niedziela, 25 maja 2014

O przytaczaniu "złotych myśli"



Słowo „mem” jeszcze kilka lat temu kojarzyło się ze swego rodzaju jednostką porównywalną z morfemem albo fonemem, ale dotyczącym idei, co miało prawdopodobnie wprowadzić element „naukowości” do naszej wiedzy o procesach myślenia, zwłaszcza myślenia ideologicznego. Koncepcja kusząca, ale jednak chyba zbyt mało sprecyzowana, żeby ją faktycznie za naukową uznać.

Tymczasem słowo „mem” zrobiło ostatnio zawrotną karierę jako określenie zdjęcia/obrazka z umieszczonym na nim chwytliwym hasłem, które można umieścić na portalu społecznościowym, bądź to rozśmieszając znajomych (czyli spełniając rolę tradycyjnego rysunku satyrycznego), bądź skłaniającego ich do refleksji czy też wprost narzucając im pewne poglądy, prawdopodobnie w imię wyższych umoralniających celów. Do tej pory mi to nie przeszkadzało, bo pośmiać się lubię, natomiast dydaktyczne zapędy znajomych traktuję z dużą dozą tolerancji, czyli z przymrużeniem oka.

Zaczęło mnie jednak zastanawiać samo zjawisko umieszczenia czyjegoś cytatu z równoczesnym głębokim przeświadczeniem, że oto obwieszcza się światu jakąś objawioną mądrość. Od czasów, kiedy byłem nastolatkiem świadkowie Jehowy ani mnie nie drażnią, ani nie straszą, tylko raczej śmieszą, bo zacytowanie jakiegoś fragmentu z Biblii uważają za argument, który powinien mnie powalić na kolana i skończyć wszelkie próby polemiki. Kiedyś miałem nawet plan przygotowania sobie na taką okoliczność kilku cytatów z „Pana Tadeusza”, albo innej książki i cytowania im w odpowiedzi różne wyrwane z kontekstu zdania, ale z czystego lenistwa tego zaniechałem. Poza tym świadków Jehowy nie spotyka się znowu tak często, żeby się na ich spotkanie specjalnie przygotowywać, pomijając już prosty fakt, że można zwyczajnie odmówić konwersacji.

Zresztą podczas pewnej wymiany zdań na facebooku pewien znajomy zastosował tę złośliwą metodę na cytaty z Biblii umieszczane przez innego znajomego. Cytował, o ile dobrze pamiętam, Kubusia Puchatka.

Przerzucanie się cytatami z „mądrych” ksiąg to specjalność uczonych wszystkich epok. Niech nas nie zwiodą lekcje historii o renesansie, czy oświeceniu, w których to epokach rzekomo skończono ze scholastycznym kultem autorytetów, a zaczęto się odnosić do empirii i czystego rozumu. Włóżcie to wszystko między bajki. W świecie nauki nadal najważniejszy jest autorytet (a całkiem niedawno odkryto nawet metodę jego pomiaru – jest nią liczba odwołań w pracach innych naukowców).

Mem umieszczony w Internecie ma mnie powalić trafnością wypowiedzianego sądu, a następnie przygwoździć autorytetem wypowiadającej go osoby. Często problem polega na tym, że każdy ma swoje autorytety i wierzącego katolika nie wzruszy cytat z Dawkinsa, a na ateiście nie zrobi wrażenia bon mot Tomasza z Akwinu.

Kiedy na temat prowadzenia biznesu wypowiada się ktoś, kto naprawdę zgłębił jego tajniki, a na dodatek udowodnił w praktyce, że się na tym zna, bo odniósł trwały sukces, można takie przypadki uznać za fragmencik praktycznej wiedzy, którą taki biznesmen zechciał się z nami podzielić. Kiedy jednak próbujemy swoich sił w tej, czy innej dziedzinie, nie wystarczy jedna „złota myśl”, ale naprawdę solidne studia (niekoniecznie akademickie) połączone z praktycznym ich zastosowaniem. Prześledzenie życiorysów kilku ludzi sukcesu może wykształcić w nas pewien obraz tego, co powinno się robić (choć to też nie jest wcale takie proste), ale z całą pewnością nie zrobi tego jeden wyrwany z kontekstu cytat.

Sytuacja staje się jednak przezabawna, kiedy cytujemy „mądrości życiowe” wypowiedziane przez aktorów lub piosenkarzy, a przy tym nie dotyczą one wcale ich warsztatu pracy (na którym, możemy założyć, że się znają), ale roszczą sobie pretensje do głębokich przemyśleń na tematy, nad którymi filozofowie od wieków łamią sobie głowy.

„Złote myśli”, twierdzenia „utrafione w sedno” oczywiście się zdarzają. Sztuka aforyzmu polega właśnie na zwięzłym wyrażeniu tego, co innym zajmuje nawet kilka stron tekstu. Nie chodzi więc o to, żeby w ogóle zaniechać zabawy w ich przytaczanie. Rzecz jednak w tym, ze zacytowanie cudzej „okrągłej” myśli najczęściej sprawia, że czujemy się zwolnieni od własnego poszukiwania prawdy (przede wszystkim tej swojej prawdy – wiem, wylazł ze mnie potworny relatywista), a na dodatek pozostajemy w błogim poczuciu posiadania głębszej mądrości, do której prawdopodobnie inni dostępu nie mają, ale my w łaskawości swojej się nią z nimi dzielimy. Może być też inne wytłumaczenie tego zjawiska – sami na to już dawno wpadliśmy, ale gdybyśmy taką myśl wypowiedzieli jako własną, obawiamy się, że nikt by tego za zbyt mądre nie uznał, zwłaszcza jeśli taka myśl jest w gruncie rzeczy dość banalna. Wtedy podpieramy się cudzym autorytetem, choćby należał do takich „gigantów intelektu” jak Paolo Coelho, czy Julia Roberts… 


(Wpis jest m.in. autoironiczny, bo jak łatwo zauważyć, po prawej stronie od powyższego tekstu można znaleźć widget ze zmieniającymi się "cytatami motywacyjnymi" ;) ) 

środa, 21 maja 2014

Zapomniany tekst

Trójwymiarowe drukarki to w całkiem niedalekiej przyszłości będzie nasza codzienność. Jeżeli drukowanie przedmiotów codziennego użytku, części zamiennych i innych użytecznych rzeczy będzie stosunkowo tanie, prawdopodobnie nastąpi rewolucja, doprowadzająca do upadku wiele firm, ale za to pozwalająca każdemu użytkownikowi komputera na zaspokajanie swoich materialnych potrzeb bez potrzeby wyjścia z domu.

Tymczasem ja sobie przypomniałem pewną czytankę w podręczniku do języka polskiego, ale nie pamiętam, do której klasy, która była prawdopodobnie wypisem z jakiejś powieści science-fiction. Opowiadanie to mówiło nie mniej ni więcej, ale o tworzeniu modelu róży z metalu. W całej historii bohaterowie prowadzili dialog, w którym jeden dziwił się, że żywa róża, która posłużyła za wzór pozostaje w doskonałym stanie, podczas gdy normalnie przy tego typu maszynach „wodzik” niszczył kopiowany obiekt. Tekst opisywał więc swego rodzaju rewolucję techniczną. Najśmieszniejsze w tym wszystkim było moje ówczesne przekonanie, że to nie jest żadna fantazja autora, ale że tego typu trójwymiarowe „skanery” (skanujące przy pomocy wodzika) i trójwymiarowe drukarki, jak byśmy to dziś powiedzieli, w latach 70. ubiegłego stulecia były czymś normalnym, zaś czytanka to taki trochę „produkcyjniak”, jakich pisano i kręcono w PRLu wiele.

Kilkakrotnie to opowiadanie mi się przypominało, ale o maszynach w nim opisanych nic nie było słychać. Dopiero kiedy pojawiły się drukarki 3D, zrozumiałem, że oto spełniły się wizje autora pozycji fantastyczno-naukowych.

Problem, który nie daje mi spokoju, to autor i tytuł tego opowiadania. W szkole podstawowej raczej nikt nie zapamiętywał nazwisk autorów czytanek. Tytuły już prędzej, ale akurat tego tytułu też nie znam. Stąd moja prośba do ludzi mniej więcej mojego pokolenia (+/- 10 lat), którzy być może w tamtych latach zetknęli się z tym tekstem. Będę wdzięczny za przypomnienie mi jego autora i tytuł.

poniedziałek, 19 maja 2014

O krzyżakach, czyli o tym, jak łatwo ukręcić sobie bat na własny grzbiet



W 1226 roku książę Mazowsza, Konrad, syn Kazimierza Sprawiedliwego a brat Leszka Białego, sprowadził do Polski Zakon Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, powszechnie znany jako zakon krzyżacki. Z Siedmiogrodu, gdzie mieli bronić Węgier przed Połowcami, sami Węgrzy ich wypędzili, kiedy się zorientowali, co ambitni niemieccy zakonnicy planują, więc zaproszenie północnego księcia otwierało dla nich nowe perspektywy. Umowa, jaką książę podpisał, wydawała się bardzo korzystna, bo wszystkie ziemie zdobyte przez krzyżaków miały się dostać pod panowanie jego panowanie. Że stało się zupełnie inaczej, to już doskonale wiemy. W 1226 roku do ziemi chełmińskiej przybyło tylko dwóch braci zakonnych. Od nich się zaczęło, żeby wkrótce państwo zakonne stało się najpotężniejszą formacją militarno-polityczną w rejonie, żeby po kilku klęskach odrodzić się jako świeckie luterańskie księstwo, a w końcu przekształcić się w królestwo, które aktywnie przyczyniło się do wymazania Polski z mapy Europy. To królestwo w niecały wiek później zjednoczyło inne państewka niemieckie tworząc cesarstwo. Zaczęło się od dwóch rycerzy, o których niewiele wiemy, ale nie mamy większych podstaw, żeby wątpić w ich szlachetność.

W zapale stawiania tez przewrotnych a szokujących, można powiedzieć, że nic lepszego nie mogło się ziemiom, które dzisiaj znamy jako Mazury, przytrafić, bo pomijając rzeź rodzimy Prusów, Zakon przyniósł na te ziemie cywilizację, w tym świetną organizację polityczno-gospodarczą, oferując polskim chłopom z sąsiedniego Mazowsza doskonałe warunki do osiedlania się i gospodarowania na swoim. Z zajęciem Pomorza Gdańskiego nie było dokładnie tak, jak przedstawiamy to młodzieży szkolnej, bo mieszczaństwo Gdańska było niemieckie jeszcze przed krzyżakami i to właśnie to niemieckie mieszczaństwo zostało wyrżnięte przez zakonników, bo się przeciw ich obecności zbuntowało (pewnie dlatego, że krzyżacy występowali jako sojusznicy Polaków). Nie wnikając w szczegóły, trzeba sobie wprost powiedzieć, że oceniając jakiekolwiek wydarzenie historyczne, nie stać nas na żaden obiektywizm. Z punktu widzenia polskiej racji stanu, sprowadzenie zakonu krzyżackiego do Polski było dla niej katastrofalne w skutkach. Oczywiście rozwój wypadków był trudny do przewidzenia, ale z drugiej strony, czy aż tak? Czy nie można było się dowiedzieć, dlaczego palestyńskich pobożnych krzyżowców król Węgier wyrzuca ze swojej ziemi?  Czy tak trudno się zorientować, że Zakon stanowi zwartą, zcentralizowaną i zdyscyplinowaną korporację doskonale przeszkolonych żołnierzy i że próba kontrolowania tej machiny przy pomocy umów państwowo-prawych, czy też cywilno-prawnych (bo przecież w czasach piastowskich trudno było rozróżnić państwowe od prywatnego) jest z góry skazana na porażkę? Trudno wniknąć w sposób rozumowania polskiego księcia, ale takie wątpliwości pojawiają się niejako automatycznie. Oczywiście nikt nie mógł przewidzieć takiego rozwoju wypadków, że niemieckojęzyczne Prusy urosną do takiej potęgi, że ostatecznie zlikwidują państwo polskie, ale że nie Zakon NMP narodu niemieckiego.

Tak przy okazji – co jakiś czas jakiś historyk usiłuje przekonać swoich czytelników/słuchaczy, że przecież w tamtych czasach nie istniały narody w takim sensie, jak dzisiaj. Owszem, nie istniały, bo nie istniały państwa narodowe w dziewiętnastowiecznym sensie tego słowa, ale dlaczego władze Zakonu krzyżackiego doskonale wiedziały, że na wiodące stanowiska należy rekrutować rycerzy narodowości niemieckiej? Przecież państwo z przymiotnikiem „niemiecki” pojawiło się dopiero w 1871 r.! Doskonale wiedziano, kto jest Niemcem, a kto nim nie jest. Doskonale też polscy arcybiskupi gnieźnieńscy wiedzieli, że kulturalny zalew niemieckości grozi utrzymaniu polskiej tożsamości, cokolwiek by to znaczyło – rozbicie dzielnicowe i prywatny charakter państewek piastowskich nie sprzyjał tworzeniu się jakiegoś jednolitego poczucia polskości. Ona się jednak jakoś tak utworzyła – bo doskonale było wiadomo, że Niemiec Polakiem nie jest. Nie jest nim też Węgier – stąd krwawe i śmiertelne zamieszki między Polakami i Węgrami w czasach panowania Ludwika Węgierskiego.
Z drugiej strony członkowie związków pruskich sprzeciwiających się panowaniu krzyżaków i ciążących ku Polsce, tym razem już Polsce Jagiellonów, to byli jednak Niemcy! Znany polski dyplomata, podróżnik i pisarz, Jan Dantyszek, pochodzi z pruskiej niemieckiej rodziny, a jego lojalności wobec swojego polskiego przełożonego (Zygmunta Starego) trudno podważyć!

Nie mogłem sobie odmówić tej dygresji, która tak naprawdę wyraża poważną wątpliwość wobec problemu tożsamości narodowej, bo z jednej strony trudno się zgodzić z tezą, że w średniowieczu nie istniało poczucie tożsamości narodowej (plemiennej), a z drugiej, że ono niekoniecznie oznaczało lojalność wobec politycznej organizacji rządzonej przez ludzi tego samego pochodzenia.

Głównym problemem pozostaje jedno – jeżeli prowadzi się jakąś politykę polegającą na poczuciu istnienia własnej tożsamości i związanego z nią zestawu interesów, których trzeba bronić, należy być niezwykle ostrożnym z otwieraniem się na instytucje przychodzące z zewnątrz, zcentralizowane i doskonale zarządzane, w dodatku z bardzo określonymi celami do osiągnięcia, ponieważ instytucje te wcześniej czy później przystąpią do zdecydowanych działań skierowanych przeciwko gospodarzom. Chyba, że po prostu przejmą kontrolę nad całością i sami staną się gospodarzami, a o tych poprzednich każdy zapomni. Taki scenariusz generalnie był potencjalnie możliwy. Gdyby krzyżacy opanowali Litwę i zrobili z nią to samo, co z Prusami i udałoby im się dokonać zaboru dzielnic Polskich do spółki z niemieckojęzycznymi władcami Czech, gdyby na dodatek nie pojawił się Władysław Łokietek, a Polskę zjednoczyliby zniemczeni Piastowie Śląscy, zaś postęp kultury niemieckiej nie zostałby powstrzymany przez politykę arcybiskupów gnieźnieńskich, losy kraju nad Wisłą potoczyłyby się zupełnie inaczej, a my bylibyśmy po prostu Niemcami. Być może gdzieś po wsiach zachowałyby się zanikające dialekty mazowieckie czy małopolskie, na tej samej zasadzie jak zachowały się języki Kaszubów czy Serbów połabskich, ale wspomnienie jakiś książątek z okresu X-XIII wieku byłoby domeną jedynie historyków o dość zawężonej specjalizacji. Pytanie, czy to byłoby dobrze, czy źle, nie ma generalnie żadnego sensu, bo ocena historii zawsze dokonuje się z perspektywy dzisiaj, a więc bieżącej sytuacji polityczno-społecznej. 

PS: Dzisiejszy "strumień świadomości" został wywołany pewną dość mało znaczącą dla historii ludzkości sprawą o zasięgu bardzo lokalnym, a mianowicie próbą przejęcia budynku Szkoły Podstawowej Nr 15 w Białymstoku przez arcychrześcijańskie (powołane z inicjatywy Opus Dei) Stowarzyszenie "Sternik". Jakoś tak mi się skojarzyło z inną arcychrześcijańską instytucją znaną z historii jako Zakon Szpitala Najświętszej Maryi Panny domu niemieckiego w Jerozolimie.... 

niedziela, 11 maja 2014

Krótka refleksja nt. Eurowizji

Konkurs Eurowizji to było moje pierwsze rozczarowanie wobec Zachodu, który w latach 80. ubiegłego stulecia wielbiłem bezkrytycznie. Kiedy skończyły się konkursy Interwizji w Sopocie (choć nie sam festiwal w tym mieście) i w TV mieli pokazać Eurowizjię, spodziewałem się, że "teraz dopiero zobaczymy coś na poziomie".

Tymczasem takiej kondensacji kiczu i tandety nie widziałem i nie słyszałem nigdy przedtem. Później na dodatek Polska zaczęła wysyłać tam swoich przedstawicieli. Na jakiej zasadzie są wyłaniani nie mam zielonego pojęcia. Zapamiętałem Iwana i Delfina, Ich Troje (nie pomogło podlizywanie się niemieckim Europejczykom - "Keine Grenzen"), pomiętam też, że była jakaś kobieta, o której nie słyszałem nigdy przedtem, ani nigdy potem. Donatan i Cleo ze swoim pastiszem (od początku był to przecież świadomy żart i parodia) na dobrą sprawę wpisywali się w tę beznadziejną formułę.

Dodajmy, że Eurowizja z muzyką nie ma nic wspólnego - nawet olimpiada w Soczi czy Pekinie nie była tak przesiąknięta polityką, jak jest konkurs Eurowizji - sama formuła głosowania publiczności pokazuje sympatie jednych narodów wobec innych. Teraz jeszcze doszła moda na "niekonwencjonalną" płciowość. Heteroseksualne biusty nie miały szans z przysłowiową "babą z brodą" (przysłowie wzięło się z paskudnego zwyczaju pokazywania ludzi z fizycznymi deformacjami lub wykazującymi się zewnętrznymi różnicami od wzorca uznawanego wówczas za normalny w cyrkach).. I cale szczęście, że Polska nie będzie się wpędzać w koszty organizując kolejny festiwal kiczu i tandety.

Podobno (bo nie śledzę na bieżąco) Polska przez 2 lata nikogo na Eurowizję nie wysyłała. I chyba tak powinno zostać. 

ZASTRZEŻENIE: Moja krytyka Eurowizji nie ma nic wspólnego z krytyką Unii Europejskiej, zaś być może politycznie niepoprawny przytyk do "baby z brodą" nie wynika z jakiejkolwiek "fobii".

sobota, 3 maja 2014

Parki "Trzeciego Maja"



Szkoła Podstawowa nr 32 w Łodzi, do której chodziłem jako dziecko, mieści się bardzo blisko parku im. Konstytucji 3 Maja. Przed wojną był to zagajnik, w którym robotnicze rodziny „starego” Widzewa urządzały niedzielne pikniki. Stąd późniejsza ulica Kopcińskiego przed wojną nazywała się Zagajnikowa, Tuwima to był Przejazd, bo tamtędy jeżdżono do owego zagajnika (prawdopodobnie więc nie tylko robotnicy, ale i nieco zamożniejsi mieszczanie), zaś wracano ulicą Nawrot (która zachowała swoją nazwę). Tak przynajmniej wyczytałem.

Za moich czasów, jeszcze zanim poszedłem do szkoły, babcia, mama albo oboje rodzice zabierali mnie na spacery do okolicznych parków, skąd mam bardzo dobre wspomnienia, bo czas spędzony na placach zabaw z przygodnymi kolegami i koleżankami bywał zwykle bardzo przyjemny. Z Wysokiej mieliśmy blisko do parku „Źródliska”, gdzie przed I wojną światową chrzestny mojej babci był ogrodnikiem, bardzo elegancko zaprojektowanego z dużymi przestrzeniami pokrytymi trawą. Chodziliśmy również do parku im. Stanisława Staszica, którego szczerze mówiąc nie lubiłem, bo sprawiał wrażenie bardzo ponurego z powodu gęstości drzew nie dopuszczających światła. Niemniej pamiętam, że świetnie się tam bawiłem – co tu dużo gadać, towarzystwo jest najważniejsze. Tak czy inaczej, moim ulubionym parkiem był jednak park „Trzeciego Maja”, bo nikt nie używał słowa „konstytucja” mówiąc o nim. Plac zabaw był w moim ówczesnym odbiorze ogromny, z basenem pośrodku! Ten „basen” to był raczej niewielki brodzik, ale dla cztero-, pięcio-, a nawet siedmiolatka, w upalne dni lata, wydawał się wymarzonym akwenem. Potem często chodziliśmy do parku „Trzeciego Maja” ze szkołą, najczęściej na jakieś próby wydolnościowe z wuefu. Za placem zabaw znajdował się bowiem Międzyszkolny Klub Sportowy „Łodzianka”, kuźnia łódzkich sportowych talentów, szkoleniowe zaplecze późniejszych gwiazd ŁKSu i Widzewa. Nasz nauczyciel wuefu, pan Michalak, był równocześnie trenerem piłki nożnej na „Łodziance”, a kilku moich kolegów, zarówno z mojej jak i z innych klas, chodziło tam na treningi w nadziei na wielką karierę sportową. Akurat nie słyszałem, żeby któryś z nich taką potem zrobił, ale w czasach szkolnych to oni królowali na lekcjach wychowania fizycznego, nikomu innemu nie dając nawet szans na zrobienie użytku z piłki.

Za parkiem „Trzeciego Maja” znajdowała się z kolei górka, która też wówczas wydawała się niezwykle wysoka, a z której zjeżdżaliśmy w zimie na sankach. Zjeżdżaliśmy też ze zbocza powstałego z usypania podwyższenia dla ulicy Kopcińskiego, obok domu, w którym mieszkał nasz kolega Grzesiek, ale tutaj zjazd był krótki i nie mógł się równać z górką za parkiem.

Można więc powiedzieć, że Park im. Konstytucji 3 Maja w Łodzi, odegrał ogromną rolę na moje życie w wieku formacyjnym.

Od 23 lat mieszkam w Białymstoku w pobliżu parku, na który wszyscy mowią po prostu „Zwierzyniec”. W czasach przedrozbiorowych hetman Branicki faktycznie trzymał tam zwierzęta (np. daniele – zwierzę, jak się całkiem niedawno dowiedziałem, wyłącznie hodowlane, trzymane na potrzeby właśnie parków dworskich), zaś obecnie znajduje się tu tzw. Akcent ZOO, bo na prawdziwe ZOO ten teren z zagrodami dla zwierząt do oglądania jest jednak za mały. Tymczasem dopiero jakieś dziesięć lat temu przypadkiem przeczytałem tabliczkę leżącą pod jednym z drzew, na której napisano, że znajduję się na terenie Parku im. Konstytucji Trzeciego Maja! Potem jednak dość szybko przestałem o tym myśleć i zapomniałem. Myślę, ża tak samo jak tysiące białostoczan, którzy chodzą na spacer do „Zwierzyńca”, albo do „parku zwierzynieckiego”.

Mieszkanie praktycznie w sąsiedztwie tego parku poczytuję sobie za jeden z przypadkowych przywilejów, jakie mnie w życiu spotkały. Ostatnio, kiedy tylko mam trochę czasu, chodzę tam biegać. Od niedawna ćwiczę tam również taiji. Jeśli natomiast kiedykolwiek uda mi się wypracować nawyk udawania się tam w tym celu ok. 6 rano, już niewiele stanie na przeszkodzie, żebym zaczął się uważać za Chińczyka (taka lekka autoironia). W każdym razie park w pobliżu swojego mieszkania uważam za wielkie dobrodziejstwo.

Dziś, w rocznicę uchwalenia pierwszej polskiej ustawy zasadniczej (Ustawy Rządowej, jak ją wówczas nazwano), w Parku im. Konstytucji Trzeciego Maja w Białymstoku, mają miejsce różne atrakcje. O 13.30, jak się dowiedziałem od panów ze Straży Miejskiej, którzy dokładnie obkleili biało-czerwoną taśmą obszar, na którym ćwiczyłem taiji, przez co poczułem się nieco „uwięziony”, odbędą się pokazy kawaleryjskie. Ponieważ uwielbiam konie, zaraz zabieram rodzinę i idziemy do parku. Mamy blisko! Wszystkich znajomych znajdujących się w Białymstoku również gorąco namawiam do radosnego świętowania w parku!

piątek, 2 maja 2014

Obchody przystąpienia do UE jako ekwiwalent pochodów



W latach 80. XX wieku już na pochody nie chodziłem, ponieważ było to już po tzw. pierwszej „Solidarności” i pochody stały się naprawdę manifestacją polityczną, a nie festynem rodzinnym. Tzn. niby wcześniej też były manifestacją polityczną, ale wielu ludzi tego tak po prostu nie odbierało. Była to tylko okazja do zobaczenia czegoś ciekawego, kolorowego i egzotycznego. Pod koniec ósmego dziesięciolecia ubiegłego wieku natomiast zaczęły się nasilać akcje grup opozycyjnych, z których jedne namawiały do bojkotu obchodów komunistycznego święta, a inne, np. próbujący się odrodzić PPS, nawoływały od odebrania niesłusznie zawłaszczonego przez komunistów robotniczego święta. Po 1989 roku spadkobiercy PZPR organizowali manifestacje, a ich przeciwnicy kontrmanifestacje, następowały konfrontacje konkurencyjnych marszów i generalnie z rodzinnego festynu nie zostało już absolutnie nic. Rozpoczęła się moda na majowe grillowanie w gronie znajomych lub na wyjazdy na długie weekendy, w tym coraz częstsze wyjazdy zagraniczne.

Trochę mi szkoda tych pochodów z okresu późnego Gomułki i wczesnego Gierka, choć tamtych czasów nie żal mi wcale. Żałuję, że nie znaleziono równie atrakcyjnej formuły świętowania polskich świąt państwowych – 3 maja i 11 listopada. To ostatnie stało się niestety symbolem tego, jak nie należy obchodzić uroczystości publicznych. Poza tym staliśmy się zgorzkniali i cyniczni, co sprawia, że każda próba radosnego i beztroskiego świętowania staje się obiektem sarkastycznej krytyki.

Wczorajszy dzień wolny uczciłem joggingiem w parku i ćwiczeniami taiji. Nastawiło mnie to bardzo pozytywnie i nie zepsuł tego nawet nachalnie propagandowy niemiecki film dokumentalny o krajach Unii Europejskiej, które dziesięć lat temu do niej przystąpiły. Trafiłem na niego dość przypadkiem, nie oglądałem od początku i nie obejrzałem do końca. Zacząłem od fragmentu, w którym młoda Polka wesoło opowiadała jak to warszawiacy dzielą się na „słoiki”, „lemingi” i in. Pokazali młodą studentkę jako przykład „słoika”, a później trzydziestolatka posiadającego firmę projektującą reklamy, który sam zaczynał jako „słoik” i jest z tego dumny, a słoiki zrobił głównym elementem plakatu promującego naszą stolicę. Najpierw myślałem, że to jest po prostu program o Warszawie, ale potem rolę narratora przejęła dziennikarska posługująca się językiem niemieckim i tak już było dalej. Pomyślałem sobie „no cóż, Niemcy robią program o Warszawie”. Okazało się, że niemiecka dziennikarka przeniosła nas do krajów bałtyckich, a konkretnie do Estonii, która przyjęła euro jako swoją walutę. A w Tallinie żadne tam słoiki-sroiki , ale zaawansowana technologia. Oto młodzi Estończycy pracują nad jeszcze bardziej wydajnym silnikiem elektrycznym do samochodu. Świetna sprawa! Młodzi, dynamiczni, bez kompleksów konkurujący z najlepszymi.

Następnie pokazano Czechów – starych buraków siedzących przy piwie wyrażających swoje obawy wobec waluty euro, bo ta przyniosłaby wzrost cen. Radosny czeski ekonomista przekonuje, że nie ma się czego bać, bo euro jest super, ale naród jeszcze chyba nie dorósł do tej głębokiej mądrości. Dorośli za to Słowacy, którzy w szybkim tempie dogonili Czechy w rozwoju gospodarczym. Niemiecki dziennikarz chodzi po Pradze i pyta, czy może zapłacić w euro (niczym niedorozwinięte dziecko, które nie wie, że w Czechach płaci się koronami), a po otrzymaniu odpowiedzi, że nie może, żali się do kamery. Za to po przyjeździe do Bratysławy nie dostrzega kantorów, bo wszędzie, nawet w biletomacie na stacji kolejowej, może zapłacić euro. Zmieniłem kanał i trafiłem na „Wiadomości”, gdzie z kolei relacjonowano świętowanie dziesiątej rocznicy przystąpienia do Unii Europejskiej.

Wszystko jestem w stanie zrozumieć, łącznie z tym, że ludzi trzeba do pewnych projektów przekonać. Nie lubię jednak, kiedy propaganda jest prymitywna i nachalna. Włącza się we mnie mechanizm obronny, który każe się zastanowić, dlaczego ona jest tak głupio nachalna.
Nie jestem przeciwnikiem Unii Europejskiej, ponieważ myślę, że nadal jest to projekt dobry i atrakcyjny. W odróżnieniu od Nigela Farrage’a, uważam, że otwarcie granic to jedno z największych osiągnięć ostatnich lat. Być może za takie samo uznałbym przyjęcie wspólnej waluty przez wszystkie kraje członkowskie, ale tutaj pojawiają się wątpliwości. Wspólna waluta implikuje konieczność ściślejszej jej kontroli przez jakiś organ centralny, co prowadzi do kolejnej konieczności, a mianowicie stworzenia rządu ponadnarodowego. Już teraz Komisja Europejska jest tak naprawdę ponadnarodowym parlamentem (żaden tam Parlament Europejski, który prawa nie stanowi!), ponieważ sprawuje autentyczną władzę ustawodawczą. Dyrektywy Komisji są ważniejsze od praw krajowych, a więc de facto to one stanowią prawo w każdym kraju członkowskim. Komisja Europejska nie jest jednak ciałem pochodzącym z wyborów powszechnych, więc okazuje się, że Monteskiuszowski model leżący u podstaw wszelkiej demokracji, ktoś wyrzucił na śmietnik w imię integracji.

Przykład Grecji pokazuje, że jeden region z nieodpowiedzialnymi obywatelami może spowodować ogólnoeuropejski kryzys. Przy tym, gdyby Grecja nie była w strefie euro, mogłaby zdewaluować swoją walutę i w ten sposób spróbować ratować gospodarkę, równocześnie zmuszając ludzi do zaciśnięcia pasa. Obecnie Grecji zostaje jedynie rola wieczystego dłużnika niemieckich banków, bo spłacenie zadłużenia jest i zawsze będzie niemożliwe. Były czasy, że za długi można było zostać niewolnikiem, albo chłopem poddanym. To jest rola Grecji na najbliższe kilkadziesiąt lat, a jeżeli UE się nie rozpadnie, to do końca świata.

Wielu moich znajomych krytykuje branie dotacji unijnych na budowę dróg, bo przecież do nich trzeba dokładać z własnego budżetu, przez co państwo, województwa i gminy popadają w długi. Tutaj oczywiście wszystko zależy od gospodarności wybranych przez nas włodarzy, ale żeby nie wiem co, ja jestem zadowolony. W porównaniu z 2004 rokiem, kiedy to w wakacje wybrałem się z rodziną na samochodową wycieczkę do Czech, Niemiec, Austrii i Słowacji i kiedy niemal zaraz po opuszczeniu granic Polski mogłem się przekonać jakie mogą być drogi, o autostradach nie wspominając, bo w Polsce ich po prostu nie było, uważam, że dokonaliśmy wielkiego skoku cywilizacyjnego. Jeździ się szybciej i wygodniej.

Szybciej się też wyjeżdża z kraju. Niestety przystąpienie do Unii Europejskiej nie przełożyło się na spadek bezrobocia, ale przede wszystkim nie przełożyło się na wzrost siły nabywczej polskich płac. Jako całość jesteśmy mało wydajni. Nie wolno wierzyć w bzdury, że jako pracownicy jesteśmy mniej wydajni od Francuzów czy Anglików, ale stanowimy system, w którym wysiłek idzie na marne. Przepisy prawne tłumią przedsiębiorczość. Choćby to, że polski rolnik nie może sprzedać własnoręcznie zrobionej wędliny, sera czy wódki, podczas gdy rolnik włoski czy austriacki z tego głównie żyje. Złodziejski system ubezpieczeń społecznych niejednego pracodawcę odstraszył od zatrudnienia większej liczby pracowników. Do tego faworyzowanie każdego podmiotu zagranicznego w stosunku do polskiego przedsiębiorcy sprawia, że zgorzknienie panuje nie tylko wśród mało zarabiających pracowników, ale również tych, którzy mogliby coś dla nas wszystkich zrobić, ale prawo im nie pozwala.

Jedną z moich obaw dotyczących dalszej integracji w ramach Unii Europejskiej to wyludnienie kraju spowodowane prostym mechanizmem przyciągania ludzi z peryferii do centrów. Widzimy to na przykładzie Greków, Włochów i Hiszpanów, którzy ciągną do Niemiec i Wielkiej Brytanii, podczas gdy tendencji odwrotnej nie ma. No chyba, że weźmiemy pod uwagę niemieckich emerytów, którzy osiedlają się w ciepłych krajach.

Problem z Unią polega na tym, że jeżeli się w nią chcemy angażować, to musimy iść na całość, włącznie z tym, że będziemy wierzyć, że możemy w niej odgrywać istotną rolę. Ponieważ jesteśmy krajem średniej wielkości, nie bardzo chcemy się godzić na przyjęcie roli Estonii czy Słowacji, które poza Unią byłyby i tak peryferiami, tyle że poza granicami „cywilizacji”. Żeby w Unii odgrywać jakąś rolę musimy umieć współpracować z innymi państwami, ale problem w tym, czy te inne państwa będą chciały współpracować z nami. Tymczasem niezaprzeczalnie głos decydujący w Unii mają Niemcy, kraj, który na razie jako jedyny ma zdrową gospodarkę, ponieważ wie, jak ją mądrze kontrolować.

Nadal krajem przyjaznym ludziom jest Wielka Brytania, gdzie uciekają zarówno pracownicy fizyczni, jak i lekarze i przedsiębiorcy. Ci ostatni mówią, że otworzenie i prowadzenie firmy na Wyspach jest czymś jakościowo zupełnie odmiennym od prowadzenia biznesu w Polsce. Nie jest lekko, bo to normalne, że trzeba pozyskać klienta, ale nie ma poczucia, że wrogiem jest własne państwo, a takie opinie słyszy się w Polsce. Dlatego chyba nadal Polacy będą tam emigrować, mimo, że Wielka Brytania to najprawdopodobniej kraj zacofany i prymitywny, bo w sklepach, restauracjach i w biletomatach nie przyjmują euro, tylko jakąś własną walutę z czasów króla Ćwieczka.

czwartek, 1 maja 2014

Pochody pierwszomajowe jako wspomnienie z dzieciństwa



1 maja to dzień, który do końca życia będzie mi się przede wszystkim kojarzyć ze szczęśliwym dzieciństwem. Nie chodziłem jeszcze do szkoły podstawowej, kiedy rodzice zabierali mnie na spacer na Piotrkowską. Wyjątkowość tego dnia dawało się jednak odczuć już od rana, bo grupy ludzi, w tym różnego rodzaju orkiestry i zespoły muzyczne zbierały się na różnych ulicach i dopiero potem docierały do Piotrkowskiej, by tam w ustalonym porządku wymaszerować ku Placowi Wolności. Dlatego też zdarzało się, że Wysoką, ulicą, przy której wówczas mieszkałem przemaszerowała jakaś grupa z trąbkami, kornetami i tubą tudzież wielkim bębnem, co dla dzieciaków było nie lada atrakcją. Choć samochód wydawał mi się od zawsze nieodłączną częścią krajobrazu miejskiego, po wielu latach uświadomiłem sobie, że tych samochodów na początku lat 70. ubiegłego stulecia było jeszcze tyle, co kot napłakał, a już w dni świąteczne, w tym w każdą niedzielę, ulice Łodzi po prostu świeciły pustkami! Jezdniami nie przesuwał się żaden samochód osobowy – no dobra, co pół godziny autobus albo taksówka, a i chodniki były puste, bo ludzie spędzali czas w domach (swoich, krewnych lub znajomych). Ruchem samochodowym nikt się więc nie przejmował, środkiem jezdni na Wysokiej mogła sobie przejść orkiestra, po drodze próbując jakieś kawałki ze swojego repertuaru, by dojść do Armii Czerwonej (dziś Piłsudskiego), która przechodziła w Główną (dziś Mickiewicza), i tam gdzieś dołączyć do pochodu.

Rodzice i ja natomiast szliśmy Złotą i Wodną do Placu Zwycięstwa (przedwojennego Wodnego Rynku), tam, po obowiązkowym postoju przed wystawą sklepu z zabawkami w wielkiej kamienicy na rogu Targowej i Głównej (jak się później dowiedziałem, kiedy już po tej kamienicy dawno nie było śladu, nazywano ją „Palestyna”), w dość gęstym tłumie docieraliśmy do rogu Głównej i Piotrkowskiej, by zająć stanowisko koło sklepu z odzieżą dziecięcą „Jacek i Agatka”. Może mi ktoś nie uwierzyć, ale pamiętam czasy, kiedy jedynym domem towarowym z ruchomymi schodami był „Uniwersal”, a „Centralu” jeszcze w ogóle nie było.

Zająwszy stanowisko przy „Jacku i Agatce’, na lekkim wzniesieniu, do czego jeszcze dochodziły ramiona taty, miałem wspaniały widok na przechodzące gromady barwnych uczestników pochodu. Nie zawsze udało się ustawić akurat w tym miejscu, ale nigdy nie było tak, żebym został pozbawiony widoku maszerujących. Chyba kiedyś staliśmy gdzieś w okolicach rogu Nawrot i Piotrkowskiej, innym razem bliżej Tuwima. Jakby nie patrzył, pochody pierwszomajowe mnie fascynowały. Oczywiście już słyszę uszami duszy mojej pogardliwe uwagi na temat „nostalgii za komuną”, ale to chyba jednak z polityką w moim przypadku nie miało ani nie ma nic wspólnego. Otóż w pochodach uczestniczyli np. znani aktorzy! Na żywo można było zobaczyć postaci znane z telewizji i kina, bo przecież wielu czołowych polskich aktorów posiadało stałe zatrudnienie w teatrach łódzkich! Jaracza, Powszechny czy Nowy to były miejsca pracy wielu czołowych artystów, którzy z czasem przenosili się do Warszawy, ale czasem z tej Warszawy wręcz przyjeżdżali. Nieczęsto można było na żywo zobaczyć przejeżdżającą dorożkę, a w niej np. pana Ludwika Benoit (znanego mi wówczas z „Niewiarygodnych przygód Marka Piegusa”, serialu wg książki Edmunda Niziurskiego) w dziewiętnastowiecznym stroju. A 1 maja tak! Sunęły więc dorożki z gwiazdami telewizji i kina, jako przedstawicielami łódzkich teatrów (traktowanych chyba jak inne zakłady pracy, bo to przecież było święto pracy), a ja z zapartym tchem im się przyglądałem. I te barwne kostiumy!

Kolejną atrakcją był dla mnie przemarsz „egzotycznych” studentów łódzkich uczelni, a więc przybyszów z Afryki, Ameryki Południowej i Azji. Każdy szedł w swoim stroju narodowym, co stanowiło niezwykle barwny korowód dający poczucie obcowania z czymś niezwykłym, z czymś co się znało tylko z „Klubu sześciu kontynentów” redaktora Badowskiego, którego byłem wówczas wiernym widzem. Teraz można było zobaczyć Arabów w kefijach, galabijach i burnusach oraz w strojach, których nawet nazwać nie umiem, a wszystko różnokolorowe, mieniące się w blasku majowego słońca. Irakijczycy, Palestyńczycy, Egipcjanie, Algierczycy, Libijczycy i przedstawiciele innych państw arabskich nie jawili się jeszcze wtedy nikomu jako potencjalni terroryści! Co do barwności i różnorodności strojów Arabów na głowę bili czarni mieszkańcy Afryki, bo tutaj ani jeden strój się nie powtarzał, nawet jeśli krój długiej szaty Nigeryjczyków był podobny, to kolor i tkanina inne. Po prostu feeria barw. Jeżeli jeszcze niektórzy z nich wykonywali swoją ludową muzykę, to dla mnie, jako dziecka, było doświadczenie, o którym rozmyślałem jeszcze długo potem.

Oczywiście bez polityki być nie mogło, ale nie o polityce myślałem, kiedy zafascynowany patrzyłem na wielkie platformy sunące Piotrkowską, a na nich olbrzymie kiwające się głowy o karykaturalnych proporcjach czołowych polityków imperialistycznego Zachodu, np. Nixona, albo syjonistycznego państwa Izrael gnębiącego Palestyńczyków i zabierających Syryjczykom, Jordańczykom i Egipcjanom ziemie. Nigdy nie zapomnę wielkiej głowy izraelskiego generała, znanego wówczas bardzo dobrze z „Dziennika Telewizyjnego”, Mosze Dajana!

Ponieważ od dziecka byłem, jak to mówią niektórzy moi łódzcy znajomi, „brany na muzykę”, zespoły muzyczne było kolejną atrakcją przyciągającą mnie na Piotrkowską w czasie święta ludu pracującego miast i wsi. Można było usłyszeć i zespół muzyczny stylizowany na przedwojenną kapelę podwórkową, i grupę jazzmanów, oraz co najmniej kilka orkiestr dętych, choć wcale nie tylko dętych. Te były jednak najliczniejsze, bo oprócz tramwajarzy, takowe orkiestry posiadali chyba również strażacy, milicja i jeszcze inne zakłady pracy.

1 maja trzeba było przeczekać przemarsz nudnych przedstawicielstw łódzkich fabryk. Kiedy więc przeszły włókniarki i energetycy (no, energetycy nie byli nudni tylko dlatego, że czasami wśród nich można było dostrzec jakiegoś kolegę taty z pracy). Raz natomiast, kiedy już chodziłem do szkoły, moja koleżanka z klasy, Ania, szła z jakąś flagą (bo chyba nie był to sztandar, bo przecież Ania była za mała) na czele grupy przedstawicieli zakładu, w którym pracował jej tata, czego jej wówczas bardzo zazdrościłem. Też dopiero później zrozumiałem, że gdybym w pochodzie maszerował, straciłbym okazję obejrzenia wszystkich tych atrakcji, dla których w ogóle na Piotrkowską przyszedłem.

Od jakiegoś czasu borykam się z pewną zagadką. Otóż wielu znajomych, i to nawet niekoniecznie tych, którzy się kreują na bardzo prześladowanych przez komunę (o tych naprawdę prześladowanych nie mówię), ale takich, którym nie mam powodu nie wierzyć, przysięga, że byli zmuszani szantażem i perswazją przez szefów swoich zakładów pracy (w tym szkół), do obowiązkowego uczestnictwa w pochodzie. Moi rówieśnicy mówią mi, że w ich szkołach nie tylko każdy nauczyciel, ale i każdy uczeń musiał maszerować.

Jest to dla mnie zagadką, ponieważ moi rodzice NIGDY nie maszerowali w pochodach pierwszomajowych, NIGDY nikt ich do tego nie zmuszał, choć przecież oboje pracowali (mama w zakładach „Elester”, potem „Ema-Elester”, a tata w elektrociepłowniach (EC II, III i IV, bo zawsze się przenosił do tej nowobudowanej, a dzięki temu, że się zatrudnił w EC IV mogliśmy się wreszcie wyprowadzić z ciasnego mieszkanka na Wysokiej do mieszkania w bloku – szczyt marzeń za komuny – na osiedlu Widzew-Wschód). Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek rozmawiali o jakimkolwiek przymusie uczestnictwa w pochodzie. Ja również nigdy nie doświadczyłem nawet cienia namawiania uczniów do wzięcia udziału w tymże święcie robotników i chłopów. Dlatego co roku z rodzicami byliśmy tylko widzami przemarszu barwnych postaci łódzkiego świata artystycznego, orkiestr i zespołów muzycznych, egzotycznie ubranych studentów z całego świata oraz różnych formacji mundurowych. Kiedy po nich znowu zaczynały się niezliczone dość szare grupy łódzkich przędzarek, tkaczek, szwaczek czy pracowników fabryki maszyn, rodzice po prostu uznawali, że już pora na obiad i wracaliśmy do domu. 

CDN