet najmądrzejsi socjologowie, historiozofowie czy futuryści nie są w stanie przewidzieć.

sobota, 26 grudnia 2009

"Opowieść wigilijna"

Moi drodzy Czytelnicy. Serdecznie Was pozdrawiam w dniu świętego Szczepana, czyli w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia. Dziś proponuję fragment mojej powieści pt. "Pamiątki Żuberskiego", którą planuję skończyć w przyszłym roku. Jest to część rozdziału poświęconego małżeństwu głównego bohatera. Wszelkie podobieństwa do postaci rzeczywistych są oczywiście wcale nieprzypadkowe (nie cierpię hipokryzji), choć oczywiście niczego nie należy brać dosłownie ;) Życzę miłej lektury.

"Wigilia u teściów"
Uwielbiałem Wigilie w domu teściów. Nasze też były tradycyjne i wspaniałe, ale nie aż tak, ponieważ po śmierci dziadków z obydwu stron, z całej rodziny zostali tylko rodzice moi i ja, więc nasze wieczerze były kameralne i wyciszone, choć przez to wcale nie mniej ciepłe, rodzinne i świąteczne. U teściów spotykało się więcej osób, ponieważ Małgosia moja miała starsze rodzeństwo. Szwagier, Artur, poszedł w ślady ojca i też jest inżynierem budownictwa. Na Wigilii pojawia się zawsze ze swoją żoną, Elżbietą, i dwiema córkami. Siostra Małgosi, Magda, również przychodzi z mężem, Robertem, który pracuje na giełdzie, i trójką dzieci – dwoma chłopcami i dziewczynką. Dzisiaj te dzieci to już dorośli ludzie, ale nadal przychodzą do dziadków na Wigilię, więc Święta u Karpowiczów to potężna impreza.

Na pierwszej Wigilii u teściów również wszyscy stawili się w komplecie. Małgosia i ja oczywiście nie mieliśmy jeszcze dzieci. Teściowa, Teodora, czyli Todzia, jak mówił na nią teść, jest osobą pojmującą rolę kobiety w domu bardzo tradycyjnie, więc kilka poprzednich dni oraz cała Wigilia do czasu wieczerzy zeszły jej na sprzątaniu i gotowaniu. Ale efekt faktycznie wart był tej pracy. Stół prezentował się bajecznie. Przepisowe 13 potraw, każda postna, choć diabelnie smaczna. Kiedyś nawet pomyślałem sobie, że gdyby codziennie była Wigilia Bożego Narodzenia, bez problemu zostałbym wegetarianinem. Jako zupę, teściowa podawała barszcz czerwony gotowany na grzybach i naturalnym kwasie buraczanym, z uszkami nadziewanymi grzybami. W moim domu rodzinnym wigilijną zupą była grzybowa. Słyszałem, że w innych regionach Polski jadłospisy wigilijne nieco się różnią od siebie nawzajem, ale to tylko świadczy o tym, że tradycja jest wciąż żywa i nie zastygła w jakiejś dawnej formie. Ja i owszem, słyszałem, że dzisiaj niektórzy podają na wigilijny stół nawet japońskie sushi, ale to już jest przesada i nienaturalne narzucanie elementów obcej kultury. Z drugiej strony nie wyobrażam też sobie rezygnacji z tradycyjnej choinki, która przywędrowała do Polski jakieś 150 lat temu z Niemiec, i przywrócenia w jej miejsce staropolskiego snopa. Niestety, nawet tradycja ulega modyfikacjom.

Teść mój lubił podczas Wigilii nie tylko pojeść (oczywiście alkoholu na stole nie było) i pośpiewać kolędy, a trzeba przyznać, że teściowie moi ze swoimi dziećmi pięknie stare nasze pastorałki wykonywali. Inżynier Karpowicz uwielbiał o tradycjach polskich rozmawiać, co dawało mu pretekst do wyniesienia Polski i jej szlachetnych obyczajów ponad wszystkie inne kraje świata, nadania jej rangi wyjątkowej i niemożliwej do podrobienia. Czasami ja albo szwagier lubiliśmy delikatnie sprowokować teścia, wypowiadając się nieco krytycznie na temat obiektu jego wypowiedzi. On się na krótko oburzał, nazywał nas smarkaczami, ale doskonale wiedział, że również lubimy te jego monologi, bo dawały nam niekłamane poczucie dumy z przynależności do najwspanialszego narodu na świecie. W czasach, gdzie nieodpowiedzialni politycy wewnątrz kraju i jawni bądź niejawni wrogowie zewnętrzni zmówili się, że na Polskę naszą psy wieszać i od czci ją odsądzać, słowa ojca mojej Małgosi działały jak balsam na duszę. Wszystko było tak jak trzeba, na swoim miejscu. Cieszyliśmy się poczuciem bezpieczeństwa, ciepła i miłości, a wszystko to dzięki Jezuskowi, który na świat przyszedł i przyniósł ludziom, a szczególnie nam, Polakom, nadzieję na zbawienie i szczęście wieczne.

- W innych krajach w ogóle nie ma tradycji wieczerzy wigilijnej – mówi teść podczas mojej pierwszej Wigilii z Małgosią. – Angielskie dzieci na ten przykład tylko te pończochy wieszają przy kominku i idą spać. Świętują dopiero w pierwszy dzień. A my spotykamy się rodzinnie, bez alkoholu i cieszymy się Świętami, które tak naprawdę nadejdą dopiero o północy. Atmosfera pełnego nadziei czuwania jest chyba najpiękniejszym uczuciem, jakie człowiek potrafi przeżyć. Oczywiście poza miłością. Czekamy na pierwszą gwiazdę na niebie. Czy to nie piękne? Ćwiczymy umiejętność czekania. Myślę, że gdyby ktoś zinterpretował wieczerzę wigilijną pod względem psychologicznym, na pewno doszedłby do wniosku, że spełnia ona niezwykle ważną rolę dla psychicznej kondycji człowieka.

Jakiś diabeł chyba podsunął mi wtedy myśl, że Żydzi tak mają co piątek wieczór, też czekają na pierwszą gwiazdę i pewnie są jeszcze zdrowsi psychicznie, bo ćwiczą się w ten sposób co tydzień, a nie tak jak my tylko raz w roku. Na szczęście zachowałem tę swoją refleksję dla siebie. Nie dlatego, że rozgniewałbym teścia, ale zepsułbym tę cudowną atmosferę spotkania, podczas którego wszyscy się ze wszystkimi zgadzają.

- A spójrzcie na wymowę tego pustego talerza na stole. Wszyscy wiemy, że przeznaczony jest dla nieznajomego wędrowca, który może niespodziewanie pojawić się przy naszym stole i poprosić o strawę. Wtedy żaden Polak takiemu człowiekowi nie odmówi jedzenia i ciepła domowego ogniska. Znajdźcie mi inny taki kraj, w którym tak traktuje się biednych. W takiej Ameryce, na przykład, gdzie pieniądz wyznacza wartość człowieka, gdzie biednego traktuje się jak śmiecia, no bo skoro się nie dorobił to nic wart nie był. Wielkie mamy szczęście, że żyjemy w Polsce, gdzie ludzie nie zatracili jeszcze ducha miłosierdzia i zwykłej ludzkiej przyzwoitości.

Na kolejnych Wigiliach byłem już przyzwyczajony to tych monologów teścia. Wtedy jednak z trudem powstrzymałem się od parsknięcia śmiechem, ponieważ myślałem, że teść mój świadomie zgrywa się i księżowski styl naśladuje. Zrozumiałem jednak, że on mówił zupełnie poważnie, za obowiązek i zaszczyt sobie poczytując nauki patriotyczno-moralne przy stole wigilijnym wygłaszać.

Na początku wieczerzy teść odczytywał fragment ewangelii wg św. Łukasza o narodzeniu Pana, potem każdy z każdym łamał się opłatkiem i składał życzenia. Było bardzo miło, choć nie przepadałem za życzeniami od teściowej. Teodora Karpowiczowa zazwyczaj bowiem nie życzyła człowiekowi tego, co by on sam za przyjemne i dobre uważał, ale wyrażała własne życzenia wobec zachowania tej osoby. Np. mnie zawsze życzyła, żebym się gustowniej ubierał i żebym przestał palić papierosy. Nauczyłem się jednak przygryzać język i przez zaciśnięte zęby mówiłem:

- Mamie też życzę zdrowia i wszelkiej pomyślności.

Te życzenia przeciągały się czasem i do pół godziny, co czasami do szewskiej pasji mnie doprowadzało, ponieważ po całym dniu postu rad bym do stołu zasiadł i coś zjadł, ale z kolei teść uwielbiał każdemu z osobna wygłosić homilię.

- Życzę ci, moja droga, zdrowia – zaczynał, zwracając się np. do Małgosi, - bo zdrowie to niezwykle ważna sprawa w życiu człowieka. Jak jest zdrowie, to wszystko jest, i szczęście i pieniądze i …

Teść potrafił dziesięć minut wyliczać zalety posiadania zdrowia. Ale nie był to koniec, ponieważ kiedy życzył komuś miłości, ten ktoś musiał wysłuchać kolejnego uzasadnienia potrzeby miłości na tym świecie.

Kiedy w końcu skończył się opłatek i życzenia, rzucaliśmy się na barszczyk z uszkami, a zaraz potem na pierogi z grzybami i kapustą. Ze wszystkich potraw wigilijnych najbardziej lubiłem karpia w galarecie o lekko słodkim smaku. Ktoś mi kiedyś powiedział, że tak przyrządzona ryba to karp po żydowsku, ale gdzieżbym śmiał w katolickim polskim domu użyć takiej nazwy.

- To jest karp po karpiowiczowsku – żartowała teściowa moja, Teodora Karpowiczowa.

Zdążyliśmy podczas owej pierwszej mojej Wigilii u teściów, zjeść karpia i popróbować śledzi oraz smażonych borowików, kiedy z przedpokoju doszedł nas dźwięk dzwonka u drzwi.

- Oho, czyżby to Święty Mikołaj? – wykrzyknął radośnie szwagier, który z wizyty wynajętego studenta przebranego za wielkiego krasnala z reklamy Coca-Coli a nazywającego się imieniem świętego biskupa z Myrry w Azji Mniejszej cieszył się chyba bardziej, niż jego córki.

Teściowa, która poszła otworzyć, nagle krzyknęła z przedpokoju.

- Stefan, mógłbyś pozwolić na moment.

Teść ruszył w kierunku drzwi, w których stał jakiś siwy mężczyzna w starym ubraniu. Obserwowałem całą sytuację, bo siedziałem akurat przy drzwiach do przedpokoju, więc mogłem spokojnie się odchylić i wszystko widzieć. Człowiek, który wyglądał na żebraka mówił coś niewyraźnie, za to teścia słychać było doskonale.

- Wie pan, właśnie siedzimy z rodziną przy stole, są Święta. Niech pan się uda może do przytułku, albo do kościoła. Tak, do kościoła. Wiem, że nasz proboszcz organizuje Wigilię dla bezdomnych. Niech pan to weźmie i wesołych Świąt.

Teść wyjął z kieszeni banknot stutysięczny (na dzisiejsze pieniądze było to ok.10 złotych) i wcisnął staremu biedakowi. Tamten wymamrotał jakieś podziękowanie, zaś teść zamknął drzwi.

- Dziadku, czy to był Mikołaj? – krzyczały dzieci.

- Nie, kochani, to jeszcze nie był Mikołaj. Mikołaj przyjedzie za jakieś pół godziny, bo przecież musi jeszcze całe mnóstwo dzieci obdarować na całym świecie.

- Kto to był? – spytała Małgosia.

- Bezdomny moja droga, bezdomny. Wysłałem go do kościoła, bo słyszałem, że proboszcz robi dla nich jakiś poczęstunek wigilijny.

- Dobrze tata zrobił – odezwała się Magda. – Tam mu będzie najlepiej.

Nie wiadomo po co to powiedziała, bo teść przecież nie szukał akceptacji dla swojej decyzji. W każdym razie do końca naszej wieczerzy Wigilijnej unikaliśmy spojrzeń w kierunku pustego talerza dla niespodziewanego wędrowca.

Potem przyszedł student przebrany za Świętego Mikołaja i przyniósł całe mnóstwo prezentów dla wszystkich. Z tego powodu też bardzo lubiłem i nadal lubię Wigilie u teściów.

Po Pasterce wróciliśmy do domu i teść rozlał po kieliszku krupniku.

- No kochani, już można, na rozgrzewkę. Wszystkiego najlepszego i wesołych Świąt.

Wypiliśmy i udali się na spoczynek. Nie mogłem jednak zasnąć. Już wcześniej, przez całą Pasterkę myślałem o pewnej homilii, jaką usłyszałem jeszcze jako dziecko. Ksiądz opowiadał o pewnym starym ojcu ze wsi, który wziął opłatek i wyruszył w odwiedziny, do swojego syna w mieście. Syn był jakimś bogatym lekarzem, albo dyrektorem i urządzał przyjęcie w swojej willi. Kiedy otworzył drzwi i zobaczył w drzwiach starego wieśniaka, powiedział mu, że ma teraz gości i nie może ojca przyjąć. Biedny starzec odszedł od drzwi wyrodnego syna, zaczął iść i tak szedł, szedł w ten wigilijny wieczór, aż upadł i zamarzł. Rano, w Dzień Bożego Narodzenia, jakiś przechodzień zobaczył zaspę śniegu, a z niej wystającą rękę z opłatkiem.

Po takich myślach na Pasterce nie było dziwne, że całą noc śnił mi się żebrak, który zadzwonił do drzwi teściów. W przerwach między nagłymi przebudzeniami widziałem go jak szedł, upadał i rano ktoś znajdował zaspę śniegu, z której wystawała ręka z banknotem stutysięcznym.

Kiedy nadszedł prawdziwy poranek, wstałem niezbyt wypoczęty. Choć nie musiałem iść do kościoła, bo przecież uczestnictwo w Pasterce zwalnia z obowiązku mszy w pierwszym dniu Bożego Narodzenia, powiedziałem Małgosi, że mam taką potrzebę i pognałem w stronę świątyni, modląc się, żeby nie natknąć się na żadną zaspę z wystającą ręką. Po drodze musiałem wzbudzać nieco zainteresowania nielicznych, na szczęście, przechodniów, bo rozkopywałem każdą kupkę śniegu, jaką napotkałem po drodze. Bezdomnego w żadnej nie było, ale to nie czyniło mnie spokojniejszym.

Idę więc dalej i już prawie do kościoła dochodzę, kiedy widzę mojego żebraka stojącego przed bramą ogrodzenia kościelnego z wyciągniętą ręką. O Boże, co za ulga! Biegnę więc do niego i pięćset tysięcy w rękę mu wtykam. „Ciesz się, starcze, Świętami!” myślę sobie. Jeszcze nigdy chyba tak się nie ucieszyłem z widoku drugiego człowieka.

- O dziękuję, łaskawy panie – mówi starzec i widzę, że odchodzić zaczyna, jakby już na ten dzień użebranych pieniędzy mu wystarczyło. Do tego wyczuwam w tym „łaskawy panie” jakąś kpinę, ironię jakąś. W każdym razie jakiś nieprzyjemny zgrzyt słyszę w tonie żebraka, ale szybko zawstydzam się swoich własnych myśli. Oto sól tej ziemi, prawdziwy ubogi, o których Pan nasz powiedział, że oni posiądą ziemię, wdzięczność uniżoną mi okazuje.

- Proszę powiedzieć, - mówią zdławionym ze wzruszenia głosem. – czy mogę coś dla pana zrobić. W końcu są Święta…

- Wszystko w porządku, proszę pana – odpowiada żebrak. – Ale na mnie już pora, bo od wczoraj mnie tak suszy, że muszę wypić jakiegoś klina.

- Ale skąd pan w Święta Bożego Narodzenia weźmie alkohol, przecież wszystkie sklepy pozamykane – mówię jak automat, bo wówczas w ogóle dziwnym mi się nie wydawało, że taki temat podejmuję, miast się oburzyć i z pogardą starego pijaka opuścić.

- Są takie miejsca, gdzie kupię, spokojna głowa – odpowiada żebrak. – Idzie pan ze mną? Dał mi pan tyle kasy, że obaj się nawalimy jak w Święta przystało. Chodź pan, stawiam!

- Nie, nie, dziękuję – mówię prędko. – Wesołych Świąt panu życzę.

Ale on mnie już chyba nie słyszał, bo znikł w jakiejś obskurnej bramie.

Ja zaś wróciłem lekko i radośnie do domu teściów. Lżejszy o pięćset tysięcy złotych i wyrzut sumienia.


wtorek, 22 grudnia 2009

Miły prezent, czyli kolejny pretekst do myślenia

Wczoraj po powrocie z pracy wyjąłem ze skrzynki przesyłkę od mojego wuja, którego kilkakrotnie wspominałem, ponieważ szanuję jego opinię jako człowieka doświadczonego w prowadzeniu własnego biznesu od czasów głębokiej komuny. Z wujem łączy mnie zainteresowanie historią Łodzi, ponieważ miasto to, pomimo niekorzystnego image’u, jaki sobie o nim wyrobili nasi rodacy z innych regionów kraju, zasługuje na miejsce w podręcznikach szkolnych jako wzór niesamowitej dynamiki rozwoju i to rozwoju, wbrew pozorom, wcale nie dzikiego i bezładnego, ale bardzo dobrze przemyślanego.

Wielka więc była moja radość, kiedy okazało się, że przesyłka zawierała „Opis miasta Łodzi” niejakiego Oskara Flauta. Książka ta to oczywiście reprint, ale oryginał pochodzi z 1853 roku.

Rys historyczny jest niezwykle fascynujący, ponieważ pokazuje jak z miasteczka biskupiego, które przez 500 lat nie zanotowało niczego godnego uwagi, Łódź przekształcona w miasto rządowe (a chodzi o lata 20. XIX wieku, więc jest to rząd Królestwa Polskiego kontrolowanego przez Rosję), w przeciągu kolejnych lat 30 staje się znaczącym ośrodkiem przemysłu włókienniczego, a skądinąd (trochę wcześniej o tym czytałem ;) ) wiadomo, że największy rozwój przypadł na drugą połowę XIX stulecia. O tym jednak Oskar Flatt jeszcze wiedzieć nie mógł.

Kapitalizm dziwiętnastowieczny bardzo często ukazywany jest jako wynik jakiegoś rozpasanego liberalizmu gospodarczego. Nieco dokładniejsze przyjrzenie się faktom pokaże, że jest w tym tylko część prawdy. Otóż nie było tak, że oto przedsiębiorcy z krajów niemieckich spontanicznie napłynęli do Łodzi i w warunkach „wolnej amerykanki” rozbudowali miasto na zasadzie dziko pnącej się winorośli. Wystarczy spojrzeć na dzisiejszy plan ulic tego miasta, żeby bez trudu dostrzec, że rozwój przestrzenny był starannie zaplanowany – ulice (oprócz dzisiejszej Kilińskiego) przebiegają wobec siebie równolegle i prostopadle, co jako żywo przywodzi na myśl Nowy Jork. Przedsiębiorcy dostawali korzystne warunki (zwolnienie z opłat przy obowiązku zabudowy ich w ciągu 2 lat) zajmowania działek budowlanych, co pokazuje jasno, że rozwój Łodzi był planowym działaniem ówczesnych władz. Pozwolę sobie zacytować fragment książki:

Światłe umysły mężów, kierujących wtedy sprawami kraju, jak JO. Książę Z a j ą c z e k Namiestnik ówczesny Królestwa, jak L u b e c k i, M o s t o w s k i, obmyśliły zaradcze środki, które bezzawodność skutku z szybkością wykonania łączyły. Zbudzili nową, uśpioną dotąd strunę pomyślności narodu, zbudzili przemysł, otwarli bramy rękodziełom i fabrykom, a wynikłe rezultata przewyższyły bezwątpienia najśmielsze ówczesne oczekiwania.

Trzeba sobie jasno powiedzieć, że wszyscy ci wybitni mężowie byli lojalnymi poddanymi króla, który był po prostu carem Rosji. Z punktu widzenia hurra-patriotów byli po prostu zdrajcami. Nie namawiali do chwytania oręża i walki o niepodległość. Robili natomiast najlepiej to, co robić wówczas mogli, a dzięki temu niepodległa Polska sto lat później, choć w ogromnej mierze pozostawała krajem rolniczym, to jednak mogła się poszczycić własnym przemysłem. Dlatego jakiekolwiek kontrowersje może wzbudzać postać generała Zajączka (najpierw walczącego po stronie Napoleona, a po jego klęsce wiernie służącemu carowi Aleksandrowi I), czy księcia Ksawerego Druckiego-Lubeckiego (również wiernego poddanego cara), ich pionierskim zasługom wobec polskiego przemysłu nie można zaprzeczyć.

Łódź była i do dziś pozostaje miastem kontrowersyjnym. Jednym z zarzutów wobec drogi rozwoju łódzkiego przemysłu jest to, że został zbudowany i przez dziesiątki lat pozostawał w rękach przedsiębiorców o obcym, niemieckim pochodzeniu. (Wzrost roli ludności żydowskiej to dopiero II połowa XIX wieku, a tak naprawdę dwudziestolecie międzywojenne). Zarzut ten jest dość łatwo odparować. Kto inny niby miałby budować przemysł, skoro nikt się do tego nie zabrał wcześniej, a I Rzeczpospolita nie tworzyła warunków sprzyjających przedsiębiorczości (oprócz Antoniego Tyzenhauza, którego projekt opierał się jednak nie na działaniach wolnorynkowych, a na „państwowych” manufakturach, w której siłę roboczą stanowili zapędzeni do pracy pańszczyźniani chłopi). Znamy przecież podejście szlachty do „łyków”, a i ci ostatni woleli tkwić w starym systemie cechowym, który rozwojowi nowoczesnych form produkcji nie sprzyjał.

Przyjeżdżają więc Niemcy. Oczywiście nie byli to ludzie święci, a ci którzy się wybili na polu sukcesu finansowego nie stanowili raczej wzoru cnót. Wyzysk robotnika był faktem i była to cena za postęp. Kto czytał „Ziemię Obiecaną” Reymonta (gorąco polecam książkę, ale również film Wajdy – są pewne istotne różnice miedzy nimi, ale właśnie dlatego oba dzieła są warte polecenia), ten mógł wykryć, że już wtedy istniało co najmniej kilka podejść do generowania zysku. Przedsiębiorcy stawiający na jakość (współczesny japoński Total Quality Management jest tylko metodycznym usystematyzowaniem czegoś, o czym niektórzy wiedzieli już ponad 100 lat temu) kontra „tandeciarze” dorabiający się na sprzedaży rzeczy tanich ludziom niezamożnym. Wszystkie te zjawiska możemy obserwować i dzisiaj, ponieważ mechanizmy psychologiczne wydają się niezmienne.

Kapitaliści działają więc dla dobra własnego (nie ma się co oszukiwać), natomiast, czy ich działalność zostanie obrócona na dobro wspólne (Adam Smith wierzył, że to się dzieje automatycznie), w dużej mierze zależy od mądrych działań czynników administracyjnych – legislatury i władz państwowych. W XIX wieku polscy poddani rosyjskiego cara postanowili zrobić coś dobrego dla Polski. W swoim działaniu byli konsekwentni. Planowali mądrze, a działali szybko i skutecznie.

Żyjemy w państwie niepodległym, a w każdym razie mniej podległym czynnikom zewnętrznym niż kiedykolwiek wcześniej, poza latami 1918-1939. Nasi współcześni budowniczowie kapitalizmu (mam na myśli polityków, a nie przedsiębiorców) ani trochę nie przypominają „mężów”, którzy przyczynili się do rozwoju ośrodka przemysłowego w Łodzi. Z jednej strony zachęcili drobnych przedsiębiorców polskich do działania, ale jak się wydaje, po to, żeby zaraz potem ich niszczyć, natomiast z drugiej priorytetem stało się przyciąganie kapitału z innych krajów. Przedsiębiorstwa zachodnie, które zainwestowały w Polsce to jednak nie pionierzy przemysłu, jak saksońscy włókiennicy w Łodzi, których majątki zaczęły rosnąć dopiero w tym mieście, ale wielkie międzynarodowe koncerny ze skomplikowanym systemem zarządzania, którego nasze władze w żaden sposób nie są w stanie kontrolować.

Polscy politycy lat 20. XIX wieku nakreślili plan i sprowadzili jego wykonawców. Polscy politycy przełomu XX i XXI wieku, nie wydają się posiadać jakiegokolwiek planu oprócz tego dotyczącego systemu monetarnego. Cała reszta ich kompletnie nie interesuje. Być może się mylę, ale nie wiem, czy ktokolwiek w PO, PiS czy SLD ma jakąś wizję rozwoju polskiego przemysłu. Jak na razie to, co się da zaobserwować z punktu widzenia ekonomicznego ignoranta, to oddanie walkowerem wszelkiej inicjatywy w tym względzie. Na razie więc powtórka dziewiętnastowiecznego sukcesu Łodzi nie wydaje się prawdopodobna.

Nie od dziś narzeka się, że programy nauczania historii w polskich szkołach eksponują działania typowo polityczne z naciskiem na militarne klęski. Historia gospodarcza traktowana jest po macoszemu. W podręcznikach rozdziały jej poświęcone są nudne. Nauczyciele historii sami się historią gospodarczą nie interesują, ponieważ uważają, że o wiele bardziej podniecające są opowieści o królach, powstańcach i zdrajcach. Dlatego postuluję, żeby najpierw ktoś w ministerstwie oświaty wyszedł z inicjatywą szkolenia wojewódzkich metodyków historii w kierunku eksponowania historii gospodarczej Polski i świata. Takie działanie powinno zaowocować w postaci bardziej wciągających lekcji historii gospodarczej w szkołach na wszystkich szczeblach.

Co ciekawe, dzieci i młodzież, którzy nie lubią się uczyć o trójpolówce czy o budowie Gdyni w szkole, bardzo chętnie chłoną opowieści własnych dziadków, którzy niezbyt dobrze może pamiętają już nazwiska poszczególnych polityków, ale za to doskonale pamiętają warunki życia, jakich doświadczyli, a to przecież jest kawał historii gospodarczej. Wiele tu oczywiście zależy od poglądów politycznych owych dziadków. Ja wywodzę się z rodziny o lewicowych poglądach, więc to co mi utkwiło w pamięci babci Kubiakowej (tej łódzkiej babci), to bezrobocie, albo praca tylko przez trzy lub dwa dni w tygodniu (lata recesji!), demonstracje robotnicze i policja na koniach je rozpędzająca. Niemniej opowieści te zachęciły mnie do lektur dających szerszy ogląd sytuacji, nie tylko z punktu widzenia robotnika.

W każdym razie moim marzeniem jest, żeby dzieci w szkołach naprawdę doświadczyły tego, że historia magistra vitae est, a to najlepiej pokazać na konkretach – rozwoju (albo zacofaniu) własnego miasta, a nawet ulicy i wyciągnięcie wniosków. Wychodząc od konkretów można przejść do rzeczy bardziej abstrakcyjnych, takich jak np. rząd w Warszawie ;) :D

sobota, 5 grudnia 2009

"Aleksander"

Telewizja Polska pokazała dziś film o Aleksandrze Wielkim. Od dawna już wiem, że do pewnych obrazów trzeba dojrzeć i popatrzeć na nie spokojnie nastawiając się na to, co w nich dobre. Kiedy „Aleksander” wszedł na ekrany kin, stwierdziłem z właściwą sobie zarozumiałością, że jest to typowa hollywoodzka komercyjna produkcja, która jak to zwykle z hollywoodzkimi produkcjami bywa, niewiele ma wspólnego z prawdziwą historią. No niestety, żebyśmy nie wiem jak się starali, gdyby jakikolwiek powieściopisarz, scenarzysta czy reżyser filmowy chciał odtworzyć rzeczywistość, byłaby ona nie do strawienia przez przeciętnego konsumenta kultury popularnej. Prawdziwe życie, nawet to należące do niezwykłych ludzi, składa się z ogromnej liczby dni rutyny i czynności dla postronnego obserwatora dość nudnych. Niemniej do dziś o Aleksandrze uczymy w szkołach i myślę, że to dobrze.

My, Polacy, lubimy ostatnio krytykować postaci z własnej historii. Niezwykłą satysfakcję sprawia niektórym ludziom „odbrązawianie” legend itd. itp. Sam lubię podejść do historii z trzeźwym spojrzeniem i przeanalizować nasze chwile chwały na chłodno, w wyniku czego często aż tak chwalebne się nie okazują, ale nie robię tego w celu zohydzania naszej historii, a raczej w celu wyciągnięcia wniosków i trzeźwiejszego spojrzenia w przyszłość. Nie o tym jednak chcę dzisiaj napisać. To, co mi dzisiaj przyszło do głowy, to jednak myślenie legendami historycznymi. Doskonale przecież pamiętamy (mam na myśli pokolenie moich rówieśników), że w V klasie szkoły podstawowej, zanim zaczęliśmy chłonąć (no może trochę „pojechałem”, niektórzy wcale historii nie „chłonęli”) opowieści o dziejach naszych dzielnych władców Mieszka I, Bolesława Chrobrego, Bolesława Śmiałego czy Bolesława Krzywoustego, którzy za diabła nie chcieli zgiąć karku przed Niemcami (no, mniejsza o to, na ile to była prawda), albo o Władysławie Jagielle, który dał popalić Krzyżakom pod Grunwaldem (też mniejsza o to, że niewiele z tego wynikło), zanim to wszystko zostało nam podane w drugim półroczu, uczyliśmy się o dzielnych Grekach walczących o niepodległość swojej ojczyzny, a raczej ojczyzn – o wielkich Ateńczykach Miltiadesie i Temistoklesie, o dzielnym królu Sparty Leonidasie, który zginął wraz ze swoimi żołnierzami w wąwozie termopilskim. A potem odczuwaliśmy wielką satysfakcję, że spadkobierca Greków, Macedończyk Aleksander, pokonał butnych Persów i skończył z ich imperium. (No dobra, przynajmniej ja to tak odczuwałem).

Podręczniki do historii pomijały i nadal pomijają takie szczegóły, jak to, że Miltiades chcąc załatać „dziurę budżetową” Aten (a raczej apetyty Ateńczyków) zaproponował atak na wyspę Paros, która wg niego zbyt szybko poddała się Persom, a atak ten okazał się porażką i dzielny zwycięzca spod Maratonu skończył życie w więzieniu. Książki do szkoły podstawowej nie wspominały też o jego wcześniejszej służbie najemnej u Persów – wziął udział w ich wyprawie przeciwko Scytom.

Temistoklesa spotkał ostracyzm (ateński zwyczaj wypisywania na glinianych tabliczkach – ostrakach – imion ludzi, których obywatele Aten uważali za niebezpiecznych dla miasta i których należy z niego wypędzić) za sprawą Kimona, syna Miltiadesa, bo Temistokles po pokonaniu Persów uważał, że głównym wrogiem Aten jest Sparta, a Kimon, że nadal Persowie.

Potem była wojna peloponeska, która doprowadziła do skarlenia głównych potęg Grecji – Aten i Sparty. To dzięki temu Filip Macedoński mógł pokonać zjednoczone siły greckie pod Cheroneą. A potem został zamordowany. Do dziś jego śmierć jest tajemnicą, ale faktem pozostaje, że dzięki tej śmierci Aleksander został królem.

To długie wprowadzenie wiedzie do zupełnie innego celu, niż uproszczony wykład z historii. Studiując ten przedmiot na Uniwersytecie Łódzkim dowiedziałem się o tym, że Grecy masowo służyli w perskiej armii. Byli doskonałymi żołnierzami, ale najmowali się Persom i za pieniądze wiernie im służyli. Anabasis Ksenofonta doskonale opisuje, jak to wyglądało. Otóż to całe „odbrązawianie” historii starożytnych Greków bolało mnie tak samo, jak odkrywanie prawdy o naszej rodzimej historii. Co to wszystko znaczy? O historii starożytnych Greków dowiadywałem się nie tylko z podręczników szkolnych, ale z wypiekami czytałem lektury dodatkowe, w czym wielką rolę odegrały „Godziny wieków” Gombricha, o których pisałem kilka miesięcy temu. Dzięki temu stała się mi jeszcze bliższa.

Pamiętam, że w liceum dyskutowaliśmy z naszą nauczycielką języka polskiego, panią profesor Haliną Karolczak, o spuściźnie kultury śródziemnomorskiej. Właściwie to wtedy po raz pierwszy usłyszałem o niej, jako o terminie obejmującym całą kulturę europejską i amerykańską jako spadkobierczynię dziedzictwa starożytnych Greków i Rzymian. Oglądając dziś po raz kolejny film o Aleksandrze Macedońskim po raz kolejny dotarło do mnie (bo to na co dzień gdzieś umyka) jak bardzo jesteśmy (o cholerka, a może to tylko ja jestem… nieeee, myślę, że jest nas jednak spora gromadka) spadkobiercami tożsamości starszej niż Piastowie i starszej niż chrześcijaństwo. Starożytna Grecja została nam zaszczepiona jako pra-ojczyzna, bo przecież nikt z nas słuchając, czy czytając o wojnach grecko-perskich nie utożsamiał się z Persami. Arystoteles, tak samo jak wszyscy współcześni mu Grecy, uważał tych ostatnich za barbarzyńców, kogoś gorszego od Greków. Żebyśmy nie wiem jak bardzo się wypierali pogardy wobec innych kultur, żebyśmy nie wiem jak bardzo uważali się za ludzi tolerancyjnych i otwartych, to myśląc o Grekach i Persach zawsze staniemy po stronie Greków – bez zastanowienia, automatycznie. Nie jest dla nas ważne, że sami grekojęzyczni Macedończycy przez Ateńczyków, Teban czy Spartan uważani byli za barbarzyńców. To są dla nas nieistotne szczegóły – Macedończycy wraz z Grekami (mimo ich częstej wzajemnej wrogości) to „nasi”, a Persowie to ci „obcy”. Potrafimy żyć historią Aleksandra, ale Dariusza, albo jego wielkich poprzedników, Cyrusa, Kambyzesa czy Kserksesa, czy Dariusza Wielkiego jakoś pokochać nie umiemy. Powiem więcej, oni w ogóle nie są dla nas ludźmi z krwi i kości. To jakieś papierowe, dwuwymiarowe, postaci. Nie wiem, jak długo przetrwa takie myślenie, ale to jest wg mnie prawdziwa tożsamość Europy.

O tym wszystkim pisał Ryszard Kapuściński w „Podróżach z Herodotem”. Kwestia „swojskości” kontra „obcości” chyba zawsze pozostanie nierozwiązana i nieraz doprowadzi do wielkich tragedii. To co teraz napisałem nie jest specjalnie odkrywcze, ale jest moje osobiste. Co z tego, że Aleksander był z dzisiejszego punktu widzenia po prostu ludobójcą takim samym jak Asyryjczyk Tiglat Pilesar III (zrobiłem zdjęcie jego płaskorzeźbie w British Museum) przed nim (kto o nim dzisiaj pamięta?) Czyngis Chan, Timur Lenk, czy Adolf Hitler po nim? Tych ostatnich nienawidzimy, a Aleksandra nadal kochamy. Gdzie tkwi sekret? Uważam, że Czyngis Chan i Timur to „obcy” tak samo jak starożytni Persowie, Hitlera uważamy za psychopatę i zwyrodnialca, a Aleksander ... to dla nas po prostu „swój chłopak”, któremu dane było rozszerzyć „naszą” cywilizację na Wschód.

piątek, 27 listopada 2009

Nie masz licencjatu, nie masz prawa uczyć (czyli rzecz bynajmniej nie o maturzyście)

Dzisiaj w pracy uciąłem sobie miłą pogawędkę z moim obecnym starszym kolegą z pracy, a dawnym wykładowcą - Amerykaninem. Gadamy tak sobie o różnych rzeczach, w tym również o tym w jakich miejscach pracujemy. Mój znajomy Amerykanin m.in. uczy angielskiego w społecznym liceum ogólnokształcącym. Okazuje się jednak, że białostockie kuratorium orzekło, iż nie ma on prawa prowadzić zajęć o nazwie "konwersacje" w liceum ponieważ nie ma ... licencjatu. Od razu spieszę wyjaśnić, że przyjechał do Polski prawie 20 lat temu z amerykańskim BA, natomiast już tutaj zdobył tytuł magistra z filologii angielskiej, a następnie doktora filologii angielskiej! Native speaker z polskim doktoratem z filologii angielskiej nie ma prawa uczyć konwersacji w języku angielskim, bo nie ma licencjatu. Kiedy to usłyszałem o mało nie spadłem z krzesła. Moja głowa okazuje się zbyt mała, żeby pomieścić taki bezmiar głupoty. Białostockie kuratorium poradziło mojemu znajomemu odwołać się do ministerstwa!

Żyję w Polsce całe życie, przeżyłem najpiękniejsze jego lata pod rządami komunistów (nie dlatego najpiękniejsze, że pod ich rządami, ale dlatego, że byłem po prostu młody), więc niby nic mnie nie powinno dziwić. Ludzie stanowiący prawo, a potem ci, którzy mają je interpretować, często robią wrażenie wymagających specjalnej troski, ale po 20 latach po upadku komuny mamy chyba prawo do odrobiny normalności. Jeżeli jednak rozwój szkolnictwa na wszystkich szczeblach będzie nadal szedł w kierunku, w którym idzie, będzie jeszcze gorzej, bo ci z dyplomami, którzy nie będą się nadawać do biznesu albo do pracy jako wysoko wykwalifikowani profesjonaliści, będą szli do urzędów lub do polityki, a wtedy wiadomo jaki nam wszystkim los zgotują.

czwartek, 26 listopada 2009

Dzień Dziękczynienia

Dzisiaj Amerykanie świętują Dzień Dziękczynienia. Amerykanie są znani ze swojego optymizmu. Podobno nawet biedacy wierzą, że kiedyś zostaną milionerami. My jesteśmy znani ze skłonności do narzekania nawet w takich sytuacjach, kiedy osobiście nic nas nie dręczy.

Spece od różnych technik manipulacji własną psychiką zwracają uwagę na rolę języka użytego wobec obiektywnie neutralnej sytuacji. Kiedy komuś przedstawi się np. obraz i zada pytanie "Co ci się w nim podoba?", to taka osoba, mimo że obiektywnie wcale mu się ten obraz może nie podobać, zacznie szukać pozytywów, żeby odpowiedzieć na pytanie. W rezultacie może nawet sam siebie przekonać, że ten obraz mu się podoba. Działa to również w drugą stronę, na pytanie "Co ci się w nim nie podoba?", zapytana osoba zaczyna wyszukiwać samych złych rzeczy, żeby tylko pokazać, że ma coś do powiedzenia, i to mimo że początkowo taki obraz mógł się jej całkiem podobać. Na tej zasadzie działają często nauczyciele, którym wydaje się, że do ich obowiązków należy wyszukanie czegoś, co można skrytykować w uczniu, bo inaczej, uczeń ten popadnie w samozadowolenie i przestanie robić postępy. Tak samo działają wizytatorzy szkolni, a także krytycy literaccy, muzyczni, filmowi itd. Ich zawód polega na wyszukaniu czegoś negatywnego, bo inaczej straciliby swoją profesjonalną wiarygodność.

Gorzej jest, jeśli ten drugi typ myślenia reprezentują zwykli ludzie, od których zawód tego nie wymaga. Po prostu tak, dla pokazania, że mamy coś do powiedzenia, albo że takie z nas zuchy, że nie boimy się "ściągnąć korony z głowy" choćby i najszlachetniejszego człowieka. Krytykujemy z coraz większą intensywnością, bo w towarzystwie nikomu w krytykowaniu wyprzedzić się nie chcemy pozwolić. W ten sposób sami siebie programujemy na to, że otaczający nas świat to wielkie szambo i w ogóle nie wiadomo, jak my możemy w nim żyć i w dodatku jakoś funkcjonować. Sami sobie podbijamy bębenka i po pierwotnym złapaniu kierunku napędzamy się już sami, niczym perpetum mobile.

Tymczasem taki Amerykanin, co prawda raz w roku, ale dobre i to, zmusza się, żeby wypowiedzieć akt wdzięczności za.... i tu już musi zrobić "pozytywny rachunek sumienia". Kiedy tak "na siłę" szuka tych osób, rzeczy i wydarzeń, za które ma być wdzięczny, automatycznie zaczyna wierzyć, że ten świat nie jest wcale taki zły. Z roku na rok staje się coraz lepszy w wyszukiwaniu powodów do dziękczynienia, z czasem robi to bez wysiłku, a potem po prostu już wierzy, że żyje w najwspanialszym kraju na świecie, otacza go najwspanialsza rodzina, jaką mógłby mieć i że w ogóle fajne jest jego życie. Jak to się ma do prawdy? Ano tak, że taki człowiek naprawdę czuje się dobrze, a jakieś błędy polityków, czy przekręty bankierów, przestają mieć na niego jakikolwiek wpływ.

Czy chciałbym, żeby przeszczepić tradycję Dnia Dziękczynienia na grunt polski? Niekoniecznie, bo to nie nasi przodkowie wylądowali przecież na wybrzeżu Massachusetts w 1620 roku, nie uratowali ich Indianie od śmierci głodowej, za co kolejni osadnicy wyrzucili ich z ich ziemi bądź wymordowali. Nie jestem zwolennikiem takich tworów jak St. Valentine's Day czy Halloween w naszym starym a poczciwym kraju. Zaoceanicznego Dnia Dziękczynienia też chyba nie potrzebujemy, natomiast to co byłoby nam potrzebne od zaraz i to od razu w dużych dawkach, to myślenie będące odpowiedzią na pytanie: "Za co jesteś wdzięczny?" Nieważne komu. To może być Bóg, może być Twoja żona/Twój mąż, rodzice, dzieci, rodzeństwo, nauczyciel, sprzedawczyni w sklepie, lekarz, policjant, szewc, czy po prostu los. Na tak zadane pytanie trzeba dać pozytywną odpowiedź, bo przecież nie wypada po chamsku odpowiedzieć, że za nie mamy za co być komukolwiek wdzięczni. Troszkę wysiłku umysłowego i może się okazać, że powodów do wdzięczności mamy całkiem sporo, a intensywny trening w tym kierunku może całkowicie odmienić nasze myślenie. Na lepsze!

czwartek, 19 listopada 2009

Po lekturze książki "Samuraje a wspólczesny biznes"

Bałaganiarska polityka wszystkich ludzi władzy rządzących Polską nie pozwala na wypracowanie jakiejś wielkiej i dalekosiężnej strategii rozwoju kraju, począwszy od wychowania od wieku przedszkolnego po pomysły na przemysł i politykę zagraniczną. Od dawna można odnieść wrażenie, że coś takiego w ogóle nie istnieje. Ludzie w Polsce prawdopodobnie boją się nawet pomyśleć o czymś takim, prawdopodobnie kierując się strachem wobec natychmiastowego zduszenia takiego pomysłu w zarodku przez całą bandę kretynów, jakich mamy w Polsce niemało (wystarczy wejść na forum Onetu). Żaden pomysł nie może się przebić, bo z jednej strony nikt nie jest na tyle zdeterminowany, żeby go forsować, a może mało kto w ogóle taki pomysł ma, a z drugiej strony najbliżsi przyjaciele od razu uruchamiają procedurę zniechęcania. Jeśli komuś uda się nawet zgromadzić jakąś grupę popleczników, od razu pojawia się inna grupa wrogów tak zaciekłych, że postronny obserwator może się niepomiernie zdziwić, że w ogóle możliwy jest taki stopień nienawiści wobec czegoś, co jest dopiero w fazie początkowej.

Wszelkie programy robią wrażenie niedopracowanych, wymyślanych „na kolanie”, obliczonych na chwilowy poklask wyborców i to zresztą tych najmniej wymagających. Z jednej strony propaganda euroentuzjastów, bezkrytycznie akceptujących wszystko, co pochodzi z Zachodu, a z drugiej kompletna naiwność i brak pragmatyzmu ze strony katolickich tradycjonalistów, tworzą niepowtarzalny obraz intelektualnego bałaganu, gdzie do głosu dochodzą czyste emocje wyrażające się w nic nie znaczącym bełkocie. Każde niewinne pytanie „dlaczego chcecie tak, a nie inaczej?” zamiast z rzeczową odpowiedzią (której być nie może, bo decyzje podejmowane są „spontanicznie”) spotyka się z reakcją typu „skoro zadajesz takie (kłopotliwe) pytania, to jesteś naszym wrogiem”, a następnie dokopuje się takiemu wrogowi na zasadzie „a u was biją Murzynów”.

Nienawiść między czołowymi politykami współczesnej Polski jest tak zaciekła, że nie ma co liczyć na jakąś rozsądną współpracę w najbliższym czasie. „Europejczycy” i „liberałowie” (celowo piszę te słowa w cudzysłowie, ponieważ ja ich za takich nie uważam) w swoim bełkocie mają za sobą profesjonalizm ludzi mediów, zaś „sieroty boże”, czyli bogoojczyźniana prawica nie ma żadnego programu pozytywnego (a jeśli ma, to jest słaba w jego propagowaniu, bo skupia 99% swojej energii na krytyce rządu Donalda Tuska). O ile obecna partia rządząca przyciąga różnego rodzaju aferzystów uważających się za wielkich biznesmenów, to z kolei PiS prawdopodobnie udusiłby pączkującą polską gospodarkę rynkową wsadzając wszystkich przedsiębiorców do więzień, bo to typy z zasady podejrzane. Do tego SLD wyskakuje z jakimiś dyrdymałami w postaci „walki z krzyżami”, co z kolei bogobojna prawica podchwyci bardzo skwapliwie i będzie zajadle tę ideę zwalczać, a obie strony będą angażować w to masy Polaków, którym wydawać się będzie, że biorą udział w czymś ważnym i istotnym.

Dla polityka istotne powinno być budowanie mądrego szczęścia obywateli. Nie chodzi mi o nagły dobrobyt materialny, bo podejrzewam, że gdybyśmy się nagle wzbogacili, w konsumpcjonizmie pobilibyśmy Amerykanów na głowę (przecież „zastaw się a postaw się” to nasza „mądrość narodu”). Chodziłoby raczej o poczucie stałego, nawet wolnego, ale konsekwentnego, postępu i rozwoju. Poczucie takie powinien mieć każdy obywatel. Tymczasem w sytuacji, gdzie zbudowano wizerunek gospodarki rynkowej polegający na haśle „bierz ile wlezie, bo za moment ktoś inny to zapier…”, mało kto ma ambicję zbudować coś trwałego, coś co będzie się rozwijało i kupowało mniejsze firmy, a nawet rozszerzy swe wpływy na zagranicę. Mało kto ma wiarę, że coś takiego w ogóle może powstać. A z drugiej strony, jak już ktoś taki zaistnieje, to zaraz ktoś mu przypnie gębę aferzysty i wracamy do punktu wyjścia. Dlatego wielu polskich biznesmenów, ludzi często utalentowanych i pracowitych, poprzestaje na budowaniu firm małych i średnich, pozostawiając wielkie rozgrywki tym, których pozycja na rynkach światowych jest już ugruntowana. Podobno John David Rockefeller (ten pierwszy) na samym początku swojej działalności chciał sprzedać swoją firmę za 50 tysięcy dolarów (no były to dolary sprzed I wojny światowej, więc była to kupa forsy), ale jakimś trafem do transakcji nie doszło i przedsiębiorca został milionerem.

Nie mogę się nadziwić, dlaczego tak wielu biznesmenów sprzedaje swoje „dzieci” i jeszcze namawia innych do takich samych kroków. Co kierowało Stevem Jobsem i Billem Gatesem, że swoich firm nie sprzedali w jakiejś pierwszej fazie rozwoju, ale utrzymali je i poprowadzili do niebywałego rozwoju? Jaki mechanizm tutaj zadziałał? Wydaje się, że wcale nie ekonomiczny, a psychologiczny. Mało jest wytrwałych graczy, a do potęgi dochodzą ci najbardziej zdeterminowani, albo ci, którym jakieś „szczęście” dopomaga nie zrobić kroku ku łatwiźnie.

Jestem świeżo po lekturze książki „Samuraje a współczesny biznes” Boye Lafayette de Mente, która robi mocne wrażenie. Autor podsuwa Zachodowi pewne pomysły systemowe, a chodzi o system w znaczeniu czegoś, co nazwałbym „głęboką strukturą mentalną Japończyków”, które mógłby spróbować przeszczepić na swój grunt. Wiele z nich jest zupełnie nierealne w naszej rzeczywistości, a szereg byłoby wręcz szkodliwe. Niemniej pewne cechy Japończyków, jak upór, konsekwentne dążenie do doskonałości (ale nie do celu, tak modnego w amerykańskich poradnikach osiągania sukcesu), nad którą praca nigdy nie ustaje, bo jej osiągnięcie jest po prostu niemożliwe, żelazna dyscyplina a do tego duża tolerancja i pobłażliwość w sprawach obyczajowych pomieszana z głęboką duchowością opartą na filozofiach dalekowschodnich (rodzimym shintoizmie, buddyzmie i konfucjanizmie), to jest model naprawdę godny polecenia. Cały system nie ma wiele wspólnego z „wolną amerykanką” i rozdmuchiwaniem indywidualnych ambicji (znowu twierdzę, że w tych sprawach jesteśmy niezwykle podobni do Amerykanów).

Wypracowanie go nie byłoby możliwe bez samurajskiej tradycji głęboko zakorzenionej wśród Japończyków, ale również bez opartego na niej systemu wychowawczego. Znowu wiele można w nim krytykować, np. wszystko oparte na „kata” czyli dość bezrefleksyjnym powtarzaniu form – cokolwiek robimy, albo to że uczeń/student nie zadaje pytań, bo to niegrzeczne, ale jedno jest pewne – tam, gdzie szkoła po prostu czegoś człowieka uczy, tam jest wielkie prawdopodobieństwo, że go w końcu nauczy, choćby system był nie wiem jak „nieludzki”, natomiast, tam gdzie zamiast przekazywania wiedzy i umiejętności wymyśla się coraz to nowe doktryny prowadzące w rezultacie w prostej linii do ich braku, nie ma co marzyć, że cokolwiek zmieni się na lepsze.

W Polsce nie ma determinacji, żeby zrobić cokolwiek. Pod naporem bezmyślnych krzykaczy idzie się na kolejne ustępstwa jeśli idzie o dyscyplinę i wychowanie do odpowiedzialności. Ostatnim człowiekiem, który miał pomysł „całościowy” na polską oświatę był Roman Giertych, ale jego wersja to była z kolei przymusowa katolicka indoktrynacja (łącznie z kreacjonizmem na biologii), czym odstraszył większość młodzieży i rodziców, a przez co skompromitował pewne pomysły, które były skądinąd słuszne.

Pewne postawy moralne – samodyscyplina, dążenie do doskonalenia się, praca na rzecz wspólnoty i kraju, odpowiedzialność czy lojalność – powinny być wpajane w szkołach systemowo i systematycznie. Do tego nie jest konieczna indoktrynacja katolicka, choć w wielu przypadkach może pomóc. Rzecz w tym, że religia w tym wypadku jest jakimś spójnym systemem, czego nie można powiedzieć o nihilistycznym kierunku, w jakim idzie obecnie polska oświata. Osobiście nie chciałbym, żeby narzucano komukolwiek wiarę w cokolwiek, co budziłoby kontrowersje z powodu swojej nieweryfikowalności. Chciałbym jednak, żeby wypracowano wielki narodowy konsensus na temat modelu wychowawczego dla młodych Polek i Polaków, jakiś spójny program etyczny, który byłby do zaakceptowania dla wszystkich.

Niestety u Japończyków ten tradycyjne system ulega powolnej erozji z powodu zalewu amerykańskiej głupoty (nie dlatego głupoty, że amerykańska, tylko właśnie „amerykańskiej głupoty” w odróżnieniu od amerykańskiej mądrości, która też istnieje). Nas już dawno zalała z powodu bezmyślnego zachłyśnięcia się nią ludzi mojego pokolenia (nie wykluczając mnie samego). Jeżeli nie podejmiemy jakichś przemyślanych i wspólnych działań (i niech mi żaden mądrala nie wciska farmazonów, że „demokracja to przecież spory i różnice zdań”), pogrążymy się w chaosie, a za kilka lat wszystko trzeba będzie sprowadzać z Chin, bo młode pokolenie nie będzie potrafiło wyprodukować nawet śrubki.

poniedziałek, 16 listopada 2009

O "prywaciarzach" słów kilka

Wielu Polaków myśli o podziałach społecznych i politycznych naszego narodu w kategoriach niezwykle uproszczonych, najczęściej takich, jakich się nauczyli jeszcze w czasach komuny.

Najlepszym przykładem takiego myślenia jest używanie słowa „prywaciarz” na kogoś, kto prowadzi własną firmę, a słowo to jest nacechowane najczęściej niezwykłą pogardą wobec „cwaniactwa i pasożytnictwa”. Dokładnie tak, jak przedstawiała prywatnych przedsiębiorców propaganda komunistyczna. Trzeba jednak od razu zaznaczyć, że komuniści oprócz okresu stalinizmu, byli niezwykle obłudni i niekonsekwentni w swojej walce z prywatną inicjatywą, bo dobrze sobie zdawali sprawę z tego, że pogardzani „prywaciarze” zapychają pewne luki na rynku wiecznie cierpiącego na niedobór towarów. Wśród rzemieślników czy „badylarzy” komuniści z pewnością mieli swoich ludzi, a bywało i tak, że ktoś w nagrodę za współpracę z aparatem władzy dostawał koncesje i przywileje na ajencje restauracji i innego rodzaju interesy.

W latach 90. XX wieku moich znajomych i mnie niezwykle dziwił fakt, że tak wielu biznesmenów głosowało na Aleksandra Kwaśniewskiego i na SLD. Klasowo było to niepojęte. Wszyscy żyjemy jednak w jakichś stereotypach, które kiedyś nam wpojono, a które tak do końca nigdy nie były prawdziwe. Partia „lewicowa” nie ma dziś nic wspólnego z ochroną standardu życia biednych, czy robotników, bo to by się nazywało „populizmem”, dlatego wolą inne, bardziej dziś nośne hasła. A przy tym zarówno tamte jak i współczesne „ideały” partii lewicowych nie mają wiele wspólnego z faktyczną wolą trzymania się ich, ponieważ chodzi zawsze o dwie ściśle ze sobą powiązane rzeczy – władzę i pieniądze. Jedno bez drugiego nie istnieje, dlatego sojusz partii „lewicowej” z „biznesem” jest jak najbardziej zrozumiały. Jeżeli dorzucimy do tego fakt, że wielu polskich ludzi interesu to byli komunistyczny dyrektorzy, albo po prostu SBcy, nic nas specjalnie nie powinno dziwić.

Tzw. ludzie prości (to jest też stereotyp i mit – ludzi naprawdę prostodusznych i prostolinijnych jest niestety bardzo mało i niekoniecznie są oni najbiedniejsi) wierzą, że istnieje jedna wielka klasa „prywaciarzy”, kapitalistów kutych na cztery nogi, którzy sobie nawzajem oka nie wykolą, natomiast celem ich pozostaje nieustannie eksploatacja ich, czyli „prostych ludzi”.

Ludzie, którzy przez lewicę jeszcze przed I wojną światową zostali nazwani inteligencją, niewiele się różnią w myśleniu od ludzi „prostych”. Też pakują właściciela straganu na bazarze, właściciela średniej wielkości wytwórni oranżady, właściciela sklepu z ciastkami i „krawaciarza” z wyższego, a nawet średniego szczebla dyrektorskiego wielkiej korporacji do jednego worka. Do tego uważają, że wszyscy oni mają takie same kontakty z politykami ze wszystkich partii, którzy spełniają ich wolę.

Oczywiście jest grupa biznesmenów pewnej ligi, która ma dostęp do władzy i korzysta z tego, a są też straganiarze z KTD, których przedstawicielka „liberałów” i „zwolenników wolnego rynku” wyrzuciła z ich miejsca zarabiania. Taka partia, jak PO niewiele ma wspólnego z drobnym „prywaciarzem”. Jest to partia ludzi związanych z bardzo dużymi pieniędzmi, więc „drobnicą” mogą sobie głowy nie zawracać.

Interesy wielkiej, a w dodatku międzynarodowej korporacji zupełnie nie pokrywa się z interesem kupca czy producenta mniejszego kalibru, nie mówiąc już o tym, że istnieje sprzeczność interesów między samymi kupcami a producentami.

Istnieją biznesmeni kierujący się pewną starą etyką kupiecką (choć takich jest już chyba garstka), istnieją też „szczury” w trakcie wielkiego wyścigu, podczas którego wygryzają się nawzajem.

Istnieją drobni cwaniacy i wielcy cwaniacy. Do warstwy zamożnych a samozatrudnionych należą też wysokiej klasy profesjonaliści. Jednym słowem, klasyfikacja grup i podgrup w ramach warstwy powszechnie znanej jako „przedsiębiorcy”, „biznesmeni” lub po prostu „prywaciarze” jest bardzo skomplikowana i wymaga szczegółowego opracowania, zwłaszcza, że jak widać na tym pobieżnym przeglądzie, podziały przebiegają na różnych płaszczyznach i pod różnymi kontami.

Nie ma jednolitej „klasy kapitalistów”. Nie ma między tymi ludźmi solidarności (co najwyżej w ramach wąskiej grupy znajomych), mimo podejrzeń o wielki spisek na szkodę „prostego człowieka”.

Jeśli chodzi o ich sympatie i powiązania polityczne, sytuacja jest jeszcze bardziej skomplikowana. Tak naprawdę każdy ma gdzieś kolegów i ich popiera, a tamci się odwzajemniają. Ostatni przykład afery hazardowej najlepiej to ilustruje.

Istnieją biznesmeni ideologiczni, skupieni w UPR (jeszcze niedawno wokół Janusza Korwina-Mikke), którzy głoszą zasady czystego liberalizmu gospodarczego przy maksymalnie zminimalizowanej roli państwa. Wszystko wg nich powinno być prywatne, no może oprócz wojska i policji. Życie społeczne w jak największym stopniu powinno się opierać na umowach między podmiotami prywatnymi. Ich wpływ na polskich biznesmenów wydaje się jednak tak samo znikomy jak ten Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej na robotników. Trzeba bowiem zdawać sobie sprawę z tego, że istnieje całkiem pokaźna grupa prywatnych przedsiębiorców żyjących z kontraktów z firmami lub instytucjami państwowymi. Nie jest to zresztą nic nowego – wielkie fortuny (m.in. Rothschildów) wyrosły przecież na dostawach dla armii Napoleona. Walka o kontrakty państwowe była i jest bardzo zajadła, bo też i kąsek jest wart grzechu. Przecież prawdziwe kokosy robi się właśnie na zamówieniach kontrahenta pewnego, który nie może zbankrutować. Stąd np. Kunik vel Kunicki z „Kariery Nikodema Dyzmy” tak bardzo zabiegał o rządowe zamówienie drewna na podkłady kolejowe (kiedy jeszcze koleje były państwowe). Nie ma co liczyć, że biznesmen będzie się kierował ideologią UPR i odżegnywał się od czegokolwiek wspólnego z państwem, skoro na państwie można najwięcej zarobić. Podstawowa zasada brzmi bowiem „bogać się” i wciskanie komukolwiek nauk moralnych mija się z celem, choć oczywiście model przedsiębiorcy z ideologii UPR jest piękny i polecenia godny.

Nie można odpowiedzieć na pytanie „Jaki jest polski biznesman?”, ponieważ nie ma takiej modelowej i przekrojowej postaci. Polscy biznesmani są różni, mają różne dochody, różne podejścia do etyki, różne poglądy polityczne. Jedni są dobrzy, a inni cyniczni i niemoralni.

W każdym razie o „polskiej klasie kapitalistycznej”, jak zresztą w ogóle o takiej klasie społecznej jako całości trudno cokolwiek sensownego powiedzieć.

sobota, 14 listopada 2009

O krzyżach we włoskich szkołach

Kilkakrotnie deklarowałem się na tym blogu jako agnostyk i pod tym względem nic się nie zmieniło. Mam jednak spory dylemat w sprawie decyzji Trybunału w Strasburgu, który nakazał zdjąć krzyże we włoskich szkołach na wniosek kobiety pochodzenia fińskiego, która sobie nie życzy, żeby jej dzieci chodziły do szkoły z symbolami religijnymi.

Z jednej strony jest tak, że uważam, że szkoła powinna być neutralna światopoglądowo i wieszanie symboli jednej religii może być źle odbierane przez wyznawców innej lub przez ateistów. Wszystko prawda. Z drugiej strony demokracja to realizacja woli większości, więc skoro większość jest katolicka i życzy sobie tych krzyży w klasach, to dlaczego jakiś trybunał składający się z osób kilku na wniosek jednej kobiety podejmuje decyzję wbrew zdecydowanej większości? Do tego dochodzą argumenty historyczne - kulturowe. Z pewnością nie można zaprzeczyć, że współczesna Europa przez wieki kształtowała swój system etyczny na chrześcijaństwie, choć przed pojawieniem się tej religii, też jakoś funkcjonowała. Osobiście uważam, że pomimo wszelkich argumentów dotyczących krucjat i inkwizycji, per saldo chrześcijaństwo przyczyniło się do złagodzenia obyczajów. Barbarzyńcy po jego przyjęciu nie przestali się nawzajem mordować, a także mordować i rabować bogatszych i bardziej cywilizowanych od siebie, ale można było z nimi przynajmniej jakoś negocjować. Z wikingami np. nie bardzo - okrucieństwo było ich kluczem do zwycięstwa. Ponieważ rycerstwo o bądź co bądź barbarzyńskich korzeniach nieustannie ze sobą walczyło, Kościół aktywnie się włączył w zaprowadzanie pokoju między poszczególnymi "gangsterami", bo tak naprawdę średniowiecznych rycerzy można porównać do mafijnych "ludzi honoru". "Rozejmy boże" i "pokoje boże" prawdopodobnie ocaliły wiele szalonych głów.

Przez wieki to Kościół zajmował się opieką nad ubogimi, bo innego systemu socjalnego po prostu nie było. Moralność chrześcijańska była co prawda notorycznie łamana przez możnych tego świata, ale stanowiła przynajmniej jakiś drogowskaz ku jakiemuś w miarę cywilizowanemu współżyciu społecznemu. Oczywiście były wojny religijne i ludzie tracili życie zarówno w walce jak i na stosach z powodu swoich przekonań dotyczących kwestii, co do których nikt nigdy nie ma pewności, czy mają coś wspólnego z rzeczywistością. Przesłanie jednak zawsze było pozytywne, choć w jego imieniu robiono rzeczy straszne.

Tradycja oświeceniowa wzięła się z jednej strony ze sprzeciwu wobec myśli religijnej, ale w dziedzinie etyki, cz obyczajowości, wcale znowu nie wprowadziła jakiejś rewolucji. Swoboda seksualna zwłaszcza wśród elit francuskich istniała dużo wcześniej i Kościół niewiele na tym polu zdziałał, a wręcz przeciwnie - jego przedstawiciele często czynnie przyczyniali się do rozwoju kultury orgiastycznej (nie moje - tego określenia użył kiedyś ś.p. profesor Kuchowicz). Można wręcz zaryzykować twierdzenie, że rewolucja, a potem rządy Napoleona, przyniosły krok w kierunku bardziej pruderyjnym niż rządy "pobożnej" arystokracji.

Dziewiętnasty wiek to okres sinusoidy zmagań tradycji rewolucji francuskiej z tradycją katolicką. Monarchowie często traktowali religię instrumentalnie, jako jedną z podpór swojej władzy "z Bożej łaski", natomiast republikanie, a potem socjaliści różnej maści uczynili z religii swojego głównego wroga, choć znowu - co do obyczajowości, mało kto decydował się na zaproponowanie radykalnej zmiany.

Wiek dwudziesty, wiek krwawych totalitaryzmów, to tak naprawdę historia władzy ludzi, którzy nawet jeśli z Kościołem żyli w zgodzie (Mussolini nawet utworzył państwo Watykan), to istnieje szereg przesłanek każących wątpić w ich szczerą wiarę. Poglądy Stalina znamy, o Hitlerze też co nieco wiemy. Oficjalnie katolik, ostatni raz był w kościele św. Jadwigi w Berlinie na mszy żałobnej ku czci Marszałka Józefa Piłsudskiego. Sam Marszałek bez problemu przeszedł na protestantyzm, a potem znowu na katolicyzm, nie kierując się w żadnej ze swoich decyzji wolą biskupów katolickich. Arcybiskup Sapieha długo opierał się pochowaniu Marszałka na Wawelu.

Europa zdecydowanie chrześcijańska to koncepcja, co do której można mieć wiele zastrzeżeń, ponieważ wbrew przewadze, jaką Kościół katolicki miał w średniowieczu, zawsze istniały herezje, zawsze władcy świeccy robili to, co chcieli, a nie to, co nakazywało 10 przykazań. Zawsze wśród samych duchownych znajdował się jakiś odsetek okrutników, ludzi skorumpowanych, rozpustników i zwykłych łajdaków. Ba, w średniowieczu jeśli pospolity rzezimieszek udowodnił, że ma święcenia kapłańskie, automatycznie przechodził pod jurysdykcję kościelną, a ta nie stosowała kary śmierci (tak przy okazji, to dobre przypomnienie dla katolickich konserwatystów domagających się przywrócenia tego typu kary).

Biorąc to wszystko pod uwagę, nie można zapominać, że chrześcijaństwo jako jedyny uniwersalny system kategorycznie nakazuje kochać bliźnich i udzielać im pomocy ze szczególnym naciskiem na ubogich. Ktoś może więc zaatakować chrześcijaństwo z pozycji prawicowych, że jest zbyt lewackie, ale na to mało kto się odważy (może kilku facetów z Unii Polityki Realnej). Oczywiście socjaliści zawsze mogą się powołać na własną ideologię, na tradycję humanistyczną, która również nakazuje wzajemną pomoc i współpracę społeczną. Rzecz w tym, że współczesny humanizm, łącznie z marksizmem, wg mnie wywodzą się wprost z etyki chrześcijańskiej.

To, co się daje współcześnie zaobserwować, to atak nie tylko na chrześcijaństwo jako na religię i jego symbole, ale często na same wartości etyczne, których nawet komuniści nie podważali. To nie tradycja oświeceniowa tak naprawdę zagraża porządkowi moralnemu Europy, ale raczej tradycja lewackiej rewolty młodzieżowej zapoczątkowanej w latach 60. XX wieku, z kulminacją w 1968. Oświecenie to były próby racjonalnego opracowania zasad etyki bez powoływania się na czynniki transcendentalne. Lata 60. XX wieku przyniosły totalny relatywizm i to nie tylko w filozofii, ale w praktyce życia. Osobiście jestem relatywistą, bo uważam, że większość zasad, wg których żyjemy, jest wynikiem pewnych procesów językowych ściśle powiązanych z dyskursem władzy, ale nie oznacza to że jestem zwolennikiem "relatywizmu stosowanego", tzn. że powiem "róbcie ludzie, co chcecie, róbcie jak wam się w danej chwili wydaje, że jest dla was lepiej". Jestem przeciwnikiem promocji egoizmu kosztem innych, zwłaszcza dzieci. W jakimś stopniu uważam, że są sytuacje, w których ludzi trzeba chronić przed nimi samymi, dlatego nie wydaje mi się, żeby pomysł legalizacji narkotyków był dobry (nawiązuję tu do pewnej dyskusji z moimi studentami, z których większość opowiada się za legalizacją marihuany). Swój sprzeciw wobec postawy promującej brak odpowiedzialności wywodzę jednak nie z transcendentnego źródła, ale z prostych praw biologii, oraz praw dobra samych ludzi rozumianego w dłuższej perspektywie. Żeby zrozumieć, że np. narkotyki przynoszą konkretne szkody ludzkiej psychice, nie trzeba się odwoływać do woli Boga. To są prawa fizyki po prostu.

Wracając do meritum - szkołę kończyłem w czasach komuny, kiedy krzyży w klasach nie było. Chodziłem do kościoła, a na lekcje religii uczęszczałem systematycznie do salki katechetycznej przy kościele. Nie sądzę, żeby moje ówczesne wychowanie religijne na tym ucierpiało. Nie sądzę, żeby ktoś, kto nie robił kariery partyjnej, albo nie działał w opozycji antykomunistycznej, czuł że jego religia jest prześladowana. Oczywiście ciągle się dzisiaj dowiadujemy, że jednak była. Odkrywa się dokumenty nt. prześladowania księży, utrudniania budów itd. itp., a jednak pamiętam doskonale sam co najmniej trzy kościoły, które zbudowano w pobliżu miejsc, które dobrze znałem, w czasach komuny właśnie. Państwo było państwem, Kościół Kościołem, cesarz dostawał swoje i Bóg również.

Po 1989 roku w klasach, gdzie pojawiłem się już jako nauczyciel, pojawiły się krzyże, a w Białymstoku po drugiej stronie Orła Białego również prawosławna ikona. (Ostatnio zauważyłem, że w wielu szkołach krzyż pozostał, ikona zniknęła - to tak a propos "wielokulturowości" tego miasta). Pojawili się też katecheci, z których znikomy odsetek miał rzetelne przygotowanie pedagogiczne (skrzywdziłby właśnie tych wspaniałych ludzi, gdybym powiedział, że żaden katecheta nie miał). Większość, a zwłaszcza zakonnice, choć niektórzy pełni dobrej woli, wygłaszali w pokoju nauczycielskim takie teksty o uczniach, które świadczyły tylko o jednym - że ludzie ci nie nadawali się (i nadal się nie nadają) do pracy z młodzieżą. Wielu z nich traktuje młodzież jak dopust boży i od razu nastawia się do niej negatywnie. Na lekcjach religii tworzy się atmosfera walki, a młodzież bardzo dobrze to wyczuwa i chętnie wchodzi w rolę małych "antychrystów" - nie dlatego że jest zła, ale przekorna i niepokorna, a do tego skłonna do żartów, dla których nie ma nic świętego. Cała sytuacja nie sprzyja wychowaniu religijnemu, co mnie jako agnostyka wiele nie obchodzi, ale przy okazji kompromitowane są wszystkie te wartości, które chrześcijaństwo "wypromowało" przez wieki panowania w Europie. Tutaj właśnie upatruję największego zagrożenia dla tradycji europejskiej opartej na etyce chrześcijańskiej. Nie ocalą jej fanatyczni zacietrzewieni głosiciele spiskowych teorii dziejów. Wręcz przeciwnie.

Zdejmować więc krzyże, czy nie. Osobiście nie miałbym nic przeciwko szkole neutralnej światopoglądowo. Pozostaje jednak kwestia demokracji i woli ludu. Jeżeli zdecydowana większość Włochów życzy sobie w swoich szkołach krzyży, to żadna przybyszka z Finandii, ani z północnej Afryki (kilka lat temu pewien włoski muzułmanin domagał się również zdjęcia krzyża z klasy, nazywając postać Jezusa na nim "trupkiem") nie ma prawa tego zmieniać. Nie mają tego prawa również zrobić jacyś sędziowie z innych krajów. Bowiem o ile prawdziwa demokracja nie powinna być zwykłymi rządami większości, co w wielu wypadkach mogłoby prowadzić do naruszenia praw mniejszości, to jednak sytuacja kiedy mniejszość narzuca swój punkt widzenia i narusza prawa większości absolutnie nie może być nazwany demokracją, tylko dyktaturą. O różnicy między tymi dwoma systemami można napisać grube tomy i demokracja niekoniecznie wypadłaby w nich korzystnie, ale póki co trzymajmy się wykładni takiej, że demokracja jest lepsza od tyranii. Jeżeli więc we Włoszech zdecydowanie wygrają w demokratycznych wyborach lewicowcy, niech sobie robią w swoim kraju co chcą. Jeśli Polacy wybiorą na premiera "polskiego Zapatero" (mam na myśli Napieralskiego), będzie to sygnał, że chcą takich zmian w swoim kraju. Póki co, uważam, żaden zewnętrzny trybunał nie ma prawa decydować jaką politykę kulturową prowadzą państwa członkowskie Unii u siebie. Wszczynanie Kulturkampfu tam, gdzie nie ma najmniejszej potrzeby udowadniania wyższości jednego światopoglądu nad drugim to niebezpieczne zasiewanie konfliktu tam, gdzie najlepiej po prostu niczego nie ruszać.

czwartek, 12 listopada 2009

Jose Torres w białostockiej Wyższej Szkole Administracji Publicznej

Byłem dziś rano na spotkaniu ze znanym z naszej telewizji kubańskim perkusistą Jose Torresem, który od ponad dwudziestu lat mieszka w Polsce. Wczoraj w Białymstoku był jego koncert, o którym nawet nie wiedziałem. O dzisiejszym spotkaniu też bym nic nie wiedział, gdyby nie studenci.

Jose opowiadał o muzykach na Kubie, których podzielił na trzy grupy: „reżimowych”, „opozycyjnych” i tych, którzy grają neutralną politycznie tradycyjną muzykę kubańską. Mówił o nędzy, w jakiej żyją Kubańczycy, o propagandzie komunistycznego reżimu, o tym, że ludzie zarabiają 20 dolarów miesięcznie, a najtańszy syrop na kaszel kosztuje 8 dolarów. Wszystko jest państwowe, niczego nie wolno sprzedawać (tzn. prywatni ludzie nie mogą kupić nowego mieszkania, albo sprzedać starego samochodu). Mówił tez o zaradności Kubańczyków – nigdzie nie można kupić benzyny, a samochody sprzed 30-50 lat nadal jeżdżą jak „nówki”. (Jose doskonale mówi po polsku. Używa języka kolokwialnego z całym bogactwem idiomów.) Krytykował bezmyślną młodzież w Europie, również w Polsce, noszącą koszulki z podobiznami Che Guevary, nie zdającą sobie sprawy z potworności reżimu komunistycznego, który ten człowiek budował.

Jak zwykle najbardziej irytujące były pytania z sali, które tak naprawdę nie były pytaniami, a popisami „erudycji” tych, którzy pytania zadawali. Czasami pytania były sformułowane dość koślawo, ponieważ już zawierały odpowiedź. Np. pewien pan spytał, czy Jose uważa, że to dobrze, że Białystok jest wielokulturowy, czy może jednak byłoby lepiej żeby był etnicznie jednolity. Ciekawe jakiej odpowiedzi spodziewał się po Kubańczyku mieszkającym większość życia w Polsce. Całe szczęście, że Jose rozbudował swoją odpowiedź o własne doświadczenia. Stwierdził, że będąc i Kubańczykiem i Polakiem (bo czuje się Polakiem mając polską żonę i dzieci, a na wyjazdach zagranicznych tęskniąc do Polski jako do swojego domu) czuje się bogatszy. Dla pewnych problemów znajduje potencjalnie więcej rozwiązań, bo może czasami pomyśleć jak Polak, a czasami jak Kubańczyk. Do tego stwierdził, że charaktery naszych narodów są bardzo podobne. Wracając do pytania – ta wielokulturowość Białegostoku to chyba jakiś żart. Oprócz ludzi spieszących w niedzielę do cerkwi, nie widać tu żadnej różnorodności.

Jose zaobserwował też ciekawe i potencjalnie niebezpieczne zjawisko na Kubie. Wspomniał pewnego historyka Hawany (nie zanotowałem nazwiska), któremu władze udzieliły „błogosławieństwa” na organizowanie wycieczek z zagranicy (np. USA), ale który postawił warunek, że jakiś procent (też nie zapamiętałem, czy 50% czy mniej) należy się tylko jemu. Okazuje się, że „sprzedał się” komunistycznemu reżimowi za kapitalistyczny profit. Rzecz doskonale znana z czasów Gierka i późniejszych. Co więcej, Jose podejrzewa, że przy zmianie ustroju tenże historyk od razu stanie się rekinem kapitału, ponieważ zadziała niczym komunistyczna nomenklatura w Polsce, która od razu po upadku komuny, przekształciła się w pierwszych biznesmenów Rzeczypospolitej. Ponieważ historyk ten zna Hawanę jak własną kieszeń, będzie zbijał kapitał na działkach i pustostanach do zagospodarowania w tym mieście. Może tak się stanie. Tego na razie wiedzieć nie możemy.

Nie należę do zwolenników masowego sprowadzania imigrantów do Polski. Nie chodzi o to, że jestem rasistą, bo nie jestem, ale o pewien strach przed potencjalnymi konfliktami. Gdyby jednak każdy imigrant był jak Jose Torres, witałbym ich z otwartymi ramionami. Jest to człowiek pogodny, wnoszący olbrzymią dawkę optymizmu, a przy tym po pierwszych kilku zdaniach widać, że oprócz tego, że ma olbrzymie poczucie humoru, jest człowiekiem poważnym i godnym zaufania. Jeśli jeszcze raz przyjedzie do Białegostoku (a ja będę wiedział o jego wizycie odpowiednio wcześniej), na pewno sam chętnie na takie spotkanie przyjdę i namówię wszystkich moich znajomych, którzy fascynują się Kubą i jej kulturą (a jest ich, jak się okazuje, niemało).

Podsumowując, Jose Torres wprawił mnie dziś rano w fantastyczny nastrój na resztę dnia, za co jestem mu niezwykle wdzięczny. Tacy ludzie to skarby!

środa, 11 listopada 2009

Independence Day



Professor Davies's contribution to restoring Poland in a mainstream historical discourse both in Europe and America is undeniable. The admiration and warm feelings towards our country is really exceptional among Western scholars. However, his final conclusions seem somewhat far-fetched. It is definitely true that now we live in relatively ethnically homogenous a country, which resulted from the atrocities of WW II, but to say that the situation is 'artificial' or even bad to us, is disputable. I don't mind ethnic or religious minorites but is it better to have a permanent conflict inside the country. I don't analyze who to blame for them but still they were facts.

We are probably not able to live without conflicts, so if there are really few ethnic minorities to blame for our failures, we attack each other, but anyway it seems better than to have a 'ready-to-use' enemy (true or imaginary, that's not a point) next door. This is just thinking aloud. I'm not quite sure about it. I realize that multicultural environment is a good teacher of tolerance and problem-solving.

Businesspeople know it very well that one should avoid competitors as long as possible. On the other hand, they realize that if someone opens a business the appearence of competitors is inevitable. We have to learn how to cope with them in a civilized way. However, longing for them is a kind of perversion.

Today it's the 91st anniversary of our Independence. The situation is somewhat new, however, because our authorities finally approved of the Treaty of Lisbon. How should we interpret the word 'independence' in this context? Are we just independent from Russia and that's all? Benefits from the EU are evident at the moment, but in a long-term perspective the very word 'independence' will have to be revised. We are all facing a serious dilemma.

wtorek, 10 listopada 2009

Ougenweide and their Tourdion

It is obvious that one of the harshest barriers between human beings is that of language. Surprisingly, even those who, for example, are prejudiced against, let's say, Germans, may change their mind having learnt German. Immersion in a foreign culture through its language may be a good lesson for someone biased.

There's, however, a 'shorcut'. In my opinion it's definitely music. Listening to miraculous strings of sounds, regardless of the language or the culture of their origins, makes me feel really good. This stems from the universality of music. I was brought up in fear and hatred towards Germany and its inhabitants. It took me some time to overcome my bias. The piece I really recommend is Tourdion by the German group Ougenweide. They are really great and, in my opinion, their song is perfect.


sobota, 7 listopada 2009

Fajny film niedawno widziałem...

Przedwczoraj po raz pierwszy obejrzałem dzięki kablówce film o Beatlesach "Backbeat". No niestety mam olbrzymie zaległości w filmach i w lekturach. Doszedłem jednak już jakiś czas temu do wniosku, że robienie sobie z tego powodu wyrzutów nie prowadzi do niczego dobrego. Obserwując blogi poświęcone literaturze i komentarze na nich, często zauważam wpisy typu "wpędziłeś mnie w kompleksy, jeszcze tego nie czytałam/em", albo "muszę nadrobić zaległości". Wszyscy wiemy, że jest fizycznie niemożliwe przeczytać wszystkich książek wartych przeczytania, a do tego ocena ich wartości jest tak arbitralna, że wypada się zastanowić, kim są ci ludzie, którzy narzucają kanony. Ktoś gdzieś, kiedyś wpadł na pomysł, że będzie czytał książki i oceniał je i mówił innym, które z nich są dobre, a które złe. Studiujący literaturę wiedzą, że ta dziedzina jest wręcz gałęzią nauki. Można się temu poddać i wejść do tzw. środowiska, czyli do pewnej zuniformizowanej grupy myślących podobnie a różniących się między sobą tylko w nieistotnych szczegółach, ale jeżeli z tego nie żyjemy, to tak naprawdę wcale nie musimy.

Podobnie jest z filmami. Młodzi inteligentni ludzie chłoną to, co "wypada" zobaczyć, a wiedzą co "wypada" albo od kolegów, albo z czasopism poświęconych kinu, albo z programów telewizyjnych. Potrafią godzinami rozprawiać o wartościach jakiegoś filmu, podczas gdy w tym samym czasie inne "środowisko filmoznawców" na tym "dziele" nie pozostawi suchej nitki. Nie ma tu miejsca na żadne systemowy i strukturalny obiektywizm. Nie ma żadnej meta-estetyki.

Każdy z nas rości sobie pretensje do posiadania dobrego gustu, ale ten reprezentowany przez nas jest tylko pewną wypadkową własnych upodobań i ludzi, z których zdaniem się liczymy. Doszedłem do wniosku, że ten ostatni element na własny użytek można sobie darować. Czasami lepiej poddać się własnym odczuciom i po prostu dobrze się poczuć.

Czytałem kiedyś jakieś recenzje na temat "Backbeat" i, o ile dobrze pamiętam, nie były zbyt przychylne. W moim liceum (IV LO w Łodzi) panowała swego rodzaju beatlemania, co bardzo skutecznie mnie odstraszało od tego zespołu - zawsze buntowałem się przed robieniem tego, co wszyscy. Niemniej The Beatles to zjawisko wielowymiarowe i niezwykle ciekawe. Film w czwartkowy wieczór właśnie mi o tym przypomniał. Jedną z kluczowych postaci jest w nim Stuart Sutcliffe, przyjaciel Lennona i pierwszy basista zespołu. W Hamburgu zdaje sobie sprawę, że jego prawdziwym powołaniem jest malarstwo i miłość do Astrid Kirchner. Tymczasem John Lennon już wtedy wie, że jego zespół wejdzie na wyżyny. Nie wstydzę się przyznać, że film mnie wzruszył - częściowo z powodu samej fabuły, częściowo z sentymentu do lat 60. XX stulecia, oraz z fascynacji zjawiskiem zwanym The Beatles. Odczytuję go jako opowieść o przeznaczeniu, a może o pisaniu własnej legendy, choć ta ostatnia nie może od przeznaczenia odbiec zbyt daleko - historia Stuarta daje do myślenia. A wiara Lennona w sukces, podbój świata? Czy to już było gdzieś zapisane? Nie sądzę, ale on to już wiedział.

Jest to m.in. film o młodzieńczej przyjaźni, której siła ulega weryfikacji pod naporem rozwoju wydarzeń. Nie obchodzą mnie krytycy, ani to, że ktoś może mnie posądzić o tani sentymentalizm - mnie ten film był bardzo potrzebny.

piątek, 30 października 2009

Typy motywacji a polityka

Specjaliści od NLP dzielą motywację na ‘toward’ i ‘away from’, co oznacza, że ludzi motywują albo cele pozytywne – osiągnięcia, ekspansja, rozwój, albo cele negatywne – unikanie biedy, cierpienia, poczucia zagrożenia itd. Uczą, że jeśli ktoś chce skutecznie coś tym ludziom sprzedać, zaoferować lub przekonać do czegoś, powinien najpierw rozpoznać jaki typ motywacji reprezentują. Bardzo dobrze to widać w świecie polityki, kiedy skądinąd inteligentni i wykształceni ludzie nie trafiają do potencjalnego elektoratu, ponieważ kompletnie rozmijają się z owego elektoratu systemem motywacyjnym. 

Kiedy skończyła się komuna często na ulicy można było usłyszeć głosy „Ja tam nie chcę rządzić, tylko żeby mną dobrze rządzili”. Wielu ludzi nie było kompletnie przygotowanych do demokracji, która wymaga samodzielnego myślenia, działania i współdziałania z takimi, którzy myślą podobnie. Powiedzmy sobie otwarcie – większość z nas nadal nie jest do tego przygotowana. Tymczasem politycy, jako to politycy na całym świecie, próbują zgromadzić jak największą liczbę nas, wyborców, wokół siebie, a robią to metodami również starymi jak świat, chwytami retorycznymi opracowanymi już w starożytnej Grecji, z tą tylko różnicą, że najczęściej jest to czysta amatorszczyzna. To dlatego na „rynku” politycznym pozostało dwóch najsilniejszych graczy. To te dwie partie wykształciły najlepsze metody kształtowania myślenia swoich wyborców. Manipulacja słowem to wielka sztuka i wcale niełatwa. Stosuje ją każdy, kiedy tylko otwiera usta, więc nie można od razu samej czynności zakwalifikować jako moralnie nagannej, a że najczęściej media karmią się przykładami negatywnymi, samo słowo „manipulacja” kojarzy nam się z czystym złem. Mądry rodzic, nauczyciel czy ksiądz również często stosuje manipulację słowną w celach jak najbardziej szlachetnych. 

Jeśli chodzi o polityków i ich uczciwość lub jej brak, to najtrudniej jest oczywiście dociec ich celów. Gdybyśmy je znali, cała gra słowna, jaką stosują, wszystkie sztuczki erystyczne i perswazyjne byłyby dla nas przejrzyste. Wiemy jednak, że przecież właśnie o to chodzi, że stosuje się różnego rodzaju tricki, żeby pewnych celów nie ujawniać. Oficjalnie niech ktoś wierzy, że chodzi o wolny rynek, a w rzeczywistości chodzi o to, żebyśmy się z kolegami wzbogacili dzięki powszechnie niedostępnym informacjom. Inni każą oficjalnie wierzyć, że chodzi o wartości, takie jak ojczyzna, rodzina itd., a tak naprawdę chodzi, żeby to nasi ludzie utrzymali się przy władzy i zarabiali na państwowych posadach. Czy aby nie przesadzam? Pewnie trochę tak. Wierzę, że istnieją ludzie kryształowo uczciwi, a nawet jeśli nie kryształowo, to ich uczciwość daleko wyrasta ponad krajową normę (w swojej masie nie jesteśmy niestety święci), ale to nie zmienia faktu, że żeby rządzić, muszą stosować wszystkie brudne chwyty, których niemoralna natura rzuca poważny cień na ową kryształowość. 

Wracając do meritum, nasi rodzimi manipulatorzy polityczni dzielą się na tych, którzy adresują swoje przemówienia do tych, którzy są nastawieni „toward” oraz tych, którzy są nastawieni „away from”. Komunę obaliły solidarnie obie grupy. Ci pierwsi chcieli zakładać biznesy, bogacić się, zakosztować życia znanego z zachodnich filmów lub (nieliczni) z wyjazdów zagranicznych. Ci pozostali chcieli oddalić od siebie groźbę represji, drożyzny i narzucania ideologii i światopoglądu, który był im obcy. Nic dziwnego, że w okresie transformacji te różnice musiały się ujawnić i w poważny sposób zaważyć na sposobie prowadzenia polityki w naszym kraju. Politycy najpierw UW, a potem PO próbowali i próbują kreować się na tych nastawionych „toward”, czyli chcą pokazać, że są otwarci na zmiany, a z kolei same zmiany są dobre, bo prowadzą do realizacji marzeń i aspiracji ludzi ambitnych i przedsiębiorczych. Przedstawiciele szeregu partii „narodowych” czy „niepodległościowych”, a także takich nieokreślonych ideologicznie populistów jak „Samoobrona” zdecydowali się prezentować swoje cele jako „obronę przed” – komunistami/liberałami/Żydami/Niemcami/Rosjanami/zachodnim kapitałem/ateistami itd. itp. 

Wystarczy wejść na jakiekolwiek forum internetowe, z osławionym forum Onetu na czele, żeby się przekonać, jak wielu ludzi reprezentuje ten ostatni typ myślenia. Ba, wśród zwolenników PO stanowią oni również niemały odsetek, ponieważ ich głównym celem jest uniknięcie rządów PiSu.
Na forum naszej-klasy, gdzie od trzech lat dyskutuję ze swoimi Koleżankami i Kolegami – Absolwentami IV LO w Łodzi, da się zauważyć bardzo prosta prawidłowość. Kiedy tylko zaproponuje się temat typu: „Co zrobić żeby…?”, albo „Jakie rozwiązanie proponujesz w sprawie…?”, nagle drastycznie spada aktywność uczestników forum. Na tydzień albo i na dłużej zapada martwa cisza. Ponieważ odczuwam pewną osobistą ambicję, żeby aktywizować ludzi na tym forum (jak mi się wydaje dla naszego wspólnego dobra, bo kontakty międzyludzkie uważam za wartość samą w sobie), bez skrupułów wykorzystuję drugą stronę tej prawidłowości i co jakiś czas podrzucam takie tematy polityczno-gospodarcze, które na sto procent zapewnią gorącą dyskusję. Kiedy tylko można kogoś skrytykować, ludzie nie potrafią się powstrzymać od wpisu, wtedy pojawiają się obrońcy krytykowanej osoby lub tezy i polemika nabiera rozpędu. Najczęściej nie prowadzi donikąd, bo też i donikąd ludzie nie chcą dojść. Myślenie nakierowane na budowanie – zarówno czegoś materialnego jak i np. stosunków międzyludzkich, eksplorację nowych obszarów, czy próbę wyjścia naprzeciw nowym wyzwaniom, jest dla wielu z nas po prostu nienaturalne. Jeśli ktoś nas zagaduje z takiej strony, to najczęściej w ogóle nie wiemy nawet jak zareagować. Z góry ustawiamy się na pozycji tych, którzy nie są od decydowania. A potem się dziwimy, że wszyscy dookoła nami kręcą, jak chcą. Jeśli będziemy się nastawiać tylko na to jak unikać zła, to nadal temu złu pozostawiamy inicjatywę (że posłużę się pewną metaforą, bo wiadomo, że „zło” w tym wypadku jest wynikiem hipostazowania). Kiedy podejmujemy działania „ku czemuś” to oczywiście nie ma gwarancji, że nam się uda i że unikniemy przeszkód i działań nam wrogich. Zmieni nam się jednak perspektywa w podejściu do wszystkich problemów. Istnieje bowiem o wiele większa szansa, że to my będziemy przynajmniej w części narzucać reguły gry. Bierność i ograniczenie swojej aktywności do unikania czegoś dla nas negatywnego prowadzi z jednej strony do zgorzknienia – bo oto my „robimy co możemy”, a zło jakoś nie chce zniknąć, a z drugiej do zaparcia się własnej podmiotowości, co jest jeszcze gorsze. Od razu przyznajemy sobie rolę liści na wietrze, a przecież wiadomo, co ten ostatni z nimi robi. 

Dużą rolę w kształtowaniu postawy biernej odgrywa myślenie narzucane przez pewnych duchownych (różnych wyznań). Inicjatywność przedstawiana jako pycha prowadząca do złych skutków staje się jakimś absolutem utożsamianym z szatanem, podczas gdy sama inicjatywność nie ma żadnego zabarwienia moralnego, natomiast ma jej kierunek. Bierne poddanie się woli Boga/Jehowy/Allacha, to najczęściej poddanie się inicjatywie bardzo konkretnych i całkowicie materialnych ziemskich przywódców podających się za wysłanników Najwyższego Dobra. Dobrze znamy skutki takich działań (np. talibowie, czy terroryści islamscy). W Polsce ks. Tadeusz Rydzyk, genialny specjalista od technik programowania (nie wiem, czy studiował NLP) ludzkich umysłów, zgromadził wokół siebie tych, którzy zdecydowanie reprezentują motywację typu „away from”. Doskonale wie, jak do nich przemawiać, jak podsycać ich negatywną motywację i utrzymywać ją na odpowiednim poziomie. 

Obserwuję moich studentów z różnych uczelni i widzę różne postawy. Często są one wynikiem wychowania w domu rodzinnym. Równie często kształtowały się w grupie rówieśniczej – w szkole, w rodzinnej wsi, przed blokiem itd. To już tam ludzie uczą się tego sposobu myślenia, który każe im doskonalić strategie unikania pewnych rzeczy/zjawisk/ludzi, zamiast inicjowania własnych działań. Nie twierdzę, że to jest cecha wyłącznie polska. Podejrzewam, że tak się dzieje na całym świecie. Człowiek jest istotą ekonomiczną, a w dodatku, wbrew obiegowemu powiedzonku, wielu ludzi myślenie boli. To dlatego od zarania dziejów nasz gatunek składa się z inicjatywnych przywódców (niekoniecznie najmądrzejszych i najlepszych) i z olbrzymiej masy biernych narzekaczy, którzy z racji swojej bierności są (cytat z „U Pana Boga za piecem”) „w dupę biorący”. Nie ma co tutaj rozdzierać szat – tak to po prostu działa i nic nie wskazuje na to, żeby się kiedykolwiek zmieniło.

czwartek, 29 października 2009

"Cudownie ocalony"

Kiedy Kościół mówi o "prawach naturalnych", uśmiecham się pod nosem, bo prawa panujące w naturze dalekie są wzajemnej miłości. Naturalny jest pęd do przekazania genów, obrony ich i zapewnienie sobie i swoim genom pożywienia. Tylko to się liczy i nie ma tu miejsca na żadną etykę. Czasami jednak przyroda potrafi nas zaskoczyć.

W przyrodzie nie ma "zmiłuj się", ale zdarzają się "cuda". Przygoda małego bawoła, który przetrwał atak gromady lwów i krokodyla, żeby w końcu zostać odbitym przez własne stado daje do myślenia. Uważam, że to wręcz metafora stosunków międzyludzkich, choć w rzeczywistości jest odwrotnie - stosunki międzyludzkie pojawiły się dużo później niż takie sytuacje. Nie to jest ważne. Wniosek jest jeden - solidarność wobec agresywnego wroga i przełamanie strachu daje efekty. Z drugiej strony widać jasno na jakiej zasadzie działają lwy - czyhają na najsłabszego osobnika w stadzie. Jeśli w stadzie zabraknie solidarności, garstka kotów może zrobić z bawołami wszystko. Do tego jeszcze, jak to w życiu, rywal naszego wroga, ale niestety również nasz wróg (w tym wypadku krokodyl), może cię zaatakować w najmniej spodziewanym momencie. Czasami "oczy dookoła głowy" nie wystarczą, ale trzeba umieć się postawić, a w ten sposób zmobilizować innych do właściwej postawy i obrony swojego.


środa, 28 października 2009

Państwo a społeczeństwo czyli o dobrobycie i jego niekoniecznie dobrych skutkach

Coraz rzadsze stają się moje wpisy na blogu, a to z tego względu, że zajęć przybyło, a między nimi zająłem się tym, czym od dawna zająć się powinienem byłem, a co jest nieco czasochłonne.

Tymczasem spraw, które się dookoła dzieją, informacji, które człowieka zewsząd bombardują, oraz refleksji, które się na powierzchnię świadomości wydobywają i domagają się uzewnętrznienia w postaci tekstu pisanego mnoży się ponad wyobrażenie i oczywiście zadziałać musi ostre prawo selekcji, bo inaczej pisałoby się o wszystkim naraz (co nieraz pewni "życzliwi" mi zarzucali), a z czego niewiele by wynikało.

Ostatnio obejrzałem "dokument" o Szwecji na YouTube. Ten cudzysłów nie jest przypadkowy, bo do obiektywności jest mu daleko. Jednakowoż jego tendencyjność nie przejawia się w kłamstwach, ale w specyficznej selekcji faktów.

http://www.youtube.com/watch?v=EFIwFnrNX1M;
http://www.youtube.com/watch?v=j5_uHLDfUwk&feature=related;
http://www.youtube.com/watch?v=nLponZVOwig&feature=related

To, że filmik nakręcony jest z pozycji katolickich nie ulega wątpliwości. Kwestia obecności gejów w szwedzkim Kościele Luterańskim i fakt, że duchowna tego Kościoła twierdzi, że Biblia nie jest tekstem objawionym, czy też zesłanym przez Boga, specjalnie mnie nie interesuje, ale śmieszy. Jest to trochę tak, jakby ktoś zapisywał się do jakiejś organizacji o ściśle określonym statucie napisanym pod ściśle określoną ideologię i od razu podważał zarówno statut jak i samą ideologię. To trochę tak, jakby do Ligi Polskich Rodzin zapisało się całe grono nihilistów, zmieniło ideologię tej partii o 180 stopni, ale twardo kazałoby się nazywać partią prawicową. Nikt normalny tak nie robi, tylko zakłada własną organizację spełniającą kryteria zgodne z własnymi oczekiwaniami. Szwedzcy geje postanowili jednak pozostać chrześcijanami, z tym że robiącymi wszystko dokładnie odwrotnie, niż od chrześcijan się oczekuje. Ich sprawa.

Kwestii "pajdokracji", czy też dyktatu rozwydrzonych dzieciaków, które mogą wsadzić rodzica za kratki, albo sąsiadów-donosicieli, którzy są w stanie sprawić, że państwo pozbawi biologicznych rodziców praw rodzicielskich jest o wiele poważniejsza. Ludzie, którzy w Szwecji mieszkają, twierdzą, że przykłady z filmiku na YouTube są skrajne. Wiele polskich rodzin żyje w tym kraju i nikt im na siłę dzieci nie odbiera. Natomiast faktem jest, że ludzie starzy są bardzo samotni. Znajomy, który wyemigrował za Morze Bałtyckie jeszcze na początku lat 80. ubiegłego stulecia, zaczynał pracę w ojczyźnie Wazów jako pracownik socjalny odwiedzający staruszków. Już wtedy sprawa ta wzbudzała pewne emocje. Opowiadał, że często dzieci tych jego podopiecznych mieszkają na tej samej ulicy, ale nigdy ich nie odwiedzają. Do obowiązków opiekuna społecznego należało m.in. posprzątanie mieszkania takiej osoby. Często zdarzało się, że ci starsi ludzie sami sobie wysprzątali wszystkie pokoje, tylko po to, żeby opiekun mógł poświęcić więcej czasu na zwyczajną rozmowę.

Problem jaki się wyłania, to kwestia na ile rola państwa w życiu jednostki może być pożyteczna, a na ile szkodliwa. Wielu z nas zazdrościło Szwedom ich dobrobytu już w czasach Gierka. (W Szwecji już wtedy rządzili socjaldemokraci). Potem, po upadku komunizmu, znowu Szwecja była przykładem państwa o gospodarce rynkowej, które nie jest areną rozpasanego a bandyckiego kapitalizmu, ale "sprawiedliwie" obdziela swoich obywateli dobrobytem. I wszystko to jest prawda. Rzecz w tym, czy powszechny dobrobyt zapewniany przez państwo jest dobrodziejstwem dla jednostek, a skoro społeczeństwo składa się z jednostek, to czy jest dobry dla społeczeństwa?

Tam, gdzie państwo bierze na siebie odpowiedzialność za wszystko, a nie mówię o totalitaryzmie policyjno-militarnym, jak w krajach faszystowskich czy komunistycznych, choć w nich występowało to samo zjawisko, osłabieniu ulegają więzy na poziomie jednostek. Oczywiście przede wszystkim chodzi o rodzinę, jako podstawową formę więzów zbudowanych na genach i związkach emocjonalnych. Zawsze uważałem, że ultra-katolicy przesadzają z tą obroną rodziny, bo przecież nikt tej instytucji na poważnie nie atakuje. Okazuje się, że są ludzie, którym model naturalni rodzice plus dzieci żyjące razem i kochające się nawzajem, przeszkadza ze względów ideologicznych. Myślę jednak, że znowu filmik z YouTube'a nieco przesadza. Nie chodzi mi bowiem o jawną walkę z rodziną jako zjawiskiem społecznym, ale właśnie rolą dobrobytu materialnego niezależnego od współpracy na poziomie jednostek, w rozbijaniu więzów społecznych.

Życie z drugim człowiekiem, a tym bardziej z kilkoma innymi osobami nie jest rzeczą prostą ani łatwą. Na pewno nie składa się z samych przyjemności i często dalekie jest od sielanki. Wiedząc jednak, że tylko razem jesteśmy w stanie przetrwać w zdrowiu fizycznym i psychicznym, uczymy się wzajemnej tolerancji, drogi kompromisu i porozumienia, negocjacji. W rezultacie staramy się przezwyciężać kryzysy, co potem owocuje w poczuciu czegoś, co definiujemy jako szczęście. Biologia pełni tu rolę dwuznaczną, ponieważ raz może być sojusznikiem rodziny, a raz jej przeciwnikiem. Homo sapiens wybrał model rodziny jako formę przetrwania społecznego. Długi okres wychowania dzieci przez rodziców, a do tego opieka nad niedołężnymi sprawiły, że jako gatunek jesteśmy wyjątkowi w przyrodzie. Niemniej biologia również często wydobywa strategie starsze, te z okresu bardziej prymitywnego, na jakim do dziś pozostają inne gatunki, choćby najbliższych nam małp człekokształtnych. Jesteśmy istotami ekonomicznymi, czyli tłumacząc to na język cywilizacji - leniwymi. Na każdym kroku mamy tendencję do oszczędzania energii, w tym tej emocjonalnej. Każdy z nas miał i ma takie momenty, kiedy chciałby zostawić wszystko w cholerę i wyjechać w Bieszczady, albo do Tobolska. Niektórzy ulegają tym impulsom i układają sobie życie na nowo w innym miejscu i z innymi osobami. Niektórzy potem bardzo tego żałują. Niemniej sytuacja, kiedy takie uleganie negatywnym impulsom jest społecznie niezbyt mile widziane sprzyja próbom naprawienia wzajemnych relacji. Doskonałym czynnikiem jest tutaj właśnie konieczność przetrwania, która najlepiej się udaje jednak w gronie najbliższych. O tym wiedzą nawet szympansy i goryle.

Tymczasem poczucie bezpieczeństwa, jakie daje "doskonałe" państwo opiekuńcze, sprawia, że jednostka przestaje się starać, bo nie musi. Przy pierwszym kryzysie małżeńskim, mówi partnerowi/partnerce adieu i szuka sobie innego miejsca na ziemi. Może to robić spokojnie, bo państwo i tak jej zapewni przetrwanie. Tymczasem prawda jest też taka, że żadne państwo, najlepszy nawet urzędnik nie będzie odczuwał biologicznych więzów z jednostką. Poświęcenie matek dla dzieci jest znane, choć oczywiście coraz częściej czytamy i słyszymy o matkach, które nie odczuwają z dziećmi żadnych więzów emocjonalnych (kiedy taka matka pojawia się w literaturze, krytycy są zachwyceni, bo oto "odważnie ktoś przedstawił kobietę, która odrzuciła swoje dziecko", czyli autor przełamał społeczne "tabu", więc książka jest "arcydziełem"). Mimo tych ostatnich, to te pierwsze, nawet jeśli nie stanowią większości, zdarzają się, natomiast nie zdarza się w ogóle, żeby urzędnik pracujący od - do jakiejś godziny wykazał się takim poświęceniem.

Kiedyś pewien prawicowy polityk, a może nawet dwóch, powiedzieli, że nieważne, czy Polska osiągnie dobrobyt, ważne, żeby pozostała katolicka. Ten skrajny wyraz ideologicznego zaślepienia wzbudzał we mnie bunt w latach 90. XX wieku, i wzbudzałby teraz, gdyby go ktoś nadal głosił. Należy jednak odłożyć emocje na bok. Odłożyć ideologie i doktryny zarówno polityczne jak i religijne i zastanowić się, jakie mogą być skutki ulegania hedonizmowi, lenistwu i czystemu egoizmowi. Czy odrobina strachu przed bezrobociem, biedą czy degradacją społeczną nie spełnia jakiejś pozytywnej roli, niczym zarazki w szczepionce?

Generalnie nie lubiłem komuny za to, że jednostce tak ciężko było się przebić z jakimś pomysłem, albo zrobić karierę bez deklaracji lojalności wobec panującej partii i wielkiego państwa na wschód od Polski. Z drugiej strony pamiętam młodzież wiejską z lat 70. XX w., która uległa kompletnej demoralizacji właśnie przez nadmiar bezpieczeństwa socjalnego. Wielu z tych ludzi, którzy dzisiaj mieliby po pięćdziesiąt kilka lat, już nie żyje z powodu alkoholu. A w latach 70. byli królami życia - o pracę było łatwo, więc jej nie szanowali, a co zarobili to wydali na pijaństwo - dodajmy, że pijaństwo "w polskim stylu", ostentacyjne, takie żeby wszyscy sąsiedzi widzieli, jak "młodzież się bawi". Bilans jest smutny i to są nagie fakty. Lata 90. przyniosły jednak zmiany w tym względzie. Pijaństwo nie zniknęło, ale też uległo znacznej redukcji, a wielu ludzi zagrożonych tą pokusą, na wodzy trzyma strach przed głodem, szukają więc jakiegoś, choćby dorywczego zatrudnienia. Byłbym hura-optymistą, gdybym twierdził, że drobni pijaczkowie i lumpy zniknęły z polskich ulic, ale uważam, że obecnie stanowią to, co stanowić powinni, czyli margines społeczeństwa. W okresie względnego bezpieczeństwa socjalnego był to margines o wiele szerszy.

Jako indywidualista (w szkole podstawowej moja wychowawczyni powiedziała mojej mamie, że jestem "antyspołeczny", choć pewnie chciała biedna powiedzieć "aspołeczny"), uważam, że gdzie tylko można uniknąć wtrącania się państwa w życie jednostek i drobnych społeczności, tam unikać tego należy. Opieka nad słabymi jest rzeczą szlachetną, ale równocześnie jej nadmiar sprawia, że wielu ludzi, skądinąd sprawnych, chce żeby ich za słabych uznawać i tę opiekę im zapewniać. Równocześnie wiedząc, że potężny urząd nie da ci zginąć z głodu, możesz sobie pozwolić na zerwanie więzów z matką, ojcem, rodzeństwem, żoną, mężem, czy dziećmi przy pierwszej sprzeczce o niepościelone łóżko.