sobota, 14 listopada 2020

Włoska powieść a wspomnienia z dzieciństwa

W pierwszych miesiącach 2016 r. jeździłem na zabiegi rehabilitacyjne na „łokieć tenisisty”. Jazda samochodem jest dla mnie m.in. pretekstem do słuchania radia, a ponieważ owe zabiegi miałem w okolicach 10.00 raz trafiłem na dziesięciominutowy fragment powieści Eleny Ferrante, Genialna przyjaciółka. Była to część jakoś tak bliżej końca, bo po czterech dniach już na kolejny odcinek nie trafiłem, ale zapamiętałem autorkę i tytuł, co pozwoliło mi wkrótce zakupić ebooka na Woblinku. Przyznam, że wówczas powieść ta wydała mi się tak odświeżająca i tak autentyczna, że przeczytałem ją chyba przez weekend i zaraz zamówiłem kolejne części. Na niektóre trzeba było czekać, a kupowałem je już w wersji papierowej. Dobrze się je czytało, ale do dziś uważam, że nie miały już tej dynamiki i napięcia, co Genialna przyjaciółka. Nie będę się nad tym rozwodził, bo kto te książki czytał, ten wie, o czym są, a kto ich nie czytał, tego zachęcam do lektury. 
 
Jakiś czas potem dowiedziałem się, że Włosi zrobili serial na podstawie powieści Eleny Ferrante. Niestety był dostępny tylko na HBO, a akurat z HBO zrezygnowaliśmy w naszej sieci kablowej, ponieważ „odkryłem” Netflix. Pojawienie się w internetowej wersji Canal+ innego serialu, również na podstawie fascynującej książki, a mianowicie Króla Szczepana Twardocha, skłoniło mnie do zalogowania się na tej platformie na darmowy miesiąc. Jeżeli ich oferta okaże się lepsze od Netfliksa, nie wykluczam, że przedłużę subskrypcję. Tymczasem jednak Króla puszczają po jednym odcinku tygodniowo, natomiast okazało się, że w ramach internetowego Canal+ mam też dostęp do HBO, a tam jest Genialna przyjaciółka
 
Na Facebooku należę do kilku grup miłośników Italii. Na jednej z nich padło pytanie o ulubionych autorów włoskich. Padło wiele nazwisk, ale kiedy ja i ktoś jeszcze napisał o Elenie Ferrante, jedna z uczestniczek dyskusji napisała, że nie rozumie fenomenu popularności tej pisarki. I tutaj pojawia się kwestia, która mnie bardzo zajmuje, którą bym roboczo nazwał „tekst literacki jako komunikat intymny”. Nie wiem, czy w literaturoznawstwie ktoś użył akurat takiego sformułowania, ale o tym, że czytanie jest procesem intymnym (czyt. osobistym) trochę napisano. Po dość krótkiej fascynacji różnym tzw. teoriami literackimi i „naukowymi” odczytaniami literackich tekstów, ponownie się nauczyłem odbierać je jako komunikaty skierowane właśnie do mnie, do mnie osobiście, a niekoniecznie do kogoś innego. Chcę być tutaj dobrze zrozumiany – autor pisze dla publiczności, bo chce coś zakomunikować i ten komunikat nie musi docierać do każdego. Do mnie Helena Ferrante dociera, bo uznałem, że ona ma coś do powiedzenia konkretnie mnie. I nie obchodzi mnie w tym momencie struktura powieści, nie obchodzi mnie dobór słownictwa, czy figur retorycznych. Obchodzi mnie stworzony, czy też odtworzony przez autorkę świat i jego bohaterki i bohaterowie, którzy są w moim odczuciu wiarygodni. Jeżeli ktoś zarzuci mi kiepski gust literacki, to też się w tym przypadku specjalnie nie przejmę, ponieważ nie roszczę sobie pretensji do uniwersalnego obiektywizmu. 
 
Otóż historia dwóch rywalizujących ze sobą przyjaciółek, narratorki Eleny i Lily, wychowanych w biednej dzielnicy na peryferiach Neapolu przemawia do mnie przede wszystkim poprzez analogie wobec tego, co dobrze znam z dzieciństwa. Kto czytał mój poprzedni wpis i być może te sprzed kilku lat, ten wie, że 11 lat swojego życia spędziłem na Wysokiej, na Łódzkim Widzewie. Cała dzielnica była w większości robotnicza, choć warto pamiętać, że w czasach komuny, poszczególne fragmenty miasta wcale nie musiały mieć wyraźnego charakteru spowodowanego zamieszkaniem przez daną grupę społeczną. Owe grupy żyły bowiem w przemieszaniu, a nauczyciel czy urzędnik mógł mieszkać drzwi w drzwi z rodziną patologiczną. Niemniej, większość ludzi jakich znałem z Wysokiej, Tuwima, Nawrot, Przędzalnianej, czy Nowej, to były rodziny ludzi ciężko pracujących w łódzkich fabrykach. Oprócz kilku kolegów z osiedla domów jednorodzinnych na tzw. Radiostacji, których rodzice byli dobrze sytuowanymi lekarzami, profesorami wyższych uczelni i prawnikami, rodzice większości koleżanek i kolegów, podobnie jak moi, stanowili właśnie łódzkie robotnice i łódzcy robotnicy. 
 
Dzieciństwo bohaterek Ferrante to lata 50. ubiegłego stulecia i oczywiście południe Włoch. Rodziny są tam wielodzietne, rodzice niewykształceni, ciężko pracujący i walczący o przetrwanie. Komunistyczny Widzew lat 70. był nieco inny, bo model wielodzietnej rodziny nie był powszechny, ludzie ciężko pracowali, ale wielu z nich przy nadziei trzymało coś, co w powieści nie występuje. Mianowicie prawie wszyscy nasi rodzice marzyli o tym, żeby się wyprowadzić gdzieś „do bloków”. Za komuny czekało się na nie po kilka lat, żeby w jej ostatnich latach dojść do liczb paradoksalnych. Kto się jednak doczekał, ten był uważany za wielkiego szczęściarza. My mieliśmy takie szczęście, że kiedy tylko zaczęli budować Elektrociepłownię nr 4 za cmentarzem na Zarzewie, mój ojciec, który przedtem pracował w EC 3 (a jeszcze przedtem w EC 2), zgłosił swoją gotowość do podjęcia pracy w tejże i w związku z tym szybciej dostaliśmy przydział mieszkania na osiedlu Widzew-Wschód. 
 
Bohaterowie Ferrante żyją niczym w zaklętym kręgu, którego nie są w stanie przekroczyć. Ich podła dzielnica jest niczym czarna dziura, która wszystkich, nawet Elenę, narratorkę, kobietę wykształconą, która zna życie w północnych Włoszech, w siebie wciąga i nie pozwala się wydostać. Dzielnica tkwi gdzieś głęboko w ich umysłach. Inna różnica to podejście do wykształcenia dzieci. Tak, jak ten problem został przedstawiony w powieści, znałem tylko z jakichś przedwojennych opowieści. Otóż posłanie dzieci do szkoły średniej stanowi u pokolenie rodziców bohaterek poważny dylemat, a właściwie w większości przypadków pozostaje poza wszelką dyskusją. To, że tych ludzi nie stać na korepetycje, to jedna sprawa. O wiele gorsze jest jednak mentalność typu: „Ja jestem szewcem, a ty gówniaro za kogo się masz? Chcesz być kimś lepszym?” Przyznam, że taka postawa rodziców jest mi tak obca, że kiedy czytałem książkę, w pierwszej chwili pomyślałem, że jest to słaby element książki, bo mało wiarygodny. Kiedy sobie jednak przypomniałem „naukę” sycylijskiej babki (o ile dobrze pamiętam) Franka Sinatry, że rodzic nigdy nie powinien dopuścić, żeby dziecko było mądrzejsze od niego, wszystko zaczęło się układać w jakąś całość. Kultura przekazywana z pokolenia na pokolenie, włącznie z jaj makabrycznymi elementami, to potężna siła. Całe szczęście, że jednak czasem wolniej, czasem szybciej, następują zmiany. Otóż czy to rodzice moich koleżanek i kolegów, czy to moje ciotki i wujkowie, wszyscy ci ludzie z wykształceniem podstawowym, zawodowym, czy średnim-technicznym, chcieli dla nas awansu społecznego. Nie każdy z nas miał talent, czy chęć do nauki, ale z całą pewnością większość naszych rodziców miała wobec nas duże ambicje. Każdy chciał, żebyśmy nie musieli ciężko pracować fizycznie tak jak oni. Bo niby wiadomo, „żadna praca nie hańbi” itd., ale jednak dzieci powinny mieć lepszy los niż oni sami! Ileż to było czasami złośliwych licytacji między rodzicami, czyje dziecko jest lepsze w tym, czy innym przedmiocie! Tu oczywiście otwierało się kolejne pole dla „polskiego piekiełka”, bo kiedy sąsiadka głosiła wszem i wobec, że jej syn będzie doktorem, a skończył zawodówkę i poszedł do fizycznej pracy, złośliwym kpinom nie było końca jeszcze lata później. Tak czy inaczej, prawie nikt, no może z nielicznymi wyjątkami, nie chciał, żeby dzieci dziedziczyły sposób zarobkowania rodziców. 
 
Różnic jest oczywiście dużo więcej. Nikt w naszej łódzkiej dzielnicy nie wydawał córek za mąż w wieku piętnastu lat, choć trafiały się w tym wieku ciąże. O ile w biednym przedmieściu Neapolu w powieści Ferrante ludzi żyli trochę jak na wsi, tzn. wszyscy się znali, zapraszali nawzajem na posiłki, a po jakimś czasie potrafili zapomnieć wzajemne krzywdy, aż takiej bliskości sąsiedzkiej z Wysokiej sobie nie przypominam. Ba, jeżeli matka jednego dziecka poczęstowała inne obiadem, rodzice tego drugiego mogli mieć do niego pretensje – teoretycznie o to, że zawracał głowę mamie kolegi, a po drugie że przyjęcie posiłku od „obcego” niejako pokazywało, że dziecko było głodne, bo w domu nie było obiadu. Zaprzyjaźnienie się między rodzicami dzieci z tej samej klasy wcale nie było szybkie, ani spontaniczne. Natomiast jak już się ktoś z kimś pogniewał, to już raczej na zawsze! 
 
Tak czy inaczej, pomimo tych wszystkich różnic – geograficznych, kulturowych i mentalnych, w mojej głowie wytworzyły się na jakiejś zasadzie pewne analogie. Dzielnica biedna, ale nie dzielnica nędzy; dzielnica ludzi prostych i często nie nadążających za zmieniającym się światem, ale w gruncie rzeczy dobrze życzących światu i swoim dzieciom. Większość z nas wyprowadziła się z Wysokiej czy Tuwima i pewnie nikt nigdy nie chciałby tam wrócić, ale te „podobieństwa” z dzielnicą z książki Ferrante prawdopodobnie polegają przede wszystkim na tym, że kwartał ulic między Kopcińskiego, Armii Czerwonej (dziś Piłsudskiego), Targową i Tuwima, to świat, który w jakiś sposób „wziąłem w nawias”, umieściłem w przeszłości i „uporządkowałem” w swoim umyśle na takiej samej zasadzie, na jakiej snuje się gawędę albo pisze powieść.

wtorek, 10 listopada 2020

Państwo Kurasikowie, czyli wspomnienie z dzieciństwa na Wysokiej pod trzynastym

 

Pochylony bez, który był już stary w latach 70. i miał się lada dzień zawalić (dlatego nie wolno było nam się na niego wdrapywać), w 2015 r. jeszcze stał

Utarło się, że listopad to miesiąc ponury i depresyjny. Nie wiem, czy dlatego, że jego początek w tradycjach ludów europejskich przejętych przez chrześcijaństwo kojarzy się ze zmarłymi, czy może dlatego owe ludy zaczęły go kojarzyć ze zmarłymi, ponieważ jest to miesiąc smutny, pochmurny i ciemny. Wspomnienie zmarłych nie musi być jednak wcale ponure. Gdyby tak było, dzieci i młodzież musiałyby wychodzić z każdej lekcji historii w nastroju smutku i nostalgii. Zmarli byli jacy byli, nikt nie był idealny, każdy żył tak jak umiał i tak jak mógł. Możemy ich wspominać na różne sposoby, a upływ czasu sprawia, że nabieramy do tych wspomnień dystansu. Nasze własne doświadczenia zmieniają nasze podejście do ludzi i wydarzeń. Niestety nie mamy żadnej gwarancji, że ten nowy punkt widzenia zbliża nas do jakiejś obiektywnej prawdy o wspominanych ludziach. Te sprawy zawsze będą kwestią subiektywnego nastroju wspominającego. 

Przypomniało mi się podwórko na Wysokiej pod trzynastym w Łodzi, gdzie mieszkałem z rodzicami i dziadkami (rodzicami ojca, potem tylko z babcią, bo dziadek Stefan zmarł w 1971). Mieszkaliśmy w oficynie, czyli w kamienicy w podwórku. Te kamienice, czyli frontowa i oficyna, to był świat, jakich już nie ma (chyba, że gdzieś jeszcze ludzie tak żyją, tylko ja o tym nie wiem). Wszyscy się znali, mówili sobie "dzień dobry", zamieniali kilka uprzejmych słów, pomagali sobie. Takie opinie możemy znaleźć wśród nostalgicznych komentarzy starszych użytkowników mediów społecznościowych. Nikt jednak nie wspomina, że równocześnie co jakiś czas wybuchały międzysąsiedzkie awantury, gdzie przy okazji sprzeczki o coś błahego sąsiadka sąsiadce potrafiła wywlec brudy sprzed czterdziestu lat! Plotki natomiast były podwórkową duchową strawą powszednią. Po chwili serdecznej rozmowy z lokatorką sąsiedniego mieszkania, uśmiechnięta sąsiadeczka nie zostawiała na niej suchej nitki w rozmowie z lokatorką z piętra wyżej. A my, dzieci, to wszystko obserwowaliśmy i w ten sposób kształtował się nasz sposób postrzegania świata. Mój ukształtował się tak, że z ogromną ulgą przywitałem przeprowadzkę w wieku 12 lat do bloku na osiedlu Widzew-Wschód. Oczywiście radością było mieć własną wannę z ciepłą wodą i sedes w mieszkaniu, ale ulgę przynosiło też wydostanie się właśnie z tego nieco dusznego układu. 

Po latach wspominam to życie na Wysokiej z pewną nostalgią, ale go nie idealizuję. Ponieważ jednak zawsze staram się pojąć ludzkie motywy, czy raczej zautomatyzowane mechanizmy, które ludzkim zachowaniem kierują, pewne osoby zacząłem postrzegać nieco mniej krytycznie. 

Państwo Kurasikowie (niestety nie pamiętam ich imion) byli niewątpliwie osobami na podwórku ważnymi. Było to małżeństwo albo w wieku moich dziadków, albo nawet starsze. Do dziś mam przed oczami tęgawą panią Kurasikową z pofarbowanymi na czarno krótkimi włosami siedzącą na leżaku i rozprawiającą z sąsiadkami (czasami tez z moją babcią). Był bowiem taki zwyczaj, że kiedy robiło się cieplej na dworze, kobiety z obu kamienic wynosiły krzesła, stołki, taborety lub maleńkie taboreciki, na których siadały pod oknami na parterze w pobliżu drzwi wyjściowych z klatki schodowej naszej oficyny na podwórko. Pani Kurasikowa wyróżniała się na tle tego towarzystwa właśnie swoim pasiastym leżakiem. Kobiety popijały herbatkę, czy co tam miały w kubeczkach i szklankach, choć na pewno nie alkohol. Tylko jedna starsza pani czasami zdradzała stan wpływu alkoholu, ale generalnie pijaństwo było domeną mężczyzn. Sąsiadki pod przewodnictwem "starej Kurasikowej" potrafiły tak przesiedzieć całe popołudnie do późnego wieczora, choć tutaj zastanawiam się, czy tak naprawdę było. Prawdopodobnie to pani Kurasikowa tak spędzała całe popołudnie, a młodsze sąsiadki tylko się zmieniały przy jej leżaku, bo przecież każda miała mnóstwo obowiązków. 

Państwo Kurasikowie mieli syna w Ameryce, co sprawiało, że na początku lat 70. dostawali paczki z kapitalistycznego raju. Nie pamiętam, żeby pani Kurasikowa kiedykolwiek mówiła, czym się jej syn konkretnie zajmuje, ale sam fakt, że mieszka w Stanach Zjednoczonych podkreślała na każdym kroku, co dodatkowo chyba podnosiło jej pozycję towarzyską na podwórku. 

Pana Kurasika chyba nie lubił dosłownie nikt. Przynajmniej takie wrażenie odcisnęło się w mojej pamięci. Chyba nawet pani Kurasikowa pana Kurasika nie lubiła, bo nigdy się przy ludziach do niego nie odezwała uprzejmnie, albo choćby neutralnie, tylko zawsze z przekąsem lub warknięciem. Pan Kurasik natomiast wzbudzał strach dzieci i nienawiść młodzieży (tzn. nastolatków). Do dziś mam jego obraz przed oczami, jak stoi w drzwiach naszej oficyny twarzą do podwórka i pali papierosa. Można powiedzieć, że było to jakaś ikona tej naszej kamienicy, niczym graffiti namalowane na ścianie. Kiedy by się nie schodziło po schodach zawsze można było być prawie pewnym, że na dole w drzwiach będzie stał "stary Kuras" i będzie kopcił śmierdzącego sporta. Kiedy się skądś wracało, też było prawdopodobne na 90%, że trzeba się będzie mu ukłonić, bo będzie stał w tych drzwiach. 

Nie był lubiany przez nikogo z młodszego podwórkowego pokolenia, ponieważ wszystko mu przeszkadzało. Bawimy się z grupą dzieciaków i można postawić pieniądze na to, że Kurasik zaraz podejdzie i nas za coś opieprzy. Najczęściej, że za głośno, albo że np. piasek rozsypujemy, albo że zwisamy na trzepaku i w ten sposób ów trzepak zepsujemy. A jeśli na przyszedł się bawić jakiś kolega z innego podwórka, choćby spod piętnastki lub jedenastki, było pewne, że pan Kurasik podejdzie i takie dziecko przepędzi. To zachowanie było chyba u niego kompulsywne. Jako dzieci bardzo się go baliśmy, natomiast nastoletnie łobuziaki, jak bracia R. z mojego piętra, czy Mirek G. z piętra niżej miewali już z nim poważne scysje. Potrafili mu ostro odpyskować, a nawet poszarpać. Nie pamiętam który z nich chwycił kiedyś pana Kurasika za jego starcze ramiona i mocno potrząsnął. Na szczęście nikt się nie posunął w agresji do czynów bardziej brutalnych. Ponieważ jako dziecko przyjmowałem narrację starszych, mimo, że pana Kurasika się bałem i wolałem go nigdy nie spotykać, cielesny i werbalny atak na starego człowieka uważałem za coś potwornego i starszego nastoletniego sąsiada od tamtej pory uważałem za niebezpiecznego łobuza. 

Oderwaniem od codziennej rutyny palenia papierosów w drzwiach kamienicy i strofowania dzieci była dla pana Kurasika obserwacja mężczyzn naprawiających samochody i motocykle. Nie sądzę, żeby się na tym znał, ale znowu można było być pewnym, że jeżeli sąsiedzi, którzy mieli samochody, wyjdą na podwórko i otworzą maski swoich wehikułów, albo jeśli zanurkują pod podwozie, pan Kurasik drobnym krokiem opuści swoje stanowisko w drzwiach i podejdzie obserwować proces naprawy. Tak sobie dzisiaj myślę, że m.in. brało się to z przekonania, że mężczyzna musi się interesować męskimi sprawami, a przecież nic nie było bardziej męskiego niż motoryzacja! 

Potem, kiedy Mirek S. z parteru z "przejściówki" łączącej oficynę z kamienicą frontową i Zbyszek W. z parteru tej ostatniej kupili sobie enerdowskie emzety (MZ), potężne motocykle z przednią lampą umocowaną na sztywno w jednej obudowie z bakiem, przy których SHLka mojego wujka Julka wydawała się jakimś motorowerem, pan Kurasik podchodził do Zbyszka, który coś grzebał przy swojej maszynie, uważnie się przyglądał i mądrze kiwał głową. Czasami zadawał "mechanikom" jakieś pytanie, które wskazywało na to, że jednak się na budowie tych maszyn nie zna, ale że się bardzo, ale to bardzo interesuje. 

I tak sobie myślę, że pan Kurasik nie był wcale złym człowiekiem, tylko ofiarą pewnych przyzwyczajeń, przywiązania do panującego we wcześniejszych czasach modelu zachowania człowieka starszego, tzn. kogoś, kto nie tylko ma prawo, ale wręcz obowiązek strofować młodych, bo rolą starszych jest wychowywać młodzież, która w przeciwnym wypadku stoczy się i skończy w kryminale. 

Pani Kurasikowa, zgrywająca wielką damę i królową podwórka też cierpiała na przypadłości starczego wieku i nie mam tu na myśli tylko szeregu chorób, jakimi licytowały się sąsiadki podczas letnich podwórkowych nasiadówek. Kurasików np. nikt nigdy nie widział na ulicy czy w sklepie. Właściwie chyba nawet nie przekraczali linii wyznaczonej przez drzwi naszej oficyny, na wprost której stał chylący się ku upadkowi bez. Plotkarki mówiły, że Kurasikowa się po prostu boi wyjść na ulicę, bo jest tam niebezpiecznie. Wszędzie czyhają złodzieje i bandyci. Ale z panią Kurasikową można było mimo wszystko normalnie porozmawiać, natomiast z panem Kurasikiem jakąś normalną konwersację prowadził chyba tylko pan Głowacki z pierwszego piętra, facet mniej więcej w wieku mojego ojca. Chyba właśnie Głowaccy robili Kurasikom zakupy. 

Mam też swój powód, żeby dobrze wspominać panią Kurasikową. Otóż czasami zupełnie bez okazji pani Kurasikowa lubiła mi dać jakiś drobny prezencik, np. jakąś blaszkę w kształcie pieska. Raz dostałem od niej paczkę, którą dzisiaj porównałbym do maleńkiego kartonu z napojem ze słomką. Tyle, że nie było tam słomki, a w środku nie było napoju, tylko drobne płatki czegoś żółtego i słodkiego. Nie przypominało to ani ciastek, ani cukierków, smak miało nieco dziwny w porównaniu ze wszystkim, co do tej pory jadłem, ale owe płatki skonsumowałem sypiąc je sobie z otwartego kartonika do ust. O ile dobrze pamiętam, chyba tylko mój ojciec zorientował się co to może być, bo niestety nikt w rodzinie nie rozumiał angielskich napisów. Wszystkie prezenciki, jakie dostawałem od pani Kurasikowej były bowiem z Ameryki! Musiało minąć kilka lat, bo mieszkaliśmy już na Elsnera, kiedy w polskich sklepach pojawiły się Corn Flakesy, czyli kukurydziane płatki śniadaniowe. Chyba byłem już w VII klasie, kiedy po raz pierwszy ciotka Irena poczęstowała mnie takimi płatkami wsypanymi do mleka. Wtedy też sobie skojarzyłem, że ten kartonik od pani Kurasikowej sprzed lat zawierał właśnie płatki kukurydziane! Pamiętam jednak doskonale, że te amerykańskie były zdecydowanie drobniejsze i zawierały znacznie więcej cukru niż te nasze. 

Ha! Pani Kurasikowa była też pierwszą osobą, która mówiła do mnie nie "Stefanku", "Stefciu" czy "Stefku", ale "Steve"! Później niektórzy koledzy i koleżanki tak na mnie mówili, również niektórzy anglojęzyczni znajomi. Ale to nie oni byli pierwsi, którzy tak mnie nazywali. Pierwsza była pani Kurasikowa z ulicy Wysokiej, która nazwała mnie "Stevem". Wiecie, tak z amerykańska.

czwartek, 5 listopada 2020

Ciocia Zosia


 

W całej rodzinie mojej żony to ciocia Zosia była najtwardszym człowiekiem. Przez całe swoje życie kierowała się poczuciem obowiązku i to w takim przedwojennym stylu. Kiedy ktoś z młodszego pokolenia nie widział możliwości sprostania jakiemuś zadaniu, albo wytrzymania krytyki ze strony osoby starszej, stwierdzała, że życie polega na tym, że trzeba zacisnąć zęby i mężnie wszystko znieść.

Była z pewnością filarem bliższej i dalszej rodziny. Młodsze siostry kochały ją jak matkę, bo to było to pokolenie, w którym rodzice kazali się starszemu potomstwu opiekować młodszym rodzeństwem i nie było odwołania. Dlatego też ciocia cieszyła się miłością i respektem własnych córek, wnuków, swoich sióstr i ich rodzin. Silna osobowość, zawsze zajęta jakąś pracą. Kiedy nie pracowała, czytała. W rozmowie to, co przypominało, że skończyła już 90 lat były tylko jej „staroświeckie” zasady, bo po sposobie konwersacji nikt by jej tyle nie dał. Oprócz przytomności i bystrości umysłu, miała poczucie humoru i potrafiła żartować.

Jeżeli dzisiaj mówimy o prawach kobiet, to ciocia była przykładem matki rodu, której mężczyźni po prostu słuchali. Nikt nie śmiał sprzeciwić się jej woli. Potrafiła przywołać do porządku zięciów i siostrzeńców samą siłą swojej osobowości. To był realny matriarchat!

Z poczucia obowiązku, z przekonania, że bez jej pracy i kierownictwa świat obróci się w pył, dbała o swoje zdrowie. Bez wahania i strachu poddawała się operacjom i terapiom, z których wychodziła zwycięsko . Jej wola życia była dla mnie wręcz niewyobrażalna. Choroby przysparzające jej cierpienie zdawały się jej nie załamywać. Nie udawała, że jej coś nie boli, albo że nie cierpi np. na nadciśnienie, ale też nie robiła z tego tragedii – tym bardziej wg swojej zasady „zaciskała zęby” i działała, wykonywała to, co uznawała za swoje obowiązki.

Ponad miesiąc temu złamała nogę i trafiła do szpitala. Tam po tygodniu test wykazał u niej koronawirusa. Od samego początku pobytu była pozostawiona na łasce personelu szpitala, ponieważ z powodu obecnych przepisów nikt z najbliższej rodziny nie został do niej dopuszczony. Leżała sama, z nogą na wyciągu, ponieważ lekarze stwierdzili, że przy covidzie nie mogą jej operować. Pielęgniarki rzadko do niej zaglądały, bo wymagało to włożenia „kosmicznego” kostiumu. Zrobiły się odleżyny. Rozpacz ogarnęła rodzinę, co przecież jest zrozumiałe, bo oto człowiek przez wszystkich kochany cierpi w samotności. Niektórzy stracili nadzieję, że ciocia przeżyje.  Kiedy na dodatek okazało się, że chorzy z covidem mają być przewiezieni z Hajnówki do szpitala w Bielsku Podlaskim, nikt już się nie łudził. I wtedy ciocia po raz kolejny okazała się twardsza niż się wszyscy spodziewali. Oto bowiem covid ustąpił. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Kiedy zaś lekarze zdecydowali się zoperować jej nogę, wręcz nabrali nowej nadziei. Niestety, po operacji ciocia zmarła.

Można mówić, że 91 lat to wiek, którego i tak mało kto dożywa i to jest oczywiście prawda. Kiedy jednak umiera ktoś, kogo się znało i podziwiało, pustka jaką zostawia jest zawsze bolesna. 

Urodzona w Wierociejach na Białorusi, przed wybuchem II wojny światowej wraz ze swoimi rodzicami przeprowadziła się do Hajnówki. Dziadkowie byli małżeństwem wyznaniowo mieszanym. Dziadek był katolikiem, babcia prawosławna. Nikt nigdy nie robił nacisków na przyjęcie swojej odmiany chrześcijaństwa. To mała Zosia doprowadziła do przejścia babci na katolicyzm. Na pierwszej lekcji religii z księdzem prawosławnym tak się wystraszyła starszego mężczyzny z ogromną brodą, że stwierdziła, że ona chce chodzić na religię katolicką. W związku z tym babcia zgodziła się i sama również przeszła na wyznanie reszty rodziny. To jedna z rodzinnych anegdot, których ciocia pamiętała całe mnóstwo. Jak zwykle w takich chwilach żałuje się, że się tych wszystkich historii nie spisało, jak np. tę o wizycie w Warszawie u Bieruta. Być może uda się niektóre zrekonstruować z pamięci innych członków rodziny, ale to już nie będzie to.  Szkoda, że sama ich nie spisała, bo jako polonistka i namiętna czytelniczka z pewnością zostawiłaby fascynujący opis ludzkich losów na tle burzliwej historii.

Wraz z ciocią odszedł pewien świat. 

EDIT: Okazuje się, że ciocia Zosia pod koniec życia spisała swoje wspomnienia! Będę musiał dotrzeć do tego rękopisu!