sobota, 21 lutego 2015

O przewadze natury nad ciężką pracą



Nie od dziś szkoła i wiele programów szkoleniowych chce, żebyśmy uwierzyli w to, że ciężką pracą można osiągnąć sukces i że pracowici, choć niekoniecznie bardziej utalentowani, osiągają więcej niż zdolni a leniwi. W wielu przypadkach jest to zresztą prawda, ale z drugiej strony świat (wiem, że to brzmi zbyt górnolotnie, ale trudno mi to oddać mniej metaforycznie) nam wysyła, a zresztą również my sami wysyłamy sygnały, że mimo wszystko bardziej cenne jest to, co przychodzi „naturalnie”, „niewymuszenie” i „bez wysiłku”. Pomijam tu całą analizę „talentu”, bo istnieją teorie, że nawet za tym, co uważamy za naturalny dar, kryją się tysiące godzin pracy od wczesnego dzieciństwa (za przykład podaje się Mozarta lub Paganiniego, których ojcowie od małego zmuszali do wielogodzinnych ćwiczeń na instrumentach). Niemniej, myślę, że jeżeli ktoś naprawdę czegoś nie chce się nauczyć, to nic go nie przymusi, więc z tymi muzykami nie byłoby później tak genialnie, gdyby jednak jakiejś „iskry bożej” w sobie nie mieli. Kto zajmuje się jakąkolwiek dziedziną wymagającą wysokich umiejętności ten nieraz zapewne zaobserwował kolegów i koleżanki, którzy wkładają w swoją pracę ogromny wysiłek, a wyniki mają „zadowalające”, „poprawne”, ale nigdy nie wybitne. Jest to oczywiście jeszcze kwestia wyjścia poza utarte szablony, myślenia nieszablonowego itd. itp. Nie to mnie jednak dzisiaj interesuje. 

Rzecz w tym, że tak czy inaczej zdecydowana większość z nas wyraża szczery podziw wobec „naturalnego piękna”, które nie jest wynikiem ciężkiej pracy. Oczywiście klasyczny przykład to konkursy piękności na miss i misterów świata, danego kraju, czy choćby Pcimia Dolnego. Nagrody przyznawane w takich zawodach są często ogromne w porównaniu z nagrodami przyznawanymi za umiejętność wymagającą wieloletniego przygotowania. 

Podziwiamy młode talenty zgłaszające się do rozmaitych konkursów telewizyjnych i rozpływamy się np. nad walorami głosowymi dziewczyny, która przyznaje, że nigdy specjalnie się śpiewu nie uczyła, tylko po prostu takim głosem obdarzyła ją natura. Podziwiamy muzyków, którzy przebierają palcami po swoich instrumentach, jakby im to nie sprawiało najmniejszego wysiłku. Kochamy aktorów, którzy grają tak „naturalnie” (choć z drugiej strony w tym wypadku chyba nie zdajemy sobie sprawy, co by było, gdyby jakikolwiek aktor grał naprawdę „naturalnie” – naturalnie to my się zachowujemy na co dzień i coś takiego na scenie lub ekranie wyglądałoby okropnie). Kiedy zaś inny artysta wykonuje swoją pracę równie dobrze (tzn. sądząc po efektach), ale jakiś znajomy jego znajomego nam powie, że u niego to wszystko takie „wypracowane” (tutaj należy sobie wyobrazić odpowiednio pogardliwą intonację przy wypowiadaniu tego słowa), „wymuszone” czy wręcz „wystękane”, zaczynamy tę opinię bezkrytycznie powtarzać, bo przecież lubimy się popisywać „wiedzą” na różne tematy. Nie to jest zresztą najgorsze. Nasi rozmówcy, jeżeli będą chcieli z nami polemizować, najczęściej użyją argumentu „A skąd ty to wiesz? Kto ci takich rzeczy naopowiadał? To kompletna nieprawda, on/ona jest wielkim talentem!” Praktycznie nikt nie ujmie się za krytykowanym artystą słowami  „A co w tym złego? Człowiek ciężko pracował i osiągnął sukces! Co masz przeciwko solidnie wykonanej pracy?” Osobiście nigdy się z takim argumentem nie zetknąłem. Wszyscy świadomie czy podświadomie zdajemy się podziwiać jedynie to, w co nie trzeba wkładać wysiłku, a pojawia się w taki sposób jak oddychanie żywych istot. 

Nie ma się co oszukiwać. Jako przedstawiciele świata zwierząt, jesteśmy w ogromnej mierze zakładnikami natury i tysiąclecia kultury i cywilizacji tego nie zmienią. Przyciągają nas osobniki atrakcyjne seksualnie, zdrowe, silne i piękne. Przeciętna odbiorczyni telenoweli wyrabia sobie opinię o postaci na podstawie urody aktora. Czarny charakter jest zwykle „tak brzydki”, że nie ma się co dziwić, że jest postacią złą. 

Walory „naturalne” (choćby w rzeczywistości stał za nimi cały sztab specjalistów) mają również przełożenie na politykę. Tutaj jednak sprawa jest nieco bardziej złożona, ponieważ poglądy polityczne i warunki fizyczne mogą w wyobraźni odbiorców oddziaływać na siebie w obie strony. Polityk atrakcyjny może przekonać do swoich poglądów łatwiej niż jego mniej piękny rywal, ale często bywa i tak, że polityk, którego popieramy staje się dla nas piękny, a jego przeciwnik ohydny. Doskonałym przykładem tego ostatniego przypadku jest Władimir Putin, który w samej Rosji ma tysiące fanek gotowych udostępnić swoje łono dla potomka idola, natomiast dla wielu jego przeciwników, jest to człowiek beznadziejnie brzydki! 

Nie chodzi o to, żeby dociekać obiektywnej prawdy na temat atrakcyjności Władimira Putina, ani żadnego innego polityka. Rzecz w tym, że w ogóle pojawia się takie zjawisko, jak ocena polityka czy jakiejkolwiek postaci publicznej na podstawie wyglądu zewnętrznego. 

Fora internetowe, które w ogromnej mierze przejęły rolę dwudziestowiecznych magli[1], pełne są uwag typu „on nawet wygląda jak …” (tutaj następuje odpowiednie exemplum nadające porównaniu odpowiednio odrażający wydźwięk – małpa, świnia, potwór, Zgredek z Harry’ego Pottera, Golum z „Władcy Pierścieni” itd. itp.) Uwagi te odnoszą się najczęściej do jakiejś wypowiedzi polityka lub dziennikarza, którą uczestnicy forum zgodnie krytykują. Do argumentów dotyczących treści takiej wypowiedzi praktycznie zawsze ktoś dołoży coś na temat jego/jej wyglądu zewnętrznego. 

Skądinąd możemy się domyślać, że atrakcyjność seksualna jest czułym punktem każdego, choćby nie wiem jak się tego wypierał i dlatego wiedząc, że atak na nią może nielubianą osobę bardzo zaboleć, wielu ma tendencję do stosowania tej metody „niszczenia przeciwnika”. 

Oceniania na podstawie tego, co „naturalne” (bo tego, co za danym efektem stoi, mało kto sprawdza), prawdopodobnie nigdy nie zostanie wyeliminowane. Wieki cywilizacji wypracowały pewne mechanizmy, których nas się uczy od dzieciństwa, a które pozwalają nam wszystkim żyć w jakiej takiej równowadze psychicznej, ale nigdy nie wiemy, na ile w danej sytuacji pokierujemy się rozumem, a na ile zwykłym instynktem nakazującym unikać tego co brzydkie, a szukać towarzystwa tego, co atrakcyjne i to atrakcyjne z przyrodzenia, bo dobrych genów nie da się osiągnąć nawet najcięższą pracą.


[1] Młodszym Czytelnikom wyjaśniam, że magiel to był taki punkt usługowy, gdzie gospodynie domowe, albo/i przed II wojną światową służące tych zamożniejszych, przynosiły upraną bieliznę pościelową do przepuszczenia przez urządzenie zwanym maglem w tym samym celu, w jakim się ją prasuje, w którym podczas oczekiwania na usługę odbywały się długie rozmowy na niekoniecznie najwyższym poziomie.