czwartek, 27 stycznia 2011

O partiach

Obecnie mamy w Polsce dokładnie takie same partie polityczne, jak w Pierwszej Rzeczypospolitej. Dziewiętnastowieczny wymysł, jakim było skupianie się w jednym ugrupowaniu ludzi wyznających podobną ideologię, poszedł do lamusa. Ideologie i programy to tylko ściema dla "ciemnego ludu". Podobnie, jak w Pierwszej Rzeczypospolitej, gdzie pojawiały się takie ugrupowania jak "partia pana hetmana", "stronnictwo pana kanclerza", czy "partia księcia wojewody", których poglądy polityczne były mniej więcej takie same, ale nie o poglądy chodziło, tak samo teraz mamy "partię pana premiera", "partię pana Kaczyńskiego", "partię pana Napieralskiego", czy "stronnictwo pana wicepremiera".

Dodajmy, że te partie nie zawsze pokrywają się z tymi, które znamy z mediów. Wewnątrz jednej formalnej partii, może istnieć kilka innych. I to one się tak naprawdę liczą. Kiedy jedna z nich zdobywa władzę, to faktycznie władzę ma jej wódz, a reszcie przypada rola potulnych sykofantów. Komu taka rola nie odpowiada, zakłada własną partię, ale przy następnych wyborach jest ona najczęściej weryfikowana negatywnie. "Pater familias", jak mawiali starożytni Rzymianie, albo "padrino" jak mawiają dzisiejsi Sycylijczycy, i siła jego osobowości tudzież spryt w eliminacji pretendentów, to są cechy w polityce najważniejsze.

Oznaczałoby to, że miał rację Gustave le Bon, który twierdził, że narody zawsze najchętniej wracają do takiej formy organizacji społecznej, jaką znają od wieków. Bolszewicy np. obalili cara, ale wprowadzili ustrój będący de facto monarchią despotyczną.

Obserwując obecny system polityczny Rosji, doskonale widać, że Rosjanie nie potrafią sobie wyobrazić swojego państwa bez "cara samodzierżcy". Nikt chyba nie ma wątpliwości, że obecnym carem jest Władimir Putin, czy będzie nosił taki, czy inny tytuł.

Z Polakami jest podobnie. Każdy chce być równy innemu, w deklaracjach chce demokracji, no bo przecież jest "równy wojewodzie", ale jak przychodzi co do czego, to "czepia się pańskiej klamki" i oddaje swój głos na usługi tego lub innego magnata. Taka widać, nasza natura.

piątek, 21 stycznia 2011

Myśl o Podlasiu w kontekście lotniska (którego nie będzie)

Kilka lat temu mieszkańcy Masiewa koło Hajnówki (Puszcza Białowieska) chcieli, żeby władze gminy doprowadziły asfalt do wsi, tudzież przez nią. Szczerze mówiąc nie wiem, jak się ta sprawa skończyła i czy w Masiewie jest już asfalt czy nie, ale to, co ciekawe, to fakt, że zdecydowanymi przeciwnikami ulepszenia lokalnej drogi okazali się przybysze z wielkich miast, którzy zakupili siedliska w owej wsi w poszukiwaniu spokoju i błogiej puszczańskiej sielanki.
Problem Podlasia i tego, że jest to najuboższy region w kraju (walczący o ostatnie miejsce z Podkarpackiem), polega na tym, że od wielu lat ktoś z góry przewidział dla tego regionu status wielkiego rezerwatu połączonego ze skansenem. Zblazowani artyści i intelektualiści z Warszawy czy innych wielkich miast chcieliby mieć w Polsce jakiś Dziki Wschód, gdzie w stanie zakonserwowanym przetrwałaby nie tylko przyroda, ale i warunki życia ludzi. Bo to przecież warunki czynią nas tym, czym jesteśmy, jak wierzą niektórzy.
Pamiętamy z „Konopielki” wielki spór między kosą a sierpami. Kosa u Redlińskiego stała się symbolem rewolucji, może nawet większym niż szosa, która miała do Taplar sprowadzić wszelkie zło z miasta. Redliński w przerysowany sposób przedstawił zacofanych wieśniaków opierających się postępowi z uporem godnym lepszej sprawy. Tymczasem fakty są obecnie już inne. Oto ci wieśniacy chcieliby dla siebie i dla swoich dzieci wygodniejszego (bo czy lepszego, to kwestia do filozoficznej dysputy) życia. Sentymentalni uciekinierzy z wielkich miast natomiast chcieliby, żeby oni pozostali takimi, jakich ich utrwalił stereotyp: twardymi lecz szlachetnymi, gościnnymi i ciepłymi prostaczkami żyjącymi w ciężkich warunkach, które wykuwają ich jakże piękne charaktery. Marzenie takiego mieszczucha to pobyt wśród „szlachetnych dzikusów”. Gdyby jeszcze faktycznie wrócili do tych sierpów, ideał byłby niemal kompletny a warszawski „intelektualista” byłby w siódmym niebie.
Ochrona środowiska naturalnego stała się ostatnio tematem niezwykle drażliwym. Wiele kontrowersji wzbudziła inicjatywa poszerzenia rezerwatu w Puszczy Białowieskiej, bo to oznaczałoby, że mieszkańcy okolic nie mogliby tam nawet zbierać grzybów (z czego niektórzy się utrzymują), nie mówiąc już o jakiejś planowej gospodarce leśnej. Temat jest drażliwy dlatego, że każdy kto się sprzeciwi obrońcy środowiska (celowo nie używam słowa „ekolog”, bo o nich za chwilę), automatycznie stawia siebie po stronie bezdusznych kapitalistów budujących setki dymiących kominów z amerykańskich kreskówek. Tymczasem nikt nie chce być wrogiem przyrody, a zdecydowana większość z nas z pewnością nimi nie jest. Zawsze jednak, kiedy z szeregu wyrwie się kilka jednostek i zacznie pokazywać, że ich oddanie sprawie jest większe niż całej reszty, a owa reszta funta kłaków nie jest warta, jest tak, że ta pogardzana reszta, którą ustawiono po stronie zła, reaguje nerwowo i agresywnie. Nie ma się zresztą czemu dziwić. Tak jest we wszystkich dziedzinach (przykład PiSu zawłaszczającego sobie wyłączność na patriotyzm, czy wręcz polskość).
Wśród obrońców przyrody są jeszcze ekolodzy, którzy są fenomenem niezwykłym, których da się porównać do komunistów. Podobnie jak członków partii komunistycznej można ich podzielić na trzy kategorie – fanatyków oddanych tylko i wyłącznie sprawie (poświęcających jej nawet życie rodzinne i towarzyskie), cynicznych cwaniaczków wyłudzających pieniądze od inwestorów chcących wybudować fabrykę, oraz rzeszę „pożytecznych idiotów”, którzy przywiązują się do drzew pociągnięci fanatyzmem tych pierwszych. Ci ostatni czasami potem przyznają, że nie do końca sprawę przemyśleli. Np. kiedy w Białymstoku postanowiono z Rynku Kościuszki zrobić prawdziwy miejski plac, jakim był przed II wojną światową, co wymagało likwidacji pseudo-parczku, w którym przesiadywały rzesze zaczepiających przechodniów pijaków, niektórzy gorąco protestowali przeciwko wycince kilku drzew, a nawet gotowi byli się do nich przywiązywać. Obecnie spacerując po centrum Białegostoku wśród kawiarenek przy wielkim placu, na którym obecnie często odbywają się imprezy kulturalne na świeżym powietrzu, otwarcie przyznają, że nie mieli racji, a te kilka drzew, które tworzyły pseudo-park, nie było wartych ocalenia.
Cały kraj żył kilka lat temu obwodnicą Augustowa. Przez to m.in. krajowej opinii publicznej umknęła sprawa obwodnicy Wasilkowa, która również nie powstała, bo leży na terenie objętym programem Natura 2000. Znajomi, którzy się pobudowali w okolicach Wasilkowa opowiadają, że w związku z tym programem, zwykła polska biurokracja związana z wszelkimi pozwoleniami budowlanymi dostała poważne „wsparcie” w postaci dodatkowych przepisów i obostrzeń wynikających z tego unijnego programu. Nie muszę dodawać, co to oznacza dla petenta.
Gdyby nie ekolodzy i ich zwolennicy, być może już dziś istniałaby obwodnica w Augustowie, a jego mieszkańcy a także liczni latem turyści, nie musieliby uważać na tiry sunące środkiem miasta. Być może mieszkańcy domów w pobliżu ulicy, która jest tirową szosą, nie musieliby się obawiać o stan budynków. Piszę „być może”, bo oczywiście trudno przewidzieć, co by było, gdyby…. Tempo budowy dróg w naszym kraju do imponujących nie należy. W każdym razie od trzech lat trwałyby prace, a być może zostałyby już ukończone.
Torfowisko na Rospudzie ocalono, a Augustowian potraktowano jak niewrażliwych na środowisko naturalne buraków. Sprawa oparła się o Brukselę, więc robót zakazano. Są niby już nowe plany prowadzące obwodnicę w innym miejscu, ale starsi Augustowianie prawdopodobnie nie doczekają ich realizacji.
Swego czasu wymyśliłem konkurs, który przeprowadziła jedna z uczelni, na których pracuję. Polegał on na napisaniu wypracowania po angielsku „Dlaczego warto zostać na Podlasiu?” Chodziło mi tutaj o pewien mechanizm psychologiczny polegający na efekcie wywołanym odpowiednio sformułowanym pytaniem. Gdyby temat brzmiał „Czy warto zostać na Podlasiu?”, prawdopodobnie otrzymalibyśmy dziesiątki prac uzasadniających wybór negatywny. Nie chciałem jednak czytać o tym, jak to na Podlasiu jest beznadziejnie i dlaczego warto stąd emigrować. Chcąc napisać na temat dlaczego jednak warto tu zostać i zaplanować sobie tutaj życie, młody człowiek musiał się niejako przymusić do znalezienia pozytywów swojego regionu, a przelanie takich myśli na papier w zorganizowanej formie ma również moc samoprzekonującą. Pomyślałem więc sobie nie bez nutki bezwstydnej pychy, że oto robię coś dobrego dla regionu, bo sprytnie skłaniam młodych inteligentnych ludzi do pozostania w tymże regionie i do twórczej dla niego pracy.
Kiedy zaczęły napływać eseje nastąpił jednak inny efekt psychologiczny – u mnie. Mianowicie z przerażeniem odkryłem, że to co zawsze uważałem za wartość Podlasia, czyli wielokulturowość i przyroda, nagle zaczyna mnie potwornie nudzić. Przy kolejnym wypracowaniu mówiącym o wspaniałej koegzystencji kultur, religii i języków, tudzież o nigdzie niespotykanych walorach przyrodniczych naszych rzek, puszcz i jezior chronionych przez parki narodowe i rezerwaty, mój organizm zaczął odczuwać nieprzyjemne sensacje. Nie dlatego, że to nieprawda (na temat tego, co myślę na temat wielokulturowości Białegostoku pisałem kilka miesięcy temu), ale że to takie wyświechtane banały! Tym się nie da żyć! Trzy prace, które wraz z koleżankami wytypowaliśmy do zwycięstwa, nie ominęły tych banałów, ale potraktowały je marginesowo. Nie pamiętam już dokładnie, ale były w nich pomysły na rozwój handlu i przemysłu. Dobrze, że w ogóle znaleźli się młodzi ludzie, którzy potrafili pomyśleć samodzielnie, a nie tylko powielać to, co im się wtłacza do głów w szkołach i lokalnych mediach.
Od czasu do czasu jesteśmy tu, w Białymstoku, elektryzowani jakimiś pomysłami, które mogłyby ożywić nasze miasto i województwo, i generalnie wpłynąć na polepszenie jakości życia zapewniając ludziom zatrudnienie i rozwój. W połowie lat 90. ubiegłego stulecie, wkrótce po tym jak się przeprowadziłem do Białegostoku, lokalna prasa zaczęła się rozpływać nad perspektywą budowy nowego dworca kolejowego do obsługi włoskiego Pendolino. Tory z Warszawy do Białegostoku biegną praktycznie po linii prostej, pisano, a więc nic nie stoi na przeszkodzie, żeby nimi nie pojechał szybki pociąg wiozący biznesmenów do Białegostoku. Białystok bowiem w tych wizjach miał być centrum biznesowym dla tych, którzy będą prowadzić ożywione interesy z naszymi wschodnimi sąsiadami. Miał być niejako ostatnią forpocztą zachodniej jakości i komfortu dla tych, którzy nie mogliby tych udogodnień znaleźć na wschód od naszej granicy. Po kilku tygodniach jakaś pani z władz miasta wylała wszystkim kubeł zimnej wody na głowę, twierdząc, że to pomysł nierealny i wielkie podniecenie się skończyło.
Podobnie jest z białostockim lotniskiem. Pamiętam artykuły z lokalnych gazet z początku lat 90., w których zapowiadano rychłe uruchomienie lokalnych połączeń lotniczych między Białymstokiem a np. Wilnem czy Mińskiem. Potem z tym Mińskiem to się zrobiło trochę nieciekawie po wyborze Łukaszenki, ale pomysł lotniska przewijał się przez lokalne media praktycznie nieprzerwanie przez prawie 20 lat. Dyskusja była zażarta co do lokalizacji. Pierwotny pomysł powiększenia pasa startowego aeroklubu na Krywlanach była gorąco protestowana przez mieszkańców okolic. Osobiście też nie uważałem, że Krywlany, stosunkowo blisko centrum (w Białymstoku wszystko jest wg mnie blisko centrum), to najlepsza lokalizacja. Pojawiły się więc nowe pomysły, m.in. Topolany koło Zabłudowa i Saniki koło Tykocina. Plany i ambicje związane z lotniskiem tym razem sięgały dalej. Zaczęliśmy mieć nadzieję, ze spod Białegostoku polecimy np. bezpośrednio do Londynu.
Ostatecznie na szczeblu lokalnym podjęto decyzję o Sanikach i wypadało już tylko czekać na decyzje Warszawy i rozpoczęcie budowy. Były oczywiście burze, bo oto właściciele pól i działek spod Tykocina gwałtownie się lotnisku sprzeciwiali. Tych jednak chyba jakoś przekonano (nie wiem jak). W myślach już podjeżdżałem autobusem pod Tykocin, wsiadałem w samolot i leciałem do Londynu. Fantastycznie. Niestety decyzja Warszawy odroczyła rozpoczęcie budowy do dnia świętego Nigdego, a „sny o potędze” musiały ustąpić zwykłej szarzyźnie.., przepraszam – zieleni Podlasia.
Jesteśmy w sytuacji trochę podobnej do Afryki. Nikomu na świecie nie zależy na tym, żeby ten kontynent się rozwijał. Amerykanie wolą robić spektakularne akcje zbiórki pieniędzy na głodujące dzieci, albo wysłać kompletne wyposażenie laboratorium komputerowego do szkoły, gdzie nie ma nawet elektryczności, a ludzie nie potrafią pisać i czytać. Bogaty Zachód ma wtedy satysfakcję, że robi „tyle dobrego” dla biednych Afrykanów, natomiast nie ma żadnego interesu, żeby w mądry sposób wspomóc kraje tego kontynentu w rozwoju gospodarczym. Sentymentalni intelektualiści cieszą się w dodatku, że oto zachowały się tam tak wspaniałe rodzime kultury oparte o tradycje sięgające setek, jeśli nie tysięcy lat. Wykształceni, a jeszcze nie skorumpowani przez lokalne reżimy, Afrykanie chcieliby mieć w swoich krajach przemysł, ale Zachodni ekolodzy mówią im „nie”.
Jesteśmy tu, na Podlasiu, trochę w podobnej sytuacji. Sam jestem jednym z tych, który osiedlił się tutaj ze względu na walory etnograficzno-przyrodnicze. Nie ma w tym nic złego, ale to jest tylko podstawa, od której trzeba zacząć coś robić, bo w tym, że rosną dookoła nas puszcze, płyną rzeki czy że w dawnych wiekach osiedlili się tutaj ludzie różnych narodowości i religii, nie jest żadną naszą zasługą. Jeśli nie chcemy pozostać jakimiś „szlachetnymi dzikusami”, Indianami z rezerwatu, musimy ten region rozwijać.
Każdy mówi o turystyce. Niestety Podlasie jest dobre tylko dla tzw. turystyki kwalifikowanej. Przyjeżdżają do nas podglądacze ptaków, miłośnicy wędrówek po lesie czy żeglarze na Suwalszczyznę (więcej ich jednak pływa po Mazurach). Nie mamy co marzyć o tym, że będziemy żyć z turystyki tak jak cały pas nadmorski, czy Zakopane.
Mieszkańcy naszego regionu znani są z tego, że emigrują. Albo czasowo, albo na stałe. O amerykańskości Moniek krążą dowcipy. Siemiatycze to z kolei miasto belgijskie. Powtarzanie banałów o ekologii i wielokulturowości niczego w tym względzie nie zmieni. Jeżeli chcemy się rozwijać, potrzebujemy przemysłu. Na pewno nie chodzi mi o taki, który faktycznie zniszczyłby środowisko naturalne i zatruł powietrze. Są przecież takie gałęzie, które zanieczyszczeń nie powodują. Jakaś produkcja komputerów, czy choćby oprogramowania (to już zupełnie niczego nie zanieczyszcza). Nie chcę się tutaj szerzej wypowiadać, bo nie posiadam odpowiednich kwalifikacji do wydawania sądów o realnych w naszym regionie gałęziach przemysłu. Generalnie myślę jednak, że bez tego, jesteśmy skazani na nędzną egzystencję indiańskiego rezerwatu (no chyba, że wzorem niektórych indiańskich rezerwatów pootwieramy kasyna i stąd będziemy czerpać profity).
Wszyscy wiemy, że w wielu regionach świata niesienie tzw. misji cywilizacyjnej skończyło się dla potencjalnych jej beneficjentów tragicznie – bądź to fizyczną eksterminacją, bądź kulturową degradacją. Trzeba jednak pamiętać, że w Stanach Zjednoczonych nie zabraniano Indianom osiedlać się poza rezerwatami. Musieli jednak wówczas przyjąć zasady społecznego współistnienia białych. Indianie, którzy decydowali się rezygnować z przynależności od odrębnie traktowanego narodu, mogli skorzystać z dobrodziejstw Homestead Act, nabywać za bezcen ziemię i stać się farmerami. Oczywiście odbywało się to kosztem tożsamości kulturowej. Życie w rezerwacie zarówno w XIX wieku, jak i dziś oznaczało trzymanie się tradycji, ale równocześnie życie w biedzie. Pomysł na ożywienie gospodarcze rezerwatów w postaci legalnych kasyn, jest dość wątpliwy pod względem moralnym. Biali najpierw zrobili z Indian pijaków, a obecnie gangsterów żyjących z hazardu. To już jednak osobny temat.
Niesienie cywilizacji tym, którzy jej nie chcą, a w dodatku robienie tego na siłę, chwalebne nie jest. Uważam jednak, że o wiele bardziej haniebne jest odmawianie ludziom dostępu do dobrodziejstw cywilizacji, mimo, że oni są tym zainteresowani. Chęć utrzymania danego regionu i jego mieszkańców w stanie „pierwotnej szczęśliwości”, mimo, że ci ostatni chcieliby sobie życie urządzić trochę inaczej, jest aktem jeszcze bardziej podłym i małodusznym.
Jaką rolę zaplanowali jacyś urzędnicy w Warszawie dla Podlasia? Czy ma to być jeden wielki rezerwat dzikiej przyrody i wielokulturowy skansen? Dodajmy, że pewnie chodzi o taką wielokulturowość, która się nie rozwija, ale tkwi w swojej dziewiętnastowiecznej rustykalności. Czy Podlasie ma odgrywać rolę takich Bieszczad z lat 60., miejsca dla inteligentnych samotników i zblazowanych wielkomiejskim blichtrem artystów? Dobrze! Takich miejsc w naszym regionie na pewno nie zabraknie. Niechaj podglądacze ptaków i miłośnicy drewnianych cerkiewek nadal tu przyjeżdżają i niechaj nikt im siedlisk tych ptaków i owych cerkiewek nie niszczy. Chodzi jednak o to, żeby obok tego toczyło się normalne życie, w którym każdy będzie mógł się rozwijać i nie będzie chciał szukać szczęścia gdzie indziej.

sobota, 15 stycznia 2011

Myśląc "Rosja"...

Co Wam przychodzi do głowy, kiedy słyszycie słowo Rosja? Jakie są Wasze pierwsze skojarzenia? Z pewnością wielu będzie miało skojarzenia historyczne – a to z carską Rosją, czyli mocarstwem zaborczym dążącym do rusyfikacji naszego kraju, a to z bolszewicką władzą z czasów „cudu nad Wisłą”, a potem paktu Ribbentrop-Mołotow, a w końcu z sowiecką kontrolą naszego kraju trwającą do 1989 roku, zbrodniami stalinowskimi i represjami politycznymi. Ktoś, kto się uczył historii, albo przynajmniej oglądał radzieckie filmy, pomyśli o Iwanie Groźnym. Niektórzy zapewne słyszeli i Dymitrze Samozwańcu i polskich wojskach na Kremlu. O tym ostatnim przypomniał Rosjanom sam Władimir Putin ustanawiając datę wypędzenia polskiej załogi świętem narodowym. Kto lubi czytać, ten z pewnością będzie Rosję kojarzył z najlepszą literaturą narodową świata: Tołstojem, Gogolem (Ukraińcem zresztą), Dostojewskim, Czechowem, Turgieniewem, czy potem z Bułhakowem, Szołochowem, czy Wienią Jerofiejewem. Ten ostatni przywodzi na myśl kolejne rosyjskie skojarzenie – hektolitry wódki wypijane przez naszych wschodnich słowiańskich pobratymców. Wielu przedstawicielom mojego pokolenia Rosja kojarzyć się będzie z bardami takimi jak Bułat Okudżawa, Władimir Wysocki czy Żanna Biczewska.

Wszystkie te skojarzenie są jak najbardziej trafne. W każdym tkwi zgodność z faktami, ale jeśli zadamy sobie pytanie „po co nam ta prawda?”, zdania mogą się różnić. Niektórzy po prostu fascynują się historią, literaturą czy kulturą. Politycy nie powinni się jednak kierować sentymentami czy osobistymi fascynacjami, ale trzeźwą oceną realnej sytuacji. Niedobrze jest, kiedy krajem rządzą bezczelni cynicy. Kiedy jednak do władzy dochodzą harcerze przejęci opowieściami druha drużynowego o kresowych stanicach itd., robi się równie nieciekawie. Tacy ludzie w imię własnej interpretacji historii uchodzącej za szczyt szlachetności, są gotowi wciągnąć swój naród w awanturę, która dla owego narodu, będącego jednym ze słabszych ogniw wśród narodów świata, może skończyć się tragicznie. Polityka jagiellońska jest, wbrew temu, co można wywnioskować z tego, co piszę, bliska memu sercu, ale w chwili obecnej uważam ją za mrzonkę – niebezpieczną, ale również nikomu niepotrzebną.

Tragedia smoleńska rozpaliła umysły wielu Polaków. Do zwykłej nieufności wobec Rosji dołączyła prymitywna rusofobia, która w czambuł potępia wszystko co pochodzi lub co się dzieje na wschód od Polski. Stąd szereg prymitywnych głosów na forach internetowych. Ponieważ akcja powoduje reakcję, natychmiast pojawiły się też głosy przeciwne. Z jednej strony dobrze, że prymitywnych rusofobów ośmieszające, ale z drugiej strony posuwające się za daleko w drugą stronę. Oto Rosja jawi się w tych wypowiedziach, jako wspaniałe szlachetne mocarstwo, które nie jest tak obłudne jak Amerykanie, i które potrafi dbać o własne państwo. Część z takich wypowiedzi jest autorstwa ludzi oddających się nostalgii za PRLem i jego czasami, część ich autorów to słowianofile, jeszcze inni to być może świadomi agenci rosyjscy (no, tu bym nie przesadzał, bo nie chcę być skojarzony z Antonim Macierewiczem, dla którego agent rosyjski siedzi w każdej polskiej lodówce), część zaś to „pożyteczni idioci”, czyli ludzie zasadniczo szlachetni, dobrze wszystkim życzący, w tym Rosjanom, których oburza krytyka naszych wschodnich sąsiadów. Część z nas zapewne cierpi też na „syndrom helsiński”, co oznacza, że jesteśmy tak rozczarowani nieudacznictwem naszych władz, że chętnie wyrażamy podziw dla władz państwa, które nie jest nam specjalnie przyjazne.

Kiedy po tragedii kwietniowej i szlachetnych gestach ludności cywilnej ze Smoleńska i okolic Daniel Olbrychski ogłosił braterstwo z Rosjanami, a i politycy z rządzącej koalicji również zapowiedzieli nowe otwarcie w stosunkach z tym krajem, w pierwszej chwili odniosłem wrażenie, że właściwie już pora przestać szczekać na niedźwiedzia i lepiej faktycznie się z nim ułożyć jakoś bardziej przyjacielsko. Równocześnie w całej tej manifestacji miłości do Rosji wyczuwało się jakiś zgrzyt, bo to jakoś tak, cholera, za wcześnie biorąc pod uwagę kontekst całej sytuacji. Oto zginął w dość niejasnych okolicznościach (a jak się dzisiaj okazuje, w jeszcze mniej jasnych, niż się wówczas wydawało) Prezydent, który delikatnie mówiąc, do Rosji miłością nie pałał, a tu nad jego trupem rozpoczyna się płomienny romans z tym krajem. Niezbyt smacznie to wszystko wypadło, ale co tam, pokój i przyjaźń czasami są tego warte, można było pomyśleć.

W prasie pojawiły się jednak pewne wątpliwości. No dobrze, przyjaźń tak, fajna rzecz, ale niby jak miałaby się ona objawiać? W jaki sposób miałaby się realizować? Oczywiście moje pierwsze skojarzenie było związane z otwarciem rosyjskiego rynku na polskie produkty – mięso, owoce i warzywa itd. Wszystko wspaniale, ale to było myślenie jednostronne. Pytanie brzmiało, co w imię przyjaźni zechce od nas Rosja? I tutaj tkwi sedno problemu.

Rosja tak naprawdę w ogóle nas nie potrzebuje. Dla Rosji partnerami są Stany Zjednoczone, Chiny, Niemcy, Japonia czy ostatecznie Wielka Brytania lub Francja. Kraiki bez znaczenia gospodarczego lub militarnego nie mają zbyt wiele Rosji do zaoferowania, dlatego jeśli chcą się z nią przyjaźnić, to po prostu muszą poczekać, o co poprosi Rosja. Rosja zresztą nie prosi. Ponieważ nie są to czasy wojenne, Rosja nie grozi i nie żąda. Ona po prostu spokojnie acz stanowczo mówi, czego od innych chce. Łatwo jest zauważyć, że obecnie chodzi przede wszystkim o pieniądze, czyli o rynki zbytu i kontrolę nad gospodarką państw satelickich.

Kto za tym stoi i kto tym kieruje. Marksiści uczyli, że za władzami państw kapitalistycznych stoją kapitaliści właśnie, czyli politycy są z tylnego siedzenia sterowani przez chciwych a cwanych ludzi biznesu. Już Hitler pokazał, że ludziom biznesu nie tylko kontrolować się nie pozwoli, ale sam będzie ich kontrolował, choć samego biznesu nie upaństwowił i pozwolił mu się rozwijać (oczywiście kapitałowi aryjskiemu). Gdyby ktoś twierdził, że Rosją rządzą oligarchowie, byłaby to część prawdy, bo zapewne wpływ ludzi bogatych na decyzje polityczne istnieje, jednak wydaje się, że tylko o tyle, o ile owi bogaci ludzie współpracują z Kremlem. Kazus Michaiła Chodorkowskiego pokazuje jasno, że nie ma takich pieniędzy, które zapewniałyby oligarsze poczucie bezkarności wobec najwyższych władz państwowych.

Podobno prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew ma nieco inną wizję rozwoju gospodarczego niż Władimir Putin. Mówi się, że w odróżnieniu od byłego prezydenta, a obecnego premiera, który tradycyjnie stawiał na przemysł wydobywczy i eksport surowców (zwłaszcza energetycznych), obecna głowa państwa rosyjskiego liczy na rozwój wysoko rozwiniętej technologii, w tym informatycznej. Wszystko to może być prawdą, ale to, co każdy obserwator może dostrzec bez zbytniego wysiłku jest to, że jak dotąd głównym filarem potęgi Rosji jest eksport ropy naftowej i gazu ziemnego.

Produkcją i sprzedażą surowców energetycznych zajmuje się z pozycji monopolisty firma Gazprom. Rosja jest krajem, gdzie docenia się strategiczne znaczenie pewnych dóbr kopalnych i nie rezygnuje z kontroli państwa nad nimi, dlatego trudno jest odróżnić politykę Gazpromu od polityki Rosji. Gazprom w każdym swoim posunięciu finansowo-handlowym może liczyć na polityczne poparcie Kremla. Nie jest istotne, czy to Gazprom kontroluje Kreml, czy odwrotnie. Ważne jest, że są to organizmy żyjące w idealnej symbiozie, przynajmniej dla świata zewnętrznego. Dlatego właśnie myśląc „Rosja”, należy myśleć „Gazprom”.

Państewka, które po rozpadzie ZSRR przez jakiś czas zaczęły flirtować z Zachodem, czyli z USA i Unią Europejską, w przeciągu ostatnich kilkunastu lat znowu znalazły się saku Rosji m.in. dzięki Gazpromowi. W interesie rosyjskiego monopolisty jest kontrola nad wszystkimi zasobami ropy i gazu byłego ZSRR, a politykę tę prowadzi konsekwentnie i z determinacją, której niestety nie widać po stronie przeciwnej. W Polsce w ogóle nikt nie działa z determinacją, Unia Europejska jako całość to nadal nie wiadomo co, a USA jakby straciły impet w Azji Centralnej. Tymczasem Gazprom mając ogromne zamówienia i wiedząc, że żeby się z nich terminowo wywiązać, zrobił wszystko, żeby przejąć kontrolę jeśli nie nad złożami Kirgistanu czy Turkmenii to przynajmniej nad liniami przesyłowymi.

Kremlowi niekoniecznie zależy na odbudowie ZSRR z zagarnianiem byłych terytoriów włącznie. Do takiej wizji, która wydaje się pewnym anachronizmem, brakuje politycznej determinacji. Tam natomiast, gdzie chodzi o konkretne korzyści materialne, determinacji i woli politycznej jest całe mnóstwo. Państewka, które z Zachodem nie flitrowały, ale od początku wiernie stały przy Rosji, wcale nie mogą czuć się bezpieczne od zakusów Gazpromu. Armenia na przykład musiały oddać kontrolę nie tylko nad swoim przemysłem wydobywczym i energetycznym, ale nawet nad nowym gazociągiem, który sobie sama zbudowała, żeby kupować paliwo z Iranu! Białoruś, Armenia czy Mołdawia muszą już płacić za ropę i gaz dwa razy tyle, co pięć lat temu i żadne wiernopoddańcze gesty nie są w stanie tego zmienić. Sytuacja przypomina trochę jakiś amerykański film o mafii. Otóż gangsterzy przyssali się do jakiejś restauracji. Jej właściciel myśli, że jak się będzie im podlizywał, to będą go rozsądnie skubać i jakoś będzie mógł żyć. Gangsterzy jednak doją restaurację (czy jakąś inną firmę) bez opamiętania, tak że restaurator (biznesmen) bankrutuje i musi swoją knajpkę oddać gangsterom za darmo. Różnica między Gazpromem a mafią polega na tym, że Gazprom tym, co przejął będzie gospodarował i to chyba nie najgorzej. Poszkodowani będą tylko bezlitośnie eksploatowani nominalni gospodarze.

Pewien mój były uczeń, polski Tatar, któremu znudził się przymiotnik przed nazwą narodowości, ożenił się z Tatarką z Tatarstanu, w której się zakochał, a równocześnie zapałał miłością do Rosji. Mieszka z rodziną w Anglii, więc taka miłość do mocarstwa, które pół tysiąclecia temu zniewoliło jego pobratymców, nic go nie kosztuje. Kiedy na Facebooku umieściłem niezbyt pochlebny wpis na temat Rosji, skrytykował go biorąc go zapewne za przejaw prymitywnej polskiej rusofobii. Już wcześniej krytykował inne teksty na temat Rosji czy polskiej polityki wschodniej, uważając je za naiwne, jeśli nie dziecinne. Swojej tezy nigdy nie poparł żadnym konkretnym argumentem. Dopiero za ostatnim razem, od którego przestał komentować moje posty, stwierdził, że „Rosja jest jak piękna kobieta, w której trzeba się zakochać”. To napisał trzydziestoletni facet, który polskim publicystom i naukowcom zarzucał umysłowy poziom gimnazjalisty. Metafora mocno naciągnięta, ale byłbym się gotów nawet na nią zgodzić, bo przecież wielu ludzi traktuje kraje, zwłaszcza swoje, sentymentalnie i kocha je bezwarunkowo. Kiedy myślę o pięknych krajobrazach Rosji, o bajecznych kopułach cerkwi, o wspaniałych i szczerych ludziach, którzy mają w dodatku niesamowity talent do chóralnego śpiewu (który uwielbiam), kiedy myślę o wspaniałych książkach rosyjskich pisarzy, o wielkich kompozytorach i intelektualistach, to owszem, chyba byłbym w stanie zakochać się w Rosji. Niestety myśląc „Rosja”, przychodzi mi do głowy Gazprom, a w Gazpromie jakoś się zakochać nie potrafię.

niedziela, 9 stycznia 2011

We Are Here: The Pale Blue Dot

Anonimowy czytelnik mojego bloga podał w komentarzu do mojego wczorajszego postu link do poniższego filmiku:



Przesłanie tego krótkiego obrazu jest proste i czytelne. Jesteśmy tylko bladym niebieskim punkcikiem w nieskończonym kosmosie i wszystkie nasze problemy, namiętności, nacjonalizmy itd. itp. w tym kontekście są tak naprawdę bez znaczenia.

Jest to prawda z jednej strony oczywista i banalna, ale z drugiej na niewiele się zdaje w codziennym życiu. Nasze codzienne życie nie może polegać na nieustannej kontemplacji nieskończoności wszechświata i znikomości naszego bytu. Nasze umysły muszą się czymś zajmować. Trzeba być wybitnym mistrzem zen, żeby tego nie robić. Każdy człowiek wypełnia czas nieustannym myśleniem. Myślenie jest wynikiem porównywania. Jest pochodną różnicowania. Gdyby człowiek przestał nieustannie porównywać, gdyby przestał myśleć w kategoriach prostych, a potem coraz bardziej skomplikowanych, opozycji, prawdopodobnie osiągnąłby nirwanę i roztopiłby się we wszechświecie. Pojawia się pytanie, czy wtedy byłby jeszcze człowiekiem, a jeżeli tak, to po co miałby być człowiekiem. Istotą naszej natury jest różnicowanie, myślenie w kategoriach nasze ego kontra wszystko, co jest od niego inne. Niewątpliwie prowadzi to do całej serii nieporozumień, bo jeśli dodamy do tego fakt, że niedoskonałość naszego języka (każdego ziemskiego języka) zmusza nas do myślenia metaforami, gdyż nie jesteśmy w stanie dotykać przy pomocy słów istoty rzeczy, to okaże się, że poza struktury językowe nie jesteśmy w stanie wyjść i to język kształtuje w nas to, o czym myślimy, że jest rzeczywistością.

Spory polityczne, namiętności i uniesienia narodowe, wszystko to, co uważamy za święte lub pogardy godne, to są oczywiście rzeczy nie mające żadnego znaczenia dla wielkiego kosmosu. Można jednak przewrotnie zadać inne pytanie. Jakie znaczenie ma cały wielki kosmos dla naszego jednostkowego życia? Co nas obchodzi to, że jakieś miliardy lat świetlnych stąd akurat powstała nowa czarna dziura, bo jakaś gwiazda zakończyła swój żywot? W jakiś sposób być może wszystkie wydarzenia w kosmosie mają jakiś wpływ na naszą planetę, a nawet na nas samych, ale nie jesteśmy tego na razie w stanie zweryfikować.

To, co w człowieku piękne, ale i śmieszne zarazem, to to, że często myślimy w kategoriach całościowych. Jako obywatele czujemy się odpowiedzialni za cały kraj. Cierpimy, kiedy widzimy, że jest źle rządzony. No, tutaj jest to często związane z konkretnymi dolegliwościami gospodarki, która każdego z nas dotyka osobiście. Jednakże w wielu przypadkach podniecamy się czymś, na co osobiście nie mamy żadnego wpływu. Przeżywamy klęskę drużyny, której kibicujemy, choć sami nie umiemy grać w piłkę tak dobrze, żeby wystąpić na boisku. Co więcej, przejmujemy się problemami ogólnoświatowymi, choć na decyzje Stanów Zjednoczonych czy Chin nie mamy najmniejszego wpływu. Lubimy sobie jednak o tym podyskutować i taka dyskusja potrafi nam zająć całkiem dużo czasu.

Tymczasem często przegapiamy lub lekceważymy to, co możemy faktycznie zrobić we własnym zakresie. Wielu drobnych biznesmenów robi z kolei coś odwrotnego. Zajmuje się właśnie tym, czym realnie mogą się zająć i zbierają tego owoce. To dlatego ich tak nie lubimy, bo oto my myślimy o całym kraju, o całej planecie lub o całym wszechświecie i nie mamy czasu na jakieś marności typu groszoróbstwo, a takie "typy o ograniczonych horyzontach" myślą tylko o sobie i o tym, żeby sobie kabzę nabić.

Myślę, że potrzebne jest pewne wyrównanie w myśleniu. Faktycznie wielu ludzi przedsiębiorczych czy twórczych niemal celowo zawęża swoje horyzonty i osiąga sukces w swojej wąskiej dziedzinie tracąc być może z pola widzenia jakąś szerszą perspektywę. Niestety wielu z nas o ambicjach intelektualnych popełnia błąd idąc w drugą stronę. Tak dalece ulegamy złudzeniu, że jesteśmy odpowiedzialni za cały wszechświat, że w rezultacie ulegamy totalnej niemocy. Brakuje nam chęci zrobienia czegokolwiek, no bo przecież jakie to miałoby znaczenie przy nieskończoności wszechświata?

Jeżeli ktoś nadyma balon metafor wmawiając ludziom absolutyzm wymyślonych przez siebie lub bezmyślnie od kogoś przejętych systemów myślowych, to oczywiście należałoby mu od czasu do czasu pokazać bezmiar kosmosu, żeby przestał się podniecać czymś, co jest wynikiem jedynie spiętrzenia przenośni, porównań i innych środków retorycznych.

Jeżeli jednak ktoś tylko gapi się w gwiazdy i dochodzi do wniosku, że będzie nierobem czekającym na śmierć, bo przecież "to wszystko i tak nie ma sensu", to... no tutaj niech każdy już sam sobie odpowie na pytanie, co sądzić o kimś takim.

Człowiek pojawił się tu, na tej planecie i z chwilą narodzin każdego z nas zaczyna się definiowanie jego miejsca. Definiują je inni, definiujemy je w jakimś stopniu sami. Dobrze jest od czasu do czasu zrobić pewien bilans, a przy tym zdać sobie sprawę z własnej znikomości naprzeciw kosmosu. Siddharta Gautama, znany szerzej jako Budda, po latach surowej ascezy, zdał sobie sprawę, że ta metoda, podobnie jak uleganie przyjemnościom i pragnieniom, też do niczego nie prowadzi. Zaproponował "drogę środka". Nie należę do żadnej grupy buddyjskiej, ale podpisuję się pod tym, że nasze miejsce jest tu, gdzie jest i złem jest zarówno uleganie wąskiemu myśleniu, które nas więzi we własnej siatce pojęciowej, a w rezultacie prowadzi do szeregu indywidualnych i zbiorowych paranoi (np. wojen, czy zamachów terrorystycznych), ale zaprzestanie działania tu, gdzie się znajdujemy, jest równie szkodliwe i głupie. Wyświechtane hasło "myśl globalnie, działaj lokalnie" ma jednak jakiś sens. "Wiedz, że jesteś pyłkiem w nieskończonym kosmosie, ale swój kawałek świata urządź sobie tak, żeby pyłkom żyło się w nim dobrze."

sobota, 8 stycznia 2011

Na marginesie "Rzymu" Chłędowskiego

Sykstus IV, pierwszy z papieży z rodziny della Rovere, pochodził ze zubożałej gałęzi tejże arystokratycznej rodziny z dumnym dębem w herbie. Młody Francesco, syn handlarza rybami, w zakonie franciszkańskim znalazł utrzymanie, a także pole do popisu dla swoich zdolności, co w końcu wyniosło go na najwyższy urząd w Kościele Katolickim. Były to czasy intryg i krwawych vendett, w których udział brali pospołu świeccy arystokraci, jak i książęta Kościoła, nie wyłączając papieży.

Czytając "Rzym: Ludzie renesansu" Kazimierza Chłędowskiego trudno się oprzeć wrażeniu, które zapewne odniósł Marcin Luter i inni, którzy znali rzymskie stosunki, a którym przyszłość ich wiary nie była obojętna. Obecnie wielu katolików stara się przedstawić zbrodnie inkwizycji jako drobnostkę przy zbrodniach dwudziestowiecznych totalitaryzmów. Jeśli weźmie się pod uwagę statystyki, to faktycznie mają rację. Stalin z Hitlerem pewnie i faktycznie wymordowali w ciągu 20 lat więcej ludzi niż Święte Oficjum w ciągu dwóch stuleci, ale takie stawianie sprawy jest kompletnym odwracaniem uwagi od kwestii istotnej. Otóż jeżeli mienisz się przedstawicielem grupy, która kieruje się naukami wysoce moralnymi, nakazującymi miłosierdzie, wybaczanie, pomoc ubogim, miłość bliźniego itd. to zwykli ludzie spodziewają się po tobie samych najlepszych postaw i czują się przy tobie bezpiecznie.

Tymczasem posiadający po kilka(naście) kochanek i dzieci papieże, kardynałowie i biskupi byli na przełomie XV i XVI wieku zjawiskiem normalnym. No gdyby to jeszcze można było zrzucić na karb męskich słabostek, od których niewielu jest wolnych, ale tu chodziło o normę. I to nie byłoby jakimś większym problemem, gdyby nie fakt, że każdy ówczesny papież to był krwawy intrygant otoczony bandą równie krwawych i okrutnych nepotów (siostrzeńców i bratanków) i własnych dzieci. Taki Aleksander VI (Borgia) na wszystko pozwalał swojemu synowi Cezarowi, którego mianował kardynałem, a który prowadził nie tylko regularne wojny, ale walczył też przy pomocy płatnych sztyletników i trucicieli. Kiedy chciał się pozbyć Katarzyny Sforzy, po której przejął majątek, a nie mógł tego zrobić bardziej otwarcie ze względu na jej koneksje we Florencji, na dworze cesarskim i we Francji, a nie mógł też zapobiec wypuszczenia jej ze swoich rąk w Rzymie, jego tatuś papież wysłał jednocześnie list polecający do władz Florencji, w którym nazwał Katarzynę "najukochańszą córką w Chrystusie", a równocześnie na drogę wysłał przed nią płatnych morderców. Normalnie jak na jakimś filmie o sycylijskiej mafii - jakiś "ojciec chrzestny" czule cię obejmuje, a równocześnie wydaje na ciebie wyrok. Horror po prostu!

Żeby ten Aleksander był jakimś wyjątkiem, żebyż to można było jeszcze zrzucić na karb jego hiszpańskiego pochodzenia, ale gdzie tam. Nie był wcale specjalnym wyjątkiem. Rody Riariów i della Roverów wprowadzone do Rzymu dzięki Sykstusowi IV walczyły o wpływy z Borgiami, ale również wchodziły w takie lub inne układy ze starymi rodami rzymskimi Colonnów, Orsinich czy Savellich. Otwarta wojna z armatami, regularnymi rabunkami, gwałtami i niszczeniem domostw ludności cywilnej, skrytobójstwo za pomocą sztyletu i trucizny były metodami, przed którymi ówcześni kardynałowie się nie wzdrygali.

Nie mogłem się powstrzymać od napisania o tym wszystkim, ale przecież zacząłem o Sykstusie IV, który oprócz słabości do swojego nepota Pietra Riario (mało ciekawa postać) i innych krewnych, których zrobił biskupami (i to nie jednej diecezji, ale od razu np. ośmiu, a co tam miał sobie żałować), nie dawał jeszcze przykładu totalnego zepsucia. Otóż we wszystkim, co czytam, lubię zahaczyć o jakąś informację marginalną, która jednak daje pewien pogląd na ogólną sytuację w danym regionie.

Jak już wspomniałem na początku, della Rovere byli rodem (a przynajmniej gałąź, z której się Sykstus IV wywodził) zubożałym, a ojciec przyszłego papieża zajmował się rybołówstwem i handlem rybami. Chłędowski w innym miejscu zauważa, że na południu Włoch, tam gdzie pierwotnie rządził cesarz Fryderyk II Hohenstauf, a potem władcy z dynastii aragońskiej, andegaweńskiej i hiszpańskiej, stosunki społeczne układały się zupełnie inaczej niż na północy. Adam Smith zauważył, że lepiej rozwijały się pod względem gospodarczym te regiony świata, gdzie kupiectwo i handel nie były pogardzane. Anglia jest przykładem państwa, w którym arystokraci biorą udział w przedsięwzięciach kupieckich, a także gdzie kupcy i przedsiębiorcy stają się arystokratami. Północne Włochy to kolejny przykład takiej właśnie symbiozy, jeśli nie syntezy szlachectwa i mieszczaństwa.

Nie odbywało się to oczywiście tak prosto i szybko. Proces ubożenia szlachty i zajmowania się handlem lub pracą następował wszędzie, bo nikt nie ma monopolu na mądrość gospodarowania swoimi zasobami. Niemniej były kraje, gdzie zajęcie się handlem czy rzemiosłem przez szlachcica było hańbą, albo było wręcz zakazane prawem. Tam, gdzie stosunki arystokratyczno-agrarne utrzymały się najdłużej, najdłużej też daje się obserwować cywilizacyjne zacofanie. Wystarczy dzisiaj porównać Włochy południowe z północnymi. Nie bez kozery Liga Północna domaga się oderwania od ubogich prowincji południowych, które uważa za zamieszkałe przez ludzi o niereformowalnej mentalności.

Polska jest również krajem, w którym myślenie szlacheckie zatruwa umysły nas wszystkich od najmłodszych lat - czy tego chcemy czy nie, czy sobie z tego zdajemy sprawę, czy nie. Pogarda dla handlarza, prywaciarza, mieszczucha itd. itp. jest elementem naszej szeroko pojętej kultury. Polski szlachcic, choćby miał głodem przymierać, wolał iść żebrać do magnata i wykonywać dla niego najgorsze i najpodlejsze usługi, niż wziąć się do pracy. Jak już wspomniałem prawo nie zostawiało mu większego wyboru - gdyby się osiedlił w mieście i zajął handlem czy rzemiosłem, straciłby szlachectwo. To podejście musiało się zmienić w XIX wieku, kiedy to całe masy herbowej gołoty musiało się zająć jakąś pracą zawodową, żeby się utrzymać. Praktyka praktyką, ale myślenie myśleniem. Pamiętamy jaką z jakim protekcjonalizmem podchodzili Łęccy do Wokulskiego, choć przecież ten ostatni ze zubożałej szlachty się wywodził. Sam fakt, że zajmował się handlem, stawiało go poza "towarzystwem".

Melchior Wańkowicz, jeden z tych, którzy najdoskonalej uosabiali i umieli ująć w słowa kwintesencję tego, co jest w polskości najlepsze, kpił bezlitośnie z kucharki, która nie czerpie swojej dumy z tego, że dobrze wykonuje swój zawód, ale z tego, że jakaś jej prababka nie musiała nic robić, bo była szlachcianką. Nie z pracy, nie z zasług, ale z przywileju nauczyła naszych przodków czerpać dumę nasza kultura. Nie twierdzę, że tak jest do dzisiaj. Byłoby to nadmierne uproszczenie. Pogarda w pewnych środowiskach wobec przedsiębiorczości nadal ma się dobrze.

Szlachetnie jest być robotnikiem, ale już sklepikarzem nie, choć tenże drobny sklepikarz często haruje po 16 godzin dziennie a przy tym sam cały czas ryzykuje swoimi pieniędzmi. W dodatku nie może wyjechać na żaden urlop. Na taki argument pada często odpowiedź - "a i dobrze mu tak, jak taki chytry (chciwy) żyd". Jak nie kijem go to pałką.

Dodajmy do tego, że nadal jesteśmy narodem, w którym "krawiec zazdrości kanonikowi, że został prałatem" (że znowu zacytuję Wańkowicza). Może i nie jesteśmy w tym tacy wyjątkowi, bo zawiść, bezinteresowna zazdrość i złośliwość wydają się ponadnarodowe, ale akurat naszą rzeczywistość znam i wiem, o czym piszę. To dlatego jakakolwiek informacja pojawi się w internecie, od razu pojawiają się złośliwe komentarze - z sensem, czy kompletnie bez (częściej to drugie), ale trzeba skrytykować, obśmiać, żeby nie użyć bardziej dosadnych określeń.

Tymczasem ojciec franciszkańskiego nowicjusza, który potem został papieżem, szlachcic ze starej herbowej rodziny, zajmował się rybami, bo musiał jakoś utrzymać rodzinę. Arystokracja Wenecji wywodziła się z najbogatszych kupców - mieszczan. Ród de Medici (Medyceusze) to kupcy i bankierzy, którzy stali się książętami.

Można przyjąć, że Max Weber przypisując rozwój kapitalizmu duchowi protestantyzmu, szczególnie kalwinizmu z jego ideą predestynacji, miał dużo racji. Nie wolno nam jednak zapomnieć, że kolebką kapitalizmu takiego jaki go dzisiaj znamy były katolickie północne Włochy. Katolicka mentalność (deklarowana pogarda dla bogactwa) wcale nie przeszkodziła mieszkańcom Lombardii wypracować techniki sprawnego handlu i bankowości. Posiadając takie umiejętności nie musieli się obawiać konkurencji ze strony Żydów, bo ich niejednokrotnie w tych dziedzinach przewyższali. Tam natomiast, gdzie szlachcic gardzący zajmowaniem się własnymi finansami oddawał je w ręce Żydów, chłop i mieszczanin innego pochodzenia całą swoją nienawiść kierował na tych ostatnich.

Obawiam się, że w Polsce musi minąć jeszcze dobrych 50 lat, zanim nasze myślenie przekształci się w taki sposób, że przestaniemy szukać winy wokół siebie i zaczniemy sami działać w taki sposób, który nam przyniesie dobrobyt.

czwartek, 6 stycznia 2011

Dłużej pracować

Dziś w Onecie przeczytałem, że Jarosław Gowin twierdzi, że Polacy muszą pracować dłużej. Artykulik jest krótki, a tyle w nim informacji, że praktycznie nie wiadomo o czym jest. To znaczy wiadomo - o tym, o czym wypowiedział się Jarosław Gowin. Zaczyna się od tego, że Cezary Grabarczyk (minister infrastruktury) faktycznie dał ciała z sytuacją na kolei, potem mowa jest o tym, że trzeba było przywrócić święto Trzech Króli, bo to jedno z najstarszych świąt chrześcijańskich a na koniec, jakby dla kontrastu z tą koniecznością wprowadzenia święta, jedno zdanie o tym, że Polacy muszą dłużej pracować, bo inaczej znajdą się w sytuacji Grecji.

Tytuł sugeruje, że poseł PO wyjaśni dlaczego Polacy muszą pracować dłużej. Wydawało mi się, że wyjaśni przynajmniej, czy chodzi mu o to, że będą pracować np. 10 godzin dziennie, zamiast 8, czy też o to, że trzeba im będzie zlikwidować urlopy wypoczynkowe, albo może o to, że później będą szli na emeryturę. Tymczasem pierwsza część poświęcona jest ministrowi Grabarczykowi. Zacząłem się już domyślać, że myśląc "Polacy" poseł Gowin miał na myśli ministra Grabarczyka. Wszystko wskazywało na to, że już pożegna się ze stanowiskiem, bo zawalił sprawę, a tu się okazuje, że pozostanie ministrem, a więc będzie musiał pracować dłużej (niż się wszyscy spodziewali).

Potem jednak Jarosław Gowin przechodzi do kwestii przywróconych świąt Trzech Króli, żeby gładko, choć jest to gładkość sztuczna i mało logiczna, przejść do podsumowania, że będziemy musieli dłużej pracować. No nie wiem, o co tak naprawdę chodzi. Żeby odpracować ten kolejny dzień wolny w kalendarzu? Chyba nie o to chodziło katolickiemu posłowi partii rządzącej.

Już Adam Smith pisał o pracy jako czynniku przynoszącym bogactwo narodom. W gospodarce wolnorynkowej, to rynek jednak reguluje takie sprawy jak liczba przepracowanych godzin koniecznych do wypracowania zysku. Praca jest niezbędna do przeprowadzania zmian w otaczającej nas rzeczywistości, ale to jej jakość (wydajność) i przydatność dopiero pokazują, czy ona w ogóle ma sens. "Polacy będą musieli pracować dłużej". Co to w ogóle znaczy? Kto konkretnie będzie musiał pracować dłużej i po co? Urzędnik w biurze, żeby wypić więcej kaw przy przerzucaniu większej ilości papierków? Polityk, żeby spędzić więcej czasu na bezproduktywnych naradach z kolegami partyjnymi? Biznesmen prowadzący własną firmę, który sam doskonale wie, ile musi pracować, żeby wypracować zysk, czy jego pracownik, któremu tenże biznesmen wyznacza taką ilość pracy, ile jest potrzebne dla wypracowania zysku?

Pamiętam, że kiedy na III roku historii zatrudniłem się u wujka, który już za komuny był prywatnym przedsiębiorcą, tenże płacił mi początkowo dniówkę, tzn. ustalił płacę za godzinę. Obiecał, że kiedy stanę się sprawniejszy w robocie, którą wykonywałem, przejdziemy na akord i wtedy zobaczymy, co mi się bardziej opłaci. Stawka za godzinę nie była może rewelacyjna, ale liczyłem się z tym, że będę pracował długo i więcej zarobię. Tymczasem wujek po trzech godzinach mówił, że na dzisiaj koniec i idziemy do domu. Nie potrzebował ani sam dłużej pracować, ani nie potrzebował, żebym ja dłużej pracował. Kiedy faktycznie przeszedłem na akord i faktycznie wzrosła moja stawka za godzinę, wcale dużo więcej nie zarabiałem, bo wujek wyznaczał mi tyle godzin pracy ile było potrzebne na daną ilość produktu, który wytwarzał i ani minuty więcej. Trochę byłem wtedy na niego zły, że nie daje mi więcej zarobić, ale doskonale go dzisiaj rozumiem. Wcale nie potrzebował naprodukować wielkiej liczby sztuk czegoś, czego mógł sprzedać tylko liczbę ograniczoną. No i oczywiście wcale niekoniecznie chciał mi więcej płacić. Nie mam jednak w żadnym wypadku żalu. To była dla mnie cenna lekcja.

Wyciągnąwszy wniosku z tejże lekcji, nie mogę się nadziwić, kiedy jakiś polityk mówi, że obywatel będzie musiał dłużej pracować. Po co? Żeby naprodukować w większej ilości czegoś, czego nie będzie można sprzedać? A może poseł Gowin znalazł już rynki zbytu dla polskich towarów. Może już Rosja się całkowicie otworzyła na wszystko, co jej zechcemy sprzedać? Jeżeli tak, to z pewnością przedsiębiorcy, którzy się na eksport do tego kraju nastawili, znajdą sposób na to, żeby swoim pracownikom zorganizować dłuższy dzień, albo tydzień pracy (w wielu prywatnych firmach wolna sobota to już daleka przeszłość), a ci z kolei chętnie się na to zgodzą, jeśli będzie się to wiązało z konkretnie wyższymi zarobkami. Tak to działa i do tego nie jest potrzebna żadna decyzja państwowa.

Można oczywiście podejść do sprawy optymistycznie. Skoro trzeba będzie dłużej pracować, to znaczy, że rządząca koalicja ma w rękawie więcej miejsc pracy, a w związku z tym zatrudni więcej osób, w związku z czym z kolei spadnie bezrobocie. Niestety taki scenariusz należałoby jednak "między bajki włożyć".

Jeżeli nie powiększają się rynki zbytu na nasze produkty, a mimo to PO zapowiada, że trzeba będzie więcej pracować, to ogarnia mnie przerażenie. Czy podzielą nas na dwie ekipy, z których jedna będzie kopać doły, a druga je zasypywać? I w dodatku każą nam to robić dłużej?

niedziela, 2 stycznia 2011

O hipokryzji jako mierze cywilizacji

Miarą cywilizacji jest ilość hipokryzji w przestrzeni publicznej. Wyobraźmy sobie oto, że panuje idealna szczerość. Jestem przekonany, że wszelkie działania na podstawowym poziomie współpracy uległyby kompletnemu paraliżowi. Pracownicy z pracodawcami wyzywaliby się od idiotów, leni, złodziei itd., w Sejmie i w studiach telewizyjnych odbywałyby się chyba nieustanne zapasy w błocie w stylu wolnym. Być może słowa przestałyby być potrzebne. Na szczęście odrobina obłudy biorąca się z prostego wyrachowania na szczęście jakoś nas jeszcze spaja jako społeczeństwo.

W „Musze”, jednym z przedwojennych czasopism satyrycznych, z 11 czerwca 1926 roku umieszczono rysunek przedstawiający królewskiego błazna Stańczyka, który w zadumie wyraża następującą opinię: „Ileż to planów Polska ma do wyboru, z których żaden jej nie zbawi. A ratunek dla niej taki prosty: niech posadzi na tronie króla Zgodę i doda mu do pomocy dyktatora Pracę”. Oczywiście rysunek pojawił się tuż po zamachu majowym (przez piłsudczyków zwanym „czynem majowym”, a przez endeków „rebelią majową”), zaś nietrudno zauważyć pewne nawiązania do monarchii włoskiej, gdzie już rządził dyktator.

Zgoda budowana na przemocy na jakiś okres czasu może przynieść pewne pożądane skutki, oczywiście pożądane przez dyktatora, ale generalnie jesteśmy chyba przeciwni dyktaturom i dyktatorom. „Demokracja to jest wojna każdego z każdym” powiadają niektórzy, a wręcz nawołują do powszechnej niezgody w imię zasad! To już jest według mnie kompletna głupota, bo nie trzeba być geniuszem, żeby wiedzieć, że wspólne działanie w jednym określonym kierunku najczęściej przynosi sukcesy. Chyba, że takie działanie natyka się na jakąś zewnętrzną siłę, albo wręcz na „siłę wyższą”. Każdy biznesmen, który odniósł sukces, doskonale wie, że zgodne działanie ze współpracującymi z nim ludzi, jest zdolne dokonywać rzeczy wielkich.

Czy w krajach zachodnich panuje powszechna zgoda wśród elit rządzących? Oczywiście, że nie. Jestem przekonany, że animozje personalne i negatywne namiętności potrafią być tam tak samo silne, jak i u nas. Na czym jednak polega fenomen sukcesu Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Niemiec czy Francji? Na wielkim stopniu hipokryzji, która w imię wspólnego i całkiem dobrze pojętego interesu, każe politykom z tych krajów dogadywać się w pewnych kwestiach, a nawet jeśli się z czymś nie zgadzają, to siedzieć cicho, żeby istniały przynajmniej pozory zgody, a spory odbywały się w sposób kontrolowany i cywilizowany. Po prostu wyższy stopień hipokryzji. Na tym polegała tzw. „klasa” u arystokratów. Wzajemna niechęć, czy wręcz nienawiść rozmaitych hrabiów czy baronów oczywiście istniała, ale istniała też konieczność ochrony interesów własnego środowiska.

Co jakiś czas wychodzą na jaw afery z udziałem polityków pewnych partii politycznych. Co jakiś czas też wychodzi na jaw i to, że ludzie będący u władzy za komuny, świetnie sobie radzą w rzeczywistości kapitalistycznej. Nie jest to oczywiście dobrze, tak samo jak nie było dobre pozostawienie na marginesie życia politycznego sił, które potem z całą mocą wydostały się na powierzchnię tworząc koalicyjny rząd Jarosława Kaczyńskiego. Rzucając hasło o miejscach, gdzie stało ZOMO, a gdzie „my” (tzn. Jarosław Kaczyński i jego koledzy), zachował się podobnie jak Andrzej Lepper przed nim, a jeszcze przed nim niejaki Jakub Szela. W tym zachowaniu nie było hipokryzji, ale też nie było zdrowego rozsądku.

Najgorsze jest to, że wielu jego zwolenników nie może zrozumieć, że tak wielu Polaków konsekwentnie głosuje na PO, choć wiadomo, że jest to partia, która nie ma Polsce niczego specjalnego do zaoferowania oprócz zamiecionych pod dywan afer, podwyżek podatków, a przez to i cen, zagarnięcia funduszy emerytalnych itd., itp. Otóż Polacy jak ognia boją się histerycznego wyznania prawdy, bo tak robią tzw. ludzie prości. W Polsce nikt się niby nie odżegnuje od „człowieka prostego”, ale w głębi ducha ma go za chama, który w brudnych butach pcha się na salony i podłogę chce brudzić.

Napisałem „salony”? No tak! To przecież jedno ze słów-pałek, których używają przeciwnicy „układu”. Problem w tym, że normalny człowiek woli „salon”, bo jest tam czysto i spokojnie – oczywiście dzięki wysokiemu stężeniu hipokryzji, nie oszukujmy się, natomiast unika szczerego zgiełku, który prowadzi do konfliktów. Tak jakoś jesteśmy skonstruowani. Jeżeli ktoś chce coś naprawdę zmienić, musi brać ten czynnik pod uwagę. Inaczej będzie jak dziecko ogłaszał wszem i wobec swoje frustracje (to też oznaka prostactwa niestety) typu „graliśmy a nie tańczyliście” (kto użył tego porównania?). Ano nie, bo ludziom się ta muzyka nie podobała i już.

sobota, 1 stycznia 2011

Krótko na Nowy Rok!

No i mamy Nowy Rok! Czytelnikom mojego bloga serdecznie życzę zdrowia i wielkiej woli przetrwania. Szczęścia życzę, bo to w każdym ustroju i w każdych warunkach się przydaje. Przede wszystkim życzę nam wszystkim tego, żebyśmy się nauczyli liczyć na siebie (nawzajem), a nie oglądać się na rządy. Wszystkiego najlepszego!