piątek, 22 października 2010

Anglosasi, Francuzi i Polacy, czyli konferencja naukowa w Białymstoku

We wtorek i środę uczestniczyłem w konferencji naukowej pt. „Anglosasi, Francuzi i Polacy – wzajemne inspiracje w literaturze, kulturze i języku”. Uczestnictwo w takim wydarzeniu to naprawdę ciekawe doświadczenie, okazja do poszerzenia horyzontów oraz do nawiązania kontaktów z ciekawymi ludźmi. Ta konferencja była tym bardziej interesująca, że miała charakter interdyscyplinarny, gdyż oprócz anglistów i romanistów wzięli w niej udział poloniści i historycy. Ponieważ zwykle naukowcy zajmują się swoimi dość wąskimi polami badań, takie spotkanie wnosi pewien powiew świeżości i poczucie zetknięcia z wieloma rzeczami nowymi i pasjonującymi, niczym najlepszy program w National Geographic albo Discovery Channel.

Niestety człowiek nie jest się w stanie rozdwoić i dlatego nie mogłem uczestniczyć w obu sesjach konferencji naraz, czego niezmiernie żałuję. Obowiązki związane z prozaiczną koniecznością zarabiania na chleb (kiedy pracuje się na zasadzie działalności gospodarczej, nikogo nie obchodzi, że akurat jesteś na ciekawej konferencji naukowej, płacą ci za przepracowane godziny, a jak chcesz w tym czasie robić coś innego, to sobie rób, ale nikt ci tego nie zrefunduje – nie skarżę się, tylko stwierdzam fakty) również nie pozwoliły mi być obecnym na wszystkich wystąpieniach. Niestety jest też tak, że nie wszystko, co się usłyszało zostało zapamiętane, i to nie dlatego, że zapamiętać się nie dało (w końcu można było robić notatki), ale po konferencji każdy z nas wróci do swoich działek i mózg w jakiś jemu wiadomy sposób wyeliminuje wiedzę, która na bieżąco nie wydaje mu się przydatna. Trochę szkoda, bo cudownie byłoby mieć tak szerokie pole zainteresowań i jeszcze być tak wszechstronnym erudytą.

Niemniej niektóre wystąpienia stały się dla mnie zachętą do przeczytania (Boże, kiedy?) kilku ciekawych tekstów, inne z kolei powiązały się z moimi własnymi przemyśleniami na pewne tematy i dostarczyły kapitalnej pożywki dla dalszych refleksji.

Analizując pracę własnego umysłu, z ciekawością obserwuję jego selektywność.

I tak np. z wystąpienia dr Iwony Kuleszy-Woronieckiej, która mówiła o Francuzach i Anglikach w Białymstoku, zapamiętałem to, że ci pierwsi byli często fachowcami na dworze Jana Klemensa Branickiego, natomiast ci drudzy odwiedzali Białystok jedynie jako turyści. Ciekawą informacją było dla mnie to, że August Mirys, malarz znany z obrazów sakralnych w białostockich kościołach był urodzonym i wychowanym we Francji Szkotem. Już w czasie dyskusji o kucharzach i innych specjalistach na dworach magnackich dotarło do mnie, że mądry magnat zapewniał opiekę lekarską wszystkim swoim poddanym. Taki więc często cudzoziemski lekarz za pieniądze np. Branickiego leczył również jego chłopów. Niekoniecznie wynikało to z wielkiego humanitaryzmu danego pana (choć z drugiej strony czemu nie? Mogło i tak się zdarzyć, że pan był „ludzkim panem”), ale często ze zwykłego rachunku ekonomicznego – opłacało się wyleczyć swoją siłę roboczą. Przyszło mi do głowy, że schyłek I Rzeczypospolitej to mimo wszystko jest jakaś zagadka socjologiczno-polityczna. Ówczesna Polska to kraj wielkich rodów magnackich, których przedstawiciele bardzo często byli doskonałymi gospodarzami (czy też, jak byśmy to dziś powiedzieli, menadżerami) swoich rozległych majątków. Prawdopodobnie taki Jan Klemens Branicki zapewniał wszystkim mieszkańcom swojego dominium bezpieczeństwo i dobrobyt. Rodzi się pytanie, dlaczego ci ludzie nie byli w stanie rozciągnąć swoich zdolności zarządczych na cały kraj, w którym pełnili najważniejsze funkcje. Dlaczego J.K. Branicki był dość miernym hetmanem, a jego kuzyn Franciszek Ksawery wręcz ohydnym zdrajcą? A może świadczy to o tym, że faktycznie prywatne jest lepsze od państwowego, bo o swoje własne się dba, a o wspólne już nie. Z pewnością w grę wchodziło szereg czynników i nieco tutaj upraszczam całe zagadnienie. Wiadomo, że magnaci konkurowali ze sobą wzajemnie i chętnie czepiali się klamek ościennych dworów, swój własny mając za nic. Świetna organizacja prywatnych majątków przy ogólnym upadku państwa może również wskazywać na to, do czego może prowadzić skupienie się na prywatnym i odrzucenie perspektywy ogólnokrajowej i odpowiedzialności za całość państwa. Jest to pewien materiał do przemyślenia, który można dedykować doktrynerskim zwolennikom prywatyzacji wszystkiego i oddelegowania wszelkich powinności państwa wobec obywatela prywatnym przedsiębiorcom. Myślenie państwowe to mimo wszystko myślenie w kategoriach wspólnotowych. Myślenie „prywatne” to nieustanna konkurencja, która często nie pozwala na jakiekolwiek porozumienie nawet tam, gdzie jest ono niezbędne.

Ponieważ nie dotarła prelegentka z wystąpieniem na temat Elizy Orzeszkowej porównywanej do George Sand, niezwykle ciekawy wykład wygłosiła pani doktor Pereira (niestety nie zanotowałem imienia, a i co do pisowni nazwiska nie jestem pewien, jako że nie figuruje w planie konferencji). Mówiła o Henri Bergsonie, jego polsko-żydowskich korzeniach (jego przodkowie to Berek-sonowie), o jego zanurzeniu w kulturę anglosaską (po matce), wpływie mistycyzmu chasydzkiego (ruchu wywodzącego się z terenów I Rzeczypospolitej) oraz o tym, że Bergson fascynował się mistycyzmem katolickim. Jego wykłady cieszyły się niezwykłą popularnością i to do tego stopnia, że słuchacze wieszali się na zewnątrz budynku u okien sali wykładowej, żeby móc go tylko posłuchać. Co więcej, wielu lewicujących młodych ateistów pod wpływam jego wystąpień nawracało się na katolicyzm stając się jego gorliwymi zwolennikami. Sam Bergson, mimo fascynacji tą religią, nigdy się nie ochrzcił.

Ciekawe były też obserwacje jego ucznia, którego nazwiska nie jestem w stanie poprawnie napisać i dlatego do tej pory nie znalazłem go w Internecie. Wymawia się je /pegi/, więc szukałem pod Peggy, Peggi, ale bezskutecznie. To co mnie zaintrygowało, to ton jego krytyki sobie współczesnych modernistów za ich bezduszną instytucjonalność, którą proponowali społeczeństwu i za odarcie tego ostatniego z wymiaru duchowego a więc, w tym wypadku, ludzkiego. Przypomina to nieco obserwacje Nicolása Gómeza Dávili, kolumbijskiego filozofa i teologa katolickiego. Uderzyło mnie to, ze słowa ucznia Bergsona można doskonale zastosować do czasów dzisiejszych, gdzie poddanie jednostki totalitarnej kontroli państwa, które samo wcale totalitarne być nie musi, osiągnęło niebywałe rozmiary.

Sylwia Czachór, studentka z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu wygłosiła bardzo ciekawe obserwacje nt. inspiracji Baudlairem polskiego poety okresu Młodej Polski Wacława Rolicz-Liedera. Niemniej ciekawa była dyskusja, która się potem wywiązała. Problem bowiem polega na tym, czy Rolicz-Lieder, jak to poeta, zwłaszcza w tamtym czasie, aspirował do pozycji na polskim Parnasie niedostępnej śmiertelnikom, ale równocześnie wpływ Baudlaire’a jest, jak wykazała młoda badaczka, tak ewidentny, że rodzi się pytanie, czy można jego wiersze rozpatrywać w kategorii plagiatu (wiersze Rolicza np. ukazywały się przed tłumaczeniami wierszy Baudlaire’a, zanim polski czytelnik mógł się w czymkolwiek zorientować) czy tylko bezwiednego naśladownictwa. Materia to wielce delikatna, ponieważ w dobie, kiedy w naukach humanistycznych odmienia się słowo „intertekstualność” przez wszystkie przypadki, czerpanie z tekstów innych pisząc tekst własny wydaje się sprawą nie pozostawiającą cienia wątpliwości. Nie jesteśmy w stanie stworzyć tekstu całkowicie oryginalnego, ponieważ nie zostaliśmy wychowani w próżni. Coś słyszymy, coś czytamy i potem robimy z tym czymś to, co sami chcemy, czasami tworząc własny tekst. Niemniej mamy jednak na ogół dość dobre rozeznanie czym jest bezczelny plagiat. Bywają jednak przypadki, że sprawa jest bardziej delikatna. Odpowiedź na pytanie, czy Rolicz-Lieder zwyczajnie z premedytacją ściągał z Baudlaire’a pozostawiam Sylwii i tu niestety nachodzi mnie kolejna refleksja. Takim poetą jak rzeczony Wacław Rolicz-Lieder mało kto się zajmuje, jako że nie wydaje się, żeby wszedł do ścisłego kanonu polskiej literatury, nie mówiąc już o światowej. Poza badaczami, którzy zechcą się nad nim pochylić, nie wzbudzi na dłużej zainteresowania innych. Mimo to ciekawą zabawą intelektualną jest prześledzenie pracy umysłu średniej klasy artysty, który czerpie natchnienie z naśladowania wielkiego talentu kogoś innego i który przy tym prawdopodobnie wydaje się temu innemu równy.

Po obiedzie w Centrum Kultury Prawosławnej wróciliśmy do swoich sal. Po moim wystąpieniu nt. przenikania elementów kultury chińskiej do Polski za pośrednictwem Anglików i Francuzów w postaci tekstów kultury i tekstów literackich, głos zabrała dr Edyta Barucka, kulturoznawca z Uniwersytetu Warszawskiego, na temat koncepcji miast-ogrodów. Myśl Ebenezera Howarda zawarta w jego książce z 1898 roku „Garden Cities of Tomorrow” to pomysł, jak polepszyć warunki życia mieszkańcom miast, zwłaszcza klasie pracującej (pojętej dość szeroko, bo obejmującej zarówno robotników, jak i kadrę kierowniczą przedsiębiorstw). Chodzi o miasta-satelity zbudowane wg ściśle określonego planu, gdzie kręgi i pasy zieleni odgrywają niezwykle istotną rolę. Idea ta, wcielona w życie pierwotnie w Anglii, przenosi się i rozprzestrzenia we Francji i w Niemczech. Są to czasy, kiedy już odkryto rolę wysiłku fizycznego w zapewnieniu sobie zdrowia, więc m.in. buduje się w tych miastach baseny publiczne. Takie miasta-ogrody powstały też w przedwojennej Polsce, których najlepszym przykładem jest Podkowa Leśna. Od razu jednak rzuca się w oczy podstawowa różnica. O ile w Anglii i Francji jest to zjawisko będące wynikiem myśli lewicowej, przedsięwzięciem państwowym lub samorządowym, to w Polsce była to inicjatywa prywatna. Stąd trudno mówić o Podkowie Leśnej jako o zielonym osiedlu robotniczym. Robotników nie było raczej stać na zbudowane tam wille. I znowu nachodzi mnie refleksja nt. umiejętności myślenia pro-społecznego. Dlaczego w niektórych społeczeństwach pewne projekty doskonale wychodzą, a w innych już nie? W kontekście owych miast-ogrodów Polacy wydają się wielkim indywidualistami, jakby naturalnymi zwolennikami Janusza Korwina-Mikke, który w żadne inicjatywy społeczne nie wierzy. Z jednej strony chcielibyśmy, żeby nam państwo dało możliwie jak najwięcej, a z drugiej sami chcemy jak najwięcej dla siebie. Inicjatywy społeczne jak na razie najlepiej wychodzą w parafiach (i wcale nie ironizuję), natomiast przykład warszawskiego osiedla, którego mieszkańcy nie mogąc się doczekać działań zarządu, sami urządzili sobie zieleń, alejki i ławeczki wokół bloków, czy przykład Wałbrzycha, gdzie mieszkańcy w podobnej sytuacji wyszli z łopatami przed bloki i zrobili porządek z drogą, na remont której nie mogli się doczekać, to tylko pierwsze jaskółki pewnej zmiany w myśleniu społecznym Polaków. Oby te jaskółki okazały się tymi, które zwiastują wiosnę, a nie tymi z przysłowia (które owej wiosny jeszcze nie czynią).

Dr Małgorzata Litwinowicz-Droździel z Uniwersytetu Warszawskiego wygłosiła referat na temat dziewiętnastowiecznych wystaw światowych jako ucieleśnienia idei zmiany świata na lepsze. Wielkie wystawy w Londynie czy Paryżu, oprócz swoich funkcji czysto komercyjnych, jak się okazuje, odgrywały ogromną rolę w przemianach mentalności społeczeństw XIX stulecia. Właściciele fabryk i wielcy posiadacze ziemscy fundowali swoim robotnikom i dzierżawcom bilety i przejazd na takie wystawy. Szklany pawilon w Londynie stał się archetypem „szklanego domu”, jako symbolu lepszego świata. Regularne raporty w ówczesnej polskiej prasie, z których wszystkie pochodziły z zagranicznych agencji, bo żadnego polskiego dziennikarza tam nie wysłano. Z tygodniowym opóźnieniem polski czytelnik był jednak informowany o tym, co się w Londynie dzieje. Niestety nie były to relacje skupiające się na gospodarczym aspekcie całego przedsięwzięcia, ale albo na ciekawostkach towarzyskich albo właśnie na tym czynniku postępowym, egalitarnym. Faktycznie Wielka Wystawa Światowa z 1851 dużą rolę w przemianach świadomości społecznej odegrała, z czego wcześniej nie zdawałem sobie sprawy. W porównaniu z polskimi wystawami krajowymi, gdzie dla pewnych grup wstęp był niedostępny ze względu na cenę, a innym pozwalano wchodzić tylko w poniedziałki (Żydom), zachodnioeuropejskie wystawy światowe przynosiły takie przemiany w podejściu do równego dostępu do wydarzeń publicznych, że można zaryzykować tezę, iż dokonały pewnej rewolucji świadomościowej o wiele bardziej przyczyniając się do faktycznego poczucia równości niż faktyczne rewolucje społeczne.

Po przerwie przysłuchiwałem się sesji, w której dr Małgorzata Janik z IBL PAN przedstawiła bardzo ciekawe zestawienia „Kosmosu” Gombrowicza z wybranymi pozycjami Samuela Becketta wskazując jak autorzy „stwarzali sens”. Wydarzenia, które się po prostu stają, przychodzą z niebytu, są następnie przez umysł narratora porządkowane, a to co się wydaje jakimś sensem jest właśnie wynikiem tego zabiegu, a nie czymś, co było tych wydarzeń immanentną częścią.

Następnie mgr Marcin Przepierowski przedstawił powieść Amélie Nothombe „Attentat”, w którym archetypiczny brzydal zakochany w młodej pięknej kobiecie okazuje się być miłośnikiem „Quo vadis” Sienkiewicza. Jego miłość jest miłością czystą, ale wkrótce wychodzą na jaw jego fantazje wywołane lekturą naszego noblisty. Kiedy wyobraża sobie scenę, w której Winicjusz ratuje Ligię przed bykiem (oczywiście my wiemy, że był to niewolnik Ursus, ale bohaterowi Nothombe nieco się pomieszało), nie utożsamia się z Winicjuszem, ale z… bykiem. Jako byk chciałby dopełnić swojej miłości doprowadzając do zniszczenia jej obiekt. Mnie osobiście cały pomysł wpisuje się gdzieś w tradycję markiza de Sade’a i literackim eksperymentem eksploracji najbardziej mrocznych zakątków ludzkiej świadomości, czy też podświadomości, przekraczaniu granic etyki i ludzkich sposobów odczuwania. Nie znam książki, a o autorce wiem tylko tyle, co z filmu fabularnego o jej życiu w Japonii „Z pokorą i uniżeniem”. Dr Teresa Kwaśna stwierdziła, że nie ma najlepszego wrażenia po przeczytaniu książek belgijskiej autorki. Wg niej wszystkie są zbudowane sztampowo wg wzoru dawno odkrytego przez strukturalistów, a przez co są przewidywalne i przeciętne. Nasunęło mi się skojarzenie z tym, o czym mówiła dr Małgorzata Janik, mianowicie o stwarzaniu sensów. Możliwe, że powieściopisarze stwarzają sensy, ale nigdy chyba nie dadzą się przebić literaturoznawcom. Sam w swojej pracy nad powieściami Hanifa Kureishiego zetknąłem się z tyloma panegirykami i hymnami na cześć jego genialności, a wszystko to poparte wielce naukowymi wywodami, że zacząłem wątpić we własny zdrowy rozsądek (bo uważam go za dość przeciętnego twórcę raczej prostych czytadeł) . Ponownie pojawiło się pytanie, na ile krytyk czy literaturoznawca cokolwiek w cudzym tekście odkrywa, czy też go tylko mniej lub bardziej twórczo poszerza dopisując tekst własny. Na dobrą sprawę można wziąć każdy dowolny tekst i dopisać głębię do każdego słowa a potem zdania z osobna. Powieści Nothombe w każdym razie nie znam, więc się nie wypowiadam.

Dr Teresa Kwaśna z kolei przedstawiła Edwarda Stachurę jako człowieka dwujęzycznego (dzieciństwo spędził w środowisku frankofońskim), który swoje związki z francuszczyzną bezwiednie umieścił w swojej poezji, np. używając francuskiego idiomu „między psem a wilkiem” wobec pory dnia (chodzi o zmierzch) w jednym ze swoich utworów. Po polsku brzmi to bardzo poetycko. Po francusku zupełnie normalnie, ale to trzeba jeszcze wiedzieć. Podobno Stachura wzbogacił polski język poetycki o pewne struktury gramatyczne (m.in. „Się” jako odpowiednik francuskiego „On”), choć dla niektórych jego język czasami brzmi niezbyt poprawnie. Dr Kwaśna słusznie zauważyła, że Stachura przez jednych był i chyba nadal jest wielbiony, podczas gdy inni nazywają go grafomanem. Osobiście, choć nie odmawiam mu kilku udanych wierszy, skłaniam się niestety ku temu ostatniemu. I znowu dotykamy tego, o czym była mowa przed chwilą. Interpretatorzy zakochani w Stachurze doszukają się w jego wierszach i prozie jakichś głębokich przestrzeni, które będą mogli przez lata eksploatować. Osobiście uważam, że wiele z tych „głębi” to po prostu twórcze myślenie badacza. Jeden z testów na twórcze myślenie stosowany przez psychologów to znalezienie jak największej liczby zastosowań dla np. cegły czy gazety. Na tej samej zasadzie literaturoznawcy sami wyznaczają sobie twórcze zadanie – napisać jak najwięcej pozytywnych/negatywnych rzeczy o tym a o tym pisarzu. Z takim nastawieniem wszystko można, a autor sloganu reklamującego piwo może urosnąć do rangi wielkiego myśliciela a przy tym mistrza lapidarnej formy wypowiedzi, czyli genialnego aforysty.

Wtorkowe sesje zostały uwieńczone świetną kolacją w księgarnio-kawiarni „Akcent” na Rynku Kościuszki, gdzie przy lampce wina, doskonałych tartach, a także pysznym zrazie zawijanym z kluskami śląskimi uciąłem sobie miłą pogawędkę z moimi koleżankami z pracy a także z młodymi ludźmi z Rzeszowa i Poznania. Było to niezwykle sympatyczne podsumowanie pierwszego dnia konferencji.

Drugiego i ostatniego dnia dotarłem dopiero na ostatnią sesję w podgrupach i wysłuchałem trzech wystąpień (w kolejności chronologicznej) moich kolegów mgr Jacka Partyki na temat „Malowanego ptaka” Kosińskiego, dr Zdzisława Głębockiego o fotografiku Allanie Sekule i koleżanki mgr Joanny Auron-Górskiej, która mówiła o recepcji Polski przez francuskich artystów żydowskich poprzez pryzmat ich fotografii i filmu „Shoah”.

Przykład Kosińskiego pokazuje jak bardzo literatura jest powiązana z polityką, czy też jak bardzo polityka potrafi zawłaszczyć wszystkie dziedziny wypowiedzi artystycznej. „Malowany ptak”, w którym ani razu nie mówi się, że rzecz się dzieje w Polsce i jest powieścią autobiograficzną, stał się obiektem wielkich pochwał ze strony amerykańskich środowisk żydowskich za ukazanie „polskiego antysemityzmu”. Dokładnie za to samo odsądzili Kosińskiego od czci i wiary krytycy w komunistycznej Polsce. Wielka popularność książki miała więc swoje źródło w czynnikach pozaartystycznych. Dodając do tego fakt, że Kosiński często kłamał (od własnego życiorysu zaczynając a na tworzeniu samej powieści kończąc), rzecz robi się jeszcze bardziej skomplikowana i choć całe zamieszanie dobrze robiło sprzedawalności książki, zostaje zaprzepaszczony jej niewątpliwy walor artystyczno-literacki.

Joanna natomiast przedstawiła wykrzywiony obraz Polski i Polaków przez francuskie środowisko twórców żydowskich, dla których jesteśmy potomkami sprawców Holokaustu. O ile z Niemców zdejmują oni odium zbrodniczości (jako podobny zabieg można zinterpretować przedstawienie SS-mana jako jedynej „ludzkiej” postaci w „Malowanym ptaku”) mówiąc, że to zrobili „naziści”, o Polakach nie tylko można, ale wręcz do dobrego tonu należy mówić w kategoriach prymitywnego antysemityzmu. Kiedy jeden z autorów żydowskich napisał reportaż z Polski, gdzie przedstawia Polaków jako dobrych ludzi, spotkał się z atakami ze strony innych artystów żydowskich za taki obraz narodu, który wg nich jest winny zagładzie. Można zrozumieć zacietrzewienie brooklyńskich rabinów, którzy w swojej nienawiści do Polaków są jakby lustrzanym odbiciem antysemityzmu słuchaczy Radia Maryja, ale od Brennera, czy innych świeckich Żydów francuskich (hmmm, czy można mówić o świeckim Żydzie? Nie mylić z Izraelczykiem). Liberalni sekularyści tak często roszczący sobie pretensje do obiektywności w ocenie zjawisk tego świata potrafią wpaść w tak samo sztampowe i wąskie myślenie, jak fanatycy religijni.

Nasunęło mi się przy okazji skojarzenie z tezą Edwarda Saida z jego sztandarowego dzieła „Orientalizm”, w którym twierdził, że o ile Zachód wytworzył sobie stereotypowe wyobrażenie jakiegoś jednolitego Orientu, nie widząc wielkiego bogactwa różnic kulturowych, religijnych, etnicznych itd., zgodnie uważając go za coś w stosunku do Zachodu gorszego, to na Wschodzie nigdy podobny „okcydentalizm” nie powstał i nie ma wśród myślicieli wschodnich jednego stereotypu wrogiego Zachodu. Wydaje mi się jednak, że już w okresie kiedy pisał te słowa, ten wschodni wrogi „okcydentalizm” już się rodził, a po rewolucji w Iranie i po 11 września jest to zjawisko na muzułmańskim Wschodzie dość powszechne. Na tej samej zasadzie można się zgodzić, antysemityzm był zjawiskiem pierwszym, ale żydowski antypolonizm jest już również faktem. Nie chodzi w tym wypadku co wywołało co, czyli kto zaczął. Charakter zjawiska jest jednak dokładnie taki sam. Stosowanie kłamliwych stereotypów w celu zniesławienia obiektu własnej chorej nienawiści (często, mimo historycznych przyczyn, będącej tworem wyobraźni), jest zjawiskiem niebezpiecznym i godnym potępienia. Z pewnością nie służy budowaniu porozumień i pokoju między narodami.

Allan Sekula w wystąpieniu Zdzisława Głębockiego jawi się jako ciekawy artysta amerykański polskiego pochodzenia, który swoje zajęcie się fotografią tłumaczy w bardzo ciekawy sposób, mianowicie uważając, że krąży ona pomiędzy „portami” innych sztuk, ale „do żadnego z nich nie zawija”. Swoje albumy opatruje tekstem, z czego powstają fotoreportaże połączone z esejami. Ciekawe są jego poszukiwania korzeni, tożsamości. Będąc polskiego pochodzenia w tak wielokulturowym kraju jak USA to wielkie wyzwanie dla samego pojęcia polskości, dla jego definicji, redefinicji i wszystkiego tego, co się wokół tego zjawiska dzieje. Fotografia, która nie jest ani filmem ani tekstem pisanym, jako środek artystyczny jest w tym przedsięwzięciu tym bardziej ciekawym eksperymentem.

Jak wszystko, co dobre, konferencja nt. wzajemnych relacji między Anglosasami, Francuzami a Polakami musiała się skończyć. Bardzo żałuję, że nie mogłem wziąć udziału w innych wykładach, bo ich tytuły były naprawdę kuszące. Mam nadzieję, że uda mi się o nich przeczytać w tomie pokonferencyjnym.

Serdecznie gratuluję moim koleżankom odpowiedzialnym za zorganizowanie całego tego naukowego wydarzenia, dr Małgorzacie Kameckiej i mgr Dorocie Guzowskiej. Dzięki ich zaangażowaniu i zmysłowi organizacyjnemu, Katedra Neofilologii Uniwersytetu w Białymstoku dała się poznać badaczom z innych ośrodków akademickich jako dobre miejsce do tego typu spotkań.

Wszystkim swoim studentkom i studentom gorąco polecam udział, jeśli nie czynny, to przynajmniej bierny, w konferencjach naukowych. Jest to wspaniała intelektualna przygoda i naprawdę pożytecznie spędzony czas.

środa, 20 października 2010

Naukowość w naukach humanistycznych i społecznych

Konferencje naukowe to wspaniała okazja, żeby usłyszeć wiele ciekawych rzeczy, o których jeden człowiek by nie przeczytał z prostej przyczyny braku czasu. Uczestnicy konferencji to ludzie, którzy przekopali się przez pewien wycinek rzeczywistości zwany ich obszarem badawczym i są w stanie na jego temat powiedzieć coś ciekawego. Oczywiście celem poważnych konferencji naukowych nie jest po prostu popisanie się tym, co kto przebadał, ale również poddanie się pewnej weryfikacji przez kolegów, którzy są ekspertami w tych samych lub pokrewnych dziedzinach. Tak czy inaczej, każdy ma okazję usłyszeć coś, o czym wcześniej nie wiedział i to jest, jak mi się wydaje, dla każdego, kto żyje nauką, przeżycie ekscytujące i niezwykle odświeżające.

Wystąpienia w dziedzinach nauk humanistycznych i społecznych, ale często również w takich, które można umieścić gdzieś na pograniczu tych ostatnich i nauk ścisłych, można z grubsza podzielić na dwa typy: erudycyjne i naukowe. Wbrew pozorom, choć oba typy mogą na siebie nachodzić, jest między nimi zasadnicza różnica wypływająca z m.in. z osobowości badacza i podejścia do tematu.

Prace erudycyjne zachwycają obszernością wiedzy z danej dziedziny, jaką reprezentuje dany naukowiec. Słuchacz takiego wystąpienia odnosi wrażenie poszerzania własnych horyzontów poprzez chłonięcie wiedzy prezentującego. Na ogół wymaga to prostego otwarcia umysłu i wytężenia słuchu i wzroku (jeśli wykładowi towarzyszą materiały wizualne).

Wystąpienia o charakterze naukowym to najczęściej propozycje pewnych modeli o charakterze niezmiennym (a jeżeli zmiennym to z podaniem wzoru na ową zmienność) które ilustrują mechanizm stojący za zjawiskami z danej dziedziny wiedzy. Erudycja jest tutaj o tyle potrzebna, ze dostarcza przykłady na poparcie działania proponowanego modelu.

Podział na erudytów i naukowców chyba najlepiej widać w ekonomii. Jedni ekonomiści pięknie opisują sytuacje ekonomiczne krajów, miast czy poszczególnych dziedzin gospodarki, podczas gdy inni starają się znaleźć w nich jakiś powtarzający się porządek. Ci ostatni wprowadzają do swojej dziedziny często skomplikowane wzory, które od odbiorcy wymagają znajomości matematyki.

Ekonomiści-erudyci są trochę jak historycy. Opisują to, co już się wydarzyło, ewentualnie to, co akurat obserwujemy na bieżąco. Naukowcy proponują modele, które można przyłożyć do każdej sytuacji gospodarczej, a co za tym idzie, dzięki którym będzie można precyzyjnie prognozować przyszłe wydarzenia ekonomiczne. Niestety, jak dotąd czołowym ekonomistom świata to się nadal nie udaje. Przykład ostatniej depresji wywołana bańką z powodu kredytów hipotecznych w USA pokazuje, że czołowi ekonomiści świata jej nie przewidzieli.

Do naukowości w literaturoznawstwie pretendowali strukturaliści, którzy przeżywali swoje najlepsze czasy w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Model radzieckiego formalisty Władimira Proppa, ukazujące wszystkie możliwe kombinacje stojące za bajką rosyjską, wywołał wielką pokusę znalezienia mechanizmów stojących za wszystkimi dziełami literackimi. W wielu przypadkach się to nawet udało, choć na szczęście co jakiś czas pojawiają się pisarze, których twórczość wykracza poza wszelką sztampę.

Pokusa dogłębnego poznania mechanizmu rządzącego działaniem rzeczywistości jest ogromna i z całą pewnością nie zniknie, ponieważ na tym polega istota nauki. Słabym punktem tego podejścia jest jednak coś, co bym nazwał „ociosywaniem rzeczywistości ze szczegółów”. Model, żeby był naukowy, musi być jak najbardziej ogólny, przystający do wszystkich sytuacji szczególnych. Ponieważ opis każdej konkretnej sytuacji wciągnąłby naukowca dążącego do opracowania modelu w gąszcz zjawisk pobocznych, odrzuca je więc skupiając się jedynie na tym, co wspólne dla wielu sytuacji. Odrzucenie szczegółów jednak sprawia, że być może umyka takiemu badaczowi coś istotnego, coś co faktycznie wpłynęło na sytuację, a on w imię poszukiwania tego, co ogólne i niezmienne, taki szczegół odrzucił.

Naukowość można w pewnym stopniu porównać do idei stojącej za kubizmem w malarstwie. Pablo Picasso i jego ówcześni naśladowcy wymyślili sobie, że wszystkie obiekty będą upraszczać do postaci w miarę regularnych brył geometrycznych. Ludzkie kończyny stały się walcami, głowy kulami itd. Tymczasem rzeczywistość jest inna, a regularność brył w przyrodzie praktycznie nie występuje (to „praktycznie” to takie asekuranctwo z mojej strony, bo może występuje, tylko, że ja o tym nie wiem). Nawet planety nie są idealnymi kulami. Sprowadzenie więc wszystkich przedmiotów do zbioru brył geometrycznych było więc dość ciekawym eksperymentem artystycznym, ale oczywiście z rzeczywistością nie ma nic wspólnego. Modele naukowe nie mają być jednak eksperymentami o charakterze artystycznym. One roszczą sobie pretensje do wyjaśnienia samej istoty zjawisk, samej rzeczywistości. Niestety, a może na szczęście, chyba nikt nie jest w stanie przewidzieć tego z pozoru nieistotnego szczegółu, który wpłynie na dalszy rozwój wydarzeń.

Na wszelki wypadek należy nadal bacznie obserwować otaczający nas świat i zbierać wielką liczbę faktów na temat wszystkich szczegółów. Dlatego erudycja jest nie do przecenienia, natomiast próby odkrycia zasad ogólnych, mimo, że są istotą nauki, jeszcze chyba długo pozostaną ciekawymi eksperymentami i intelektualnymi zabawami.

sobota, 16 października 2010

Antysemityzm

Antysemityzm, jak każde zgeneralizowane uprzedzenie, jest zjawiskiem niegodnym i podłym. To trzeba wyraźnie stwierdzić. Nie ogranicza się ono tylko do wielu Polaków, bo występuje w wielu krajach Europy i obu Ameryk. W Polsce jednak, choć byłoby niesprawiedliwym uproszczeniem przypisywanie go wszystkim Polakom, często jest tak naturalnym sposobem myślenia, jak to że trzeba np. zarabiać na chleb.

Uważam, że nie wolno w imię poprawności politycznej unikać wszelkiej krytyki konkretnych Żydów, albo ich organizacji, podobnie jak nie wolno obojętnie przyglądać się polityce państwa Izrael wobec Palestyńczyków. Każde konkretne draństwo musi być nazwane po imieniu i napiętnowane. Ale problem jest właśnie w generalizacji. Całe niebezpieczeństwo zjawiska polega na zautomatyzowanym obciążaniu przedstawiciela jakiejś grupy, w tym wypadku Żydów, winami za wszelkie złe rzeczy popełnione przez innych jej przedstawicieli. Nie czułbym się dobrze, gdyby jakiś Niemiec mnie nazwał złodziejem samochodów, to jasne.

Źródła antysemityzmu, który początkowo wywodził się z chrześcijańskiej judeofobii, a później przerodził się w biologiczną ksenofobię są dość łatwe do prześledzenia i socjologowie oraz psychologowie społeczni napisali na ten temat setki prac naukowych.

Kiedy toczy się dyskusja na temat polskiego antysemityzmu czy żydowskiego antypolonizmu, bo takie zjawisko jak najbardziej istnieje, to jest dobrze, bo oznacza, że nadajemy naszym fobiom formy zracjonalizowane i wyrażając je, a także poddając weryfikacji w postaci kontrargumentów innych uczestników dyskusji, mamy szansę dojść do jakichś pozytywnych wniosków i porozumienia, choć oczywiście równie dobrze taka dyskusja może się przerodzić w wykrzykiwanie wzajemnych oskarżeń i inwektyw.

Kiedy jednak dyskusja się nie toczy, a uważa się, że pewne rzeczy już mamy załatwione, że osiągnęliśmy już taki etap cywilizacji, że nie ma potrzeby mówić o problemie, bo go już nie ma, może się okazać, że antysemityzm wylezie z nas w najmniej spodziewanym momencie.

Pochodzę z łódzkiej rodziny robotniczej, w której o żadnym Żydzie nikt dobrego słowa nie powiedział. W opowieściach starszego pokolenia Żydzi to byli albo bogacze-fabrykanci, albo geszefciarze-oszuści, albo zawszeni handlarze starzyzną. Potem doszedł jeszcze typ stalinowskiego ubeka. Czy można zaprzeczyć faktom? Oczywiście nie. Czy można mieć pretensje do kolegi z pracy, że jego współwyznawcy oszukali kogoś z naszych przodków przy sprzedaży marynarki? Oczywiście też nie!

W ostatnich dniach żyliśmy w Białymstoku zaginięciem Radosława Poczykowskiego. Jak się okazało, popełnił samobójstwo. Nie znałem go osobiście, więc poszperałem po Internecie, w celu znalezienia jakichś zdjęć zaginionego socjologa. M.in. trafiłem na jego blog, a na nim tekst pt. „Tęsknię za Tobą Żydzie”. Przypomniał mi się wtedy wywiad z Szewachem Weissem, wówczas jeszcze ambasadorem Izraela w Polsce, a także jego rozmowę z Lechem Wałęsą, czy Polacy nie czują się „osieroceni” będąc pozbawieni licznej przedwojennej mniejszości żydowskiej. Nie pamiętam już, co odpowiedział Wałęsa, prawdopodobnie coś takiego, co mogłoby zadowolić ambasadora, ale pamiętam, że ówczesny prezydent nie czuł się zbyt komfortowo odpowiadając na to pytanie. Ja też bym się nie czuł. Ta rozmowa Weissa z Wałęsą zbiegła się w czasie z nadaniem przez któryś z prywatnych kanałów telewizyjnych filmu dokumentalnego o ulicy El-Khalidiya w Jerozolimie, który pokazywał jak Żydzi (nie żołnierze, ale młodzi ludzie w strojach ortodoksyjnych) dosłownie wyrzucali na bruk rodziny arabskie głośno szydząc z Islamu. Kiedy Szewach Weiss spytał Wałęsę o to „osierocenie”, moją pierwszą reakcja było pytanie, czy Izraelczycy czują się osieroceni przez nieobecność ich arabskich sąsiadów na ulicy El-Khalidiya.

Moja reakcja była jednak stereotypowa, bo powiązałem dwa zupełnie oddzielne zjawiska, skojarzyłem je ze sobą i wyciągnąłem wniosek, który wydawał się logiczny. Mimo to, że moje ówczesne rozumowanie było niezbyt sprawiedliwe, cały problem „osierocenia” leży w sferze metafory i jako taka jest trudna do dyskutowania.

Otwarcie przyznaję, że żadnego poczucia „osierocenia” ani „tęsknoty” za społecznością żydowską w Polsce nie odczuwam na takiej zasadzie, jak nie odczuwam tęsknoty za Scytami, Fenicjanami czy w ogóle ludźmi, których nigdy nie znałem. Wychowałem się w Polsce powojennej, a w 1968 roku miałem trzy lata. Nie znałem i nadal nie znam osobiście jakiejś szerszej grupy Żydów, więc trudno, żebym tęsknił za kimś, kogo osobiście nie znałem. Stawianie tego typu pytań, jakie Szewach Weiss zadał Wałęsie, jest trochę na zasadzie „dlaczego zachwyca nas Słowacki”, kiedy niektórzy w duchu odpowiedzą „no przecież nie zachwyca!” Trzeba odpowiedzieć coś miłego, bo nie jesteśmy chamami, ale czujemy się nieco zażenowani wysokim stopniem metaforyczności problemu, który przedstawia się jednak jako jak najbardziej realny i namacalny.

Ś.p. Radosław Poczykowski napisał bardzo ładny tekst, ale wg mnie nieprzekonujący, naiwny i naciągany. Kiedy skracam sobie czasami drogę od ulicy Legionowej w kierunku Suraskiej i przechodzę przez podwórko za budynkiem PZU w Białymstoku, mijam pomnik upamiętniający spaloną przez Niemców synagogę. Zawsze, i uwierzcie mi, nie ma w tym cienia kokieterii z mojej strony, zawsze ogarnia mnie zaduma na temat tej bardzo dużej przedwojennej społeczności żydowskiej, jaka zamieszkiwała Białystok, a którą w ciągu kilku lat zmieciono z powierzchni ziemi. Zawsze idąc ulicą Malmeda przypomina mi się historia Icchaka Małmeda, który oblał kwasem granatowego policjanta, a ten z kolei, oślepiony, postrzelił swojego kolegę.

Białystok to miasto, którego przedwojenna siatka ulic, przedsiębiorstw czy kin bardzo różniła się od dzisiejszego. W Internecie można znaleźć przedwojenny film dokumentalny o żydowskim Białymstoku. To są rzeczy niezwykle ciekawe, wręcz fascynujące a niekiedy wzruszające, ale czy można mówić o tęsknocie ze strony współczesnych Polaków? Rozumiem tych nielicznych Żydów, którzy obecnie mieszkają w Polsce. Rozumiem starszych ludzi, którzy mieli przyjaciół Żydów, za którymi pewnie tęsknią, ale ja, ani nikt z mojego czy młodszego pokolenia nie powinien udawać uczuć, które naturalnie zrodzić się nie mogły. Podobnie nie pojmuję antysemityzmu wśród ludzi młodych, którzy nie mają żadnych podstaw do obwiniania akurat Żydów za zło, które w ich mniemaniu spotyka Polskę czy ich samych – to jest kompletna paranoja.

Nie oszukujmy się, wielu przedstawicieli starszego pokolenia nie tylko za Żydami nie tęskni, ale jest zadowolona z tego, że w Polsce mniejszości etniczne i religijne są zdecydowanie MNIEJSZOŚCIAMI, nawet w obrębie konkretnych regionów, czy miast (w przedwojennym Białymstoku Żydzi stanowili większość). Część z nich to zdecydowani antysemici starego typu. Wśród takich ludzi się wychowałem i choć niejednokrotnie w rozmowach przeciwstawiam się ich stereotypowemu myśleniu, nie jestem też w stanie się od nich odciąć, bo to są skądinąd porządni ludzie. (Wiem, wiem, ktoś może od razu powiedzieć, że „tacy porządni ludzie byli w Jedwabnem”, ale odpowiadam – tak, właśnie tak, i na tym polega tragedia, czyli sytuacja bez prostego rozwiązania). Nie jestem w stanie ich zreformować, ale myślę, że jestem w stanie kontrolować siebie samego. Antysemickie memy mam zaszczepione, choć uważam się za człowieka otwartego. To, że za antysemitę się nie uważam, jest wynikiem wpływu pewnych wspaniałych ludzi, których poznałem w ostatnich latach liceum i na studiach, ale również pewnego procesu rozumowego. Niestety nigdy nie wiem, czy w jakimś momencie (pisałem niedawno o pokusie przejścia na „ciemną stronę mocy”) zgorzknienia nie wylezie ze mnie myślenie podłe i prymitywne. Mam nadzieję, że to nie nastąpi, ale byłbym hipokrytą, gdybym powiedział, że antysemityzm jest mi kompletnie obcy. Kiedy więc słyszę o atakach brooklyńskich organizacji żydowskich na Polskę, staram się nie ulegać swojej „ciemnej stronie mocy”, która syczy „znowu ci Żydzi, jak to zwykle oni!” Staram się również od razu sprowadzić swoje myślenie na tory logiki, która każe odseparować żydowskich odpowiedników ojca Rydzyka od milionów normalnych ludzi, którzy żyją tak samo jak ja. Chciałbym, żeby to drugie przychodziło mi naturalnie, ale niestety tak nie jest. Mam jednak dobrą wolę i staram się jak mogę, żeby kierować się pobudkami szlachetnymi.

Obawiam się, że wielu Polaków ma ten antysemityzm dość dobrze zakamuflowany nawet przed samym sobą. Kiedy jest on jawny, przynajmniej możemy się do niego ustosunkować, wyśmiać, potępić, albo spróbować nawrócić na bardziej otwarte myślenie. Czasami jednak antysemicki tekst wyskakuje właśnie gdzieś z dna naszej „ciemnej strony mocy”, zwłaszcza tam, gdzie nasze ego czuje się zaatakowane. Tak się właśnie stało w przypadku pani profesor z UMCS, która do swojej koleżanki, która jej zwróciła uwagę na to, ze przedłuża zajęcia i blokuje salę, zwróciła się gwałtownie „Ty Żydówo!” Świadkowie mówią, że tak było, natomiast pani profesor temu zaprzecza. Jestem w stanie uwierzyć, że ona sama tak bardzo chce wyprzeć swój antysemityzm ze swojej świadomości, że autentycznie nie pamięta tej formy ataku na koleżankę-judaistkę. Antysemityzm, który przy okazji wydostał się na powierzchnię to jedna sprawa. Druga, choć ściśle z nią powiązana to pospolite chamstwo, które u profesora wyższej uczelni nie powinno się było pojawić.

Właśnie podpisałem list-petycję do tejże pani profesor.

http://www.petycjeonline.pl/petycja/do-p-dr-hab-profnadzw-umcs-barbary-jedynak/36/052bf3e081da104170b2ddfe574742f3

poniedziałek, 11 października 2010

Urzędnicze pomysły na oświatę

Nie ukrywam, że reformy rządu Jerzego Buzka witałem z wielką nadzieją. W naiwności swojej uważałem, że nie wolno tkwić w de facto komunistycznym systemie i że trzeba zmieniać. Dzisiaj można na trzeźwo ocenić efekty tych reform.

Jedną z zasadniczych zmian, jakie wtedy przeprowadzono, było wprowadzenie w szkolnictwie systemu 6+3+3. Ponieważ coś podobnego funkcjonuje w krajach anglosaskich, wydawało mi się, że jest to świetny pomysł. Przekonywał mnie argument, że starsze klasy podstawówki, powinny być oddzielone od „maluchów”, że ich mentalność jest inna i że dla ich rozwoju umysłowego gimnazjum będzie lepsze.

Była to olbrzymia pomyłka. Pod względem wychowawczym gimnazjum okazało się totalną porażką. Uczeń klasy VII i VIII pozostający pod opieką tych samych nauczycieli z podstawówki, był łatwiejszy do wychowania. Oczywiście zawsze były i są łobuzy, ale jeżeli od klasy IV znał swoich nauczycieli i nauczył się ich szanować i najczęściej nadal ich szanował w ostatnich dwóch klasach. Idąc do gimnazjum, trzynastoletni dzieciak czuje się bardzo dorosły. Poznaje nauczycieli i bada na ile sobie może pozwolić (w podstawówce już to wiedział). Okazuje się, że często może sobie pozwolić na wiele.

Ponieważ nie ma żadnej selekcji, do jednej klasy w gimnazjum trafiają dzieci dobre w nauce i bardzo słabe. Nauczyciele, chcąc wyrobić statystyki, nieustannie przystosowują poziom wymagań do tych ostatnich. W ten sposób gimnazja to pierwszy etap, na którym następuje pomieszanie młodym ludziom w głowie poprzez podanie im sygnału „umiesz” (ocena pozytywna), podczas gdy nie umie. Bystre acz leniwe dzieciaki doskonale wiedzą, że nie umieją, ale za to nabywają bardzo niebezpiecznej świadomości, że można żyć nie wkładając w nic wysiłku. Te mniej bystre nie mają żadnej świadomości. Niedouczony gimnazjalista idzie do liceum, gdzie mechanizm rozumowania nauczycieli jest z konieczności taki sam – obawiają się, że jeśli będą cisnąć, to im młodzież ucieknie i stracą posady. Potem następuje powtórka tego samego na wyższej uczelni, zwłaszcza prywatnej. Gimnazja zafundowały nam młode pokolenia nie tylko nieuków (bo tacy byli w każdym pokoleniu), ale po prostu takich nieuków, którzy nie do końca zdają sobie sprawę, że są nieukami.

Całym osobnym zagadnieniem jest opracowanie programów dla poszczególnych szczebli szkolnych. A to się materiał powtarzał, a to coś istotnego wypadło. A w końcu stwierdzono, że np. w ostatnich dwóch klasach liceum uczeń nie musi już się uczyć historii.

Swego czasu w „Gazecie Wyborczej” pojawiły się artykuły mówiące, że najlepiej funkcjonujący system oświatowy w Europie, mianowicie fiński, stał się tak doskonały, kiedy Finowie przyjęli model z ówczesnej NRD (9+3). Faktycznie taki model w komunistycznych Niemczech Wschodnich funkcjonował. Napisałem email do fińskiego ministerstwa oświaty. Odpisali mi, podali linki do stron n.t. doskonałego fińskiego systemu, ale o wzorowaniu się na oświacie enerdowskiej nawet się nie zająknęli. Jak by nie było, czy się wzorowali, czy też nie, ten system się sprawdza.

Tymczasem pani minister Hall i jej czeladka proponują pójść drogą zachodnioniemiecką – gimnazjum ma być połączone z liceum. (W Austrii i wielu landach Zachodnich Niemiec obowiązuje model 4+8). Nie wiem, jakie pozytywne zmiany miałaby taka zmiana przynieść. Wychowawczo nie wróżę tu niczego dobrego – konfrontacja 13-latków z 19-latkami niekoniecznie wyjdzie na korzyść tym pierwszym. Jaki program miałaby realizować taka sześcioletnia szkoła średnia, zupełnie nie wiem, zwłaszcza przy pomyśle, że dwa ostatnie lata liceum to już przygotowania do studiów. Może więc zrobić coś na wzór Anglii, gdzie faktycznie dwa ostatnie lata poświęca się na garstkę przedmiotów bezpośrednio potrzebnych do przyjęcia na wymarzony kierunek na wyższej uczelni.

W całej tej radosnej pomysłowości ministrów oświaty jak zwykle najbardziej zdezorientowany jest szeregowy nauczyciel. Ale jest w tym i jakaś pozytywna iskierka – pracownicy ministerstwa, kuratoria, wojewódzkei, miejskie itd. wydziały oświaty będą miały roboty od cholery. Urzędnicy będą do tego niezbędni. Przecież oprócz całej papierkowej roboty związanej z reorganizacją całego systemu, trzeba będzie organizować szkolenia dla dyrektorów oraz dla nauczycieli. Będzie się działo dużo. To, że gdzieś w całym tym bałaganie ktoś będzie chciał kogoś czegoś nauczyć, jest najmniej istotne.

Jeżeli ktoś się pogubił w tym, co się dzieje w oświacie, proponuję wrócić do podstawy procesu nauczania, do której cała nauka pedagogiki i metodyk poszczególnych przedmiotów to tylko przypisy. Otóż proces nauczania to czynność, w wyniku której ten, który umie więcej przekazuje swoją wiedzę temu, który umie mniej. To wszystko.

niedziela, 10 października 2010

Czy ludzie po pięćdziesiątce to obiboki?


Jako jeden z środków zaradczych wypełnienia luki budżetowej a także w szerszym wymiarze ulżenia długowi publicznemu lansuje się ostatnio zapędzenie do pracy ludzi po pięćdziesiątce, którzy pracować by mogli, a jednak są chyba jakimiś cholernymi obibokami i nie pracują. 

Dziennikarze, którzy wypisują takie rzeczy, albo dzieciaki na Facebooku, które w dobrej wierze je powtarzają, prawdopodobnie nie mają zielonego pojęcia, o czym piszą, a już z całą pewnością nie myślą samodzielnie. Głosy osób, o których mowa, gdzieś nikną na forach internetowych, albo przechodzą niezauważone, podczas gdy wszystkowiedząca młodzież powtarza totalne dyrdymały z zacięciem godnym lepszej sprawy. 

Wczesne emerytury służb mundurowych to z pewnością gruba przesada. Mało który zawodowy żołnierz czy policjant po zakończeniu służby np. w wieku 35 lat (za komuny oznaczało to koniec zaliczania się do „młodzieży” i trzeba się było wypisać z ZSMP), dożywa swych dni nic nie robiąc i żyjąc z wypłacanych przez państwo pieniędzy. Owszem, chętnie te pieniądze biorą, bo reguła jest bardzo prosta – skoro dają, to się bierze, ale najczęściej pracują gdzie indziej, na niepełny etat lub na czarno, żeby tej państwowej emerytury nie stracić, albo rozkręcają własne biznesy. W tym wypadku bywa i tak, że to, co wypracują w prywatnym biznesie, to im potem państwo przepuściwszy przez tysiące urzędniczych rąk i biurek, wypłaca w postaci tej emerytury. Oczywiście można by się wdać w szczegółowe wyliczenia i gdzieś tam pewnie wyjdzie, że do ich emerytur wszyscy dopłacamy, ale nie będziemy się w takie rachunki bawić, bo to nie o to chodzi. Rzecz w tym, że państwo ustawowo obiecało płacić trzydziestopięciolatkom emerytury, a oni byliby chyba nienormalni, gdyby powiedzieli, że nie chcą tych pieniędzy brać. 

Artykuły, które coraz częściej pojawiają się w prasie i Internecie, nie czepiają się zresztą szczegółów. Wcale nie mówią o państwowych emeryturach w służbach mundurowych, ale od razu jadą po całości i grzmią, jak to zdrowi pięćdziesięciolatkowie obijają się za nasze pieniądze, podczas gdy mogliby pracować i ulżyć budżetowi. 

Chyba żaden z tych mądrali nie bierze pod uwagę faktu, że żyjemy w kraju, gdzie mimo hucznych obwieszczeń na temat naszej zieloności oraz na temat naszego wyspiarstwa, nadal istnieje bezrobocie i mimo braku rąk (często mózgów) do pracy w pewnych specjalnościach, olbrzymia rzesza ludzi nie ma co ze sobą robić i na próżno szuka zatrudnienia. Wśród nich często znajdują się ludzie po pięćdziesiątce, których po prostu wypchnięto z pracy, albo na zasiłek, albo na rentę, albo, w bardziej „eleganckich” przypadkach, wprost na emeryturę. Oczywiście, że mogliby jeszcze pracować, ale ich pracodawcy tego nie chcą.
Nie zapominajmy, że żyjemy w kraju, gdzie dopóki można komuś za pracę nie zapłacić, to się nie płaci. Państwo faktycznie mogłoby się wiele nauczyć od prywatnego biznesu, który w wielu przypadkach umie gospodarować pieniędzmi tak, żeby wyciągnąć maksymalny zysk przy minimalnych nakładach. Nie mówię o wszystkich pracodawcach, ale niestety jest to zjawisko bardzo częste. Jeżeli ktoś ma okazję dostać 1000 złotych emerytury i sobie dorobić na czarno, to dlaczego miałby harować pod kierownictwem jakiegoś cwaniaczka za 1100 zł? 

Oczywiście, żaden dziennikarz, ani młody niedoinformowany „liberał”, nie weźmie pod uwagę całości sytuacji na rynku pracy (albo w ogóle na rynku), tylko proponuje, żeby tym wypchniętym z pracy ludziom zabrać te świadczenia, które otrzymują. Rozwiązanie genialne na miarę ogólnego poziomu intelektualnego III Rzeczypospolitej! 

Osobiście wydaje mi się, że jakimś rozwiązaniem byłyby małe biznesy, choć niekoniecznie chodzi mi o zasadę samozatrudnienia. W małej firmie zatrudniającej do 5 osób, stosunki są inne niż w hierarchicznie zorganizowanym molochu. Rozsądny właściciel małego przedsiębiorstwa doskonale wie, że doświadczony pracownik to skarb. Istnieje oczywiście niebezpieczeństwo, że właściciel takiego małego biznesu też okaże się drobnym cwaniaczkiem, któremu zależy tylko na jak największej eksploatacji pracownika. Znam takie przypadki, i niestety liczenie na to, że działania takiego pracodawcy mają krótkie nogi, jest nieco naiwne. Jest mimo wszystko bezrobocie i na razie to on może robić z ludźmi, co chce. Teoretycznie jednak można trafić na normalnie myślącego biznesmena, z którym można się rozsądnie ułożyć ku obopólnej korzyści.
Zupełnie inaczej sprawa wygląda w systemie korporacyjnym. Osobiście uważam, że korporacyjny moloch niewiele się różni od państwowego molocha epoki Gierka, z tym, że pozycja pracownika we współczesnej korporacji jest o wiele gorsza. Tutaj w grę nie wchodzi tylko chciwość właścicieli na samym szczycie piramidy, ale również cały skomplikowany system wewnętrznej konkurencji wśród pracowników wszystkich szczebli. Kumoterstwo i nepotyzm mają tu miejsce tak samo, jak w firmach i urzędach państwowych. Wzajemne podgryzanie się i świń podkładanie jest również na porządku dziennym. Moloch komunistyczny dawał poczucie bezpieczeństwa socjalnego. Praca w korporacji nigdy tego nie daje. Dzisiaj jesteś a jutro cię nie ma. 

Co jakiś czas pojawiają się głosy, że nasze firmy już trochę zmądrzały i stawiają na doświadczenie i oddanie firmie. Może gdzieś tak i jest, ale to co się daje zaobserwować gołym okiem to nadal poszukiwanie „młodych, energicznych i z dużym doświadczeniem”. To ostatnie oczywiście doprowadza do rozpaczy ludzi młodych poszukujących pracy. Ten pierwszy warunek z kolei zabija tych po pięćdziesiątce. W ten sposób ktoś nakręca paranoję, robi ludziom wodę z mózgu i potem jeszcze puszcza do mediów kretyńskie teksty, które redagują równie ogłupiali dziennikarze. 

Korporacja to wielka maszynka do mielenia mięsa. Praktycznie nie ma w niej nikogo, kto by mógł się czuć bezpiecznie i w pełni wziąć odpowiedzialność za całość, albo przynajmniej za swoją działkę, bo i tak nie wiadomo, czy twój pięćdziesięcioletni rówieśnik na kierowniczym stanowisku nie zwolni cię nagle z pracy pod byle pretekstem, żeby móc zatrudnić swojego zięcia lub bratanka. Kompetencje gdzieś się tam liczą, ale w wielkim molochu nie ma ludzi niezastąpionych. 

W latach dziewięćdziesiątych zażartowałem z mojego znajomego, który był typowym produktem tamtego okresu – korporacyjnym wilkiem, żądnym sukcesu i nakierowanym na cel. Broń Boże nie czepiam się, bo zarówno wówczas, jak i dzisiaj szczerze go podziwiałem i podziwiam. Zażartowałem, bo powiedziałem, że jest ejdżystą (od ang. ageism, czyli dyskryminacja ludzi starszych), bo zatrudnia tylko młode dziewczyny. Najpierw spytał, co to jest, bo było to słowo, które dopiero zaczęło robić karierę na Zachodzie, a w Polsce mało kto to pojęcie w ogóle znał, a kiedy mu wytłumaczyłem, z rozbrajającą szczerością bez cienia poczucia wstydu stwierdził: „a niby dlaczego miałbym zatrudniać jakieś stare kaszaloty?”

Ze wstydem przyznaję, że nie zareagowałem wówczas należytym oburzeniem, ale nie dlatego, że podzielałem jego poglądy, tylko tak mnie ta jego do bólu szczera reakcja rozśmieszyła, że nie mogłem się powstrzymać od wybuchu wesołości. Rozśmieszyło mnie to tym bardziej, że kolega mój w chwilach, kiedy nie mówił o biznesie, lubił się również wymądrzać na tematy etyczno-religijne (był bardzo zaangażowanym prawosławnym). Jego podejście do ludzi starszych prawdopodobnie w ogóle mu się nie kłóciło z wysokimi standardami moralnymi, o których lubił mówić i które pewnie nawet mu się wydawało, że stosuje w życiu.
Kariera w korporacji niejednokrotnie kosztowała go wiele nerwów i wojen z kolegami. Wiem skądinąd, że szanowano go jako szefa, ponieważ jego działania w odróżnieniu do wielu mu równych lub wyżej stojących w hierarchii firmy za swój główny cel stawiało sobie rozwój przedsiębiorstwa, a nie tylko utrzymanie władzy. On był pasjonatem stawiania sobie ambitnych zadań dla dobra firmy i ich realizowaniem. Faktycznie przyniosło mu to i awans w ramach korporacji, potem przeniesienie do innego miasta na naprawdę najwyższe z możliwych wówczas stanowisk, choć oczywiście o samych szczytach (poza granicami Polski) już oczywiście marzyć nie mógł. Ale i on jednak w końcu nie wytrzymał. Będąc na świeczniki i nawet wykonując swoją pracę najlepiej jak ona może być wykonana, nie tylko nie ma się gwarancji, że się będzie nadal docenianym, ale nawet czy się ją będzie dalej wykonywało, bo jest niemal pewne, że na to stanowisko szykuje się już co najmniej kilku młodych wilków. 

Mój kolega rozsądnie odszedł ze stanowiska z godziwą odprawą i założył własną jednoosobową firmę konsultingową. Wiedzie mu się chyba bardzo dobrze, a życie ma z pewnością spokojniejsze.
Wracając do tematu – korporacja to miejsce, gdzie wręcz modelowo widać działanie tzw. układów. Nie ma siły, żeby układy się nie pojawiły. Nie zawsze są złe. Jeżeli zgodnie ze sobą współpracuje dobrze zgrany zespół i robi to dla dobra firmy, to taki układ jest idealny. Niestety mentalność wielu jest taka, że faktycznie najważniejsze jest karmienie własnego ego i utrzymanie się u władzy jako wartość sama w sobie. Tacy ludzie tworzą układy niezdrowe, kliki wzajemnie się podgryzających lizusów i miernot. Nie ma tu miejsca dla uczciwie traktującego swoje obowiązki doświadczonego pięćdziesięciolatka.
Jeden z kolejnych popularnych wśród polskich ekonomistów i dziennikarzy poglądów, to entuzjastyczna konstatacja faktu, że stawiamy naszą gospodarkę na nogi dzięki kapitałowi zagranicznemu, którego przyciąga do Polski przede wszystkim tania siła robocza. Wprost, otwartym tekstem prasa i inne media trąbią, że to wspaniale, że Polacy są niewolnikami pracującymi za głodowe stawki. Wielu z nas, zamiast czekać na ten zachodni kapitał, który ma przynieść zbawienie jakiejś statystycznie liczonej przy pomocy dość pokrętnych działań gospodarce, woli wyjechać tam, gdzie można pracować za godziwe pieniądze.
Byłoby wspaniale jakoś tych zdrowych ludzi po pięćdziesiątce zagospodarować. Znam takich, co w tym wieku ruszają pracować fizycznie do Anglii. Kiedy Niemcy otworzą swój rynek pracy, jeszcze więcej Polaków wyjedzie tam pracować. Zdrowi pięćdziesięciolatkowie pewnie też, bo są jeszcze miejsca w Europie, gdzie ceni się doświadczenie nie tylko zawodowe, ale w ogóle życiowe. W Polsce prawdopodobnie zostaną ci, którym powodzi się dobrze, ci, którzy są zbyt tchórzliwi, żeby zacząć nowe życie na obczyźnie oraz cała rzesza specjalistów od marketingu i zarządzania, która będzie w wywiadach prasowych szczerze się dziwić, że Polacy zamiast się cieszyć, że oto jakaś zachodnia firma otworzyła rękodzielnię (że użyję tego pięknego staropolskiego słowa) w ich miasteczku i oferuje pracę (za minimum socjalne), wolą pracę w obcym państwie. 

Kiedy słyszę o programach rządu dotyczących przyciągnięcia Polaków pracujących w W.Brytanii z powrotem do kraju za pomocą „atrakcyjnych” posad w Puszczy Białowieskiej, to po prostu mam ochotę usiąść na podłodze, zapłakać, a potem zacząć się po niej tarzać w histerycznym śmiechu. Myślę, że jestem w stanie znieść różne draństwa, jeśli wiem, że nie mam na nie osobistego wpływu. Nie mam jednak żadnej odporności na głupotę, zwłaszcza na tę wygłaszaną publicznie i z głęboką wiarą w to, że jest czymś przeciwnym, samym zdrowym rozsądkiem.

Na progu "ciemnej strony mocy"

Oprócz zaciekłych szowinistów chyba nikt nie zaprzeczy, że uczucia nienawiści rasowej, ksenofobia i antysemityzm to uczucia paskudne i potępienia godne. Ludzie, którzy z łatwością przerzucają wady kilku, a nawet kilku tysięcy przedstawicieli danej grupy na całą tę grupę, nie zasługują na zrozumienie. Gdyby to jednak chodziło po prostu o taki właśnie błąd w rozumowaniu.

Nienawiść rasowa czy etniczna często jednak nie bierze się z prymitywnego odrzucenia „innego” albo „obcego”, choć oczywiście takie biologiczne podłoże jak najbardziej tkwi na dnie podświadomości każdego z nas. Kto zaprzeczy, ten obłudnik i hipokryta. Każdy człowiek o jakiejś samoświadomości, zdaje sobie sprawę z tego, jak brzydkie i pierwotne są to odczucia i próbuje je okiełznać przy pomocy narzędzi kulturowych. Cywilizowane społeczeństwa narzucają programy wychowawcze, które mają człowieka ukształtować w duchu wzajemnej tolerancji, szacunku i współpracy. Jest to ze wszech miar godne pochwały, ale niestety nie załatwia sprawy.

Prawdziwy problem, taki na serio, zaczyna się bowiem, kiedy następuje poczucie zagrożenia egzystencji ze strony innej grupy. Jeżeli grupą uważaną za wrogą jest jakiś obcy naród, rodzi się fobia wobec niego, stąd rusofobia, germanofobia, czy judeofobia (której nie należy mylić z biologicznym antysemityzmem). Często można spotkać się ze stwierdzeniem, że samo mówienie o judeofobii i odróżnianie jej od antysemityzmu jest już objawem tego ostatniego, z czym nie można się zgodzić. W I Rzeczypospolitej przyjęcie chrztu całkowicie zdejmowało z Żyda stygmat pogardy ze strony chrześcijan. Kiedy pojawił się prawdziwy antysemityzm (odmiana rasizmu), ten zabieg już nie wystarczył. Dla antysemity nawet domieszka krwi żydowskiej (cokolwiek przez to rozumieją) dyskwalifikuje człowieka jako współobywatela.

Zostawmy jednak te wszystkie niuanse. Amerykańscy psychologowie społeczni bardzo trafnie zauważają, że jeżeli dochodzi do bezpośredniej konkurencji i to wcale nie na polu religii czy kultury, ale dość prymitywnej rywalizacji finansowej (mówiąc bez ogródek, tam, gdzie chodzi o chleb), tam tolerancja największego jej zwolennika jest narażona na szwank. Obojętnie, czy nadzieję na zarobek zabiera ci Chińczyk, Żyd, czy sikh, istnieje skłonność do ekstrapolacji konkretnej nienawiści do tego konkretnego przedstawiciela danej „obcej” społeczności na nią samą i wszystkich jej przedstawicieli.

Refleksja ta naszła mnie z bardzo prostego powodu. Frustracja spowodowana brakiem spełnienia oczekiwań to najprostsza droga do zgorzknienia i gotowości do obwiniania wszystkich okoliczności towarzyszących za własne niepowodzenie. Człowiek, który uważa się za skrzywdzonego, często przestaje myśleć obiektywnie i rozpamiętuje swoją klęskę, a także szuka winnych we wszystkich dookoła. Problem w tym, że w tym obwinianiu innych może mieć i rację, bo to czyjeś konkretne decyzje wpędziły go w tę sytuację, ale tak jak Józef K. z „Procesu” Kafki, nie wzbudza on niczyjej sympatii. Przyjaciele i znajomi kiwają głowami ze zrozumieniem i współczuciem, ale palcem nie kiwną, żeby jego sytuację zmienić. Jeżeli frustrat im to wypomni, tym gorzej dla niego, bo w ten sposób straci nawet to zrozumienie i współczucie. W rezultacie ktoś, kto ma zostać ofiarą splotu niesprzyjających okoliczności, nieuchronnie nią zostaje, bo niewielu chce się zadawać z przegranym, a już na pewno nikt nie chce się zadawać ze zgorzkniałą ofiarą, popularnie zwaną nieudacznikiem. („Ofiara” wzbudza jeszcze litość, „nieudacznik” tylko chęć dobicia). Każde działanie podjęte przez frustrata kieruje się przeciwko niemu, bo po prostu ludzie nie lubią kogoś, kto zakłóca im błogi spokój sumienia.

Nigdy nie zgadzałem się i nadal nie zgadzam z programem politycznym PiS, ale dobrze rozumiem chęć rodzin ofiar katastrofy wyjaśnienia tejże. Krytykują rząd za opieszałość i uległość wobec Rosji, co jest zupełnie zrozumiałe, ale już większość społeczeństwa, która żadnej straty nie poniosła, ma im za złe, że burzą święty spokój. Oni ze swej strony czują z tego powodu frustrację i często atakują tych, którzy ich atakują, co z kolei zwielokrotnia niechęć większości.

Ten rok akademicki nie zaczyna się dla mnie osobiście zbyt ciekawie. Sprawy, którym poświęciłem swego czasu nieco energii i emocji, przybrały pomyślny obrót, ale niestety to nie ja zbieram tego owoce. Poczucie krzywdy, odrzucenia, czyli tego co rozumiemy pod ogólnym pojęciem frustracji oraz zranione ego powodują, że człowiek przestaje myśleć racjonalnie i pogrąża się w zgorzknieniu. Wiem doskonale z doświadczenia, że manifestacja tych uczuć nie przynosi niczego dobrego, zwłaszcza samemu zainteresowanemu. To jest chyba próg czegoś, co mistrz Yoda z „Gwiezdnych Wojen” nazywał „ciemną stroną mocy”. To dlatego właśnie uważam, że postawa typu „plują mu w twarz, a on mówi, że deszcz pada” jest mimo wszystko lepsza od postawy ocenianej przez innych jako „deszcz pada, a on mówi, że plują mu w twarz”.

Muszę utrzymać rodzinę i przeżyć kolejny rok. Nie stać mnie na żadne unoszenie się honorem. Nie czuję się dobrze w obecnej sytuacji, ale spróbuję ją przetrwać.

Wracając na płaszczyznę bardziej ogólną, to właśnie ludzie, którzy przekroczyli pewien próg własnej frustracji, tzn. poddali się jej i ulegli łatwym racjonalizacjom, zasilali siły „ciemnej strony mocy”. Sfrustrowani robotnicy mogli wstępować do komunistów, albo, jeżeli uważali, że skrzywdzili ich Żydzi, do nazistów. Dla zbrodniarzy i w ogóle dla ludzi złej woli nie ma żadnego usprawiedliwienia. Niemniej przejścia na „ciemną stronę mocy” nie biorą się znikąd i nie zawsze można za nie obwiniać wrodzone skłonności tego, który jej uległ. Istnieją niezależne od niego okoliczności, które go do niej pchają. Wielką sztuką jest im nie ulec.