piątek, 27 grudnia 2013

Czy "nadzieję radykalną" możemy odnieść do zmian w tzw. społeczeństwach rozwiniętych? (1)



Amerykański współczesny filozof, Jonathan Lear, w swojej książce Radical Hope (Nadzieja radykalna) podjął próbę wyjaśnienia mechanizmu pojawienia się optymistycznego myślenia na temat przyszłości narodu (plemienia), który utracił własną kulturę, a przez to podstawę swojego poczucia tożsamości. Lear zbudował całą swoją konstrukcję myślową wokół wodza indiańskiego plemienia Wron (Crows) Plenty Coups (z tego, co wiem, w polskim przekładzie, który ma się dopiero ukazać, oddano jego imię jako „Wiele Przewag”), który jako dziecko w inicjacyjnym śnie ujrzał zniknięcie bizonów i pojawienie się w ich miejsce krów (których wcześniej nigdy był nie widział). Dostał tam też wskazówkę od swojego ducha-przewodnika, żeby uczył się mądrości od sikory, ptaka uważanego przez jego współplemieńców za istotę niezwykle utalentowaną w kierunku właśnie uczenia się od otoczenia.

Wszystko stało się tak, jak Wiele Przewag przewidział. Biali wybili bizony i zakazali walk między plemionami. To pierwsze podcięło podstawy fizycznej egzystencji wielu szczepów rodzimych Amerykanów, zaś to drugie pozbawiło tę egzystencję resztek sensu. Kiedy wódz opowiadał historię swojego plemienia, potrafił dojść w swojej narracji do dnia zamieszkania w rezerwacie, ponieważ po tej dacie „nic się już nie zdarzyło”. Z jednej strony więc mądry przywódca praktycznie bezboleśnie (w odróżnieniu od Siuksów czy Czejenów, którzy toczyli z białymi krwawe wojny) poddał się dyktatowi białych, zalecając swoim ludziom naukę angielskiego, pisania, czytania i zdobywania dalszego wykształcenia, a nawet przyjmowania chrześcijaństwa, przez co uważał, że ocala swój naród, a z drugiej sam doskonale czuje, że w dniu zamieszkania w rezerwacie nastąpił „koniec historii”, przynajmniej w kontekście jego rodzimej kultury, a więc w kontekście wszystkiego tego, co stanowiło jakiś sens. Wrony, idąc za przykładem mądrej sikory, zaczęły uprawiać ziemię (choć sam Wiele Przewag sprzeciwił się parcelacji ziemi rezerwatu na prywatne działki, bo obawiał się, że wtedy jego rodacy szybko je wyprzedadzą białym – skąd my to znamy? ), zaś mężczyźni plemienia w każdym pokoleniu zasilali szeregi armii Stanów Zjednoczonych (walczyli m.in. w obu wojnach światowych). Wrony biorą udział w ogólnoindiańskcih uroczystościach i rytuałach, które tak naprawdę są sztuczną (re)konstrukcją obyczajów różnych plemion, których mieszanie przed podbojem przez białych żadnemu Indianinowi nie przyszłoby do głowy, ale również zachowują swoje poczucie odrębności plemiennej, ponieważ wykształcili zupełnie inne podstawy swojej tożsamości (m.in. tradycja służby w US Army, choć Siuksowie z tego powodu nazywali ich zdrajcami).

To właśnie wypracowanie nowej tożsamości, nowej przestrzeni kulturowej, w obliczu całkowitego zniszczenia starego sposobu życia, dokonało się dzięki mądrej polityce wodza Wiele Przewag, wypływającej dzięki jego „nadziei radykalnej”.

Jonathan Lear rozważa m.in. różne podejścia do definicji pojęcia „męstwo”, bo to, jako jedna z cnót promowanych przez wiele kultur, wymaga doprecyzowania. U Wron w czasach bizonów sprawa była dość prosta. Życie wojownika toczyło się wokół jego „laski przewag”, które to narzędzie służyło dotykania przeciwnika przed jego zabiciem i oskalpowaniem (żeby tenże przeciwnik nie zginął nieświadomie w ferworze walki, ale żeby wiedział, że za sekundę zostanie pozbawiony życia przez wielkiego wojownika). Szczytem męstwa zaś było wbicie laski przewag w ziemię i jej pilnowanie, czyli nie pozwolenie, by wrogowie przekroczyli granicę przez nią wyznaczoną, co najczęściej wiązało się z wysokim ryzykiem utraty życia, jeżeli przeciwnicy mieli przewagę liczebną.

Kiedy Wronom zabroniono walczyć z Siuksami, laska przewag nagle straciła jakiekolwiek znaczenie, a wraz z nią cały sens życia mężczyzny-Wrony. To dlatego właśnie, mimo swojej „nadziei radykalnej” wódz Wiele Przewag nie umie opowiadać o ostatnim, dłuższym odcinku swojego życia, ponieważ dla niego historia skończyła się wraz z końcem roli laski przewag. Później z Wronami działo się to samo, co ze wszystkimi, a więc jego biały rozmówca mógł sobie sam dopowiedzieć dalszą historię Wron, która niczym się nie różniła od historii innych Amerykanów (choć to oczywiście nie do końca prawda).

Ilekroć czytam takie historie mam nieodparte wrażenie, że opowiadając o plemionach „pierwotnych”, czyli o grupach ludzi o bardzo konkretnym i przejrzystym poczuciu tożsamości zbiorowej, łatwo jest nam i o współczucie i o zadumę nad losem przemijających kultur. Gdybyśmy jednak spróbowali ten sam rodzaj refleksji zastosować wobec narodów o dość długiej historii tzw. cywilizacji, cały dość jasny wywód Jonathana Leara musiałby ulec rozwodnieniu, zmąceniu, a następnie musiałby się zamienić w burą breję, w której wszyscy stracili orientację i nikt nie wie o co chodzi.

Tam gdzie jedno plemię, a tak naprawdę jego warstwa rządząca, potrafiła narzucić swoją władzę i dyskurs innym plemionom tworząc w ten sposób zręby cywilizacji, tam siłą rzeczy zaczęły się procesy, które trwają do dziś, czyli nieustannej dekonstrukcji starych systemów wartości i zastępowania ich nowymi. Koniec wieku osiemnastego przyniósł w tym względzie duże przyspieszenie, tak że każde schodzące pokolenie zaczęło mieć poczucie totalnej klęski spowodowanej kulturową katastrofą. Za życia jednego pokolenia może dojść do trzech (a co najmniej dwóch) zmian w sposobie myślenia o wartościach. Oczywiście ludzie tak szybko poglądów nie zmieniają, ale przez to również muszą żyć w ogromnym stresie i umierać w poczuciu frustracji, ponieważ ich światy giną jeszcze za ich fizycznego życia. Niektórzy potrafią sobie z tym jakoś radzić, z rezygnacją godząc się na zmiany wprowadzane zarówno przez ich rówieśników, jak i pokolenie ich dzieci i wnuków, ale doprawdy wahałbym się nadać temu nazwę „nadziei”, a już na pewno nie „nadziei radykalnej”.

Osobiście uważam, że jedynym źródłem tej nadziei jest po prostu fakt istnienia naszych fizycznie funkcjonujących ciał, oraz istnienia naszych potomków, którzy przekażą dalej nasze geny, ponieważ o przekazaniu naszych „memów” już raczej boimy się marzyć.

środa, 18 grudnia 2013

O zapamiętywaniu kilka luźnych myśli



Na jakiej zasadzie pewne rzeczy zostają w naszej pamięci bez żadnego wysiłku, a inne musimy ciągle powtarzać, a i tak za nic w niej nie chcą się zatrzymać na dłużej, to jedna z tajemnic, którą chcieliby zgłębić metodycy nauczania najrozmaitszych przedmiotów. Czasami całkiem nieźle im się to udaje, a czasami z uporem maniaka proponują metody, który nie przynoszą jakichś olśniewających wyników.

Nie o metodyce jednak dzisiaj chcę napisać, ale o tych dziwnych priorytetach naszego umysłu. Nie uważam się za wielkiego znawcę kina, choć lubię filmy, zarówno te, które uznajemy dziś już za klasykę, jak i całkiem nowe, ale wobec tych ostatnich zazwyczaj mam tak wysokie wymagania, że rzadko który mi się podoba. To chyba oznaka starzenia, takie krytykanctwo wobec wszystkiego, co nowe. Kiedy sobie o tym przypominam, staram się życzliwiej podchodzić do nowych propozycji artystycznych, ale i tak jakoś mi się słabo podobają. Istnieje prawdopodobieństwo, że one naprawdę są niewiele warte. To już jednak osobny temat.

Mam całkiem spore grono znajomych, którzy lubią się popisywać swoją erudycją dotyczącą literatury, kina i muzyki. Przy nich często czuję się jak jakiś kmiotek, co to w kinie nigdy nie był, bo kiedy zaczną wymieniać aktorów, reżyserów i tytuły utworów, często nie jestem w stanie ich skojarzyć. Niemniej czasami udaje mi się przyłapać moich znajomych na pewnej powierzchowności wiedzy, pokrytej elokwencją i egzaltacją.

Swego czasu na którymś z internetowych forów zaczęły się zachwyty nad Fellinim. Ponieważ akurat tak się złożyło, że Federico Fellini wyreżyserował kilka filmów, które i na mnie zrobiły wielkie wrażenie, chętnie się w tę dyskusję włączyłem. Kiedy doszło do omawiania „Rzymu” (1972) wtrąciłem uwagę o motywie kopania tunelu pod rzymskie metro. Jak pamiętamy, film dzieje się na dwóch planach czasowych – podczas ostatnich lat dyktatury Mussoliniego i w czasach współczesnych – tzn. współczesnych kręceniu filmu. Ten drugi plan czasowy to przede wszystkim sceny kopania metra, podczas którego maszyna miele na pył wszystkie starożytne zabytki, jakie spotyka po drodze. Budowniczowie po początkowym wahaniu porzucają skrupuły wobec dziedzictwa antyku, ponieważ inaczej w robotach nastąpiłyby opóźnienia. Kiedy o tym wspomniałem, dwoje znajomych wyraziło zdziwienie, ponieważ za nic nie mogli sobie przypomnieć jakiejkolwiek sceny związanej z kopaniem tunelu pod metro. To z kolei mnie się wydało dziwne, ponieważ jest to element powracający z regularną częstotliwością przez cały film. Mnie zapadło to w pamięć, a ponieważ „Rzym” oglądałem w polskiej telewizji jako uczeń szkoły podstawowej, do dziś nie wiem, dlaczego zapamiętałem akurat to kopanie metra, podczas gdy inne sceny „Rzymu” zlewały mi się ze scenami z innych filmów Felliniego. Moim znajomym być może właśnie z powodu tego, że był to stały leitmotiv „Rzymu”, ich umysły kazały im te sceny uznać za nieważne i skupić się na scenach, gdzie jest jakaś fabuła (postrzępiona bo postrzępiona, ale jednak). Z tymi jednak ja miałem problem, więc sobie po latach postanowiłem odświeżyć, a tak naprawdę na nowo odkryć twórczość Federico Felliniego.

Ostatnio kolega wspomniał „Lokatora” Romana Polańskiego (1976). Film ten widziałem tylko raz, w roku 1980. Na pójście do kina namówił mnie wówczas kolega z klasy, a skusił mnie przede wszystkim tym, że Polański umieścił w swoim filmie scenę z Bruce’m Lee. Bruce Lee był dla nas, dzieciaków zafascynowanych wschodnimi sztukami walki, postacią niezwykle tajemniczą, ponieważ w PRLu nie pokazywano żadnego z jego filmów. Dopiero w roku następnym dotarło do nas „Wejście smoka” (1973), na którym to filmie byłem kilkanaście razy, przy tym kilkakrotnie przepłacając za bilet kupując go u „konika”. Wtedy też zorientowałem się, że to właśnie stamtąd pochodziły fragmenty oglądane w kinie przez bohaterów Polańskiego w „Lokatorze”. Przy okazji okazało się, że bardzo dużo z „Lokatora” pamiętam, łącznie z jakimiś mało istotnymi scenami.

Właśnie pamięć do tych scen mało istotnych mnie fascynuje. Gdyby nasz mózg działał racjonalnie i gdyby go motywował jakiś logiczny potencjalny interes, zanotowałby przecież postaci wiodące i zarys ich historii opowiedzianych w formie filmowych narracji, a tymczasem najlepiej w pamięci czasami zakotwiczają się jakieś fragmenty, które niekoniecznie odgrywają w filmie rolę pierwszorzędną.

Dlaczego dzieci, ale dorośli też zapamiętują bzdurne wierszyki, a krótkiego fragmentu jakiejś ambitniejszej poezji nie są w stanie? Swego czasu kilkakrotnie zostałem zaskoczony przez poznanych na wakacjach kolegów, którzy byli wiejskimi chłopakami z wykształceniem podstawowym i zarazem późniejszymi pijakami mającymi często problemy z wysławianiem się, a którzy potrafili z pamięci wyrecytować wiersz Aleksandra Fredry na temat księżniczki o imieniu pochodzącym od nazwy żeńskiego narządu płciowego. Dodajmy, że nie jest to wcale utwór krótki. Podejrzewam też, że owi chłopcy go nie czytali, ale ktoś im go wyrecytował, a oni zapamiętali.

W tym wypadku rzecz jest dość prosta do wyjaśnienia, ponieważ rubaszny wiersz Fredry był na tyle atrakcyjny dla młodych ludzi zafascynowanych wulgarnym ujęciem tematu płciowości, że jego przyswojenie przebiegło bezboleśnie, podczas gdy inwokacja z „Pana Tadeusza” była dla nich pewnie jakąś straszną nudą.

Rozmawiając z kolegami przed jednym z egzaminów na historii zadawaliśmy sobie pytanie, dlaczego pamiętamy różnego rodzaju ciekawostki (np. że Gambetta uciekł balonem z oblężonego Paryża), a już decyzji konkretnych polityków w określonym czasie już tak niekoniecznie, pomimo ich powtarzania. Żeby jeszcze ten Gambetta w balonie był jakiś atrakcyjny, ale mało kto z nas fascynował się wówczas baloniarstwem. Po prostu utkwiło w pamięci i już tam zostało.

Dlatego gdybym miał cokolwiek radzić młodym ludziom pragnącym zapamiętywać wiele rzeczy, powiedziałbym, że jeżeli nienawidzą wkuwać na pamięć streszczeń, lub konspektów, w których jest już sama esencja pożądanej wiedzy, powinni bardzo dużo czytać. Czytać ekstensywnie (że użyję tego rolniczego terminu) i początkowo stawiać na ilość, a nie na jakość. Ta przyjdzie z czasem, po przeczytaniu wielu tekstów. Istnieje bowiem prawdopodobieństwo, że czytając dłuższą narrację, niejako bezwiednie wpadnie nam wiele informacji do głowy. Jeżeli w innym tekście o podobnej tematyce natkniemy się na te same informacje, nastąpi wzmocnienie ich obecności w pamięci. Po kilkunastu, czy też kilkudziesięciu tekstach zaczniemy się już uważać za ekspertów, co ma oczywiście swoje niebezpieczne strony, ale to jest osobny temat. Tekst, najlepiej w formie narracji, daje naszej informacji szerszy kontekst, który w jakiś przedziwny sposób zamiast przeszkadzać, pomaga zapamiętać pożądaną informację. Jeżeli więc ktoś wypisał sobie listę najważniejszych faktów do zapamiętania i za diabła nie potrafi jej wkuć na pamięć, nie powinien się dziwić, że ten proces jest o wiele bardziej męczący niż u tych, którzy z przyjemnością przeczytali kilka tekstów na dany temat i to z tych tekstów ich mózg utworzył przedziwną mozaikę informacji, których znajomość czasami zaskakuje ich samych (o Boże, ale skąd ja to wiem?).

Co prawda szkoła raczej nie sprzyja tym, którzy zdobywają wiedzę po swojemu w dość długotrwałym procesie ekstensywnego czytania, bo do testów potrzeba znajomości konkretów, które trzeba wstawić w odpowiednie miejsce. Dlatego Amerykanie, np. przygotowując kompendia wiedzy dla studentów zdających egzaminy, robią to w taki sposób, jakby chcieli, żeby młodzi ludzie nauczyli się encyklopedii na pamięć. Ba, oni chcą, żeby ich uczniowie szkół średnich przygotowując się na studia wkuwali na pamięć słowniki (są takie specjalne ze słownictwem „pod egzamin”). Tego wszystkiego mogą uniknąć uczniowie, którzy od dziecka dużo czytają i poznali te wiadomości i to słownictwo w procesie pochłaniania dla przyjemności książek i artykułów prasowych.

„Dla przyjemności” odgrywa tutaj rolę kluczową. Jeżeli czytanie przyjemności nie sprawia, a większość proponowanych nam rzeczy uważamy za nudne, wtedy nie powinniśmy się spodziewać dobrych wyników, bo jednorazowe wkucie listy wymaganych informacji, nawet wkucie na piątkę, nie sprawi, że je w swojej głowie zatrzymamy na dłużej, a tym bardziej że staną się integralną częścią naszej ogólnej wiedzy o świecie. Jest więc jedna podstawowa rada – po pierwsze i najważniejsze, należy pokochać czytanie.

piątek, 13 grudnia 2013

Skoro już wszyscy wspominają...



Moja żona i ja byliśmy chyba zbyt młodzi, żeby początek stanu wojennego wywarł na nas jakieś poważniejsze wrażenie, choć oczywiście ludzie w naszym wieku, którym aresztowano rodziców, zapamiętali to jako wydarzenie traumatyczne. Kiedy ma się te –naście lat i zło nie dotyka cię bezpośrednio, pewne zjawiska obserwujesz tak, jak się ogląda film. Tak chyba było ze mną. Któregoś roku opisałem na blogu moją niedzielę 13 grudnia 1981 r., więc nie będę do tego wracał.

Bliska kuzynka mojej żony, która jest od nas nieco starsza, była wtedy już studentką i to bardzo zaangażowaną w ówczesne Niezależne Zrzeszenie Studentów. Wujek, jej ojciec, nieodmiennie się wzrusza, kiedy wspomina jej przejścia z pierwszego dnia stanu wojennego, kiedy to wraz z koleżankami i kolegami, próbowali zorganizować protest na filii Uniwersytetu Warszawskiego w Białymstoku i jak zostali brutalnie potraktowani przez jaruzelską milicję. Lubię słuchać jego opowieści, ponieważ po części postawa jego córki to wynik patriotycznego wychowania, jakie jej dał, więc historia, choć za każdym razem taka sama, ma zawsze w sobie tyle narracyjnej emocji, że słucham jej z przyjemnością, a przy tym udziela mi się wujkowe wzruszenie. Jest to bowiem opowieść, której nie powstydziłby się Mickiewicz piszący trzecią część „Dziadów” (w tym wypadku nie ma krzty ironii w tym, co napisałem).

Kuzynka mojej żony to typ człowieka, o którym się mówi, że można z nim „konie kraść”. Bardzo lubimy z nią rozmawiać, bo jest w dodatku typem, który ja nazywam „człowiekiem prawdziwym”, nie próbującym przybierać póz ani odgrywać jakichś ról. Jest zawsze sobą i to w taki jakiś taki „pełny” sposób, że pomimo różnicy zdań, która się czasami przydarza, jest osobą, którą się po prostu całkowicie akceptuje i już.  Uwielbiam z nią rozmawiać, bo w ogóle bardzo lubię rozmawiać z „prawdziwymi ludźmi”, czyli takimi, którzy się nie kreują, a po prostu są; lubię rozmawiać z mądrymi kobietami, które przy okazji są silnymi osobowościami. Kuzynkę mojej żony uwielbiam za to, że nigdy nie kreuje się na kombatantkę i bohaterkę walk z jaruzelskim reżimem, mimo faktu, że w opowieściach wujka nie ma krzty przesady. Kuzynka mojej żony już kilkanaście lat temu przy okazji jednej z uroczystości rodzinnych powiedziała mi wprost: „Gdybym wiedziała, że to wszystko się w Polsce tak potoczy, że ludzie nie będą mieli pracy, albo będą tyrać za marne grosze, to nie wiem, czy bym się wtedy tak angażowała. W każdym razie z tymi wszystkimi, którzy się teraz obwołali wielkimi bojownikami z tamtych czasów nie chcę mieć nic wspólnego”.

Z ludźmi, których nazywam „prawdziwymi” nigdy nie dyskutuję w takim sensie, że nie próbuję ich przekonać do jakichś konstrukcji intelektualnych, ani książkowych mądrości. Nieodmiennie słucham opowieści wujka z wielkim wzruszeniem, trochę tak jak się słucha pięknych a wzniosłych legend (choć nie ma w jego opowieściach krzty przesady, ani koloryzowania), a równocześnie jestem wdzięczny kuzynce mojej żony, że jest osobą taką, jaka jest – autentyczną istotą z krwi i kości, żyjącą tu i teraz.

piątek, 22 listopada 2013

O metodach starych i bezużytecznych



Ucząc się języka obcego, jak zresztą każdej umiejętności, dość łatwo o zniechęcenie spowodowane spadkiem entuzjazmu dla jego przyswajania. Zakładam bowiem, że kiedy dobrowolnie podejmujemy się takiej nauki kieruje nami entuzjazm. Pierwsza lekcja najczęściej prowadzi do jego wzmocnienia, o ile uczący się wyjdzie z niej z poczuciem, że już się czegoś nauczył i umie już coś zrozumieć i powiedzieć w docelowym języku.

Nie wierzę w jedną „czystą” metodę nauczania języka, która zapewniałaby uczącemu się dostęp do wszystkich umiejętności tudzież leksyki i gramatyki danego języka. Na pewnych etapach jedna metoda może się okazać o wiele lepsza od innej, stosowanej uprzednio.

Osobiście uważam, że metoda komunikacyjna jest doskonała na etapie początkowym, ponieważ daje uczącemu się natychmiastową możliwość wykorzystania świeżo przyswojonego materiału. Później oczywiście muszą dojść jakieś dłuższe teksty, czy to do słuchania czy do czytania. Z pewnością dojdą też jakieś listy słów, np. czasowników nieregularnych. Nowe słownictwo i reguły gramatyczne powinny jednak również być podane w formie możliwej do zastosowania. Dlatego podręczniki stosujące na początku każdej nowej lekcji krótki dialog, a następnie jego analizę leksykalno-gramatyczną uważam za najbardziej przydatne do nauki języka obcego. Przykład wysłuchany i przeczytany, następnie objaśniony, a więc przez ucznia zrozumiany, powinien stać się pretekstem do tworzenia własnych zdań i dialogów, które przy podaniu odpowiedniej ilości słownictwa mogą iść w nieskończoność. W ten sposób buduje się pewien szkielet, który można następnie „oblepiać” nowym słownictwem.

Do niedawna myślałem, że jest to tak naturalne i zrozumiałe, że w dzisiejszych czasach każdy autor podręcznika do języka obcego i każdy nauczyciel języka obcego stosuje taką metodę. Tymczasem co jakiś czas natykam się na książki, których autorów ambicją jest nauczenie języka przy pomocy dość teoretycznych, a dla początkującego kompletnie abstrakcyjnych wykładów. Na początek więc dostajemy wykład na temat całego systemu fonetycznego danego języka, zaraz potem wszystkie reguły pisowni, w tym ortografii. Jeżeli ktoś jest samoukiem, to te rozdziały spokojnie pomija. Gorzej, jeżeli trafi się na nauczyciela/lektora, który każe się tych wszystkich reguł nauczyć na pamięć. Nie ma lepszej metody zniechęcenia uczącego się do dalszej nauki, niż taki zabieg. Nasz mózg po prostu tak nie działa. Owszem, pamiętam, że moja nauczycielka rosyjskiego w liceum na pierwszej lekcji podała nam wszystkie reguły ortografii, w tym zastosowanie nieszczęsnego znaku miękkiego, i nawet opanowałem ich jakieś 60% po tej pierwszej lekcji (kułem je oczywiście ze strachu), ale kiedy przyszło do dyktanda, przełożenie formułek wypisanych reguł na konkretne postawienie odpowiednich liter w konkretnych wyrazach sprawiało mi spory kłopot. A przecież tych wszystkich zasad pisowni można było uczyć stopniowo na przykładach konkretnych tekstów, które przy okazji poprawiałyby inne nasze umiejętności.

Niektórzy nauczyciele (sam tu nie jestem bez winy!) stosują wykład na temat słownictwa. Wypisują więc na tablicy setki nowych wyrazów, objaśniają niuanse ich zastosowania, a potem się dziwią, że na następnej lekcji nikt niczego nie pamięta. Jeżeli najpierw nie pomógł swoim słuchaczom zbudować „szkieletu”, nie powinien się dziwić, że całe to bogate słownictwo z listy nie zostało przyswojone. Ono nie miało się do czego „przykleić”.

Teoria Noama Chomsky’ego dotycząca wrodzonego wzorca gramatycznego właściwego każdemu człowiekowi jest obecnie dość powszechnie krytykowana. Osobiście uważam, że nie powinniśmy jej tak łatwo odrzucać, ponieważ stanowi bardzo dobrą podstawę teoretyczną metodyki nauczania języków. Praktycznie w każdym języku występuje wzór PODMIOT + ORZECZENIE. Ich kolejność może się różnić, a w takich językach jak polski, włoski czy hiszpański może nas zmylić użycie podmiotu domyślnego (użycie rzeczownika czy zaimka bywa w tych językach niepotrzebne, ponieważ wskazuje go sama forma czasownika użytego w orzeczeniu). Tak czy inaczej model KTOŚ ROBI COŚ w takiej czy innej wariacji występuje w każdym języku i każdemu z nas wydaje się naturalna.

Czy tak trudno wykorzystać tę prostą wiedzę przy nauczaniu języka obcego? Nie jestem w stanie zrozumieć kogoś, kto zabija entuzjazm chętnych do nauki obcego języka przez zamęczanie na pierwszej lekcji nudnym i całkowicie teoretycznym wykładem na temat wszystkich reguł fonetycznych czy ortograficznych tegoż języka. One są oczywiście niezbędne, ale muszą być podawane stopniowo w pewnej kolejności i w pewnym kontekście. Podobnie jest ze słownictwem. Zupełnie inaczej przyswaja się nawet długą listę słów, którą przedstawimy w tabeli jako jeden z elementów zdania, niż jeżeli zobaczymy je wypisane bez żadnego kontekstu.

Np.




Ja



czytam
książkę
gazetę
czasopismo
list
email
artykuł
ulotkę

Zamiast tabeli możemy zastosować inną formę graficzną, np. mapę myśli, ale tak czy inaczej chodzi o umieszczenie tego nowego słownictwa w zdaniu, a więc w pewnej rzeczywistości gramatycznej, która jest dla uczącego się uchwytna, a stanie się właśnie „osnową”, czy też „szkieletem”, do którego te nowe słowa będzie można dołączyć i na stałe „przymocować”.

Jeżeli uczącemu się wypiszemy po prostu listę:

książka
gazeta
czasopismo
list
email
artykuł
ulotka

to owszem, jest on w stanie się jej nauczyć na pamięć, nawet na wyrywki, ale nie potrafiąc użyć ich w zdaniu będzie przeżywał frustrację. Dlatego nauka gramatyki musi postępować równolegle do nauki słownictwa, z tym, że chodzi tu raczej o podanie struktury, a niekoniecznie wdawanie się w teoretyzowanie na temat gramatyki, składni itd. Każdy prosty przykład powinien być w stanie zastąpić najmądrzejszą definicję czy opis reguły gramatycznej.

Z powyższych względów należałoby więc zalecić autorom podręczników do nauki języków obcych oraz owych języków nauczycielom rezygnację z przestarzałych metod i zastosowanie kilku dość prostych zasad metodycznych, które sprawią, że entuzjazm uczącego się pozostanie na tym samym poziomie lub nawet wzrośnie, kiedy zobaczy, że postęp w nauce jest nie tylko możliwy, ale jest wręcz namacalny, a przy tym nie wywołuje zbędnego stresu i frustracji.

wtorek, 19 listopada 2013

Spontan zorganizowany, czyli przepis na zabawę z klasą



Kiedy miałem piętnaście lat na ekrany polskich kin trafił musical Hair. Eksportowane filmy zawsze były w Polsce pokazywane ze sporym opóźnieniem (bo np. takie Wejście smoka pojawiło się w Polsce dziesięć lat po wyprodukowaniu), ale w tym wypadku było całkiem nieźle, bo na Hair poszliśmy do kina już w rok po amerykańskiej premierze. Na mnie jako piętnastolatku film Miloša Formana zrobił ogromne wrażenie. Musicale i filmy muzyczne oglądałem już wcześniej w polskiej telewizji, ale nigdy wcześniej nie umiałem się do nich przekonać. Idzie bowiem sobie gość ulicą, a tu nagle zaczyna tańczyć i śpiewać. Albo rozmawia sobie dziewczyna z chłopakiem i też nagle przechodzą na śpiewanie. Na dodatek, jeżeli wtrącona piosenka była smętna, denerwowało mnie, że wprowadzają tylko niepotrzebną dłużyznę. Z Hair po raz pierwszy w życiu było zupełnie inaczej. Muzyka, śpiew i taniec nie tylko nie przeszkadzały mi w odbiorze filmu, ale wręcz przeciwnie. Poszedłem go obejrzeć jeszcze kilka razy właśnie ze względu na walory pozafabularne, choć sama historia tam opowiedziana przez scenarzystę Michaela Wellera jest również dobra. Na marginesie dodajmy, że w scenicznej wersji Jamesa Rado i Gerome’a Ragni nie rozgrywa się żadna akcja, tylko poszczególni bohaterowie krótko się przedstawiają i… śpiewają (i tańczą oczywiście).

Dzięki Hair zacząłem inaczej patrzeć na inne musicale, które zaczęły do mnie inaczej przemawiać. Ponownie odkryłem Deszczową piosenkę, którą jako dziecko widziałem w cyklu „W starym kinie” pana Stanisława Janickiego, ale nie potrafiłem wówczas ocenić. Z ogromnym opóźnieniem obejrzałem West Side Story i szereg innych filmowych produkcji muzycznych, z których niestety tylko część jest naprawdę świetnie dograna, tzn. muzyka doskonale pasuje do fabuły. Zrobienie z Nędzników filmowego musicalu uważam np. za eksperyment średnio udany, ale to z tego względu, że Russel Crow nie przekonał mnie do swojego talentu wokalnego. Dużo wcześniej, też dzięki telewizji, miałem okazję wraz z milionami Polaków posłuchać i zobaczyć genialnego Chaima Topola w Skrzypku na dachu.

Piszę o tych musicalach dlatego, że po obejrzeniu Hair nie mogłem się oprzeć wytworom swojej wyobraźni, że oto idę ulicą do szkoły, a ludzie nagle zaczynają tańczyć i śpiewać. Właściwie były momenty, że dziwiło mnie, że tak się nie dzieje. Oczywiście nieco koloryzuję, ale naprawdę żałowałem, że w naszym codziennym życiu tak mało jest muzyki. Właściwie to ona niby jest, bo przecież młodzi ludzie bez przerwy czegoś słuchają. Problem w tym, że w większości tylko słuchają. Owszem, niektórzy próbują sami coś robić i to nawet całkiem udanie (pomijając fakt, że te wysiłki rzadko bywają docenione – tylko niewielu laureatów tak licznych konkursów telewizyjnych osiąga sławę i pieniądze), ale jako masa pozostajemy narodem, który trudno porwać do jakiejś aktywności muzycznej.

Obserwacja wesel i zabaw tanecznych przeplatanych konkursami karaoke pokazuje, że jest z nami dość słabo. Nie wybijamy się poza zaproponowaną nam przez wodzirejów (didżejów lub liderów disco-polowych kapel) lub przez maszynę schematów. Kiedy ktoś podejmie spontaniczną próbę śpiewaczą w celu porwania publiczności, kończy się to dołączeniem góra 2-3 osób, które na dodatek niemiłosiernie fałszują. Od razu przychodzą mi na myśl Rosjanie (nie wiem czy wszyscy, ale przynajmniej Rosjanie starszego pokolenia), którzy potkawszy się w gronie nieznajomych potrafili od razu śpiewać na głosy.

No dobrze, jakiegoś naturalnego talentu do zbiorowych popisów wokalnych nie mamy, ale można przecież spróbować coś zorganizować. To jest jednak marzenie ściętej głowy. Zabawa po polsku ma być łatwa, prosta i przyjemna. Mięso z grilla, zgrzewka piwa, jakiś samograj i jest zabawa. I tak dobrze, że w wielu środowiskach chce się jeszcze przygotować jakieś dobre jedzenie, bo przecież można zaobserwować ludzi świetnie bawiących się przy paczce chipsów. Naprawdę nie zadzieram nosa i nie krytykuję spontanicznego luzu, bo to generalnie objaw zdrowia psychicznego, ale przeraża mnie powtarzalność i przewidywalność schematu. Jeżeli grono znajomych spotyka się regularnie i postępuje zawsze wg tego samego wzoru, po pewnym czasie taka zabawa może się znudzić. Niektórzy wlewają w siebie coraz to większe ilości alkoholu z nadzieją, że w ten sposób osiągną stan wyluzowania, który pozwoli im lepiej się bawić, a tymczasem uczucie nudy nie ustępuje, zaś alkohol powoduje tylko stan coraz większego zmęczenia.

Do improwizacji najlepiej się dobrze przygotować. Jest w tym twierdzeniu wewnętrzna sprzeczność, ale dobrze przygotowane akcje robią wrażenie najbardziej spontanicznych. Oczywiście po jakimś czasie publiczność się orientuje, że obserwuje coś, co ktoś wcześniej zaplanował i nad czym pracował, ale i tak pozostaje pod wrażeniem.

Ja jestem pod wrażeniem występu rodziny niejakiej Vanessy, amerykańskiej panny młodej, w którym sam pan młody, ojciec Vanessy, a następnie cała rzesza wujków, cioć, kuzynów i kuzynek odgrywa fragment Skrzypka na dachu. Kapitalny występ całkowicie zaskoczył pannę młodą, natomiast wszyscy uczestnicy wesela doskonale się bawili. Niemniej, ten jednorazowy sukces wymagał niemałego wysiłku od całej rodziny – musieli się przecież przez jakiś czas spotykać i odbywać regularne próby!


O różnicach między Amerykanami a Polakami można pisać całe tomy, ale wśród wielu można zaobserwować gotowość poświęcenia swojego życia jakiejś pasji, z której niektórym udaje się potem żyć. Setki kelnerów czy ochroniarzy trenuje grę na jakimś instrumencie, pisze scenariusze filmowe lub pisze programy komputerowe z nadzieją, że kiedyś nastąpi ten wielki dzień, w którym odniosą sukces. W rzeczywistości ten sukces może nigdy nie nadejść, ale dzięki tym pasjom ich życie jest o wiele ciekawsze, a obcowanie z takimi ludźmi jest dla każdego przyjemnością. My lubimy się przechwalać przewagami naszej młodzieży w matematyce czy innych przedmiotach szkolnych, tylko że później praktycznie nikt nie umie z tej szkolnej wiedzy zrobić użytku. Problem oczywiście m.in. w tym, że żyjemy w kraju, gdzie kapitał społeczny praktycznie nie istnieje i nikt nie wie, jak prawidłowo i wydajnie wykorzystywać ludzkie możliwości. Myślę jednak, że jakość naszego życia, tudzież poprawa naszej samooceny (taka prawdziwa, a nie megalomańska) mogłaby się wyraźnie poprawić, gdybyśmy od czasu do czasu zrobili coś wartościowego po prostu dla zabawy.

wtorek, 29 października 2013

Niemcy i szkolnictwo zawodowe



Bezmyślne przerzucanie kanałów telewizyjnych to nawyk beznadziejny i na szczęście nie jest moim udziałem. Niemniej ostatniej niedzieli, kiedy doszedłem do wniosku, że może na koniec weekendu oddam się rozrywce beztroskiej i intelektu nie nadwyrężającej, włączyłem telewizję i ku swojemu przerażeniu odkryłem, że po prostu nie ma co oglądać. Jakieś stare i nie najlepsze filmy, kompletnie głupie seriale (owszem szukałem czegoś lekkiego, ale nie tak durnego), kabarety powtarzane po dziesięć razy.

Tak czy inaczej nic nie przyciągnęło mojej uwagi. Przebiegłem więc przyciskiem pilota po dostępnych mi kanałach i trafiłem na, o ile dobrze pamiętam Biznes TV, czy jakoś tak, czyli na stację, której programów raczej na bieżąco nie oglądam. A tam akurat końcówka programu, w którym mówią o czymś, co mnie żywotnie interesuje, a mianowicie o symbiozie biznesu z edukacją. Rzecz dotyczyła tylko częściowo Polski, a mianowicie polskiej młodzieży. Całość była o Niemczech. Otóż z programu dowiedziałem się, że polska młodzież z zachodnich województw bardzo chętnie podejmuje naukę w niemieckich szkołach zawodowych. Komentatorzy od razu dodali, że niemieckie szkoły zawodowe, o których mowa, to tak naprawdę szkoły przyzakładowe prowadzone przez przedsiębiorstwa.

Niemiecka firma przyjmuje więc polskie dzieciaki do pracy i zapewnia im szkołę – pół tygodnia pracy i praktyki zawodowej i pół tygodnia szkolnej nauki (no może z tą połową przesadziłem, bo przecież tydzień roboczy ma 5 dni, więc chyba pracy jest 3 dni, a szkoły 2). Podobno polska młodzież bardzo się do takich szkół garnie, bo wie, że nie tylko zarobi pieniądze, ale nauczy się konkretnego i potrzebnego fachu. Nie dosłyszałem, jak jest u młodych Polaków ze znajomością niemieckiego, ale widocznie na tyle dobrze, że sobie w takich szkołach radzą.

Chyba nietrudno zgadnąć, dla kogo niemieckie firmy wychowują lojalne i świetnie wyszkolone kadry. Bardzo wątpię w to, że młody człowiek, który ma zapewnioną pracę w niemieckim przedsiębiorstwie, które zapewniło mu dobry zawód, kiedykolwiek wróci do Polski. Ja natomiast wcale im się nie będę dziwił, ani z powodów patriotycznych wymówek im czynił. Młody człowiek bez zacięcia intelektualnego jak najbardziej ma prawo do godnego życia i jeżeli ma szansę w uczciwy sposób zapewnić sobie dobry start, ma wręcz obowiązek z takiej szansy skorzystać. Trudno również mieć pretensje do Niemców, że myślą perspektywicznie o przyszłości i szkolą sobie fachowców.

Ja wiem, że to, co teraz napiszę, można odczytać jako jakiś pisowski bełkot, ale radzę do tego podejść chłodno. Polska jest obecnie de facto krajem najbardziej przypominającym jeden z obiektów ekspansji neokolonialnej, a objawia się to właśnie m.in. w tym, że nie wykształciliśmy w przedsiębiorcach myślenia perspektywicznego. Cieszymy się, częściowo jak najbardziej słusznie, że nasza gospodarka opiera się na małych i średnich przedsiębiorstwach, ale one nie wytrzymają konkurencji z wielkimi korporacjami, oraz nigdy nie wyjdą poza etap dorabiania się, czyli ich właściciel nigdy nie osiągnie tego psychologicznego progu, za którym będzie mógł poczuć pewną stabilizację, a w związku z tym chęć dalszego rozwoju i planów na dalszą przyszłość. Przedsiębiorca, którego cieszy przede wszystkim bieżący zysk, a który przy pierwszej lepszej okazji własną firmę sprzedaje za możliwość słodkiego leniuchowania do końca życia, z całą pewnością nigdy nie otworzy szkoły zawodowej, w której mógłby sobie wykształcić lojalnych fachowców. Nie mówiąc już o tym, że w dobie tak modnego dziś outsourcingu, gdyby nawet ktoś myślał o przyszłości, to i tak wolałby żeby jego pracownicy kształcili się za pieniądze kogoś innego (państwowe, rodziców uczniów, jakichś sponsorów).

Niemcy to kraj okrzepły ze zdroworozsądkowo myślącym narodem. Tam niezależnie od ustroju wszystko jakoś działa. I dotowane przez państwo stocznie (podobno Komisja Europejska jest temu przeciwna, ale kto podskoczy Niemcom?) i elektrownie nieekologiczne, ale również elektrownie ekologiczne. To co ma działać, po prostu działa.

Nowe kolonie, tak samo jako te klasyczne, potrzebne są przede wszystkim jako źródło siły roboczej i rynek zbytu. To co, się naprawdę liczy, dzieje się w centrum. Centrum nie zależy na rozwoju peryferii ze zrozumiałych względów ekonomicznych. Rozbuchany konsumpcjonizm jak najbardziej jest na peryferiach pożądany, bo to on przecież tworzy rynki zbytu. Rozbuchany konsumpcjonizm to jednak polityka dość krótkowzroczna, bo w końcu prowadzi do przypadku Grecji. Niczego nie produkujemy, bo wystarczy, że przyjmiemy turystów, ale co sobie pożyjemy, to nasze. No i mamy w Grecji to co mamy.

Teorie spiskowe w tym wypadku mają zastosowanie tylko częściowe, bo w końcu kryzys w całej Europie może sprawić, że skurczy się rynek na niemieckie produkty, więc jeżeli byli jacyś świadomi spiskowcy, to raczej na dłuższą metę nie popisali się inteligencją, ale kogo obchodzą losy milionów Europejczyków. Wszystkich ich co prawda gospodarka niemiecka jako gastarbeiterów nie wchłonie, ale część pewnie tak i centrum będzie gospodarczo nadal kwitnąć. W ostateczności można faktycznie zrobić to, co robią wielkie korporacje w dobie kryzysu – wyzbywają się nierentownych filii. Niemcy bez Europy z pewnością dadzą sobie radę. Neokolonialne peryferia natomiast czeka wtedy los wyzwolonych kolonii afrykańskich nagle pozostawionych sobie samym.

poniedziałek, 28 października 2013

O sadystycznych ojcach, czyli o tym, że taki sam bodziec nie zawsze wywołuje taką samą reakcję



Przeczytałem wczoraj dwa teksty mówiące m.in. o sadystycznych ojcach. Jeden to był wywiad z Władysławem Kozakiewiczem, złotym medalistą z Igrzysk Olimpijskich w Moskwie, który z pokazania „wała” sowieckiej publiczności, zaś drugi traktował o Richardzie Kuklinskim (nie mylić z Ryszardem Kuklińskim), zawodowym mordercy i socjopacie.

Co łączy fenomenalnego tyczkarza z przełomu lat 70. i 80. ubiegłego stulecia z profesjonalnym zabójcą? Właśnie to, że obaj mieli sadystycznych ojców i obaj z tego powodu w dzieciństwie przeszli piekło. Kontrast między dwoma bohaterami artykułu jest jednak tak wielki, że po raz kolejny możemy się przekonać, że podobne warunki w okresie dojrzewania wcale nie muszą prowadzić do takich samych rezultatów wychowawczych.

Ojciec Kozakiewicza był, jak mówi sam zainteresowany, „czerstwym chamem”, do którego nie docierały żadne argumenty i którego nie można było niczym wzruszyć, natomiast kiedy zaczynał bić, to tak, że krew tryskała po ścianach – synów i żony. Ojciec Kiklinskiego również katował swoją rodzinę. O ile jednak Władysław Kozakiewicz dostrzega jeden punkt pozytywny obcowania ze starym sadystą (broń Boże go nie usprawiedliwia, ani w żadnym momencie nie pochwala bicia), to amerykański  płatny zabójca w „metodach wychowawczych” swoich rodziców nie widzi niczego, co by pozytywnie wpłynęło na rozwój jego osobowości, czy osobowości jego brata, który również był sadystycznym psychopatą.

Otóż Władysław Kozakiewicz twierdzi, że dzięki ojcu – „czerstwemu chamowi” sam również jest po części „czerstwym chamem”, a więc człowiekiem nie do złamania. Z pewnością zbawienny wpływ na obranie dalszej drogi życiowej i postawy wobec życia słynnego tyczkarza miał sport. Cechy „twardziela” w tej dziedzinie bardzo mu się przydały, ponieważ wkrótce dostrzegł, że tam, gdzie inni się załamują niepowodzeniami i poddają się, on potrafił zacisnąć zęby i po prostu ciężej trenować, ale nie przychodziło mu do głowy poczucie własnej niższej wartości.

Richard Kukliński, kiedy sam założył rodzinę, starał się być jak najlepszym mężem i ojcem, choć jak sam przyznaje, nie zawsze mu się to udawało. Natomiast wobec ludzi, których mordował, był bezlitosny. Czasami lubił się nad nimi pastwić, dając im przed śmiercią jakiś cień nadziei, np. pozwalając ofierze na modlitwę. Jak z perwersyjną satysfakcją twierdził, Bóg nigdy nie przychodził z pomocą.

Człowiek nie rodzi się jako „tabula rasa”. Doskonale wiemy, że dzieci tych samych rodziców i wychowywane w identyczny sposób potrafią w sobie rozwinąć zupełnie odmienne cechy charakteru, zainteresowania i maniery. Wychowanie z całą pewnością ma wpływ na późniejszy stosunek do świata, ale obawiam się, że nawet najgenialniejszy pedagog nie jest w stanie opracować uniwersalnej metody wychowawczej, która by oddziaływała tak samo na każdego. Niewątpliwie po wychowaniu w rodzinie patologicznej trudno się spodziewać, że ktoś wyrośnie na wynalazcę lub lekarza, ale równocześnie bardzo łatwo o fatalny w skutkach błąd oceniając dziecko po tym, z jakiego wywodzi się środowiska. Sam znałem jeszcze chodząc do szkoły podstawowej rodzinę, w której kilku z licznych braci już w dzieciństwie popadło w konflikt z prawem, podczas gdy inni wyrośli na porządnych ludzi. Jako nauczyciel również obserwuję dzieci z tzw. rodzin patologicznych, które są wrażliwe, miłe i uprzejme.

Bodźce wychowawcze bowiem, jak każde zresztą bodźce, przychodzą z zewnątrz. To, jak na nie reagujemy świadczy o tym, jak nas potem postrzegają. Jest dla mnie wielką zagadką dlaczego ludzie poddawani tym samym czynnikom stymulującym, potrafią wyciągnąć z nich tak odmienne wnioski i dokonać tak odmiennych wyborów własnych reakcji. Być może wpływ mają tutaj również czynniki pozornie przypadkowe, ale pozwalające na znalezienie azylu w innym niepatologicznym środowisku? Być może Władysław Kozakiewicz nie wyrósłby na porządnego człowieka, gdyby pewnego dnia brat nie wyciągnął go na trening? Tego oczywiście nigdy się nie dowiemy. Równie dobrze jednak osobowość młodego Kozakiewicza od dziecka kształtowała się w opozycji do złego postępowania ojca. Odczuwając zło na własnej skórze, być może od małego wyrobił sobie krytyczne podejście do takich zachowań, zaś „czerstwe chamstwo” ojca utrwalało i utwardzało w nim potrzebę skierowania się ku zachowaniom pozytywnym?

Richard Kuklinski, można powiedzieć, wyrobił sobie pewien idealny obraz rodziny zupełnie odmienny od tego, który wyniósł z domu, ale równocześnie nauczył się, jak bardzo skuteczna potrafi być przemoc. W stosowaniu jej wobec ludzi, których uważał za wrogów (w czasach, kiedy był nastolatkiem), a później wobec celów wskazanych mu przez mafijnych zleceniodawców, nie miał żadnych skrupułów. Być może więc psychopatyczne zachowanie miało jakąś głębszą (genetyczną?) przyczynę, skoro samym wystawieniem na bolesne bodźce nie wszystko da się wytłumaczyć?

Istnieją zjawiska, których nauka z pewnością tak szybko i prosto nie wytłumaczy. Owszem, możemy prześledzić kilka, a nawet kilka tysięcy przypadków, i spróbować wyciągnąć z nich jakieś wnioski ogólne. Niemniej nie zapominajmy, że w nauce (odwrotnie niż w polskim powiedzonku) wyjątek zaprzecza regule. A gdzie brakuje reguły (ogólnego prawa), tam trudno mówić o naukowości.

Wywiad z Władysławem Kozakiewiczem:  http://eurosport.onet.pl/lekkoatletyka/wladyslaw-kozakiewicz-jak-ojciec-mnie-bil-krew-byla-na-scianach/dnrrm
Artykuł o Richardzie Kuklinskim:  http://film.onet.pl/artykuly-i-wywiady/polak-na-uslugach-mafii/qf3ek

niedziela, 20 października 2013

O perspektywach, których nie dostrzegamy w kontekście przewidywań nowego Złotego Wieku Polski



O hierarchii potrzeb Maslowa można dyskutować długo i namiętnie. Można bowiem znaleźć setki, jeśli nie tysiące przykładów na to, że człowiek głodny potrafi dążyć do samorealizacji, podobnie jak człowiek wyalienowany. Pomimo permanentnego braku poczucia bezpieczeństwa niektórzy ludzie potrafią zachowywać się tak godnie, że zdobywają szacunek innych. Wszystko to prawda, dlatego piramidę Abrahama Maslowa należy traktować jako swego rodzaju szkic, model bardzo ogólny, swego rodzaju założenie robocze, oparte raczej na zdrowym rozsądku, niż na badaniach przeprowadzonych na wielkich populacjach.

Trudno się jednak oprzeć obserwacjom przeciętnych zjadaczy węglowodanów, którzy nie są ani bohaterami, ani świętymi, ani ascetami, że kiedy są głodni i chce im się siku, to niestety nie mają głowy do poszukiwań dowodów na twierdzenie Fermata. Ba, nie mają nawet ochoty na miłą zabawę w gronie najbliższych.

Z kolei człowiek, który obawia się, że w najbliższym czasie ktoś go wyeksmituje z mieszkania, a na dodatek nie jest pewien, czy jutro będzie go stać na podstawowe zakupy, nie będzie raczej twórczo rozwijał teorii marketingu. Oczywiście chodzi też o przekroczenie pewnego progu, ponieważ lekkie zagrożenie na wielu działa bardzo mobilizująco, zaś zagrożenie poważne paraliżująco, co owocuje kompletnym załamaniem wiary w siebie i swoje możliwości wybrnięcia z ciężkiej sytuacji. Jeżeli taki stan trwa odpowiednio długo, w człowieku kształtuje się bardzo nieciekawa mentalność. Stajemy się zgorzkniali i zaczynamy mieć pretensje do całego świata.

Nie jest jednak wcale tak, że kiedy mamy zaspokojone podstawowe potrzeby – te naturalne, potem poczucie bezpieczeństwa, przynależności i szacunku, od razu zaczniemy się twórczo rozwijać, wznosząc się od razu poza okowy alienacji pracy wprost na wyżyny własnego głodu działalności twórczej. Wielu z nas po zaspokojeniu potrzeb z trzech dolnych warstw piramidy Maslowa, spoczywa na laurach i cieszy się przysłowiowym już grillem i piwkiem z najbliższymi znajomymi.

Kiedy czytam lub słyszę kolejny tekst na temat potrzeby innowacyjności w naszej polskiej gospodarce, od razu przychodzi mi do głowy myśl – jak człowiek, który całe życie walczy o przetrwanie od wypłaty do wypłaty (niektórzy od zasiłku do zasiłku) w ogóle ma być w stanie myśleć o jakichś innowacjach? Używając języka gier komputerowych można powiedzieć, że poza pewien określony level większość z nas nigdy się nie wydobędzie. Ci natomiast, którym się uda, szybko zostaną podkupieni przez korporacje, które mają siedzibę zupełnie gdzie indziej. Polski biznesmen, zwłaszcza ten drobny, bowiem też przede wszystkim walczy o przetrwanie. Innowacyjność nie jest wcale jego priorytetem, ponieważ osiągnięcie nieco wyższego poziomu przychodów od przeciętnego często zupełnie go zadowala. Tych z wyższymi ambicjami dotyczącymi podwyższania jakości swojej działalności oraz innowacyjności nie widać zbyt wielu.

Przedstawiciel biednej polskiej szarej masy praktycznie od dziecka ustawia się w roli tego, który nigdy swojego życia na lepsze nie zmieni. Nikt zresztą nie wymaga od niego twórczego myślenia, a przecież bez niego trudno mówić o jakiejkolwiek innowacyjności. Polska nie jest krajem dobrym do zarabiania pieniędzy przez ludzi o przeciętnych zdolnościach i ambicjach, w związku z czym, podobnie jak w czasach komuny, tworzymy sobie czarny obraz Polski i jasny obraz świata bogatego Zachodu. Jeżeli tam faktycznie znajdujemy zapotrzebowanie na nasze niezbyt skomplikowane usługi, wzmacniamy swój pozytywny obraz Zachodu i negatywny Polski.

Przeczytałem właśnie wywiad z Marcinem Piątkowskim, analitykiem Banku Światowego, w którym tenże specjalista roztacza tak optymistyczną wizję Polski w najbliższej przyszłości, że tylko nasz narodowy pesymizm przeszkadza nam się cieszyć z czekających nas cudownych perspektyw (http://www.obserwatorfinansowy.pl/tematyka/finanse-publiczne/bank-swiatowy-nadchodzi-czas-dla-polski-najlepszy-od-500-lat/). Sam jakimś wielkim optymistą nie jestem, ale wbrew pozorom, nie jestem zamknięty na pozytywne wizje. Chyba nawet wręcz przeciwnie – na pewnym poziomie swojej osobowości jestem niepoprawnym marzycielem. Niemniej prawda jest taka, że trudno dziś w Polsce wykrzesać jakikolwiek entuzjazm do działań pozytywnych, ponieważ na każdym kroku obserwujemy zjawiska, które nas optymizmem nie napawają.

W czasach, kiedy chodziłem do szkoły podstawowej, czyli w latach 70. ubiegłego stulecia, panował wśród nas wielki kult wszystkiego, co zagraniczne, a równocześnie pogarda dla produktów polskich. Faktycznie na poziomie ogólnonarodowym można się było cieszyć z sukcesów orłów Kazimierza Górskiego, a kto był naiwny ten się jeszcze cieszył z Huty Katowice. Generalnie jednak, kiedy jako dzieciaki snuliśmy głośne marzenia o charakterze konsumpcyjnym, dodawaliśmy często, że wymarzony produkt będzie „niepolski”.

Obecnie jest tak samo, albo jeszcze gorzej. W zeszłym tygodniu podczas omawiania z uczniami wielkich zwycięstw oręża polskiego w pierwszej połowie XVII w. jeden uczeń zapytał, czy Polska kiedykolwiek była w czymś dobra. Nieco poirytowany odpowiedziałem, że przecież właśnie opowiadam o takich czasach. Na to on, czy byliśmy kiedyś dobrzy w sporcie, więc ja na to, że w latach 70. XX w. Tak czy inaczej nic go nie przekonało i stwierdził spokojnie, acz z wielką pewnością siebie, że Polska niczego już nigdy nie osiągnie. Obecnie wielkim moim marzeniem byłoby, żeby pan Marcin Piątkowski rozpoczął jakieś tournee po polskich szkołach podstawowych i zaraził dzieciaki swoim entuzjazmem. Z domu rodzinnego go nie wyniosą, bo te wszystkie pesymistyczne wizje przejmują przecież właśnie od rodziców. Nauczyciele też ich nie przekonają, ponieważ sami musieliby wierzyć w taką optymistyczną wizję. Dopóki nie wydobędziemy się choć trochę ponad poziom zaspokajania podstawowych potrzeb życiowych, czyli życia z dnia na dzień, nie przekonuje mnie wzrost PKB, który podobno od wielu lat mamy w porównaniu ze „starą Europą” wyższy. Na razie dają znać o sobie długi kraju, niż demograficzny, deficyt budżetowy i pesymistyczne wizje Komisji Europejskiej, którym pan Marcin Piątkowski się dziwi.

Ja się nie dziwię, ponieważ Komisja Europejska chyba sama najlepiej wie, jaką rolę w gospodarce Europy przewidziała dla Polski. Likwidacja cukrowni, zarzynanie polskiego rybołówstwa, zamykanie stoczni czy wkrótce zakładów tytoniowych to przecież decyzje tejże Komisji. Jeżeli ona przewiduje dalsze restrykcje wobec polskiej gospodarki, to jak tu jej prognozy mają być optymistyczne?

sobota, 19 października 2013

"Ministra" vs. "police officer"

Jakiś czas temu znajoma znajomej "nakrzyczała" na mnie na FB, kiedy napisałem, że feministki z krajów anglojęzycznych idą w zupełnie odwrotnym kierunku, niż feministki w krajach słowiańskich. O ile te ostatnie chcą podkreślać różnice płci w formach rzeczowników, to te pierwsze wręcz odwrotnie. Dostałem reprymendę, że to natura j.angielskiego narzuca formy neutralne itd. Tymczasem znalazłem czarno na białym potwierdzenie tego, że to żadna natura języka, tylko konkretnie działanie feministek dążących do zatarcia różnic płciowych w języku:

"A number of vocabulary changes are being introduced as a result of the feminist movement and heightened awareness of the sexist nature of some English vocabulary. David Crystal in The Cambridge Encyclopaedia of the English Language writes:

Attention has been focused on the replacement of 'male' words with a generic meaning by neutral items - chairman, for example, becoming chair or chairperson (though not without controversy) or salesman becoming sales assistant. In certain cases, such as job descriptions, use of sexually neutral language has become a legal requirement. There is continuing debate between extremists and moderates as to how far such revisions should go -- whether they should affect traditional idioms such as man in the street  and Neanderthal Man, or apply to parts of words where the male meaning of man is no longer dominant such as manhandle and woman. The vocabulary of marital status has also been affected with the introdution of Ms as a neutral alternative to Miss and Mrs."

(ostatnie zdanie akurat nie dotyczy różnic płci)

W ten sposób w świecie anglojęzycznym za sprawą ruchu o charakterze politycznym wyparto lub wypiera się np. policeman/policewoman neutralnym genderowo police officer. Air-hostess lub stewardess stała się flight attendant.

Kiedy polskie (ale generalnie słowiańskie) feministki wprowadzają ministrę czy biolożkę, ich anglosaskie siostry działają w kierunku wręcz odwrotnym.

Znajoma znajomej, która w ostrych słowach oskarżyła mnie o wyciąganie zbyt daleko idących wniosków na podstawie obserwacji zmian w języku angielskim, poradziła mi więcej poczytać, ponieważ jest obfita literatura na ten temat.Kiedy poprosiłem o jakieś konkretne tytuły, wykręciła się aroganckim stwierdzeniem, że nie jest katalogiem bibliotecznym, co odbieram jako nieznajomość tejże literatury. 

Wcale nie jest łatwo znaleźć literaturę na ten konkretny temat, a mianowicie wyjaśniającą jak anglojęzyczne feministki wpłynęły i wpływają na zacieranie różnic płciowych w języku. Cytat, który przytoczyłem, pochodzi z podręcznika do nauki angielskiego słownictwa: M.McCarthy, Felicity O'Dell, English Vocabulary in Use: advanced, Cambridge University Press 2003, p. 214.

piątek, 18 października 2013

O odpowiedzialności zbiorowej w ocenach moralnych



W cywilizowanym świecie stosowanie odpowiedzialności zbiorowej uważane jest za podejście skrajnie niesprawiedliwe, prymitywne i barbarzyńskie. W praktyce trudno jednak od niego uciec, choć nie chodzi tu już o prosto pojętą odpowiedzialność karną. Problemem jest raczej stosowanie stereotypów na temat grup ludzi na podstawie zachowań ich przedstawicieli, lub zachowań tychże grup w przeszłości. W ostatnim przypadku trudno nawet mówić, że była to ta sama grupa, bo najczęściej chodzi o zachowania przeszłych pokoleń, a więc konkretnie zupełnie innych ludzi.

Oczywiście istnieje coś takiego, jak spuścizna kulturowa obejmująca również cały zespół fobii i uprzedzeń. Dlatego też pewne grupy a priori zakładają, że ze strony innej grupy może je spotkać krzywda, więc najlepiej jest prewencyjnie skrzywdzić ją z wyprzedzeniem. Tak, żeby znała swoje miejsce i żeby jej przedstawicielom nie przychodziło do głowy krzywdzić nas.

Cały zespół memów dotyczących innych grup (etnicznych, narodowych, kibicowskich itd.) dziedziczymy w postaci nauk starszych pokoleń. W ten sposób całe społeczeństwa żyją uprzedzeniami sprzed wieków, natomiast często nie dostrzegają bardzo konkretnych działań, jakie w praktyce podejmują poszczególni politycy czy biznesmeni. Krytycy teorii spiskowych mylą się bowiem, próbując ośmieszyć samą koncepcję istnienia spisków. Tak naprawdę bez „spisków”, czyli zmów pewnych grup ludzi, najczęściej tych, którzy mają coś do powiedzenia, praktycznie nie działoby się nic, co się dzieje. Tragiczna głupota zwolenników teorii spiskowych polega jednak na tym, że doszukują się ich tam, gdzie ich nie ma, ponieważ są zbyt leniwi, żeby się przyłożyć do znalezienia tych, którzy faktycznie pociągają za sznurki.

Najczęściej więc stosują „odpowiedzialność zbiorową”. Nie są w stanie dotrzeć do np. strategów CIA, FSI czy Mossadu, więc wszem i wobec rozgłaszają, że takiemu czy innemu zjawisku winni są Amerykanie, Rosjanie czy Żydzi. Nie w samej teorii spiskowej tkwi błąd, ponieważ trudno sobie wyobrazić, żeby rządy, wywiady, tudzież korporacje i gangi nie prowadziły swoich machinacji, ale właśnie w prymitywnym przypisywaniu odpowiedzialności za spisek całym wielkim grupom.

Ponieważ myślenie wielkimi stereotypami, czyli stosowanie moralnej odpowiedzialności zbiorowej na dużą skalę jest bardzo kuszące i nie znam nikogo, kto byłby od niego wolny, choćby nie wiem za jak bardzo tolerancyjnego i otwartego człowieka się uważał, musimy pilnować nie tylko naszych interlokutorów, ale również siebie samych, żeby nie popaść w tego typu błędne myślenie. Łatwo bowiem ulec złudzeniu, że my w swojej szlachetności słusznie krytykujemy pewną grupę, zaś prymitywami stosującymi stereotypy są wszyscy inni.

Z tego też powodu warto zachować we wszelkich dyskusjach chłodny umysł (niestety sam będę musiał to jeszcze długo trenować) i nie odwoływać się do stereotypów dotyczących całych zbiorowości. Nie zapominajmy bowiem, że zupełnie świadomie robią to bowiem faktyczni spiskowcy, czego najlepszym przykładem był rozpad Jugosławii, gdzie panujące stereotypy zostały sprytnie wykorzystane przez bezwzględnych przywódców w celu przejęcia i utrzymania władzy (nikt bowiem nie miał już autorytetu Tity, którego szanowały wszystkie narody Jugosławii).

Dlatego

- nie będę z góry potępiał współczesnego Niemca, ponieważ jego przodkowie dokonywali straszliwych zbrodni ludobójstwa, o których doskonale wiem,
- nie będę z góry potępiał Rosjanina z powodu PRLu, zbrodni katyńskiej czy ponad stu lat zaborów,
- nie będę z góry potępiał każdego spotkanego muzułmanina z powodu zamachów terrorystycznych dokonywanych przez jego współwyznawców w imię religii,
- nie będę potępiał każdego Żyda za ubeckich oprawców z lat 40. i 50. XX wieku, za machinacje wielkiej finansjery, czy za krzywdy wypędzonych Palestyńczyków,
- nie będę potępiał każdego Ukraińca za Bohdana Chmielnickiego, za rzeź humańską w czasach koliszczyzny, czy za rzeź wołyńską w czasie II wojny światowej,
- nie będę potępiał każdego Czeczena za atak terrorystyczny w Biesłanie, czy zamach w Bostonie,
- nie będę potępiał każdego księdza katolickiego za rzezie dokonywane w czasie krucjat, za działalność Inkwizycji czy za pedofilię jego kolegów,
- nie będę potępiał każdego kibica piłki nożnej za bandyckie zachowanie ich towarzyszy z trybun boiska.

Nie wyobrażam sobie, żebym miał moim przyjaciołom Niemcom, czy Rosjanom, wypominać zbrodnie II wojny światowej, mimo, że jak najbardziej możemy o nich rozmawiać. Nie wyobrażam sobie, żebym miał lżyć moich przyjaciół Żydów za to, że jacyś Żydzi podejmują np. nieuczciwe próby wyłudzenia pieniędzy od państwa polskiego. Nie wyobrażam sobie, żebym miał zachować się nieuprzejmie wobec Ukraińca, który pyta mnie o drogę, tylko dlatego, że jego rodacy dwa pokolenia wstecz dokonali zbrodni na moich rodakach. (Tak na marginesie: W latach 80. ubiegłego stulecia pewien starszy znajomy w drodze do Bułgarii podróżował przez Ukrainę. W pewnym momencie stracił orientację, zwłaszcza, że zapadł zmrok. Widząc stojący traktor, zatrzymał się i zapytał ukraińskiego pracownika kołchozu o drogę. Na to ten do niego „A dlaczego ty mnie o drogę pytasz? Przecież wy tu byli pany, to chyba wszystko tu dobrze znacie”. Mimo, że liczę się z tym, że z takim chamstwem mogę się spotkać, sam nigdy się w ten sposób nie zachowam). Nie wyobrażam sobie, żebym miał źle traktować swoich czeczeńskich uczniów dlatego, że ich rodacy bywają terrorystami. Nie wyobrażam sobie, żebym miał werbalnie atakować katolicką zakonnicę, o której wiem, że jest wspaniałym człowiekiem, dlatego, że niektórzy księża są pedofilami, a wielu katolików to nietolerancyjni fanatycy.

Nie jest tak, że o pewnych rzeczach nie wiem i dlatego jeszcze jestem wobec ludzi życzliwy i otwarty, ale jestem wobec ludzi życzliwy i otwarty, ponieważ uważam, że taka postawa jest po prostu dobra. Nie znaczy to, że podoba mi się wszystko, co robią reprezentanci tej czy innej grupy. Zawsze wolę oczywiście dostrzegać w ludziach to, co w nich dobre. Przede wszystkim jednak staram się nie stosować odpowiedzialności zbiorowej.

Do powyższych refleksji, wydaje mi się, ze dość banalnych bo zrozumiałych samych przez się, skłoniła mnie pewna dyskusja na Facebooku, podczas której pewien mój znajomy, który swego czasu cieszył się w moim środowisku opinią geniusza, na słowa potępienia wobec kiboli wykrzykujących hasła nawołujące do palenia Żydów, zaczął wymieniać wszelkie zło, które popełniali/ją Żydzi. Niestety nie dało mu się przetłumaczyć, że rozmawiamy o zupełnie innych zjawiskach. Przy tym zastosował ton wypowiedzi, z którego wynikało, że wszyscy jesteśmy ignorantami i że o żadnych postawach pewnych Żydów, które są moralnie wątpliwe, w ogóle nie wiemy. Za nic nie dało mu się wytłumaczyć, że rozmawiamy o pewnych pryncypiach, poza którymi nie ma cywilizacji, tylko prawo plemiennej vendetty.

wtorek, 15 października 2013

O pracy fizycznej taka sobie myśl



Mój dziadek, rolnik z Kieleckiego (obecnie Świętokrzyskiego), często krytykował moją mamę, a swoją córkę, za to, że kazała mi się tylko uczyć, natomiast nie goniła mnie do żadnej konkretnej roboty, np. do pomocy w polu podczas wakacji. Zawsze przy takich okazjach stawiał nam za przykład rodzinę księcia Druckiego-Lubeckiego (oczywiście nie Ksawerego, ale najprawdopodobniej jego potomka, którego imienia niestety nie sprawdziłem), właściciela majątku w Bałtowie, który swoje własne książęce dzieci wychowywał w wielkiej dyscyplinie i poszanowaniu dla wszelkiej pracy.

Młodzi Druccy-Lubeccy nie tylko się uczyli, ale podczas żniw szli razem z chłopami na pole i razem z nimi ciężko pracowali. Dziadek sam był tego świadkiem, ponieważ kilka lat swojego życia spędził w Bałtowie pod opieką swojej ciotki, która w majątku księcia pracowała (praktyka oddawania jednego z licznych dzieci pod opiekę krewnych, którym się nieco lepiej powodziło, była dość powszechna).

Dziadek, jako człowiek twardo stąpający po ziemi i praktyczny, tłumaczył sobie, a potem nam, że taki wielki pan był bardzo mądrym człowiekiem, ponieważ wiedział, że zawsze mogą przyjść gorsze czasy, koło Fortuny się odwróci i dzieci wielkiego pana mogą same wielkimi panami nie zostać. Wtedy, żeby przetrwać i w życiu sobie poradzić, dobrze jest być wdrożonym do pracy fizycznej, w tym tej naprawdę ciężkiej.

Dziewiętnastowieczni Habsburgowie wychodzili zresztą z podobnego założenia. Dzieci austriackiej rodziny cesarskiej oprócz standardowej edukacji młodych arystokratów pobierały naukę bardzo konkretnych i przyziemnych zawodów. W razie np. rewolucji i utraty przywilejów i majątku Habsburgowie byli przygotowani do podjęcia zwyczajnej pracy zapewniającej im utrzymanie. Cesarz Franciszek Józef wyuczył się zawodu introligatora. Nie wiem, czy dzisiaj, w dobie spadku popularności książek, mógłby zarobić na życie, ale w czasach, w których żył, chyba tak.

Te historie przypomniały mi się po lekturze artykułu z Newsweeka o chińskich uczniach szkoły średniej, których posłano na przymusowe „stypendium”, czyli po prostu do roboty przy składaniu części elektronicznych do produktów zachodnich firm komputerowych (w tym Apple), które produkcję umieściły w Chinach. Ta forma niewolnictwa w obliczu opóźnień w pracy fabryk z pewnością nie przynosi chluby ani Chinom, ani zachodnim koncernom komputerowym. Niemniej przewrotnie przychodzi mi do głowy myśl, że składanie konsoli PlayStation czy iPhonów nie powinno być tak od razu traktowane jako coś z gruntu dla tych młodych ludzi niekorzystnego. Owszem, niektórzy skarżą się, że ta praca nie jest związana z ich specjalizacją, ale kto wie, co nam się w życiu przyda i czym nam przyjdzie się zajmować?

Szczerze mówiąc mój brak zainteresowań rzeczami praktycznymi i zajęciami wymagającymi pracy fizycznej wprawia mnie czasami w stan zawstydzenia. Może bym się i czegoś jeszcze nauczył, ale żeby tak sam z siebie, to raczej nie… Czasy robią się coraz mniej ciekawe – postępuje specyficzna barbaryzacja polegająca na bolesnej weryfikacji przydatności humanistów w społeczeństwie, więc jakiś fach z pewnością by się przydał! Być może dla mnie jest już za późno, ale byłoby do rzeczy, gdyby młodzi ludzie wzięli sobie do serca mądrość starych rodów arystokratycznych – warto uczyć się pracy.

niedziela, 6 października 2013

O pewnej mowie pogrzebowej



Pewien aktor zmarł w wieku, w którym nie jest się już młodzieniaszkiem, ale też nie jest to wiek, w którym ludzie normalnie umierają. Pewien znajomy, też nieżyjący alkoholik, mówił o takich przypadkach „ścigał się z gorzałą, ale gorzała go dogoniła”. Jakie by nie były powody śmierci dość powszechnie lubianego mężczyzny w sile wieku, przede wszystkim przysporzyło to ogromnego cierpienia jego najbliższym – zwłaszcza matce. Dalsza rodzina też to przeżyła, bo przecież dla niej to był „nasz ….”, a nie jakiś tam celebryta z telewizji. Wszyscy ci, którzy znali go od dziecka, czyli jeszcze z czasów, kiedy nie był rozpoznawalny przez przypadkowych przechodniów na ulicy, dość mocno przeżyli jego śmierć, ale przecież już wcześniej przeżywali jego drogę ku zagładzie.

Każdy, kto miał do czynienia z alkoholizmem i alkoholikami, wie, że pomóc osobie uzależnionej jest niezwykle trudno. Kiedy ma się do czynienia z człowiekiem żyjącym złudzeniami (m.in. złudzeniem kontroli nad własnym piciem i życiem), praktycznie nic nie można zrobić. Skłonienie go to terapii to wielki wyczyn, ale sprawienie, że się tej terapii podda i z niej nie zrezygnuje to czyn tytaniczny. Doskonale wiadomo, że nawet najbliższa rodzina jest w wielu przypadkach bezsilna. Podobno najskuteczniejsza metoda sprowadzenia alkoholika na drogę rozsądku jest uświadomienie mu jego stanu upodlenia. Od kochającej osoby wymaga to niemałego hartu ducha, bo taka osoba powinna np. zamiast układać pijanego do ciepłego i wygodnego łóżka, w ogóle nie wpuścić go do domu i zostawić na ulicy lub klatce schodowej. Mało kto jest takim twardzielem, a już na pewno nie osoba, dla której tenże alkoholik jest całym światem. Ponieważ najbliższa rodzina kocha bezwarunkowo, pozostaje jej cierpienie, na temat którego może najwyżej porozmawiać z dalszą rodziną.

Na pogrzeb aktora przyjechała z miasta, w którym pracował, grupa jego kolegów. Piękny gest świadczący o tym, że aktor był osobą lubianą w swoim środowisku. Wszystko byłoby w porządku, gdyby jednemu z teatralnych kolegów nie zebrało się na wygłoszenie mowy podczas obiadu po pogrzebie.

Sens jego wypowiedzi był mniej więcej taki, że owszem, wy tu jesteście jego rodziną, ale to my znaliśmy go najlepiej, bo to z nami spędzał najwięcej czasu. Nieraz żeśmy razem bradziażyli (to zapewne od bradiagi, który Bajkał pieriejechał, ale przecież wiadomo, że nie o ucieczkę ze zsyłki pogrzebowemu mówcy chodziło) …

Mówca miał wiele szczęścia, że trafił na ludzi generalnie spokojnych i pokój miłujących, bo właściwie każdy członek rodziny zmarłego miałby prawo po prostu obić mu twarz. Po pierwsze, może niechcący, ale obraził wszystkich tych, dla których zmarły był od dziecka „naszym….”. Po drugie, praktycznie przyznał, że czynnie brał udział w procederze, który się do jego śmierci przyczynił. Oczywiście w świecie dorosłych facetów obowiązuje zasada, że każdy jest odpowiedzialny sam za siebie, bo przecież „nikt nikomu do gardła na siłę alkoholu nie leje”. Takie są twarde prawa pijaństwa. Niemniej odrzucając cynizm, trzeba sobie jasno powiedzieć, że częstując alkoholika alkoholem, pijąc z nim i świetnie się z nim bawiąc, nie przyczyniamy się do polepszenia jego stanu zdrowia, a wręcz przeciwnie, powolutku i delikatnie, ale jednak konsekwentnie i skutecznie stukamy w czubek gwoździa, który jest tym ostatnim gwoździem do trumny.

Kiedy usłyszałem opowieść o aktorze, który nie mógł się oprzeć wygłoszeniu mowy na stypie po zmarłym koledze, przyszło mi do głowy „francuskie” powiedzonko – „stracił okazję, żeby siedzieć cicho.” Po jaką cholerę się w ogóle odzywał?

piątek, 27 września 2013

Gdyby Shaolin oddać w ręce zachodnich reformatorów oświaty...



Klasztor Shaolin zasłynął ze szkolenia swoich mnichów w sztukach walki. Obecnie jest to wielkie, w dużej mierze komercyjne, przedsięwzięcie, a mianowicie miejsce, gdzie rodzice posyłają swoje dzieci, które wcale niekoniecznie będą buddyjskimi mnichami, do szkoły. Oprócz sztuki walki, intensywnych ćwiczeń fizycznych i hartowania, dzieci mają tam również regularne lekcje. Chińscy rodzice doskonale zdają sobie sprawę, że niemałe pieniądze, jakie płacą za wychowanie w Shaolin, przekładają się na pot, łzy i siniaki ich dzieci. Wiedzą, że po kilku latach będą to ludzie, którzy bez trudu znajdą zatrudnienie np. w policji, ale również będą to osoby, których nie złamie byle niepowodzenie. W szkołach, jakie dziś rozwijają się w Shaolin, i tak nie ma już aż takich rygorów, jakie musieli znosić mnisi w dawnych wiekach. Niemniej warunki życia są spartańskie, zaś każdy dzień przynosi nowe ciężkie wyzwania. Nie jest to droga dla każdego, bo nie każde dziecko jest w stanie taki reżim wytrzymać, ale to, co może dziwić, wbrew pozorom większość uczniów wytrzymuje. Kończą szkolenie wzmocnieni zarówno fizycznie jak i psychicznie!

A teraz wyobraźmy sobie, że Shaolin dostaje się pod kontrolę amerykańskiej school board, albo któregoś z europejskich ministerstw oświaty opanowanych przez niestrudzonych reformatorów. Od razu zaczęłyby się dyskusje polegające na podważaniu sensowności całego systemu treningów. Oczami duszy mojej widzę europejsko-amerykańskich mędrców, którzy na początek wnoszą postulat „odchudzenia” programu.
„Po co komu tyle godzin ćwiczeń? Przez to, że uczniowie tyle czasu poświęcają ćwiczeniom walki, nie mają czasu na rozwój własnych zainteresowań i twórczego myślenia!”
Z całą pewnością zaatakowano by sensowność większości ćwiczeń.
„Dlaczego uczniów zmusza się do nudnego powtarzania tych samych sekwencji ruchów? W ten sposób tylko się ich zniechęca do kung fu!”
Na pewno skrytykowano by samą metodę polegającą na powtarzaniu form:
„Cóż to jest forma? To tak jakby codziennie powtarzać regułki gramatyczne! Wszyscy wiemy, że prawdziwa szkoła walki to sparring, a nie bezmyślne powtarzanie form”.
Zaraz jednak albo ktoś inny, albo ta sama osoba, nie widząc ani trochę sprzeczności we własnych postulatach, zaproponowałaby ograniczenie brutalności pewnych ćwiczeń i surowości pewnych praktyk.
„Dlaczego zmusza się uczniów do pobudki o piątek rano? Uczeń niewyspany jest przemęczony i efektywność jego pracy jest niewątpliwie ograniczona!”
„Dlaczego uczniowie wykonują ćwiczenia, które są tak niebezpieczne dla zdrowia. Utwardzanie głowy przy pomocy uderzeń tą częścią ciała w twarde przedmioty może przynieść trwałe uszkodzenie mózgu, a już np. wieszanie się na pętlach umieszczonych pod brodą w każdej chwili grozi śmiercią”.
Następnie włączyliby się specjaliści od stresu.
„Uczeń codziennie narażony na sytuacje stresowe na pewno skazany jest na zaburzenia psychiczne. Atmosfera walki nie sprzyja zrównoważonemu rozwojowi.”
Dalej dobrano by się diety, ubogiej w białko i w ogóle zbyt skąpej. Amerykanie w tym momencie zamiast miski ryżu wprowadziliby swoje sztandarowe warzywo, a mianowicie pizzę.
Generalnie obcięto by program sztuk walki do minimum, ponieważ reformatorzy doszliby do wniosku, że nie chodzi o to, żeby uczeń był wysportowany i poznał jak najwięcej technik ataku i obrony, ale żeby sobie wyrobił tylko jakieś ogólne pojęcie o walce. Kiedy dojdzie do prawdziwej sytuacji zagrożenia, mając takie ogólne podstawy, szybko znajdzie sobie odpowiednie techniki w internecie i je zastosuje. Nie ma więc sensu wkuwać ich wszystkich i męczyć się przy ich ćwiczeniu.

Wynikiem zachodnich reform w szkołach świątyni Shaolin najprawdopodobniej byłaby produkcja leniwych grubasów bez poczucia odpowiedzialności, za to pełnych pretensji i roszczeń.

Kto w USA chce wychować dziecko na kogoś, kto będzie należał do kasty przywódców, ten je posyła do prep-school, albo do akademii wojskowej. Kogo na taką szkołę nie stać, ten posyła dziecko do szkoły publicznej. Jeżeli jest typowym współczesnym zachodnim rodzicem, biegnie ze skargą do dyrektora szkoły przy każdej okazji, kiedy tylko nauczyciel śmie od ucznia wymagać elementarnej wiedzy, czy choćby wykonania pracy domowej. Pracy domowej oczywiście, jeżeli nauczyciel w ogóle ośmieli się ją zadać.

W Europie również zaczęło chodzić przede wszystkim o to, żeby było łatwo i przyjemnie. Uczniów należy chwalić za każdy przejaw inteligencji i broń Boże nie stresować jakimś wysiłkiem intelektualnym (w ogóle jakimkolwiek wysiłkiem). To, że potem nikt nic właściwie nie umie, nie powinno nikogo przyprawiać o zawrót głowy. Konkrety nie są ważne. Ważne, żeby sobie wyrobić jakieś ogólne pojęcie o czymś bardzo ogólnym (nie do końca wiadomo o czym, bo to zbytnio pachniałoby prymitywnym konkretem) i żeby wszyscy byli szczęśliwi.

Gdyby zachodni reformatorzy dobrali się do klasztoru Shaolin, poziom sztuk walki z pewnością poleciałby na łeb na szyję, ale czy to taki problem? Komu potrzebne są sztuki walki? Chyba jakimś faszystom…