czwartek, 31 grudnia 2009

Zamiast podsumowania roku

Koniec roku powinien skłaniać do refleksji nad przemijaniem oraz do podsumowań wszelkich. Pracujący w szkolnictwie wszystkich szczebli rzadko myślą w kategoriach roku kalendarzowego. Jesteśmy przecież dopiero w końcówce pierwszego semestru. Pokazuje to, jak bardzo umowne jest mierzenie czasu. Niedawno mój były uczeń, Michał Adamowicz, składał życzenia swoim współwyznawcom z okazji nowego roku – 1431. Wyznawcy prawosławia rok co prawda będą mieli ten sam, ale nadejdzie on jak zwykle z poślizgiem. Co to w ogóle znaczy ten cały koniec starego i początek nowego roku? Tak naprawdę tylko tym, że ludzie, zamiast iść spać, żeby być wypoczętymi na drugi dzień, będą czuwać do dwunastej w nocy, przeważnie przy alkoholu, wielu z nich tańcząc, inni tylko siedząc i jedząc itd. itp.

Nie chcę też niczego podsumowywać z tego względu, że taki zabieg tworzy bardzo złudne wrażenie dopełnienia się pewnych spraw – pomyślnego (lub niepomyślnego) końca. Autorzy tekstów narracyjnych mają niejako obowiązek doprowadzić swoje powieści czy opowiadania do jakichś konkluzji, po których czytelnik wie „jak się rzecz skończyła”. Podobnie jest z filmami. Tymczasem potem ktoś dopisuje dalszy ciąg, ktoś kręci sequel filmu, który skończył się dobrze, a w tej dokręconej części okazuje się, że potem wszystko się znowu na złe obróciło. A wszystko po to, żeby podsumować ów sequel znowu jakimś happy endem (o ile jest to film hollywoodzki).

Życie, dopóki trwa, to nieustanna sekwencja wydarzeń przechodzących w kolejne wydarzenia. Co więcej, jest to niekończący się strumień myśli, których nie da się wyłączyć nawet na pięć minut. Myślami porządkujemy sobie rzeczywistość na własny użytek, włącznie z poczuciem i pomiarem czasu. Koniec oczywiście następuje, ale niekoniecznie przypada on na koniec roku.

Nie ma co podsumowywać roku, bo wiele spraw świata, kraju, rodzin i poszczególnych ludzi jest w toku. Życzę w związku z tym wszystkim, żeby owe sprawy toczyły się dla wszystkich w pomyślnym kierunku. Nie piszę „pożądanym”, bo wiadomo, że kierunek pożądany przez jednych pozostaje w całkowitej sprzeczności z kierunkiem pożądanym przez innych. Dlatego, życzę wszystkim i sobie, żeby sprawy szły dobrze dla wszystkich. Oznacza to, że gdzieś we mnie tli się wiara, że jest to możliwe, choć fakty nieubłaganie temu przeczą.

Życzę wszystkim, żebyśmy systematycznie szli w kierunku szczęścia, szacunku i życzliwości wobec siebie nawzajem.

wtorek, 29 grudnia 2009

Na marginesie życiorysu Franka Sinatry (na samym skraju marginesu)

Błędne łączenie przyczyn i skutków, doszukiwanie się przesłanek pewnych zjawisk tam, gdzie ich nie ma, albo ich związek z nimi jest czysto przypadkowy, to zmora nauk humanistycznych i społecznych. Właściwie jej istnienie podważa samą zasadność nazwania tych dziedzin naukami. Rozważania na temat kultury i jej wpływu na gospodarkę, życie społeczne i szczęście jednostek są niezwykle pasjonujące i uwielbiam je, ale zdaję sobie równocześnie sprawę z tego, że zajmowanie się tymi zagadnieniami to balansowanie na cienkiej nitce, bo w każdej chwili ktoś może podważyć każdą, na pierwszy rzut oka niepodważalną, obserwację. Podstawowe kryterium naukowości, jakim jest powtarzalność danego prawa, jeśli chce być prawem nazywane, w każdych warunkach, w życiu społecznym może się okazać absolutnym niewypałem, ponieważ co jakiś czas ludzie (nie historia, nie historia, bo to już jest gadanie metaforami, a te tylko jeszcze bardziej zaciemniają obraz rzeczywistości) zaskakują innych ludzi zachowaniem zupełnie nieprzewidywalnym.
Stosunkowo wysoki stopień prawdopodobieństwa nastąpienia posiadają zjawiska psychologiczne na poziomie jednostek, choć i tu kontrowersji jest mnóstwo. Tam, gdzie naukowcy próbują wyabstrahować jakieś prawo w zachowaniu większych grup ludzi, ryzyko jest już większe. Przyczyną tego stanu rzeczy jest to, że ludzie pomimo pewnych cech niezmiennych, takich jak dążenie do zapewnienia sobie pożywienia, dachu nad głową i zaspokojenia potrzeb seksualnych (itd. itd. patrz hierarchia potrzeb Maslowa), wbrew pozorom nieustannie się uczą i choć nieraz wydaje się, że doświadczenia poprzednich pokoleń (historia) niczego ich nie nauczyły, to jednak mimo swojej powolności, zmiany następują. Dlatego uważam, że czegoś, co znowu metaforycznie nazywamy kulturą, nie wolno rozpatrywać jako coś niezmiennego, co należy za wszelką cenę chronić i w całości utrzymać. Po tysiącu lat zastoju, może nastąpić zmiana w myśleniu. Oczywiście zupełnie inną kwestią pozostaje, czy będzie to zmiana na lepsze, czy gorsze.
Problemem metodologicznym z kolei jest pytanie, na ile precyzyjnie nauka (znowu hipostazowanie) jest w stanie wyciągnąć wnioski z obserwacji tych zmian. Śmiem twierdzić, że pomimo pewnych prób (Hegel, Marks, Spengler, Toynbee, Huntington), wszelkie próby „naukowego” czyli strukturalnego ujęcia charakteru, częstotliwości czy tempa rozwoju kultury są skazane na niepowodzenie.
Jeżeli do tego dorzucimy przykłady kilku hucpiarzy, którzy dla taniego poklasku publikują książki o tak chwytliwym a oszukańczym tytule, jak „Koniec historii”, to możemy kompletnie stracić wiarę w sensowność tego, co w ogóle robią luminarze dziedzin wiedzy nie będących naukami ścisłymi.
Pokusa skojarzeń i powiązań pewnych zjawisk jest jednak zbyt silna, żeby ją zupełnie odrzucić jako nienaukową. Mnie osobiście do pasji doprowadzają proste „ludowe” skojarzenia typu: „Murzyn, a więc leniwy”, albo „Żyd, więc oszust”. Tutaj jednoznaczne związki koloru skóry czy przynależności religijno-etnicznej z pewnymi negatywnymi cechami charakteru, prowadzą do krzywdzących stereotypów, bo choćby 90% danej populacji potwierdzało takie obserwacje, nikt nie rodzi się leniem ani oszustem.
Wychowanie, a więc wyrastanie w pewnych wzorcach kulturowych, wydaje się jednak czynnikiem na tyle istotnym w kształtowaniu postaw kolejnych pokoleń, że nie można go zbagatelizować. Nie mam tu tylko na myśli formalnego systemu oświatowego, a więc szkolnictwa na wszystkich szczeblach. Na proces wychowawczy wpływ mają przecież również rodzice, dziadkowie, sąsiedzi, rówieśnicy czy idole. Znowu jest to proces niezwykle fascynujący, ale równocześnie badanie go zawsze pozostanie metodologicznie ryzykowne, jeżeli będziemy mu chcieli nadać charakter naukowy.
Uważam, że Francis Fukuyama, ten sam, którego nazwałem poszukiwaczem taniej popularności i hucpiarzem, przytoczył w jednym ze swoich artykułów pewien przykład, który daje do myślenia. Otóż pewien ojciec-mafioso każe swojemu synkowi wspiąć się na drzewo, a potem skoczyć, obiecując mu, że go złapie. Dzieciak spada na ziemię robiąc sobie bolesną krzywdę, bo ojciec obietnicy nie spełnia. Czego uczy Sycylijczyk swojego dziecka? Że nikomu nie wolno ufać, nawet własnemu ojcu. Nikomu! Można więc zaryzykować stwierdzenie, że Sycylijczycy nie są w stanie ze sobą współpracować, a w konsekwencji niczego razem zbudować, bo sobie nawzajem nie ufają, natomiast swoje wzajemne relacje kształtują na zasadzie podporządkowania się silniejszemu i podporządkowania sobie słabszych.
W ramach świątecznego relaksu czytam sobie nieautoryzowaną biografię Franka Sinatry (Kitty Kelley, His Way: The Unauthorized Biography of Frank Sinatra). Na jednej z pierwszych stron znajduję stare sycylijskie przysłowie „Do not make your child better than you are”! Czyli tzw. „mądrość narodów” (na to określenie przysłów ludowych otwiera mi się nóż w kieszeni) utrwala zacofanie i biedę, ponieważ widocznie nie godzi się, żeby dzieci miały lepiej niż rodzice i dziadkowie. Niewiarygodne. Co byśmy nie mówili o nas jako narodzie, w rodzinach, które nie reprezentują patologii społecznej, panuje przekonanie, że dobrzy rodzice robią wszystko, żeby dzieci miały lepiej niż oni. Tak samo myślą Niemcy, czy Amerykanie i to jest zdrowe, bo postęp pojęty jako coraz lepsze życie kolejnych pokoleń jest zdrowy.
Do pewnych regionów zmiany docierają z opóźnieniem. Np. Suwalszczyzna pozostawała za pozostałymi regionami jeszcze w czasach przedhistorycznych (czyli w epokach, w których nie było źródeł pisanych – pamiętam to akurat z zajęć z archeologii na I roku historii). Podlasie i Podhale produkuje coraz to nowsze pokolenia emigrantów. Przyjrzenie się formacji kulturowej ludzi stamtąd pochodzących zapewne dałoby jakieś wytłumaczenie ich postawy.
Niemniej nie powinniśmy wyciągać zbyt pochopnych wniosków. Może jeszcze nie jutro, ale może kiedyś w jakiejś przyszłości ludzie przestaną myśleć o swoich regionach jako miejscu biedy i zacofania, i zamiast z nich uciekać, zaczną je po prostu przekształcać. Myślę, że na Sycylii już dziś jest duży odsetek ludzi, którzy chcą lepszej przyszłości dla swoich dzieci. Kultura, bowiem, nie jest czymś niezmiennym, a ludzie mogą szkodliwe nawyki i sposoby myślenia odstawić do lamusa. Jak długo ten proces będzie przebiegał, tego już nawet najmądrzejsi socjologowie, historiozofowie czy futuryści nie są w stanie przewidzieć.

sobota, 26 grudnia 2009

"Opowieść wigilijna"

Moi drodzy Czytelnicy. Serdecznie Was pozdrawiam w dniu świętego Szczepana, czyli w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia. Dziś proponuję fragment mojej powieści pt. "Pamiątki Żuberskiego", którą planuję skończyć w przyszłym roku. Jest to część rozdziału poświęconego małżeństwu głównego bohatera. Wszelkie podobieństwa do postaci rzeczywistych są oczywiście wcale nieprzypadkowe (nie cierpię hipokryzji), choć oczywiście niczego nie należy brać dosłownie ;) Życzę miłej lektury.

"Wigilia u teściów"
Uwielbiałem Wigilie w domu teściów. Nasze też były tradycyjne i wspaniałe, ale nie aż tak, ponieważ po śmierci dziadków z obydwu stron, z całej rodziny zostali tylko rodzice moi i ja, więc nasze wieczerze były kameralne i wyciszone, choć przez to wcale nie mniej ciepłe, rodzinne i świąteczne. U teściów spotykało się więcej osób, ponieważ Małgosia moja miała starsze rodzeństwo. Szwagier, Artur, poszedł w ślady ojca i też jest inżynierem budownictwa. Na Wigilii pojawia się zawsze ze swoją żoną, Elżbietą, i dwiema córkami. Siostra Małgosi, Magda, również przychodzi z mężem, Robertem, który pracuje na giełdzie, i trójką dzieci – dwoma chłopcami i dziewczynką. Dzisiaj te dzieci to już dorośli ludzie, ale nadal przychodzą do dziadków na Wigilię, więc Święta u Karpowiczów to potężna impreza.

Na pierwszej Wigilii u teściów również wszyscy stawili się w komplecie. Małgosia i ja oczywiście nie mieliśmy jeszcze dzieci. Teściowa, Teodora, czyli Todzia, jak mówił na nią teść, jest osobą pojmującą rolę kobiety w domu bardzo tradycyjnie, więc kilka poprzednich dni oraz cała Wigilia do czasu wieczerzy zeszły jej na sprzątaniu i gotowaniu. Ale efekt faktycznie wart był tej pracy. Stół prezentował się bajecznie. Przepisowe 13 potraw, każda postna, choć diabelnie smaczna. Kiedyś nawet pomyślałem sobie, że gdyby codziennie była Wigilia Bożego Narodzenia, bez problemu zostałbym wegetarianinem. Jako zupę, teściowa podawała barszcz czerwony gotowany na grzybach i naturalnym kwasie buraczanym, z uszkami nadziewanymi grzybami. W moim domu rodzinnym wigilijną zupą była grzybowa. Słyszałem, że w innych regionach Polski jadłospisy wigilijne nieco się różnią od siebie nawzajem, ale to tylko świadczy o tym, że tradycja jest wciąż żywa i nie zastygła w jakiejś dawnej formie. Ja i owszem, słyszałem, że dzisiaj niektórzy podają na wigilijny stół nawet japońskie sushi, ale to już jest przesada i nienaturalne narzucanie elementów obcej kultury. Z drugiej strony nie wyobrażam też sobie rezygnacji z tradycyjnej choinki, która przywędrowała do Polski jakieś 150 lat temu z Niemiec, i przywrócenia w jej miejsce staropolskiego snopa. Niestety, nawet tradycja ulega modyfikacjom.

Teść mój lubił podczas Wigilii nie tylko pojeść (oczywiście alkoholu na stole nie było) i pośpiewać kolędy, a trzeba przyznać, że teściowie moi ze swoimi dziećmi pięknie stare nasze pastorałki wykonywali. Inżynier Karpowicz uwielbiał o tradycjach polskich rozmawiać, co dawało mu pretekst do wyniesienia Polski i jej szlachetnych obyczajów ponad wszystkie inne kraje świata, nadania jej rangi wyjątkowej i niemożliwej do podrobienia. Czasami ja albo szwagier lubiliśmy delikatnie sprowokować teścia, wypowiadając się nieco krytycznie na temat obiektu jego wypowiedzi. On się na krótko oburzał, nazywał nas smarkaczami, ale doskonale wiedział, że również lubimy te jego monologi, bo dawały nam niekłamane poczucie dumy z przynależności do najwspanialszego narodu na świecie. W czasach, gdzie nieodpowiedzialni politycy wewnątrz kraju i jawni bądź niejawni wrogowie zewnętrzni zmówili się, że na Polskę naszą psy wieszać i od czci ją odsądzać, słowa ojca mojej Małgosi działały jak balsam na duszę. Wszystko było tak jak trzeba, na swoim miejscu. Cieszyliśmy się poczuciem bezpieczeństwa, ciepła i miłości, a wszystko to dzięki Jezuskowi, który na świat przyszedł i przyniósł ludziom, a szczególnie nam, Polakom, nadzieję na zbawienie i szczęście wieczne.

- W innych krajach w ogóle nie ma tradycji wieczerzy wigilijnej – mówi teść podczas mojej pierwszej Wigilii z Małgosią. – Angielskie dzieci na ten przykład tylko te pończochy wieszają przy kominku i idą spać. Świętują dopiero w pierwszy dzień. A my spotykamy się rodzinnie, bez alkoholu i cieszymy się Świętami, które tak naprawdę nadejdą dopiero o północy. Atmosfera pełnego nadziei czuwania jest chyba najpiękniejszym uczuciem, jakie człowiek potrafi przeżyć. Oczywiście poza miłością. Czekamy na pierwszą gwiazdę na niebie. Czy to nie piękne? Ćwiczymy umiejętność czekania. Myślę, że gdyby ktoś zinterpretował wieczerzę wigilijną pod względem psychologicznym, na pewno doszedłby do wniosku, że spełnia ona niezwykle ważną rolę dla psychicznej kondycji człowieka.

Jakiś diabeł chyba podsunął mi wtedy myśl, że Żydzi tak mają co piątek wieczór, też czekają na pierwszą gwiazdę i pewnie są jeszcze zdrowsi psychicznie, bo ćwiczą się w ten sposób co tydzień, a nie tak jak my tylko raz w roku. Na szczęście zachowałem tę swoją refleksję dla siebie. Nie dlatego, że rozgniewałbym teścia, ale zepsułbym tę cudowną atmosferę spotkania, podczas którego wszyscy się ze wszystkimi zgadzają.

- A spójrzcie na wymowę tego pustego talerza na stole. Wszyscy wiemy, że przeznaczony jest dla nieznajomego wędrowca, który może niespodziewanie pojawić się przy naszym stole i poprosić o strawę. Wtedy żaden Polak takiemu człowiekowi nie odmówi jedzenia i ciepła domowego ogniska. Znajdźcie mi inny taki kraj, w którym tak traktuje się biednych. W takiej Ameryce, na przykład, gdzie pieniądz wyznacza wartość człowieka, gdzie biednego traktuje się jak śmiecia, no bo skoro się nie dorobił to nic wart nie był. Wielkie mamy szczęście, że żyjemy w Polsce, gdzie ludzie nie zatracili jeszcze ducha miłosierdzia i zwykłej ludzkiej przyzwoitości.

Na kolejnych Wigiliach byłem już przyzwyczajony to tych monologów teścia. Wtedy jednak z trudem powstrzymałem się od parsknięcia śmiechem, ponieważ myślałem, że teść mój świadomie zgrywa się i księżowski styl naśladuje. Zrozumiałem jednak, że on mówił zupełnie poważnie, za obowiązek i zaszczyt sobie poczytując nauki patriotyczno-moralne przy stole wigilijnym wygłaszać.

Na początku wieczerzy teść odczytywał fragment ewangelii wg św. Łukasza o narodzeniu Pana, potem każdy z każdym łamał się opłatkiem i składał życzenia. Było bardzo miło, choć nie przepadałem za życzeniami od teściowej. Teodora Karpowiczowa zazwyczaj bowiem nie życzyła człowiekowi tego, co by on sam za przyjemne i dobre uważał, ale wyrażała własne życzenia wobec zachowania tej osoby. Np. mnie zawsze życzyła, żebym się gustowniej ubierał i żebym przestał palić papierosy. Nauczyłem się jednak przygryzać język i przez zaciśnięte zęby mówiłem:

- Mamie też życzę zdrowia i wszelkiej pomyślności.

Te życzenia przeciągały się czasem i do pół godziny, co czasami do szewskiej pasji mnie doprowadzało, ponieważ po całym dniu postu rad bym do stołu zasiadł i coś zjadł, ale z kolei teść uwielbiał każdemu z osobna wygłosić homilię.

- Życzę ci, moja droga, zdrowia – zaczynał, zwracając się np. do Małgosi, - bo zdrowie to niezwykle ważna sprawa w życiu człowieka. Jak jest zdrowie, to wszystko jest, i szczęście i pieniądze i …

Teść potrafił dziesięć minut wyliczać zalety posiadania zdrowia. Ale nie był to koniec, ponieważ kiedy życzył komuś miłości, ten ktoś musiał wysłuchać kolejnego uzasadnienia potrzeby miłości na tym świecie.

Kiedy w końcu skończył się opłatek i życzenia, rzucaliśmy się na barszczyk z uszkami, a zaraz potem na pierogi z grzybami i kapustą. Ze wszystkich potraw wigilijnych najbardziej lubiłem karpia w galarecie o lekko słodkim smaku. Ktoś mi kiedyś powiedział, że tak przyrządzona ryba to karp po żydowsku, ale gdzieżbym śmiał w katolickim polskim domu użyć takiej nazwy.

- To jest karp po karpiowiczowsku – żartowała teściowa moja, Teodora Karpowiczowa.

Zdążyliśmy podczas owej pierwszej mojej Wigilii u teściów, zjeść karpia i popróbować śledzi oraz smażonych borowików, kiedy z przedpokoju doszedł nas dźwięk dzwonka u drzwi.

- Oho, czyżby to Święty Mikołaj? – wykrzyknął radośnie szwagier, który z wizyty wynajętego studenta przebranego za wielkiego krasnala z reklamy Coca-Coli a nazywającego się imieniem świętego biskupa z Myrry w Azji Mniejszej cieszył się chyba bardziej, niż jego córki.

Teściowa, która poszła otworzyć, nagle krzyknęła z przedpokoju.

- Stefan, mógłbyś pozwolić na moment.

Teść ruszył w kierunku drzwi, w których stał jakiś siwy mężczyzna w starym ubraniu. Obserwowałem całą sytuację, bo siedziałem akurat przy drzwiach do przedpokoju, więc mogłem spokojnie się odchylić i wszystko widzieć. Człowiek, który wyglądał na żebraka mówił coś niewyraźnie, za to teścia słychać było doskonale.

- Wie pan, właśnie siedzimy z rodziną przy stole, są Święta. Niech pan się uda może do przytułku, albo do kościoła. Tak, do kościoła. Wiem, że nasz proboszcz organizuje Wigilię dla bezdomnych. Niech pan to weźmie i wesołych Świąt.

Teść wyjął z kieszeni banknot stutysięczny (na dzisiejsze pieniądze było to ok.10 złotych) i wcisnął staremu biedakowi. Tamten wymamrotał jakieś podziękowanie, zaś teść zamknął drzwi.

- Dziadku, czy to był Mikołaj? – krzyczały dzieci.

- Nie, kochani, to jeszcze nie był Mikołaj. Mikołaj przyjedzie za jakieś pół godziny, bo przecież musi jeszcze całe mnóstwo dzieci obdarować na całym świecie.

- Kto to był? – spytała Małgosia.

- Bezdomny moja droga, bezdomny. Wysłałem go do kościoła, bo słyszałem, że proboszcz robi dla nich jakiś poczęstunek wigilijny.

- Dobrze tata zrobił – odezwała się Magda. – Tam mu będzie najlepiej.

Nie wiadomo po co to powiedziała, bo teść przecież nie szukał akceptacji dla swojej decyzji. W każdym razie do końca naszej wieczerzy Wigilijnej unikaliśmy spojrzeń w kierunku pustego talerza dla niespodziewanego wędrowca.

Potem przyszedł student przebrany za Świętego Mikołaja i przyniósł całe mnóstwo prezentów dla wszystkich. Z tego powodu też bardzo lubiłem i nadal lubię Wigilie u teściów.

Po Pasterce wróciliśmy do domu i teść rozlał po kieliszku krupniku.

- No kochani, już można, na rozgrzewkę. Wszystkiego najlepszego i wesołych Świąt.

Wypiliśmy i udali się na spoczynek. Nie mogłem jednak zasnąć. Już wcześniej, przez całą Pasterkę myślałem o pewnej homilii, jaką usłyszałem jeszcze jako dziecko. Ksiądz opowiadał o pewnym starym ojcu ze wsi, który wziął opłatek i wyruszył w odwiedziny, do swojego syna w mieście. Syn był jakimś bogatym lekarzem, albo dyrektorem i urządzał przyjęcie w swojej willi. Kiedy otworzył drzwi i zobaczył w drzwiach starego wieśniaka, powiedział mu, że ma teraz gości i nie może ojca przyjąć. Biedny starzec odszedł od drzwi wyrodnego syna, zaczął iść i tak szedł, szedł w ten wigilijny wieczór, aż upadł i zamarzł. Rano, w Dzień Bożego Narodzenia, jakiś przechodzień zobaczył zaspę śniegu, a z niej wystającą rękę z opłatkiem.

Po takich myślach na Pasterce nie było dziwne, że całą noc śnił mi się żebrak, który zadzwonił do drzwi teściów. W przerwach między nagłymi przebudzeniami widziałem go jak szedł, upadał i rano ktoś znajdował zaspę śniegu, z której wystawała ręka z banknotem stutysięcznym.

Kiedy nadszedł prawdziwy poranek, wstałem niezbyt wypoczęty. Choć nie musiałem iść do kościoła, bo przecież uczestnictwo w Pasterce zwalnia z obowiązku mszy w pierwszym dniu Bożego Narodzenia, powiedziałem Małgosi, że mam taką potrzebę i pognałem w stronę świątyni, modląc się, żeby nie natknąć się na żadną zaspę z wystającą ręką. Po drodze musiałem wzbudzać nieco zainteresowania nielicznych, na szczęście, przechodniów, bo rozkopywałem każdą kupkę śniegu, jaką napotkałem po drodze. Bezdomnego w żadnej nie było, ale to nie czyniło mnie spokojniejszym.

Idę więc dalej i już prawie do kościoła dochodzę, kiedy widzę mojego żebraka stojącego przed bramą ogrodzenia kościelnego z wyciągniętą ręką. O Boże, co za ulga! Biegnę więc do niego i pięćset tysięcy w rękę mu wtykam. „Ciesz się, starcze, Świętami!” myślę sobie. Jeszcze nigdy chyba tak się nie ucieszyłem z widoku drugiego człowieka.

- O dziękuję, łaskawy panie – mówi starzec i widzę, że odchodzić zaczyna, jakby już na ten dzień użebranych pieniędzy mu wystarczyło. Do tego wyczuwam w tym „łaskawy panie” jakąś kpinę, ironię jakąś. W każdym razie jakiś nieprzyjemny zgrzyt słyszę w tonie żebraka, ale szybko zawstydzam się swoich własnych myśli. Oto sól tej ziemi, prawdziwy ubogi, o których Pan nasz powiedział, że oni posiądą ziemię, wdzięczność uniżoną mi okazuje.

- Proszę powiedzieć, - mówią zdławionym ze wzruszenia głosem. – czy mogę coś dla pana zrobić. W końcu są Święta…

- Wszystko w porządku, proszę pana – odpowiada żebrak. – Ale na mnie już pora, bo od wczoraj mnie tak suszy, że muszę wypić jakiegoś klina.

- Ale skąd pan w Święta Bożego Narodzenia weźmie alkohol, przecież wszystkie sklepy pozamykane – mówię jak automat, bo wówczas w ogóle dziwnym mi się nie wydawało, że taki temat podejmuję, miast się oburzyć i z pogardą starego pijaka opuścić.

- Są takie miejsca, gdzie kupię, spokojna głowa – odpowiada żebrak. – Idzie pan ze mną? Dał mi pan tyle kasy, że obaj się nawalimy jak w Święta przystało. Chodź pan, stawiam!

- Nie, nie, dziękuję – mówię prędko. – Wesołych Świąt panu życzę.

Ale on mnie już chyba nie słyszał, bo znikł w jakiejś obskurnej bramie.

Ja zaś wróciłem lekko i radośnie do domu teściów. Lżejszy o pięćset tysięcy złotych i wyrzut sumienia.


wtorek, 22 grudnia 2009

Miły prezent, czyli kolejny pretekst do myślenia

Wczoraj po powrocie z pracy wyjąłem ze skrzynki przesyłkę od mojego wuja, którego kilkakrotnie wspominałem, ponieważ szanuję jego opinię jako człowieka doświadczonego w prowadzeniu własnego biznesu od czasów głębokiej komuny. Z wujem łączy mnie zainteresowanie historią Łodzi, ponieważ miasto to, pomimo niekorzystnego image’u, jaki sobie o nim wyrobili nasi rodacy z innych regionów kraju, zasługuje na miejsce w podręcznikach szkolnych jako wzór niesamowitej dynamiki rozwoju i to rozwoju, wbrew pozorom, wcale nie dzikiego i bezładnego, ale bardzo dobrze przemyślanego.

Wielka więc była moja radość, kiedy okazało się, że przesyłka zawierała „Opis miasta Łodzi” niejakiego Oskara Flauta. Książka ta to oczywiście reprint, ale oryginał pochodzi z 1853 roku.

Rys historyczny jest niezwykle fascynujący, ponieważ pokazuje jak z miasteczka biskupiego, które przez 500 lat nie zanotowało niczego godnego uwagi, Łódź przekształcona w miasto rządowe (a chodzi o lata 20. XIX wieku, więc jest to rząd Królestwa Polskiego kontrolowanego przez Rosję), w przeciągu kolejnych lat 30 staje się znaczącym ośrodkiem przemysłu włókienniczego, a skądinąd (trochę wcześniej o tym czytałem ;) ) wiadomo, że największy rozwój przypadł na drugą połowę XIX stulecia. O tym jednak Oskar Flatt jeszcze wiedzieć nie mógł.

Kapitalizm dziwiętnastowieczny bardzo często ukazywany jest jako wynik jakiegoś rozpasanego liberalizmu gospodarczego. Nieco dokładniejsze przyjrzenie się faktom pokaże, że jest w tym tylko część prawdy. Otóż nie było tak, że oto przedsiębiorcy z krajów niemieckich spontanicznie napłynęli do Łodzi i w warunkach „wolnej amerykanki” rozbudowali miasto na zasadzie dziko pnącej się winorośli. Wystarczy spojrzeć na dzisiejszy plan ulic tego miasta, żeby bez trudu dostrzec, że rozwój przestrzenny był starannie zaplanowany – ulice (oprócz dzisiejszej Kilińskiego) przebiegają wobec siebie równolegle i prostopadle, co jako żywo przywodzi na myśl Nowy Jork. Przedsiębiorcy dostawali korzystne warunki (zwolnienie z opłat przy obowiązku zabudowy ich w ciągu 2 lat) zajmowania działek budowlanych, co pokazuje jasno, że rozwój Łodzi był planowym działaniem ówczesnych władz. Pozwolę sobie zacytować fragment książki:

Światłe umysły mężów, kierujących wtedy sprawami kraju, jak JO. Książę Z a j ą c z e k Namiestnik ówczesny Królestwa, jak L u b e c k i, M o s t o w s k i, obmyśliły zaradcze środki, które bezzawodność skutku z szybkością wykonania łączyły. Zbudzili nową, uśpioną dotąd strunę pomyślności narodu, zbudzili przemysł, otwarli bramy rękodziełom i fabrykom, a wynikłe rezultata przewyższyły bezwątpienia najśmielsze ówczesne oczekiwania.

Trzeba sobie jasno powiedzieć, że wszyscy ci wybitni mężowie byli lojalnymi poddanymi króla, który był po prostu carem Rosji. Z punktu widzenia hurra-patriotów byli po prostu zdrajcami. Nie namawiali do chwytania oręża i walki o niepodległość. Robili natomiast najlepiej to, co robić wówczas mogli, a dzięki temu niepodległa Polska sto lat później, choć w ogromnej mierze pozostawała krajem rolniczym, to jednak mogła się poszczycić własnym przemysłem. Dlatego jakiekolwiek kontrowersje może wzbudzać postać generała Zajączka (najpierw walczącego po stronie Napoleona, a po jego klęsce wiernie służącemu carowi Aleksandrowi I), czy księcia Ksawerego Druckiego-Lubeckiego (również wiernego poddanego cara), ich pionierskim zasługom wobec polskiego przemysłu nie można zaprzeczyć.

Łódź była i do dziś pozostaje miastem kontrowersyjnym. Jednym z zarzutów wobec drogi rozwoju łódzkiego przemysłu jest to, że został zbudowany i przez dziesiątki lat pozostawał w rękach przedsiębiorców o obcym, niemieckim pochodzeniu. (Wzrost roli ludności żydowskiej to dopiero II połowa XIX wieku, a tak naprawdę dwudziestolecie międzywojenne). Zarzut ten jest dość łatwo odparować. Kto inny niby miałby budować przemysł, skoro nikt się do tego nie zabrał wcześniej, a I Rzeczpospolita nie tworzyła warunków sprzyjających przedsiębiorczości (oprócz Antoniego Tyzenhauza, którego projekt opierał się jednak nie na działaniach wolnorynkowych, a na „państwowych” manufakturach, w której siłę roboczą stanowili zapędzeni do pracy pańszczyźniani chłopi). Znamy przecież podejście szlachty do „łyków”, a i ci ostatni woleli tkwić w starym systemie cechowym, który rozwojowi nowoczesnych form produkcji nie sprzyjał.

Przyjeżdżają więc Niemcy. Oczywiście nie byli to ludzie święci, a ci którzy się wybili na polu sukcesu finansowego nie stanowili raczej wzoru cnót. Wyzysk robotnika był faktem i była to cena za postęp. Kto czytał „Ziemię Obiecaną” Reymonta (gorąco polecam książkę, ale również film Wajdy – są pewne istotne różnice miedzy nimi, ale właśnie dlatego oba dzieła są warte polecenia), ten mógł wykryć, że już wtedy istniało co najmniej kilka podejść do generowania zysku. Przedsiębiorcy stawiający na jakość (współczesny japoński Total Quality Management jest tylko metodycznym usystematyzowaniem czegoś, o czym niektórzy wiedzieli już ponad 100 lat temu) kontra „tandeciarze” dorabiający się na sprzedaży rzeczy tanich ludziom niezamożnym. Wszystkie te zjawiska możemy obserwować i dzisiaj, ponieważ mechanizmy psychologiczne wydają się niezmienne.

Kapitaliści działają więc dla dobra własnego (nie ma się co oszukiwać), natomiast, czy ich działalność zostanie obrócona na dobro wspólne (Adam Smith wierzył, że to się dzieje automatycznie), w dużej mierze zależy od mądrych działań czynników administracyjnych – legislatury i władz państwowych. W XIX wieku polscy poddani rosyjskiego cara postanowili zrobić coś dobrego dla Polski. W swoim działaniu byli konsekwentni. Planowali mądrze, a działali szybko i skutecznie.

Żyjemy w państwie niepodległym, a w każdym razie mniej podległym czynnikom zewnętrznym niż kiedykolwiek wcześniej, poza latami 1918-1939. Nasi współcześni budowniczowie kapitalizmu (mam na myśli polityków, a nie przedsiębiorców) ani trochę nie przypominają „mężów”, którzy przyczynili się do rozwoju ośrodka przemysłowego w Łodzi. Z jednej strony zachęcili drobnych przedsiębiorców polskich do działania, ale jak się wydaje, po to, żeby zaraz potem ich niszczyć, natomiast z drugiej priorytetem stało się przyciąganie kapitału z innych krajów. Przedsiębiorstwa zachodnie, które zainwestowały w Polsce to jednak nie pionierzy przemysłu, jak saksońscy włókiennicy w Łodzi, których majątki zaczęły rosnąć dopiero w tym mieście, ale wielkie międzynarodowe koncerny ze skomplikowanym systemem zarządzania, którego nasze władze w żaden sposób nie są w stanie kontrolować.

Polscy politycy lat 20. XIX wieku nakreślili plan i sprowadzili jego wykonawców. Polscy politycy przełomu XX i XXI wieku, nie wydają się posiadać jakiegokolwiek planu oprócz tego dotyczącego systemu monetarnego. Cała reszta ich kompletnie nie interesuje. Być może się mylę, ale nie wiem, czy ktokolwiek w PO, PiS czy SLD ma jakąś wizję rozwoju polskiego przemysłu. Jak na razie to, co się da zaobserwować z punktu widzenia ekonomicznego ignoranta, to oddanie walkowerem wszelkiej inicjatywy w tym względzie. Na razie więc powtórka dziewiętnastowiecznego sukcesu Łodzi nie wydaje się prawdopodobna.

Nie od dziś narzeka się, że programy nauczania historii w polskich szkołach eksponują działania typowo polityczne z naciskiem na militarne klęski. Historia gospodarcza traktowana jest po macoszemu. W podręcznikach rozdziały jej poświęcone są nudne. Nauczyciele historii sami się historią gospodarczą nie interesują, ponieważ uważają, że o wiele bardziej podniecające są opowieści o królach, powstańcach i zdrajcach. Dlatego postuluję, żeby najpierw ktoś w ministerstwie oświaty wyszedł z inicjatywą szkolenia wojewódzkich metodyków historii w kierunku eksponowania historii gospodarczej Polski i świata. Takie działanie powinno zaowocować w postaci bardziej wciągających lekcji historii gospodarczej w szkołach na wszystkich szczeblach.

Co ciekawe, dzieci i młodzież, którzy nie lubią się uczyć o trójpolówce czy o budowie Gdyni w szkole, bardzo chętnie chłoną opowieści własnych dziadków, którzy niezbyt dobrze może pamiętają już nazwiska poszczególnych polityków, ale za to doskonale pamiętają warunki życia, jakich doświadczyli, a to przecież jest kawał historii gospodarczej. Wiele tu oczywiście zależy od poglądów politycznych owych dziadków. Ja wywodzę się z rodziny o lewicowych poglądach, więc to co mi utkwiło w pamięci babci Kubiakowej (tej łódzkiej babci), to bezrobocie, albo praca tylko przez trzy lub dwa dni w tygodniu (lata recesji!), demonstracje robotnicze i policja na koniach je rozpędzająca. Niemniej opowieści te zachęciły mnie do lektur dających szerszy ogląd sytuacji, nie tylko z punktu widzenia robotnika.

W każdym razie moim marzeniem jest, żeby dzieci w szkołach naprawdę doświadczyły tego, że historia magistra vitae est, a to najlepiej pokazać na konkretach – rozwoju (albo zacofaniu) własnego miasta, a nawet ulicy i wyciągnięcie wniosków. Wychodząc od konkretów można przejść do rzeczy bardziej abstrakcyjnych, takich jak np. rząd w Warszawie ;) :D

sobota, 5 grudnia 2009

"Aleksander"

Telewizja Polska pokazała dziś film o Aleksandrze Wielkim. Od dawna już wiem, że do pewnych obrazów trzeba dojrzeć i popatrzeć na nie spokojnie nastawiając się na to, co w nich dobre. Kiedy „Aleksander” wszedł na ekrany kin, stwierdziłem z właściwą sobie zarozumiałością, że jest to typowa hollywoodzka komercyjna produkcja, która jak to zwykle z hollywoodzkimi produkcjami bywa, niewiele ma wspólnego z prawdziwą historią. No niestety, żebyśmy nie wiem jak się starali, gdyby jakikolwiek powieściopisarz, scenarzysta czy reżyser filmowy chciał odtworzyć rzeczywistość, byłaby ona nie do strawienia przez przeciętnego konsumenta kultury popularnej. Prawdziwe życie, nawet to należące do niezwykłych ludzi, składa się z ogromnej liczby dni rutyny i czynności dla postronnego obserwatora dość nudnych. Niemniej do dziś o Aleksandrze uczymy w szkołach i myślę, że to dobrze.

My, Polacy, lubimy ostatnio krytykować postaci z własnej historii. Niezwykłą satysfakcję sprawia niektórym ludziom „odbrązawianie” legend itd. itp. Sam lubię podejść do historii z trzeźwym spojrzeniem i przeanalizować nasze chwile chwały na chłodno, w wyniku czego często aż tak chwalebne się nie okazują, ale nie robię tego w celu zohydzania naszej historii, a raczej w celu wyciągnięcia wniosków i trzeźwiejszego spojrzenia w przyszłość. Nie o tym jednak chcę dzisiaj napisać. To, co mi dzisiaj przyszło do głowy, to jednak myślenie legendami historycznymi. Doskonale przecież pamiętamy (mam na myśli pokolenie moich rówieśników), że w V klasie szkoły podstawowej, zanim zaczęliśmy chłonąć (no może trochę „pojechałem”, niektórzy wcale historii nie „chłonęli”) opowieści o dziejach naszych dzielnych władców Mieszka I, Bolesława Chrobrego, Bolesława Śmiałego czy Bolesława Krzywoustego, którzy za diabła nie chcieli zgiąć karku przed Niemcami (no, mniejsza o to, na ile to była prawda), albo o Władysławie Jagielle, który dał popalić Krzyżakom pod Grunwaldem (też mniejsza o to, że niewiele z tego wynikło), zanim to wszystko zostało nam podane w drugim półroczu, uczyliśmy się o dzielnych Grekach walczących o niepodległość swojej ojczyzny, a raczej ojczyzn – o wielkich Ateńczykach Miltiadesie i Temistoklesie, o dzielnym królu Sparty Leonidasie, który zginął wraz ze swoimi żołnierzami w wąwozie termopilskim. A potem odczuwaliśmy wielką satysfakcję, że spadkobierca Greków, Macedończyk Aleksander, pokonał butnych Persów i skończył z ich imperium. (No dobra, przynajmniej ja to tak odczuwałem).

Podręczniki do historii pomijały i nadal pomijają takie szczegóły, jak to, że Miltiades chcąc załatać „dziurę budżetową” Aten (a raczej apetyty Ateńczyków) zaproponował atak na wyspę Paros, która wg niego zbyt szybko poddała się Persom, a atak ten okazał się porażką i dzielny zwycięzca spod Maratonu skończył życie w więzieniu. Książki do szkoły podstawowej nie wspominały też o jego wcześniejszej służbie najemnej u Persów – wziął udział w ich wyprawie przeciwko Scytom.

Temistoklesa spotkał ostracyzm (ateński zwyczaj wypisywania na glinianych tabliczkach – ostrakach – imion ludzi, których obywatele Aten uważali za niebezpiecznych dla miasta i których należy z niego wypędzić) za sprawą Kimona, syna Miltiadesa, bo Temistokles po pokonaniu Persów uważał, że głównym wrogiem Aten jest Sparta, a Kimon, że nadal Persowie.

Potem była wojna peloponeska, która doprowadziła do skarlenia głównych potęg Grecji – Aten i Sparty. To dzięki temu Filip Macedoński mógł pokonać zjednoczone siły greckie pod Cheroneą. A potem został zamordowany. Do dziś jego śmierć jest tajemnicą, ale faktem pozostaje, że dzięki tej śmierci Aleksander został królem.

To długie wprowadzenie wiedzie do zupełnie innego celu, niż uproszczony wykład z historii. Studiując ten przedmiot na Uniwersytecie Łódzkim dowiedziałem się o tym, że Grecy masowo służyli w perskiej armii. Byli doskonałymi żołnierzami, ale najmowali się Persom i za pieniądze wiernie im służyli. Anabasis Ksenofonta doskonale opisuje, jak to wyglądało. Otóż to całe „odbrązawianie” historii starożytnych Greków bolało mnie tak samo, jak odkrywanie prawdy o naszej rodzimej historii. Co to wszystko znaczy? O historii starożytnych Greków dowiadywałem się nie tylko z podręczników szkolnych, ale z wypiekami czytałem lektury dodatkowe, w czym wielką rolę odegrały „Godziny wieków” Gombricha, o których pisałem kilka miesięcy temu. Dzięki temu stała się mi jeszcze bliższa.

Pamiętam, że w liceum dyskutowaliśmy z naszą nauczycielką języka polskiego, panią profesor Haliną Karolczak, o spuściźnie kultury śródziemnomorskiej. Właściwie to wtedy po raz pierwszy usłyszałem o niej, jako o terminie obejmującym całą kulturę europejską i amerykańską jako spadkobierczynię dziedzictwa starożytnych Greków i Rzymian. Oglądając dziś po raz kolejny film o Aleksandrze Macedońskim po raz kolejny dotarło do mnie (bo to na co dzień gdzieś umyka) jak bardzo jesteśmy (o cholerka, a może to tylko ja jestem… nieeee, myślę, że jest nas jednak spora gromadka) spadkobiercami tożsamości starszej niż Piastowie i starszej niż chrześcijaństwo. Starożytna Grecja została nam zaszczepiona jako pra-ojczyzna, bo przecież nikt z nas słuchając, czy czytając o wojnach grecko-perskich nie utożsamiał się z Persami. Arystoteles, tak samo jak wszyscy współcześni mu Grecy, uważał tych ostatnich za barbarzyńców, kogoś gorszego od Greków. Żebyśmy nie wiem jak bardzo się wypierali pogardy wobec innych kultur, żebyśmy nie wiem jak bardzo uważali się za ludzi tolerancyjnych i otwartych, to myśląc o Grekach i Persach zawsze staniemy po stronie Greków – bez zastanowienia, automatycznie. Nie jest dla nas ważne, że sami grekojęzyczni Macedończycy przez Ateńczyków, Teban czy Spartan uważani byli za barbarzyńców. To są dla nas nieistotne szczegóły – Macedończycy wraz z Grekami (mimo ich częstej wzajemnej wrogości) to „nasi”, a Persowie to ci „obcy”. Potrafimy żyć historią Aleksandra, ale Dariusza, albo jego wielkich poprzedników, Cyrusa, Kambyzesa czy Kserksesa, czy Dariusza Wielkiego jakoś pokochać nie umiemy. Powiem więcej, oni w ogóle nie są dla nas ludźmi z krwi i kości. To jakieś papierowe, dwuwymiarowe, postaci. Nie wiem, jak długo przetrwa takie myślenie, ale to jest wg mnie prawdziwa tożsamość Europy.

O tym wszystkim pisał Ryszard Kapuściński w „Podróżach z Herodotem”. Kwestia „swojskości” kontra „obcości” chyba zawsze pozostanie nierozwiązana i nieraz doprowadzi do wielkich tragedii. To co teraz napisałem nie jest specjalnie odkrywcze, ale jest moje osobiste. Co z tego, że Aleksander był z dzisiejszego punktu widzenia po prostu ludobójcą takim samym jak Asyryjczyk Tiglat Pilesar III (zrobiłem zdjęcie jego płaskorzeźbie w British Museum) przed nim (kto o nim dzisiaj pamięta?) Czyngis Chan, Timur Lenk, czy Adolf Hitler po nim? Tych ostatnich nienawidzimy, a Aleksandra nadal kochamy. Gdzie tkwi sekret? Uważam, że Czyngis Chan i Timur to „obcy” tak samo jak starożytni Persowie, Hitlera uważamy za psychopatę i zwyrodnialca, a Aleksander ... to dla nas po prostu „swój chłopak”, któremu dane było rozszerzyć „naszą” cywilizację na Wschód.