wtorek, 30 grudnia 2014

Staroroczne miscellanea



Kończy się rok i mam poczucie, że na blogu nie poruszyłem w tym roku nawet połowy tematów, które mnie nurtują. Dlatego dzisiaj kilka z nich tylko zaznaczę, odnosząc się do nich w telegraficznym skrócie. 

Szefowie-psychopaci
W tym roku trafiłem na artykuł o szefach-psychopatach (nie pamiętam autora, tytułu ani strony internetowej). Autora zadziwiła skala zjawiska. Dyrektorów korporacji i firm, tudzież urzędów i innych instytucji, którzy są zupełnie nieludzcy, niewrażliwi na emocje podwładnych i kontrahentów, jest, jak się okazuje, ogromna liczba. W ciągu swojego życia, jak niedawno pisałem przy okazji pogrzebu jednego z moich byłych szefów, tych normalnych spotkałem całkiem niewielu (w tej niewielkiej liczbie znajdował się zmarły.) Zaryzykowałbym stwierdzenie, że pewne cechy psychopatyczne są po prostu niezbędne, żeby w ogóle zdobyć władzę. Jakąkolwiek. Człowiek, który jest Hamletem, czyli ma dylematy, czy swoją decyzją kogoś nie skrzywdzi, nie nadaje się na stanowisko przywódcze. Oczywiście wolno nam, a nawet powinniśmy dyskutować i dążyć do tego, żeby psychopatycznych małych dyktatorów zastępować mądrym przywództwem ludzi, którzy potrafią wykorzystać potencjał zespołu, ale wtedy nie ma żadnej gwarancji, że w tymże zespole nie pojawią się jednostki głupie acz inicjatywne i nie storpedują każdej mądrej decyzji. Sztuka rządzenia, to niestety nadal również sztuka łamania woli podwładnych. Można to jednak robić mądrze, ale najczęściej przybiera to postać taką, z której wszyscy wychodzą poranieni. Psychopatyczny szef jednak najmniej, ponieważ ma większą odporność na ból (w tym wypadku ten psychiczny). Jeżeli szef ma dobrze poukładane w głowie, ma wizję rozwoju podległej sobie instytucji/firmy, po pewnym czasie można jego psychopatyczny upór nawet docenić. Tragedią, ale to taką, która doprowadza mnie do rozpaczy, jest to, że kraj nasz jest pełen idiotów na kierowniczych stanowiskach, którzy są psychopatami jeśli chodzi o brak empatii, ale którzy równocześnie są niekompetentni na swoim stanowisku. Od czasu do czasu każdego nachodzi myśl, że kogoś takiego należałoby po prostu zastrzelić, ponieważ pozostawienie go przy życiu oznacza pozostawienie go u władzy (bo tacy ludzie nigdy sami nie odchodzą), a to z kolei pociąga za sobą dalsze poczucie krzywdy i upokorzenia oraz pogrążania się firmy. 

Wymiar sprawiedliwości
Ten temat akurat przypomniał mi telewizyjny reportaż z Bydgoszczy, gdzie przestępcy skazani na 25 lat więzienia za zabójstwo dyrektora PZU, który nie chciał z nimi wejść w kryminalny układ, po wyjściu z sądu po prostu zniknęli. Stało się tak dlatego, ponieważ prokuratura uznała, że ludzie ci mogą odpowiadać z wolnej stopy. Gdyby ktoś zrobił film z takim scenariuszem, pomyślałbym, że scenarzysta ostro przesadził (takie miałem swego czasu wrażenie oglądając polski film Killerów Dwóch). Ponieważ jest to prawda, śmiech jaki mnie ogarnia, mógłby kogoś z zewnątrz przerazić, bo jest to histeryczny śmiech rozpaczy i bezsilności. Żyjemy w kraju, w którym człowieka upośledzonego umysłowo zamyka się do więzienia za kradzież batonika ze sklepu (a ponoć podobnych przypadków jest więcej), gdzie jest okrutnie prześladowany przez osadzonych bandziorów, a kiedy dyrektor więzienia kierowany ludzkim odruchem płaci za niego karę i go wypuszcza, sam przez to staje się winny przestępstwa. Żyjemy też w kraju, gdzie piekarz oddający stare pieczywo organizacjom charytatywnym za darmo popełnia przestępstwo skarbowe! Od czasu do czasu możemy się też dowiedzieć o niszczeniu całych prywatnych firm z powodu błędu urzędasa skarbowego. Kiedy okaże się, że winy nie było, a oskarżonego uwalnia się od zarzutów, jest on już bankrutem – bez firmy, bez pieniędzy i często też już bez rodziny. A tymczasem mordercy, którym udowodniono zbrodnię, wychodzą z sądu, jak gdyby nigdy nic i znikają.
Tak na marginesie, swego czasu miałem okazję przysłuchać się rozmowie grupy sędziów, którzy narzekali na kolejnego ministra sprawiedliwości, który nie dał im oczekiwanych podwyżek uposażeń. Jeżeli zarobki 7-9 tysięcy złotych to jest mało, to ktoś tutaj stracił poczucie rzeczywistości.

Lustracja
To jest temat, który jest kontrowersyjny odkąd się tylko pojawił. Bo przecież na początku transformacji ustrojowej ktoś założył, że teraz nastąpi wielkie „kochajmy się”. Tymczasem Niemcy, których pragmatyzm i brak zacietrzewienia w sporach publicznych (przynajmniej nie w takim stopniu, jak u nas) zawsze podziwiałem, potrafili otworzyć archiwa Stasi, udostępnić ich zawartość wszystkim zainteresowanym i… nic się nie stało. Kto miał pocierpieć, to już pocierpiał i atmosfera jest klarowna. U nas również powinno się to zrobić już dawno, ale nie zrobiono. Raz nie dopuściła do tego „nocna zmiana”, ale przecież okazje były i później. W końcu PiS był przy władzy przez 2 lata, a operacja taka, jak otworzenie archiwów nie powinna być raczej jakimś logistycznym wyczynem. Nie zrobiono tego. Osobiście mam taką teorię, że Jarosławowi Kaczyńskiemu nie tyle zależało na lustracji, tylko na tym, żeby mieć na konkretnych ludzi haka, czyli żeby w razie czego móc wyciągnąć na kogoś ubecki donos. Lustracja pozbawiłaby go tego narzędzia władzy, ponieważ każdy by już wiedział kto jest kto. O politykach innych partyj nie wspominam z tego względu, że im w ogóle na oczyszczeniu atmosfery nie zależy, zaś w niektórych z nich byli esbecy nawet nie kryją się ze swoją przeszłością i nawet zdobywają władzę na szczeblach lokalnych. 

Stosunki polsko-rosyjskie i media
Pewne tematy wzbudzają w nas (czy to naturalnie, czy poprzez medialną manipulację) co najmniej kontrowersje, a często głęboką irytację. W kwestii polsko-rosyjskiej należy odróżnić zwyczajną rusofobię wynikającą z naszej znajomości historii od rozsądnej i realnej oceny polityki Władimira Putina. Do pasji doprowadzają mnie idiotyzmy (często wyrażane przez osoby z tytułami naukowymi), że to my tak rozdrażniamy Rosję, że jej, biedaczce, nerwy puszczają i nakłada sankcje (nieoficjalne jednak) na nasze mięso, owoce czy warzywa. Fakty są takie, że Władimir Putin dba o swój wizerunek „ojca narodu”, który, tak jak dawni książęta moskiewscy „zbierali ziemie ruskie”, zbiera ziemie sowieckie. Na odpadnięcie Ukrainy od budowanego przez siebie układu nie mógł sobie pozwolić, więc mamy bardzo niebezpieczną sytuację na Wschodzie. Moi znajomi, którzy zapałali wielkim entuzjazmem wobec sprawy ukraińskiej na podstawie swojego sentymentu wobec historii Pierwszej Rzeczypospolitej, wzbudzali i nadal wzbudzają we mnie uczucie zażenowania. Nie znaczy to jednak, że nie należy popierać Ukrainy w obliczu brutalnego ataku na jej terytorialną integralność. Istnienie Ukrainy, która nie jest wasalem Rosji, jest w naszym interesie pojmowanym jak najbardziej pragmatycznie, a nie romantycznie.
Swego czasu wielkie kontrowersje wzbudzała likwidacja WSI przez Antoniego Macierewicza. Ludzie opowiadają niesamowite historie, a Antoni Macierewicz do moich bohaterów z pewnością nie należy. Z drugiej jednak strony zadziwiające jest, że przez szereg lat po upadku PRL media ani razu nie podały wiadomości o wykryciu jakiegoś rosyjskiego szpiega przez WSI. 
Na okoliczność WSI przesłuchiwano niedawno prezydenta Bronisława Komorowskiego, którego odpowiedzi były dalekie od pełnych. Nic o tym nie wiedzieliśmy, ponieważ w tym czasie media rozbuchały temat obżarstwa posłanki Pawłowicz podczas obrad Sejmu.  W tym samym czasie w Sejmie podjęto próbę wprowadzenia zmiany w konstytucji w celu sprywatyzowania lasów państwowych. Poinformowały o tym jedynie media prawicowe (co do których jakości mam duże wątpliwości, ale o faktach, które da się sprawdzić, przecież rzetelnie informują), bo wszystkie kanały telewizyjne prześcigały się w dworowaniu z posiłku profesor Pawłowicz, która skądinąd sympatii mojej nie wzbudza.
Mam wśród znajomych wielu tzw. lemingów, którzy „łykają” wszystko, co napisze „Gazeta Wyborcza”, czy podadzą w „Wiadomościach” TVP czy też w „Faktach” TVN. Nie jestem zwolennikiem pisowskiego ponuractwa i apologii poczucia krzywdy, bo tak się po prostu nie da żyć. Nie znoszę jednak jawnego wypierania wieści o faktach złych tylko dlatego, że zostały spowodowane przez partię, którą akurat oni popierają. Od dawna wiele się mówi o manipulacji w mediach. Manipulują wszyscy od prawa do lewa, a tzw. media niezależne (prawicowe) też nie są od tego wolne, z tym że w forsowaniu swoich tez są mniej subtelne i przez co robią wrażenie mało profesjonalnych. Tymczasem media „głównego nurtu” manipulują swoimi odbiorcami o wiele zręczniej. Natomiast najskuteczniejszą metodą manipulacji nie jest wcale kłamstwo czy jakieś kosmiczne tezy, które próbuje się ludziom wciskać, ale po prostu pominięcie pewnych tematów, a podsunięcie odbiorcom innych. Trochę hejtu podsyconego zręcznie zrobionym materiałem i sarkastycznym komentarzem, a widz już traci zdolność samodzielnego myślenia i wciąga się a to w sprawę zabójstwa Madzi, a to w niestosowność miejsca spożywania posiłku przez pewną posłankę itd, itp. Tymczasem rzeczy się dzieją. Istotne rzeczy odbywają się z daleka od kamer telewizyj i od zainteresowania opinii publicznej. 

Fikcja demokracji
Żyjemy w kraju, gdzie władza wprost zniechęca do brania udziału w referendum (abstrahując już od samych tematów referendów) czyli de facto do demokracji. Nie jest istotne, że referenda (czy to w sprawie odwołania prezydent HGW w Warszawie, czy prywatyzacji MPECu w Białymstoku) zostały zainicjowane przez konkretne ugrupowania polityczne. Skoro zebrano tyle głosów, że musiały się odbyć, wtedy należało wykorzystać sytuację do promocji demokracji bezpośredniej, czyli takiej, gdzie każdy obywatel ma poczucie udziału w podejmowaniu decyzji. Tymczasem władze, które obawiały się wyników, nie zachęcały swoich zwolenników, żeby poszli i głosowali na nich, ale żeby w ogóle nie poszli, bo wtedy frekwencja będzie zbyt mała, żeby wyniki były wiążące. To świadczy o tym, jak na ludzi działa władza. Grupy oligarchiczne, które ją posiądą, zrobią wszystko, żeby ją utrzymać, choćby kosztem elementarnej przyzwoitości. I tutaj moje tematy, które dość chaotycznie staram się zreferować w tym przedostatnim dniu roku, zatoczyły koło. Bo oto wszystko potwierdza moją tezę, że ludzie, którzy władzę zdobyli, to przeważnie psychopaci. W przeciwnym razie by tej władzy zdobyć im się nie udało. Nie są to ludzie, którzy sami odejdą. Taki minister zdrowia Arłukowicz, będzie się trzymał stołka, choćby mu wszyscy czarno na białym udowodnili, że szkodzi polskiej służbie zdrowia.
Tą niezbyt optymistyczną obserwacją urywam ten mój dzisiejszy staroroczny strumień świadomości….

wtorek, 9 grudnia 2014

Sen o ucieczce...



Analiza snów to rzecz ciekawa, choć oczywiście w tej dziedzinie najłatwiej o szarlatanerię i wymyślanie cudów na patyku. Niemniej nie jest tak, że sny biorą się zupełnie z niczego. Owszem potrafią zaskoczyć pewnymi zestawieniami obrazów i samą swoją akcją, ale chyba jednak zawsze mają jakąś przyczynę.
Jedną z moich studentek męczył ostatnio sen, w którym Białystok jest okupowany przez wojska rosyjskie. Żyjemy informacjami o sytuacji na Krymie, czy o rosyjskich samolotach zapuszczających się głęboko nad terytorium NATO, słuchamy przemówień Władimira Putina i wypowiedzi naszych ekspertów na temat konieczności dozbrojenia naszej armii, więc element zagrożenia rosyjską okupacją może się wedrzeć do jakiejś głębszej warstwy naszej świadomości i zamanifestować się podczas snu. 

Podświadomość tworzy jednak przedziwne kombinacje, konfiguracje i rekonfiguracje, których świadomość nie do końca jest w stanie wytłumaczyć. Nie mówię „logicznie wytłumaczyć”, bo sny za nic mają uporządkowany świat naszej lewej półkuli mózgowej. 

Otóż ja dzisiaj miałem sen przedziwny, a mianowicie o ucieczce z Polski, w której panował jakiś bardzo nieciekawy reżim, … na Białoruś! Grupy uciekinierów przechodziły przez jakieś wiejskie podwórka, między tradycyjnymi płotami (takimi z drewnianymi sztachetami), żeby dojść do furtki w takim właśnie płocie, za którym już było wymarzone miejsce przeznaczenia. Wąż emigrantów najpierw maszerował, ale potem gwałtownie przyspieszał, bo okazało się, że granica otwarta jest tylko do pewnej godziny. W końcu dotarłem do furtki, której nikt zresztą nie pilnował i przez nią przeszedłem na drugą stronę. Znalazłem się na piaszczystej, a może szutrowej, drodze, którą nazwałbym zwykłą drogą zagumienną, taką typową dla starych polskich wsi, ale nie należała ona już do Polski, tylko do Białorusi właśnie. Tłumy uciekinierów gdzieś znikły. Idę więc sam przez jakieś zagajniki i pola aż mój gościniec zmienia się w szeroką asfaltową szosę. Dochodzę do jakichś budynków, po prawo stoi wiata przystanku autobusowego. 

Za przystankiem stoi jakaś rodzina, natomiast ojciec tejże piłuje wielką uliczną latarnię, taką zakrzywioną u góry, tak że wychodzi nad powierzchnię jezdni i ją oświetla. Facet natomiast z zapamiętaniem ją piłuje, aż w końcu latarnia pada na jezdnię. Myślę sobie, że ten człowiek ją zaraz stamtąd usunie, ale ten jakby zapomniał o całej sprawie. Z lewej strony natomiast nadjeżdżają w pełnym pędzie samochody. Jestem już pewien, że nastąpi wypadek, ale ze stacji benzynowej wybiega dwóch chłopców w żółtych kamizelkach i staje na dwóch pasach jezdni tuż przed obaloną latarnią. Samochody zwalniają i omijają przeszkodę. Tylko jeden dostawczak w ostatniej chwili dostrzega człowieka w żółtej kamizelce i w pełnym pędzie go omija wpadając na obaloną latarnię, co nie powoduje uszkodzeń, a jedynie obrót samochodu o 180 stopni.
Wraz z tą rodziną, której ojciec i mąż obalił latarnię, podchodzimy nieco dalej do poczekalni autobusowej, gdzie mamy udać się dalej. Słyszę, że matka z córką rozmawiają po rosyjsku. Pytam czy „rabota u nich jest”, na co matka odpowiada, że „skolko ugodno, niet probliema”. Proponują nawet, że mnie przenocują.
W tym momencie się przebudziłem. Dlaczego uciekałem opłotkami na Białoruś? Przed czym? Dlaczego Białoruś w tym śnie była krajem dobrobytu, a Polska nieciekawym miejscem rządzonym przez bliżej nieokreślony, ale niedobry reżim? 

Przedziwne są meandry ludzkiego myślenia nieświadomego. Ludzki umysł potrafi tworzyć przewrotne kombinacje. Niemniej sen był tak realistyczny, że zapamiętałem go ze szczegółami. 

A jeżeli okaże się, podświadomość podsunęła mi taki scenariusz, że oto Rosja przez Ukrainę wkracza do Polski i ją okupuje, a Białoruś Łukaszenki w tym kontekście okazuje się krajem, gdzie da się żyć?
Tak czy inaczej, wydarzenia na wschód od Polski wdzierają się na poziom nieświadomy i generują lęki. Czy uzasadnione? Obyśmy się nigdy nie musieli o tym przekonywać.

czwartek, 4 grudnia 2014

Refleksji powyborczych ciąg dalszy, czyli o partiach wodzowskich i niewodzowskich



Nie tak dawno krytykowałem wszystkie polskie partie za ich wodzowski charakter. Jako zwolennik jednomandatowych okręgów wyborczych uważam, że większościowa ordynacja wyborcza pomogłaby zreformować polskie partie polityczne i wymusiłaby demokratyzację w samych partiach.Łatwo było wszystkie partie nazywać raczej koteriami poszczególnych wodzów, bo na arenie politycznej kraju funkcjonowały partia pana Tuska, partia pana Kaczyńskiego, partia pana Pawlaka, partia pana Millera i partia pana Palikota. Tak to mniej więcej wyglądało, a Leszek Miller nawet buńczucznie stwierdził, że partie, które nie są wodzowskie to są już na śmietniku. Faktycznie te kilka lat temu tak było.Tymczasem musiałem dokonać pewnej weryfikacji już wobec faktu, że w PSL nie utrzymał się monopol władzy Waldemara Pawlaka, ponieważ w demokratycznych wyborach wewnątrzpartyjnych władza tegoż została obalona, a na jego miejsce na czele partii wszedł Janusz Piechociński. Ten ostatni musi się jednak mieć cały czas na baczności, ponieważ w partii pozostaje zarówno Pawlak, jak i Kalinowski, a więc silne osobowości w każdej chwili gotowe objąć przywództwo. Jednakowoż w PSLu nie nastąpiło to, co zawsze następuje w partiach typowo wodzowskich, czyli rozłam pod przywództwem albo obalonego wodza, albo przegranych pretendentów. Działacze PJN i Solidarnej Polski poza PiSem, czyli poza wszechwładzą Jarosława Kaczyńskiego, przestali się liczyć, natomiast w PiSie zostać nie mogli, bo tam jest miejsce tylko na jedną osobowość.

Z PO odeszli politycy o bardziej religijnych poglądach, czyli Jarosław Gowin, John Godson czy Jacek Żalek i próbują swoich sił w sojuszu z religijną prawicą, ale generalnie pomimo odejścia Donalda Tuska na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej, trzyma się razem. Grzegorzowi Schetynie czy Cezaremu Grabarczykowi, jak się okazało, nie opłacały się jakieś fochy, bo kiedy odszedł Tusk, znowu znalazły się dla nich dobre posady. A to wszystko świadczy o tym, że jest to partia, której członkowie, jak SLD w latach 90. I jeszcze na początku XXI wieku, doskonale rozumieją, że żeby nie wiem co, opłaca się czasem zacisnąć zęby i pozostać we własnej gromadzie.

Lojalność wobec partii, jak się okazuje, jest opłacalna i da dłuższą metę sprawia, że partia zaczyna żyć faktycznie własnym życiem, a nie tylko życiem wodza. Nie wnikam w moralne motywy tej lojalności w takich partiach jak PO, czy PSL, ale wszystko wskazuje na to, że to one właśnie wychodzą zwycięsko z próby czasu. 

Twory polityczne Janusza Palikota okazały się groteskowymi meteorami na firmamencie polskiej polityki, a to z tego prostego powodu, że zbiór bardzo różnych ludzi trzymała w kupie tylko i wyłącznie osoba szefa. Ponieważ ten cierpi na światopoglądowe i ideologiczne ADHD, wielu członków jego ruchów nie wytrzymało psychicznie ciągłych zmian i obrotów, jakie czynił Janusz Palikot, od wolnorynkowca do socjalisty, czy od wydawcy katolickiego „Ozonu” do czołowego antyklerykała i zwolennika legalizacji narkotyków. Nie nadążało za nim ani środowisko feministek, ani LGTB, ani też spadochroniarze z SLD, którzy szukali dla siebie miejsca w „lewicowej” partii, która wydała im się naprawdę nowa i świeża. Okazało się przy tym, że te środowiska nie są w stanie ze sobą stale współpracować, dlatego bez „silnego wodza” ulegli rozproszeniu.
Leszek Miller może właśnie na własne oczy obserwować, jak jego partia, która jest jak najbardziej wodzowska, powoli ląduje na śmietniku. W latach 90. SLD miał jeszcze kilka osobowości o samodzielnym formacie, bo oprócz Leszka Millera byli w niej zarówno Aleksander Kwaśniewski jak i  Józef Oleksy. Była też plejada sprawnych kapitanów, którzy byli rozpoznawalni i medialni. 

Próba „odmłodzenia” SLD polegająca na odsunięciu od stanowisk decyzyjnych Wojciecha Olejniczaka i postawienie na czele partii kreatury Leszka Millera, a mianowicie Grzegorza Napieralskiego („polskiego Zapatero”, jak go buńczucznie wtedy nazywano) okazało się wielkim fiaskiem. Rządy z tylnego siedzenia nie okazały się najlepszym pomysłem. Okazało się, że SLD nie jest żadną nowoczesną lewicą, a po prostu przechowalnią starych pezetpeerowców, którym przewodzić mógł tylko sam Leszek Miller (pomimo obciachu, jakiego sobie narobił swoim flirtem z „Samoobroną”). I teraz widać jak na dłoni, że po Leszku Millerze w SLD jest długo długo nic, a po jego kompromitacji w postaci przyłączenia się do retoryki PiSu na temat fałszerstwa wyborów, partia ta nie ma żadnych szans na odbudowanie swojej pozycji. Prawdopodobnie powoli zatonie razem ze swoim wodzem. 
  
Na koniec zostawiłem sobie partię wodzowską, do której mam największe pretensje, ponieważ jest to partia, dzięki której PO może się nie obawiać o wyniki kolejnych wyborów, ponieważ elektorat mając do wyboru cwaniaków i szaleńców, wybiera jednak cwaniaków. Największym problemem organizacyjnym PiSu jest nie tylko wodzowski charakter tej partii, ale również osobowość samego wodza. W PiS od samego początku nikt nie mógł sobie pozwolić na samodzielną pozycję, ponieważ od razu był traktowany jako odstępca od linii partii, czyli od woli Jarosława Kaczyńskiego. Jednym z pierwszych silnych osobowości PiS, która się o tym przekonała, był Ludwik Dorn. „Miękka” grupa w partii, która próbowała ocieplić jej wizerunek, musiała odejść tworząc PJN, partię tak nijaką, że nie miała najmniejszej szansy na faktyczne zaistnienie (a Joanna Kluzik-Rostkowska szybko to wyczuła i czym prędzej dołączyła do partii władzy). Zbigniew Ziobro dostał bolesną nauczkę wylatując na twarz z PiSu. Klon tej partii w postaci Solidarnej Polski był z kolei na tyle do PiSu podobny, że prawicowy elektorat nie dostrzegł potrzeby istnienia dwóch partii o tak podobnym profilu. Przy tym dla jego większości wodzem pozostał Jarosław Kaczyński. Zbigniew Ziobro (możliwe, że podpuszczony przez Jacka Kurskiego) popełnił fatalny falstart. Gdyby skulił uszy i nie próbował podskakiwać wodzowi, być może kiedyś doczekałby się swoich pięciu minut (choć oczywiście musiałoby to nastąpić po śmierci Jarosława Kaczyńskiego, bo na jego odejście do Brukseli nie ma co liczyć). PiS składa się więc z Jarosława Kaczyńskiego i jego świty lizusów, zaś rozsądni ludzie (bo wbrew pozorom tacy też się w PiSie trafiają, choć oczywiście mają te swoje dziwactwa) siedzą cicho i nikt nie ma szansy się o nich dowiedzieć. 

PiS może zawsze liczyć na swój żelazny elektorat, ale wszyscy doskonale wiedzą, w tym sami działacze tej partii, że on od co najmniej kilku lat jest zbyt mały, żeby wygrać wybory. Na koalicję z kimkolwiek PiS nie ma najmniejszej szansy, bo przykład „Samoobrony” czy LPR był najlepszą nauczką dla wszystkich, którym kiedykolwiek przyszłoby do głowy wchodzić z PiSem w jakiekolwiek układy.  Żeby więc odnieść zwycięstwo w jakiejkolwiek elekcji należałoby pozyskać głosy ludzi niezdecydowanych lub wręcz przeciągnąć wyborców, którzy do tej pory głosowali na inne partie. W tym momencie PiS i jego żarliwi zwolennicy przyjęli bardzo oryginalną metodę przyciągania nowych wyborców, a mianowicie systematycznego ich obrażania. Nazywają ich polactwem, lemingami, komuchami itd. itp. Licząc prawdopodobnie na to, ze ktoś w ten sposób zwyzywany ocknie się, pomyśli „Mój Boże! Ale ze mnie nędzna kreatura godna pogardy. Oglądam jakieś tańce z gwiazdami zamiast posypać głowę popiołem i zapłakać nad rzekami Babilonu nad losem Ojczyzny miłej. Wiem! Jest dla mnie szansa na odkupienie! Zagłosuję na PiS!”. Prawdopodobnie na taką przemianę liczą „agitatorzy” tej partii, bo innych metod pozyskiwania elektoratu jakoś nie da się zauważyć. 

Jarosław Kaczyński co jakiś czas, czy to w środku kadencji Sejmu, kiedy chce coś pokazać (nie do końca wiadomo co, bo szansy na sukces w Sejmie zdominowanym przez swoich przeciwników nie ma najmniejszej), czy to w okresie wyborów, wyjmuje z szuflady jakieś postaci, których nikt nie zna i mówi „głosujcie na nich, to bycze chłopy (albo kobity); ja ich znam i ręczę, że będziecie z nich zadowoleni”. Owszem, taki numer się raz udał, a było to w 1989 roku, kiedy to mawiano, że gdyby nawet małpa sfotografowała się z Lechem Wałęsą, zostałaby z pewnością wybrana. Ale to były trochę inne czasy - demokracji w działaniu jeszcze wówczas nikt z nas nie znał, a komunę trzeba było obalić. Teraz sytuacja jest inna. Żal mi jest profesora Piotra Glińskiego, który robi wrażenie sympatycznego człowieka, a pewnie i wiedzę ma niemałą, ale niestety poza swoim środowiskiem nie dał się poznać szerokim masom, a po niefortunnej próbie przemycenia go na obrady Sejmu w postaci nieszczęsnego przemówienia z tabletu, dla wielu stał się postacią z typowej pisowskiej groteski. Podobnie jest z Andrzejem Dudą jako pisowskim kandydatem na prezydenta Rzeczypospolitej. Kiedy Jarosław Kaczyński ogłasza takie kandydatury na czołowe stanowiska w kraju, zawsze do głowy przychodzi mi kwestia z filmu „Vabank”, kiedy to Duńczyk na idiotyczny pomysł jednego z młodych uczestników wspólnego przedsięwzięcia przestępczego mówi do swojego starego przyjaciela, który ich wprowadził do interesu: „Kwinto! Kto to jest?” 

Oczywiście rządzący prezydenci czy burmistrzowie miast mieli dużą przewagę nad nowymi kandydatami, ponieważ przez samo sprawowanie swojego urzędu dali się poznać ich mieszkańcom. Niemniej wystawianie ludzi mało znanych wyborcom nie mogło skłonić elektoratu niezdecydowanego do zagłosowania na nich. Żelazny elektorat oczywiście poszedł w ciemno, ale jak już ustaliliśmy, jest on mimo wszystko zbyt mały, żeby zapewnić PiSowi zwycięstwo. Kim są panowie Sasin (Warszawa), Dobrzyński (Białystok), czy pani Kopcińska (Łódź)? Kto spoza PiSu (a nawet w samym PiSie) o nich słyszał. Owszem, Jan Dobrzyński był swego czasu wojewodą podlaskim, ale zresztą odwołanym przez samego Jarosława Kaczyńskiego (wówczas premiera). Kiedy poszedłem na debatę kandydatów na prezydenta Białegostoku, oprócz tego wojewodowania nie kojarzyłem go z niczym. W PiSie jest bowiem niemożliwe, żeby dać się poznać szerszemu elektoratowi, ponieważ wszelkie próby pozyskania popularności są postrzegane jako próby wybicia się na samodzielność, czyli wydostanie się spod żelaznej ręki wodza. To zaś w PiSie jest równoznaczne ze zdradą! 

Czy partie wodzowskie, czy bardziej oligarchiczne? Oto jest pytanie. Otóż kiedy Leszek Miller twierdził, że partie niewodzowskie są już na śmietniku, miał rację tylko w kontekście czasów, w których te słowa wypowiedział. Żeby jednak wyrobić sobie zdanie na pewne tematy, należy dać sobie więcej czasu na obserwację zjawisk. Oczywiście nie ma żadnej pewności, jak potoczą się losy naszej areny politycznej, ale osobiście jest skłonny twierdzić, że to właśnie partie wodzowskie będą odchodzić na śmietnik historii z powodu nieudolności, głupoty lub po prostu „wypalenia się” (taki spadek energii i entuzjazmu do działania jest przecież całkiem prawdopodobny z psychologicznego punktu widzenia) samych wodzów. Grupy zorganizowane nie tyle wokół wodza, ale wokół wspólnych interesów mają wszelkie szanse na przetrwanie i zwycięstwo. 

Opcja, w której PO i PSL występujące w sojuszu nie muszą się liczyć z żadnym realnym zagrożeniem ze strony opozycji (mam na myśli zagrożenie legalne w postaci perspektywy wygrania przez opozycję wyborów) nie jest dobra dla Polski i jej obywateli. Uważam, że polityka PO świadomie sprowadzająca się do transmisji poleceń z Brukseli nie jest dobrą opcją dla naszej gospodarki. To wiąże się z polityką Unii Europejskiej, w której hegemonia Niemiec nie ulega żadnej wątpliwości, a w której równocześnie Polsce przypisuje się rolę prowincji-peryferium. Utrącenie inicjatywy budowy Via Baltica, co czego przyczynili się również polscy politycy z Platformy Obywatelskiej, pokazuje dość jasno, o co chodzi w polityce budowy dróg w Unii Europejskiej. Wszystkie drogi muszą prowadzić do „Rzymu”, czyli Berlina. Droga łącząca Litwę z Grecją i ciągnąca się z północy na południe wzdłuż wschodniej granicy Unii nikomu w centrali nie jest potrzebna. Być może mogłoby się okazać, że kraje wschodniej części UE mogłyby rozwinąć handel między sobą bez pośrednictwa centrali, a to tej ostatniej nie byłoby na rękę. Proeuropejska polityka PO nie jest prawdopodobnie jakimś spiskiem. Uważam, że partia ta prowadzi ją w zupełnie dobrej wierze, wychodząc z założenia, że Polska w Unii odnosi i będzie odnosić same korzyści. Osobiście nie jestem tego taki pewny. Mieszkańcy obszaru peryferyjnego w naturalny sposób będą ciążyć ku centrum. To w Niemczech jest centrum przemysłowe Europy, tam też prowadzi się badania nad nowymi technologiami. To tam będą ciągnąć ludzie z peryferii – zresztą to już się dzieje. Nie twierdzę, że Polacy wyjdą na tym źle – w końcu w okresie zaborów życie jednostek nie było gorsze w sensie materialnym, niż za I Rzeczypospolitej (ba, w wielu dziedzinach dokonał się postęp!). Czy jednak o to nam chodzi? Czy odpowiada nam rola siły roboczej i rynku zbytu (jeszcze skansenu i rezerwatu przyrody)? 

To jest oczywiście takie moje głośne myślenie, ale tak czy inaczej, partia rządząca powinna czuć, że jej działalność jest krytycznie recenzowana i że istnieje alternatywa dla jej programu. Tymczasem może spać spokojnie, bo PiS jej z pewnością nie jest w stanie zagrozić.