czwartek, 31 marca 2011

Stefan Niesiołowski na WSAPie, czyli problemy demokracji

Byłem wczoraj na wykładzie profesora Stefana Niesiołowskiego. Nikomu nie muszę chyba przedstawiać tego polityka rządzącej partii. Wykład był na temat mocnych i słabych stron demokracji. Znając Stefana Niesiołowskiego z telewizji, spodziewałem się jakichś kontrowersji, czy ataków politycznych na przeciwników, ale profesor wykazał się zdrowym rozsądkiem, ponieważ od razu zastrzegł, że jego wystąpienie ma charakter ogólny i choć nie da się uciec od nawiązań do bieżącej sytuacji politycznej, będzie się starał tego nie robić. I faktycznie się postarał, choć oczywiście nie obyło się bez kilku przykładów (senator Stokłosa, Radio Maryja).

Profesor Niesiołowski mówił m.in. o tym, że polska demokracja wbrew temu, co mówią niektórzy, ma się dobrze i idzie w dobrym kierunku, natomiast wszelkie oskarżenia wszystkich polityków danej partii (oczywiście miał na myśli swoją) są bezpodstawne i podłe. Przez długi czas bowiem demokracja dlatego funkcjonowała dobrze, że był pewien konsensus wobec zasad ustrojowych, np. nigdy nie kwestionowano wyników wyborów i jakkolwiek ktoś mógł nie lubić swoich przeciwników, to wynik wyborów szanował. Wszystkie partie również prowadziły spójną politykę zagraniczną. No, przynajmniej nie było wokół niej sporów. Nie kwestionowano też racji bytu innych partii niż własna. Obecnie to się nieco zmieniło na gorsze, a mianowicie pojawili się politycy, którzy jawnie nie uznają swoich przeciwników i dążą do zepchnięcia ich w polityczny niebyt. Nie trzeba być orłem, żeby się zorientować, że pan marszałek pił do PiSu. Niemniej mnie przekornie od razu przypomniała się scena, kiedy to on sam z tak znaną z telewizji zaciekłością w formie wypowiedzi krzyczał przed kamerą, że Kaczyńscy powinni całkowicie zniknąć ze sceny politycznej.

Nigdy na braci Kaczyńskich nie głosowałem, ale też na pewno nigdy żadnemu z nich nie życzyłem, żeby go spotkał tak tragiczny koniec, jak Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Ani retoryka ani sztuka budowania wizerunku Jarosława Kaczyńskiego nigdy mnie nie przekonywały, więc gdyby sam przeszedł na polityczną emeryturę, specjalnie nie odczułbym jakiejś pustki na arenie politycznej Polski. Niemniej od czasu do czasu musi się pojawić ktoś, kto po prostu powie, że król jest nagi. Dlatego jeśli dzisiaj Jarosław Kaczyński jako jedyny głośno krzyczy, żeby nie sprzedawać Lotosu kapitałowi rosyjskiemu, to choćby się we wszystkim innym mylił, to akurat tutaj ma rację. Argumenty „prawdziwych liberałów” (niekoniecznie tych z PO), że państwowe firmy to tylko miejsce synekur dla partyjnych kolesi, są w tym wypadku bez znaczenia. Oddanie w obce ręce kluczowych gałęzi gospodarki podważa samą zasadę suwerenności, choćby nie wiem jak pokrętną filozofię wysunięto w celu udowodnienia czegoś przeciwnego.

Z całą pewnością wielu polityków PO zdaje sobie sprawę z szeregu zagrożeń, o których mówi Kaczyński i również jestem prawie pewien, że wielu polityków PO to ludzie odpowiedzialni i rozumiejący polską rację stanu. Ostatnia odpowiedź Radosława Sikorskiego na argumenty amerykańskich środowisk żydowskich domagających się zwrotu majątków skonfiskowanych przez władze komunistyczne, jest bardzo wyważona, a powiedziałbym, że wręcz mądra, choć nie jestem jakimś fanem profesjonalizmu ministra Sikorskiego. Powiedzenie otwarcie, że państwo polskie nie odróżnia majątku żydowskiego od nieżydowskiego i że w odpowiednim czasie zajmie się wszystkimi roszczeniami, jest wypowiedzią w duchu państwowym i obywatelskim, co powinno być dobrym argumentem w dyskusjach z przedstawicielami krajów zachodnich. W tym świetle roszczenia żydowskie wydają się małostkowe i nacjonalistyczne.

Nie wiem, jak jest z Prezydentem Komorowskim, ani jego powiązaniami lub ich brakiem z WSI, ale nie dopuszczam do siebie myśli o jakichś antypolskich spiskach ze strony kierownictwa PO. Z całą pewnością natomiast można stwierdzić, że partia ta ma w swoich szeregach całą masę karierowiczów oraz nie do końca uczciwych biznesmenów, którzy psują jej wizerunek.

Najgorszy jednak zarzut wobec PO to wg mnie nie tyle zła wola, ile nieudacznictwo. Mając sojusznika w postaci PSL i w ten sposób de facto większość w Sejmie, można było zrobić więcej, żeby cały szereg przepisów uprościć i stworzyć „przyjazne państwo”. Ten, który miał się tym zajmować, zajmował się komedianctwem i budowaniem własnego wizerunku popularnego błazna. O sukcesach innej polityk tej partii, która ma walczyć z korupcją, lepiej nie wspominać.

Wracając do wykładu Stefana Niesiołowskiego, rozczarowało mnie nieco dość płytkie potraktowanie zagrożeń, jakie są integralną częścią samej demokracji. Owszem, wspomniał senatora Stokłosę, który mają ponad dwadzieścia spraw w sądzie zostaje wybrany w wyborach uzupełniających przy frekwencji ok. 5%. Bardzo słusznie przytoczył tutaj przykład USA, gdzie ktoś z kilkoma toczącymi się przeciw niemu sprawami w sądzie nie byłby wybrany na żadne stanowisko państwowe dlatego, że sąd zdążyłby go już skazać za jedną, tę najmniejszą i najłatwiejszą do udowodnienia. Reszta mogłaby się dopiero toczyć, ale takiemu człowiekowi zablokowałoby drogę do kariery politycznej. Genialnie proste, ale znowu pytanie do PO – dlaczego u nas to nie tak nie działa?

Marszałek Niesiołowski przyznał również, że Hitlera (i Łukaszenkę, choć oczywiście nie można porównać skali ich przestępstw) wybrano w demokratycznych wyborach, wolą większości narodu. To są oczywiście słabości demokracji.

Na pewno zgadzam się ze Stefanem Niesiołowskim, że jednak demokracja jest wartością, bo choć co jakiś czas lubię poprzeć jakiś pojedynczy argument Janusza Korwina-Mikke przeciwko temu systemowi, to zasadniczo uważam, że lepszego jednak nie ma, a więc na zasadzie mniejszego zła tę demokrację jednak popieram.

W kontekście tego, co gość WSAPu powiedział na temat Muammara Kaddafiego, narodziła się jednak nowa wątpliwość. To znaczy nie ma chyba nikogo, kto nie wiedziałby o tym, że reżim Kaddafiego był reżimem zbrodniczym, gdzie opozycjonistów zabijano bez sądu i gdzie dyktator rządził w sposób absolutny wiedziony własnymi paranojami. Pojawia się jednak delikatne pytanie: co będzie w Libii bez Kaddafiego? Nie miałem wątpliwości, że w Iraku należało obalić Saddama Husseina, ale przecież zbrodniczą tyranię, w której ludzie mimo wszystko nie bali się wychodzić rano do pracy, zastąpił chaos, w którym każdy boi się każdego, bo cały kraj jest rozdarty między zaciekle się zwalczające frakcje religijne i polityczne, czego najbardziej ogólny obraz to szyici, sunnici i Kurdowie, a przecież te wszystkie grupy dzielą się na mniejsze rywalizujące wzajemnie ugrupowania.

Gdyby demokracja w czystej formie zapanowała w Turcji albo w Algierii, to po prostu większością głosów wygraliby jeśli nie fanatyczni islamiści to na pewno bardzo pobożni muzułmanie, a ci czym prędzej zamieniliby demokrację na szariat. Takiego scenariusza obawiam się dla Libii i Egiptu.

Przy okazji, wątpliwość budzi też oczywiście „eksport” demokracji. Stany Zjednoczone próbują narzucić ten system tam, gdzie mało kto w ogóle wie o co w niej chodzi, a jeszcze mniej jej chce. Dodajmy do tego, że wcale się nie kwapią do jej wprowadzania w Arabii Saudyjskiej, ostatniej klasycznie feudalnej i skrajnie religijnej monarchii świata.

W demokracji wątpliwość budzi oczywiście fakt, że demokratycznie wybrany idiota ma potencjalnie szansę rządzić krajem, podczas gdy do kierowania niewielką fabryką wymaga się wysokich kwalifikacji. Coś tutaj wydaje się nie w porządku.

Inny istotny problem z demokracją to jej zakres terytorialny. Mam tutaj na myśli krajowe kontra regionalne, czy np. europejskiej kontra narodowe. Wyobraźmy sobie, że oto demokratycznie większość Polaków głosuje za tym, żeby na Podlasiu zakazać ruchu zmotoryzowanego, bo oni chcieliby mieć sobie taki region kompletnie czysty, ekologiczny i wolny od wszelkich spalin. Mieszkańcy Podlasia, załóżmy, są w stu procentach przeciwni temu projektowi, ale nic nie mogą poradzić, bo oto demokratycznie reszta społeczeństwa tak zadecydowała. Oczywiście jest to przykład wymyślony i naciągany, ale chyba dobrze obrazuje na czym polegałby problem.

O wiele częściej mamy do czynienia z odwrotnością tej sytuacji. Mianowicie jacyś miejscowi „kacykowie” rządzą np. gminą przy poparciu większości mieszkańców w sposób, który urąga zasadom cywilizacji. Przecież gdyby nie rząd federalny w USA, do tej pory na Południu istniałaby segregacja rasowa. W Bangladeszu niedawno ubiczowano na śmierć czternastoletnią dziewczynkę z powodu rzekomego romansu z żonatym mężczyzną (jemu udało się uciec). Tak zadecydowała starszyzna i imam, a większość się skwapliwie na to zgodziła, bo w tej wiosce panuje prawo szarłatu za zgodą większości mieszkańców. Skądinąd wiadomo, że Bangladesz jako państwo jest organizmem wysoce niedoskonałym, ale jednak demokratycznym, którego władze centralne takich praktyk nie akceptują. Co to jednak znaczy demokracja? Czy prawo lokalnych społeczności do samostanowienia, czy też prawo większości z innych regionów do decydowaniu o tym co się dzieje w kolejnym?

Z tego punktu widzenia wysoce problematyczna jest struktura Unii Europejskiej. Nie jest ona jeszcze państwem, choć wiele czynników do tego zmierza. Wszyscy czołowi urzędnicy Unii deklarują wielki szacunek dla demokracji, stawiając ją jako główny cel i zasadę działania. Jak dotąd nie ma mechanizmów, może oprócz wyborów do Parlamentu Europejskiego, które dawałyby obywatelom państw Unii złudzenie, że współdecydują o losach całości. Wszyscy doskonale wiedzą, że jest to instytucja, w której kraje najsilniejsze decydują o losach całego kontynentu, o tym kto ma prawo coś produkować i sprzedawać. Jeśli w jednym z krajów ludzie demokratycznie wybiorą na stanowisko państwowe kogoś, czyje poglądy są kontrowersyjne (Heider w Austrii), władze Unii nie wahają się wtrącić w suwerenne decyzje jednego z państw członkowskich przy pomocy sankcji.

Jeśli chodzi o wyłonienie tak ważnych stanowisk Unii jak jej przewodniczący Rady Europejskiej Hermann Van Rompuy, czy unijna „minister spraw zagranicznych” Catherine Ashton, odbyły się one z kompletnym pominięciem procedur demokratycznych. Przeciętny obywatel w ogóle nie wie, skąd oni się wzięli. (Inna sprawa, że przeciętny obywatel prawdopodobnie jest nieświadomy ich istnienia). Jeśli można mówić o demokracji w UE, to ma ona miejsce tylko w granicach poszczególnych państw członkowskich. Na razie sama Unia wydaje się organizmem dość mało demokratycznym i niezwykle mało przejrzystym.

Stefanowi Niesiołowskiemu zadałem tylko jedno pytanie, mianowicie jaki jest jego stosunek do okręgów jednomandatowych. Był to przecież jeden z czołowych postulatów Donalda Tuska i jego ekipy. Profesor Niesiołowski odpowiedział, że owszem, w trybie długofalowym jest za, ale ich wprowadzenie wymagałoby zmiany konstytucji, a do tego potrzeba 2/3 głosów w Sejmie, co jest praktycznie niemożliwe. Osobiście śmiem twierdzić, że obecnie żadnej partii, z PO włącznie, nie zależy na zmianie systemu wyborczego. Byłoby dla wszelkiego rodzaju „zawodowych polityków” poważne zagrożenie ich egzystencji. Nikt przy zdrowych zmysłach nie przycina gałęzi, na której siedzi.

Niemocą również wyjaśnił gość WSAPu wątpliwość wyrażoną przez jednego ze studentów na temat polityki władz litewskich wobec mniejszości polskiej.

Niestety studenci okazali się dość niemrawi w zadawaniu pytań, a ja stwierdziłem, że nie będę denerwował wszystkich dookoła swoimi pytaniami-wątpliwościami, których trochę by się znalazło. Generalnie spotkanie przebiegło w pozytywnej atmosferze, choć do mojej wiedzy o demokracji niewiele wnoszącej.

sobota, 26 marca 2011

O poziomie edukacji

Bardzo lubię amerykański film Gusa Van Santa „Finding Forester” (polski tytuł „Szukając siebie”). Rzecz jest o czarnoskórym uczniu szkoły średniej, niezwykle zdolnym i, w przeciwieństwie do wszystkich swoich kolegów, oczytanym, którego polubił stary pisarz, który po napisaniu ponadczasowego dzieła, wycofał się z życia niemal zupełnie (oprócz kontaktów z dostawcą zakupów). Ponieważ nie potrafię się wyzwolić z nawyku narzucania własnego gustu młodemu pokoleniu (to okropny błąd, wiem o tym doskonale!), co jakiś czas albo każę ten film obejrzeć, albo organizuję jego projekcję. Prawie zawsze narażam się na zarzut, że zmuszam do oglądania jakiejś „nudy”. Nawet doskonała kreacja Seana Connery’ego nic nie pomaga. Faktycznie film ten nie porywa wartkością akcji, czy nowatorstwem formy (to całe osobne zagadnienie – niedawno przekomarzałem się na ten temat z młodszym kolegą, facetem oczytanym, znającym wiele filmów, a przy tym inteligentnym, czyli takim, który pozwala mojemu pokoleniu być spokojnym o przyszłe losy świata). Ja jednak traktuję tego typu obrazy jako niezwykle ważne ze względu na ich przesłanie dydaktyczne. No i tu oczywiście od razu wiem, że „zamordowałem” reputację tego filmu, bo przecież jak coś jest „dydaktyczne”, to jest skazane na potępienie.

Polecam ten film tym, którzy chcą się nauczyć pisać. Jedna z rad Seana Connery’ego to „punch the keys”, czyli „wal w klawisze”, ponieważ przy pisaniu pierwszej wersji (brudnopisu), powinno się wyłączyć myślenie. Sam często powtarzam studentom (przez co wywołuję niejednokrotnie wybuchy wesołości), że pisanie to nie jest myślenie. Pisanie to po prostu pisanie. Na myślenie przychodzi czas przy obróbce brudnopisu. Jest to o tyle wspaniałe, że kiedy już masz taką pierwszą wersję, to w ogóle masz o czym myśleć i co udoskonalać. Tutaj dopiero przychodzi czas na działanie intelektu. Kto próbuje robić odwrotnie, ten „tworzy w bólu” i „cierpi na twórcze katusze”. To z kolei odbiera wszelką przyjemność z pisania i kończy się zarzuceniem kariery pisarskiej.

Jak zwykle jednak piszę ogromny wstęp o rzeczach pobocznych, podczas, gdy chcę pisać o czymś innym. Na swoje wytłumaczenie mam tylko to, że swój blog traktuje jako pewnego rodzaju zapis „strumienia (nie)świadomości”.

Otóż Jamal, główny bohater (ten czarnoskóry nastoletni geniusz) dostaje propozycję, żeby przyjąć stypendium i pójść do świetnej prywatnej szkoły. Oczywiście chłopak jest zżyty ze swoim środowiskiem, ale nawet jego starszy brat, typowy cwaniaczek z getta, uważa, że chłopak powinien się wyrwać z tego g… (tzn. ze szkoły publicznej). Co więcej, w podobnym duchu wypowiadają się jego starzy nauczyciele (ergo nie szanują miejsca, w którym pracują). Stary pisarz, od którego można byłoby się spodziewać poglądów lewicowych (jak to w zachodnich filmach – jak pozytywny inteligent, to koniecznie szlachetny egalitarysta), otwarcie i okrutnie, żeby nie powiedzieć „cynicznie”, tłumaczy chłopakowi, że oto dostał szansę, której jego koledzy są pozbawieni, i że trzymanie się jakiejś „solidarności klasowej” (Connery ujął to jakoś inaczej, ale w każdym razie w tym duchu) jest czystą głupotą. Jamal idzie do prywatnej szkoły.

I tutaj dochodzimy do sedna sprawy. Otóż proces dydaktyczny w prywatnej szkole różni się od tego ze szkoły państwowej, że nauczyciele po prostu wymagają, nie cierpią pytań ze strony uczniów, a tylko domagają się posłuszeństwa. Nauczyciel literatury jest nie tylko apodyktyczny, a wobec Jamala wręcz podły, ale generalnie jego permanentną cechą jest sarkazm wobec uczniów. Nauczyciel w szkole prywatnej, w przeciwieństwie do czarnej nauczycielki w szkole publicznej, nawet nie próbuje być przyjazny. Oczywiście ten literaturoznawca nie wzbudza sympatii ani widza, ani uczniów, ani Seana Connery’ego. Wszyscy możemy oczywiście krytykować metody stosowane w tej prywatnej szkole, że sztywniactwo i nieludzkie podejście do człowieka (ucznia), ale generalne przesłanie jest przecież jasne, choć wcale nie to było intencją scenarzysty, ani reżysera). Otóż te szkoły, które przygotowują najlepszych kandydatów na studia, to nie te, które „ucząc bawią”, ale te które wymuszają samodzielne uczenie się.

Czytając rankingi (po angielsku „league lists”) i polskich szkół średnich, a przy tym znając nieco ich realia (relacje uczniów i zaprzyjaźnionych nauczycieli), łatwo zaobserwować, że poziom śrubuje się przy pomocy wysokich wymagań. Jeśli chodzi o to, co nauczyciele dają z siebie, opinie bywają bardzo krytyczne. Bardzo często, żeby sprostać ich wymaganiom, uczniowie biorą korepetycje. A propos korepetycji, przypomniało mi się to, co mówił w latach 80. ubiegłego stulecia sąsiad mojego kolegi z klasy, Adama, znany wśród łódzkich japonistów Masakatsu Yoshida. W Japonii nauka szkolna nigdy nie była zabawą. Zakuwano (i chyba nadal się zakuwa) ostro i długo, ale nawet najlepsi uczniowie brali korepetycje niedowierzając własnym zdolnościom.

Podczas swojego ostatniego pobytu w Londynie wziąłem do ręki wypracowanie syna mojej koleżanki, za które dostał pochwałę ze strony nauczyciela. Ani jedno zdanie nie było złożone po angielsku. Po roku pobytu w Anglii nie spodziewałbym się rewelacji i dlatego uważam, że to nie jest problem chłopaka. Problem natomiast leży po stronie nauczycieli. Tej pracy nikt nie poprawił! Żadnej krytycznej uwagi, żadnego wskazania błędów! A trzeba dodać, że jest to szkoła stojąca dość wysoko w rankingu londyńskich szkół publicznych.

Gdybym się kompletnie poddał paranoi, uznałbym, że jest jakiś spisek bogatych, którzy celowo ogłupiają masy wmawiając im, że ich dzieciom należy się jak najmniej stresu, a jak najwięcej przyjemności i zabawy w szkole. W tym samym czasie sami posyłają własne dzieci do szkół, gdzie stresu jest dużo, a zabawy mało. W Polsce ludzie wypatrujący wszędzie antypolskich spisków, uważają, że ktoś celowo ogłupia polskie społeczeństwo. Jak jednak widać, obniżanie poziomu edukacji to nie jest tylko polska specjalność.

Dzisiaj zainicjowałem wśród studentów uczelni państwowej dyskusję na temat pożądanych zmian w polskiej edukacji. Niestety niczym mnie nie zaskoczyli. Powtarzali te same teksty, jakie sam wygłaszałem w ich wieku – że za duże obciążenie, że za dużo teorii a mało praktyki, że każą się uczyć tego, co nam się „w życiu nie przyda”. Szczerze mówiąc jestem już trochę znudzony takimi tekstami, bo jak napisałem, moi koledzy i ja wygłaszaliśmy je już w latach 80. Kiedy w dodatku ktoś mówi, że dzisiaj są zbyt wysokie wymagania jeśli chodzi o wiedzę akademicką, to wzbudza to we mnie tylko smutny uśmiech. W porównaniu z wymaganiami szkolnymi z lat komuny, dzisiejsze wydają się niezwykle okrojone. Ten tekst z mojej strony jest też pewnym wyświechtanym sloganem, bo pokolenie przedwojenne wygłaszało dokładnie te same zarzuty wobec pokoleń powojennych. Być może więc kieruje mną myślenie starego dziada, który wygłasza „mądrości” z pozycji „za moich czasów…”. Być może.

Rzecz jednak cały czas w tym, że człowiek, istota ekonomiczna, chciałby robić mało, a korzyści z tego mieć wiele. Niewątpliwie niektórym się to udaje, a przypadki takie mają dobre publicity, no bo przecież kto by nie opowiadał z wypiekami na twarzy o gościu, który nie był ani zdolny ani się nie uczył, ale na pietruszce zrobił miliony. Pamiętam pewną „czytankę” z podręcznika do języka angielskiego (chyba to było „Matters”), która opisywała losy dwóch dziewczyn – jednej z dobrego domu, która skończyła elitarną szkołę średnią i dobry uniwersytet z honorami, a obecnie zarabia kilkadziesiąt tysięcy dolarów rocznie, zaś druga ze środowiska niezbyt zamożnego, która porzuciła szkołę, wdała się po drodze w narkotyki, ale również zaczęła śpiewać w kapeli rockowej i dzięki temu dzisiaj (tzn. wtedy, kiedy pisano podręcznik) zarabia rocznie miliony! No fajnie, ale ile jest takich przypadków? W dodatku, kariera w muzyce nie bierze się z niczego – ona też wymaga pracy.

Podsumowując, choć oczywiście bez poczucia wyczerpania tematu, nigdy nie wiadomo, co się w życiu przyda. Oczywiście są ludzie, którzy już w młodym wieku doskonale wiedzą, co będą robić, mają bardzo precyzyjny plan własnego rozwoju i oni faktycznie mogą sobie pozwolić na to, żeby powiedzieć „to mi się w życiu nie przyda”, a chcę się skupić na tym, z czego będę żył. Takich ludzi jest może jeden na tysiąc. Większość z nas nie ma pojęcia co w życiu będzie przydatne, a co nie. Generalnie nie uważam, że przyswajanie wiedzy musi być zdeterminowane jakąś przydatnością mierzoną pieniędzmi. Czytanie i poznawanie nowych rzeczy jest dla mnie osobiście wartością samą w sobie i przyjemnością. Dlatego nie uczę się, żeby więcej zarabiać, ale chciałbym tyle zarabiać, żeby mieć więcej czasu na uczenie się. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że takie podejście nie ma szans na zdobycie większej popularności. Tak czy inaczej, reguła jest dość prosta – szkoły, które są znane z „wysokiego poziomu” niekoniecznie słyną z bezstresowych metod nauki. O tym trzeba pamiętać. Niemal na 100% można stwierdzić, że ci, którzy sami odnieśli sukces, dobrze wiedzą, że chcąc aby ich dzieci ten sukces powtórzyły, poślą dzieci do takich szkół, gdzie konsekwentnie egzekwuje się przyswajanie kolejnych porcji konkretnej wiedzy.

Ten się śmieje...

Na weekend nieco humoru. To nic, że nieco czarnego. Dobry humor jest zawsze zdrowy.


czwartek, 24 marca 2011

Pozostać sobą

Podobno przysłowia są mądrością narodów. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem to stwierdzenie, które samo w sobie jest już przysłowiem, jakoś nie do końca to do mnie przemawiało. A miałem wtedy jakieś dziewięć lat. Przysłów używała często moja Babcia i jej sąsiadki. W moim dziecięcym mózgu zaczęły się one kojarzyć z brakiem pomysłu na własne zdanie. Nie zawsze tak oczywiście było, bo przecież najczęściej te starsze panie przy pomocy przysłowia chciały zilustrować, a może raczej przypieczętować jakąś tezę, której akurat broniły. W każdym razie ani wtedy, ani później nie potrafiłem w sobie wyrobić podziwu dla ludzi sypiącymi przysłowiami czy powiedzonkami. W niektórych środowiskach bowiem taka umiejętność wzbudzała szacunek („O, patrz, jak to ci umi /sic!/ na wszystko coś odpowiedzić /sic!/!”).

Znałem też mistrzów powiedzonek slangowych, którzy na wszystko potrafili odpowiedzieć jakąś rymowanką, co jako żywo przypomina nieco dzisiejsze pojedynki ‘freestylowe’ między hip-hopowcami. Tutaj jednak trzeba oddać tym ostatnim to, że są o niebo bardziej twórczy od swoich odpowiedników z lat 70. ubiegłego stulecia. Muszą bowiem coś zaimprowizować, podczas gdy tamci jechali gotowymi schematami. Niemniej podziw wzbudzali, że takie bystrzachy, tacy „mistrzowie ciętej riposty” w wydaniu podwórkowo-ulicznym.

Tak sobie myślę, że znajomość przysłów i powiedzonek często zastępuje ludziom myślenie, ponieważ każdą nową sytuację rozpoznają jako taką, którą znają i na którą mają gotową reakcję. Wzbudzają podziw tych „mniej kumatych”, którzy wobec nowej sytuacji stają z rozwartą jamą ustną (stąd białostockie pejoratywne określenie gapy i ofermy – „rozdziawa”). Niestety mechanizm użycia przysłowia lub „fetniackiego” powiedzonka („fetniacki” to z kolei przymiotnik chyba jeszcze przedwojenny) służył przede wszystkim przykryciu faktu, że nowa sytuacja stawia przed nami nowe wyzwania. W dodatku jest to bardzo dobry argument za tezą, że to nie my mówimy językiem, tylko język mówi nami.

Po zacytowaniu tej tezy poczułem pogardę wobec samego siebie, bo przecież nie sam to powiedzonko wymyśliłem, a tylko zasłyszałem i je powtarzam. W naszej codziennej mowie niezwykle często bezmyślnie powtarzamy pewne „toposy”, że posłużę się terminem z teorii literatury, uważając, że oto poruszamy rzeczy wielkie i uwagi godne. Oczywiście pewne wyświechtane tezy towarzyszą ludzkości od jej zarania i są niczym kanon szkolnych zagadnień, które w każdej epoce muszą być przerabiane wciąż od nowa. Są też i takie, które w pewnych kontekstach mają głęboki sens, ale w innych już niekoniecznie. Jedną z takich idei, która towarzyszy moim obserwacjom ludzi „mądrych” od wczesnego dzieciństwa, to imperatyw „bycia sobą”. „Mimo przeciwności losu, pozostał sobą”. „Kusili go sławą i bogactwem, ale on pozostał sobą.” „Została żoną cesarza, ale w głębi duszy pozostała sobą, wesołą wiejską dziewczyną…” itd. itp.

Z lat 70. pamiętam programy telewizyjne dla starszych nastolatków, za którymi nie przepadałem, bo nie było w nich kreskówek, ale ponieważ „Zwierzyniec” był w poniedziałek, „Ekran z bratkiem” we czwartek, a „Pora na Telesfora” w piątek, we wtorek i środę nie było co oglądać między 17.30 a 19.20 (pora „dobranocki”). Środa była najnudniejszym dniem w tygodniu, natomiast we wtorek leciał ten program dla młodzieży (w więc nie dla dzieci!). Z braku lepszej perspektywy czasami obejrzałem go sobie. (Przy okazji oczywiście wyszło na jaw, że jako dziecko, pomimo jedynie dwóch programów dostępnych od 16.00, byłem dzieckiem uzależnionym od telewizji). Otóż w tychże programach dla młodzieży niezwykle zarozumiałe nastolatki (tak mi się wydawało wówczas jako dziecku, i tak mi się wydaje dzisiaj z perspektywy czasu) nieziemsko się wymądrzały na tematy wszelkie, choć oczywiście wszystko odbywało się pod czujnym okiem cenzury, więc jeżeli była mowa o polityce, to jakoś tak o podstępnych knowaniach zachodnich kapitalistów. Przy tym to nie były już przecież lata 50., więc te dyskusje nie odbywały się w prymitywny i propagandowy sposób. Wręcz przeciwnie, prowadzący byli sami często ludźmi młodymi, takimi „równiachami”, którzy tak formułowali pytania, że młodzież sama „odkrywała”, że ten Zachód fajny to wcale nie jest. Ale to tak na marginesie.

Dyskutowano, jak już wspomniałem, na tematy bardzo rozmaite, ale od czasu do czasu pojawiał się właśnie wątek „bycia sobą”, „pozostania sobą” itp. Chodziło oczywiście o pozostanie wiernym własnym ideałom, prawdopodobnie z lat młodości, i nie poddanie się czysto materialnemu podejściu do rzeczywistości, bo to przecież skutkowało podłością wobec innych ludzi. Najważniejsze jednak było to, żeby zachować własną tożsamość. Sam już jako nastolatek usłyszałem dopiero powiedzonko, że „tylko krowa nie zmienia poglądów”. Jak tu teraz pogodzić te dwie koncepcje? „Bycie sobą” zaczęło mi się wydawać nieco przereklamowane. Kiedy natomiast słyszałem mantrę „najważniejsze to być sobą po prostu” z rozmaitych przygodnych kompanów biesiadnych, idea ta stała się dla mnie pustym dźwiękiem.

Z tego względu właśnie od bardzo dawna chodzą mi różne przewrotne pomysły, które zilustrowałyby wręcz szkodliwość pozostawania sobą. Przed moim blokiem, na przykład, od jakichś ośmiu lat, kiedy tylko robi się ciepło, wylega na ławeczkę grupa młodych ludzi. Na plus trzeba im przyznać, że nie są agresywni i ludzi nie zaczepiają. Na szczęście (odpukać) nie zachowują się też zbyt hałaśliwie. Siedzą sobie, sączą piwko i rozmawiają. Ponieważ ich wiedza o świecie nie należy do najrozleglejszych, tematy ich rozmów też do skomplikowanych nie należą. Jeden z nich co prawda ma osobowość przywódcy, co objawia się w tym, że lubi przemawiać, a inni najwyraźniej lubią go słuchać. Niestety, w odróżnieniu od reszty, ów młody człowiek nie unika tematów trudnych i całej ludzkości dotyczących. Nie unika formułowania sądów natury ogólnej. Ponieważ posiada zbyt ograniczoną liczbę przesłanek, wysuwane przezeń tezy są, najdelikatniej rzecz ujmując, głupawe (a szkoda, bo facet ma potencjał – gdyby trochę poczytał i porozmawiał z innymi ludźmi, miałby duże szanse się wyrobić). W czym jednak problem? Otóż pamiętam ich jako nastoletnich chłopców spędzających ze sobą czas na tej samej ławce. Teraz mają po dwadzieścia kilka lat. Niestety znałem osobiście takich ludzi, którzy na podobnych ławeczkach spędzili całe życie. Pozostali sobą? No właśnie. Pozostali wierni swojej ulubionej formie spędzania wolnego czasu! Może im nikt tego nigdy nie powiedział, że z takiej ławki trzeba uciekać, gdzie pieprz rośnie, bo inaczej się do niej przyrasta i do końca życia nie robi się z tymże życiem niczego sensownego? A może myliłby się właśnie ten, kto by im taką uwagę zwrócił? Może to oni są podziwu godni, bo podczas gdy inni rzucili się do jakiegoś bezsensownego wyścigu szczurów, oni pozostali sobą?

Kiedy obserwuję swoich studentów z prywatnych uczelni, z całą odpowiedzialnością twierdzę, że problemem tych często bardzo sympatycznych ludzi jest to, że za wszelką cenę pragną pozostać sobą, równymi ziomami i swojskimi dziewuchami, ludźmi, którzy sami się lubią dobrze zabawić i każdy się lubi z nimi zabawić. No fajnie, nie ma przecież w tym nic złego, ale problem w tym, że żeby się zajmować poważnymi problemami, trzeba czasami zająć się rzeczami „nudnymi”, takimi jak przeczytanie książki, która nie jest tylko historyjką o wampirach, ani romansem, albo obejrzenie filmu, który nie jest filmem akcji ani komedią. Dyplom wyższej uczelni powinien jej absolwenta obligować do tego, żeby być innym człowiekiem niż ten, którym się było przed przyjściem na uczelnię. Inaczej jaki byłby sens podejmowania studiów. Jeżeli student na pierwszym roku otwartym tekstem deklaruje, że nie lubi czytać, bo go to nudzi, to poważny problem, bo czytanie jest synonimem studiowania. Można jednak mieć jeszcze nadzieję, że w przeciągu pierwszego roku taki student wyrobi sobie nawyk czytania, a po studiach będzie to robił swobodnie i z własnej nieprzymuszonej woli. Niestety na trzecim roku można usłyszeć taki sam tekst, jak na pierwszym. Człowiek, który za chwilę wpisze do CV uzyskanie dyplomu wyższej uczelni, a nadal twierdzi, że nie lubi czytać, bo książki są nudne, to już totalna porażka. Oznacza to, że w jego mózgu nie nastąpiły żadne zmiany (no może te spowodowane przez alkohol czy inne używki, choć oczywiście te zjawiska nie występują u wszystkich). A przecież chodzi właśnie o to, żeby takie zmiany zaistniały! Po trzech latach studiów, młoda osoba z licencjatem powinna być przynajmniej oczytana w dziedzinach związanych z kierunkiem studiów. Przez to, że człowiek codziennie dużo czyta i to w dodatku czyta rzeczy, które jeszcze kilka miesięcy temu uważał za nudne, samo przez się powoduje zmiany w samym podejściu do życia. Niestety, okazuje się, że rzadko kto chce owo podejście zmieniać.

Do wszystkich studentów apeluję więc: „Nie pozostawajcie sobą z dzisiaj! Zmieniajcie się! Poddawajcie swój umysł obróbce w taki sposób, żeby on również się zmienił”.

Skrajnym przypadkiem kompletnej bezsensowności „pozostawania sobą” byliby więźniowie, których poddaje się resocjalizacji. Systemowi (tzn. ludziom tworzącym system) zależy, żeby w ich myśleniu nastąpiły pozytywne zmiany, ale wielu z nich „pozostaje sobą” i przy pierwszej okazji popełniają przestępstwo o takim samym charakterze jak to, które ich tam przywiodło.

Oczywiście wszyscy wiemy, że najczęściej nakazujemy „być sobą” ludziom, którzy grają kogoś innego niż są, najczęściej kogoś kogo uważają za lepszego od siebie. Ponieważ „consuetudo altera natura est” (znowu te przysłowia), z naśladowania kogoś naśladowania wartego, może przynieść bardzo pozytywne rezultaty. Dlatego to właśnie uważam, że „wierność sobie” w większości przypadków jest czynnikiem negatywnym, hamującym rozwój i w rezultacie wtłaczającym nas w miłe a ciepłe bagienko zwane „pójściem na łatwiznę.”

poniedziałek, 21 marca 2011

Moje paranoje

Mamy skłonności do myślenia paranoicznego, do snucia spekulacji na tematy polityczne i gospodarcze. Niestety problem z paranojami jest taki, że kiedy są w akcji, trudno sobie zdać z nich sprawę. Wszystko zależy od tego, jakie narracje przyjmujemy za swoje, w imię jakich narracji jesteśmy gotowi do poświęceń i jakie obce narracje stanowią zagrożenie dla tych, które za swoje uważamy. W ten sposób, człowiek, dla którego wartością jest silny kraj, w którym mieszka, człowiek, który używa specjalnego języka, nazywając taki kraj swoją ojczyzną, może wydawać się paranoikiem dla kogoś, kto postrzega samego siebie jako jednostkę ściśle biologiczną z ograniczonym czasem istnienia. Inny system wartości, inne opowieści, a co za tym idzie, inne emocje. Niestety nie ma tutaj doskonałego rozwiązania. Jedyne, jakie mi przychodzi do głowy to rzeczywista tolerancja, ale ta praktycznie w przyrodzie nie występuje.

Dzisiejsze "Wiadomości" uraczyły nas perspektywą inwestycji kapitału chińskiego w Polsce. Nie jest żadną tajemnicą, że Chińczycy inwestują już w innych krajach europejskich. Mają z czego, bo kiedy zachodni guru ekonomii kombinowali jak od keynsizmu przejść do monetaryzmu i aplikowali całemu światu ideologię (neoliberalizm) zamiast konkretnych działań przynoszących zyski, Chińczycy po cichutku te zyski wypracowali. Nie ma oczywiście co się zachwycać, bo doskonale wiadomo, że chiński system polegał na wyzysku o zapomnianej już na Zachodzie skali.

Zachodni najbogatsi przedsiębiorcy poprzenosili przemysły swoich krajów do Chin, powodując w tychże swoich krajach wzrost bezrobocia, a co za tym idzie rozkwit myśli paranoicznej. Tak, tak. Słuchając starszych Amerykanów, czy Brytyjczyków, na oczach których z ich miast zniknął przemysł, można odnieść wrażenie, że się rozmawia z Polakiem tęskniącym za PRLem. Paranoja paranoją, ale fakt jest taki, że były fabryki, a ludzie pracowali, a teraz tego nie ma. Magazyn CD Action, który czyta mój syn, podał niedawno informację o przejęciu polskiej firmy komputerowej Elwro przez Siemensa w 1989, po to, żeby w 1993 zrównać ją z ziemią. To nie był jedyny przykład. Doskonale pamiętam, że kiedy w tamtych czasach ktoś mówił głośno o wrogim przejmowaniu polskich przedsiębiorstw w celu likwidacji potencjalnej konkurencji, takiego człowieka okrzyczano by oszołomem i paranoikiem. Jakoś tak się składa, że ci, którzy podnosili ten problem, to byli ludzie faktycznie związani z partiami politycznymi, które skądinąd nie potrafiły sobie zaskarbić sympatii większości wyborców, z wyjątkiem jednej kadencji. Tylko, że akurat w tej sprawie mieli całkowitą rację.

Finansowa potęga Chin i aktywność tego kraju na rynkach światowych nie jest żadną tajemnicą. Powszechnie wiadomo o obligacjach państwowych USA, tudzież krajów europejskich, w tym o ratunku dla Grecji i innych unijnych bankrutów. To, że kupują również obligacje Polski, też już nie jest tajemnicą.

Wiadomość, że Chińczycy chcą inwestować w istniejące już w Polsce firmy i chcą budować nowe fabryki, w perspektywie kolejnych dziesięciu lat jest optymistyczna. Napłynie kapitał, ludzie będą mieli pracę, gospodarka będzie się kręcić.

Pracę mają Chińczycy. Żeby było śmieszniej, podobno w niektórych branżach płace Chińczyków osiągnęły już poziom wyższy niż płace Polaków. Nie dziwię się więc wcale, że szukają siły roboczej poza swoim krajem. Polska, mimo szeregu nowych przedsiębiorstw, to nadal kraj przede wszystkim taniej siły roboczej.

Dzisiejsze 'Wiadomości' podały również cenę jednego dnia wojny. Chodzi o koszty uzbrojenia i operacji. Jeden pocisk "Tomahawk" to milion dolarów. Dzień wojny w Libii może dojść do pół miliarda, zaś taki sam dzień w Iraku i Afganistanu kosztował kilkakrotnie więcej. W tych samych 'Wiadomościach' poinformowano nas, że na oddaniu utrzymania dróg publicznych firmom prywatnym państwo może zaoszczędzić półtora miliarda złotych rocznie. Niezła skala. Dwa miliardy dolarów dziennie w Iraku i półtora miliarda złotych rocznie. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że takie zestawienia nie mają większego sensu, ale daje to pewien obraz tego, z jakimi sumami mamy do czynienia.

W 1763 roku Anglia wygrała wojnę z Francją. M.in. dzięki temu przejęła z rąk Francuzów całą Kanadę i ziemie między Appalachami a Mississippi. Cóż stąd jednak, skoro ta zwycięska wojna kosztowała Wielką Brytanię tyle, że trzeba było skądś wziąć pieniądze na załatanie budżetu. Czym to się skończyło, dobrze wiemy. Anglicy postanowili wyciągnąć jak najwięcej od swoich własnych rodaków w koloniach, przez co ci ostatni się zbuntowali i stworzyli nowe państwo.

Wydaje się, że teraz to nowe państwo, czyli Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, prowadzi tyle działań wojennych i to po takich kosztach, że dla przeciętnego człowieka utrzymanie stabilności finansowej Ameryki wydaje się cudem. "Przeciętny człowiek" nie jest jednak ekonomistą, więc jego wyobrażenia lub ich brak nie ma żadnego znaczenia. Niemniej tenże "przeciętny cżłowiek" będzie snuł paranoje, bo umysł raz zapłodniony jakąś myślą, tak łatwo z tejże myśli nie rezygnuje.

Jeżeli więc Amerykanie, którzy swój przemysł przenieśli do Chin, wykosztują się na wojny, Europa natomiast przegra na własne życzenie przez nieodpowiedzialną politykę gospodarczą niektórych członków Unii, Chiny wyjdą na gracza numer 1 na świecie.

Na razie potęga Chin to błogosławieństwo dla Europy, być może w tym Polski. Po dziesięciu-dwudziestu latach może się okazać, że Chiny kontrolują świat i praktycznie nikt nie jest w stanie tego zmienić. Przez najbliższe dziesięć lat wszyscy na potędze Chin możemy skorzystać. Potem może być inaczej, z tego prostego względu, że wygląda na to, że Chińczycy, w odróżnieniu od demokracji zachodnich mają jakiś plan długofalowy. Politycy zachodni skupiają się na tym, żeby wygrać kolejne wybory i wyciągnąć z posiadania władzy maksimum korzyści w minimalnym czasie (okres kadencji).

Ale może nie powinienem przesadzać i nie poddawać się paranoi.

środa, 16 marca 2011

O bankowości biometrycznej

Dzisiaj w telewizyjnych "Wiadomościach" zareklamowano "bankowość biometryczną". Już wkrótce mają zniknąć plastikowe karty płatnicze, a w ich miejsce będziemy się posługiwać własnym odciskiem palca. Wesoły i entuzjastyczny ton komentarza wprawił mnie w lekkie przerażenie, bo zapachniało Philipem Dickiem i jego światem, w którym za wszystko trzeba osobno zapłacić (np. za dostęp do programu we własnym telewizorze, lub do wody we własnym kranie).

Kiedy bank będzie miał już wszystkie nasze dane, nie należy wątpić, że dostęp do nich uzyska również państwo, a także przestępcy (albo przestępcy rządzący państwem). Jeżeli ktoś mówi, że zwiększona kontrola państwa nad obywatelem, to nic złego, bo zwiększa bezpieczeństwo tego ostatniego, to jest to kompletna bzdura, podobnie jak kompletnie przewrotne jest twierdzenie, że "uczciwi nie mają się czego bać". Otóż to od ludzi u władzy zawsze zależy to, co jest uczciwe, a co nie. Jeżeli ktoś ma bezgraniczne zaufanie do prawa, to oczywiście jego sprawa, ale ja go nie mam. Dzieje ludzkości to oprócz historii wojen i jawnych gwałtów, to przede wszystkim pasmo wykorzystywania człowieka przez człowieka w majestacie prawa. Nikt nam nigdy nie zagwarantuje, że władze państwa, czy choćby banku, to ludzie o kryształowych intencjach i jak najlepszej woli wobec nas.

Jeżeli stanie się tak, jak przewidują niektórzy futurolodzy (mniej lub bardziej domorośli, bo innych być nie może), i pieniądz papierowy w ogóle zniknie, czyli ludzkość pójdzie jeszcze dalej w kierunku umowności w dziedzinie płatności, wypłacalności i wymiany handlowej, zostaniemy zredukowani do roli trybików w jakimś mało przejrzystym systemie, którego do końca nikt nie będzie w stanie kontrolować. To znaczy kontrolować będzie na jakiś czas ktoś, kto akurat zdobędzie bazę danych (czyli władzę!).

Wielu mniej zamożnych Polaków z pewnością ucieszy fakt (zwłaszcza, że media umiejętnie podsycą atmosferę), że nikt, żaden "prywaciarz" i inny cwaniak nie będzie mógł się wymigać od podatków. Z pewnością też mina im zrzednie, kiedy zdadzą sobie sprawę, że nie będzie jak pożyczyć od szwagra do pierwszego, bo każdy przepływ środków finansowych (bo gotówki już nie będzie) będzie pod kontrolą banku, a pośrednio i państwa. Żadne handelki "z ręki do ręki", ani korepetycje i w ogóle nic, za co się płaci pieniędzmi, nie będzie miało prawa istnieć. Z jednej strony fajnie, bo wszystko będzie "legalnie" i "praworządnie", i nikt nie będzie "narażał państwa na straty finansowe". Co więcej, ludzie ze sprawnie wypranymi mózgami przez media entuzjastycznie propagujące wszystko, co jest dobre dla systemu (czytaj: tych na górze systemu), prawdopodobnie nauczą się jakoś żyć. W końcu przez tysiące lat miliony ludzi żyło jako niewolnicy i też jakoś się potrafili do swojego losu przyzwyczaić. Nic nowego pod słońcem.

Starzeję się chyba w jakimś zastraszającym tempie, bo pewne futurystyczne wizje mnie przerażają. Do niedawna uważałem się za człowieka otwartego na wszelkie nowinki techniczne, a nawet na eksperymenty społeczne. Od czasów komuny, która była systemem totalitarnym, czyli do kontroli każdego obywatela bardzo skłonna, pamiętam, że jest i zawsze była możliwa pewna sfera, w której człowiek może sobie pofunkcjonować poza systemem. Wcale nie jestem jakimś zwolennikiem szarej strefy w gospodarce, ale w sytuacji, kiedy obywatel nie może ufać państwu i jego aparatowi, który skubie go jak może, wszelka zapowiedź udoskonalenia metod kontroli nad jego finansami, może wzbudzać tylko przerażenie. Jest to krok w kierunku pozbawienia nas podstawowych wolności i prywatności.

sobota, 12 marca 2011

Pianino a sprawa robotnicza

Na początku lat 90. pojawiły się dwie książki, w jednej z których Edward Gierek w wywiadzie-rzece udzielonym Januszowi Rolickiemu („Przerwana dekada”) wypowiadał się na temat swoich rządów i tego, jak to on chciał dobrze, tylko mu inni nie dali, natomiast w drugiej (niestety nie pamiętam tytułu, ani specjalnie chce mi się sprawdzać) generał Jaruzelski przedstawiał swoją wersję wydarzeń, czyli też, że chciał jak najlepiej, ale ciągle mu ktoś przeszkadzał. Te dwie książki przypomniały mi się w kontekście pianina. Tak, tak, pianina właśnie.

Otóż Wojciech Jaruzelski przytoczył anegdotę o Edwardzie Gierku, że ten ostatni kiedyś przy okazji spotkania z przywódcą czeskich i słowackich komunistów, Gustavem Husakiem, w przypływie dobrego humoru zaproponował unię naszych krajów, czyli Polski i wówczas jeszcze Czechosłowacji. Generał uznał, że największym nietaktem ze strony Gierka było to, że zaproponował Czechowi, żeby stolica tego nowego tworu politycznego znajdowała się w Warszawie. Husak oczywiście propozycji nie przyjął, a Jaruzelski wcale mu się nie dziwił, bowiem… I tu rzecz niezmiernie ciekawa. Argument, jaki przytoczył autor stanu wojennego, ku mojemu zaskoczeniu, był natury kulturalnej, a mianowicie dotyczył poziomu cywilizacyjnego, na jakim stały (stoją) nasze narody. Otóż, jak powiedział generał (nie cytuję dosłownie, ale ducha oddaję), już przed wojną kiedy czeski chłop wracał z pola, zdejmował gumiaki i brudne robocze ubranie, przebierał się w garnitur i grał na pianinie. No w każdym razie, jeśli nie sam, to robił to ktoś z jego domowników. Tak czy siak, w domu stało pianino. Jak się po robocie zachowywał chłop polski to akurat dobrze wiedziałem, ponieważ mam rodzinę na wsi i aluzję Jaruzelskiego bez trudu pojąłem.

Pianino… Drugi obok skrzypiec „hrabiowski instrument”, jak się kiedyś z lekkim przekąsem wyraził w telewizji pewien profesor od muzyki w kontekście nikłego zainteresowania dzieci (a przede wszystkim ich rodziców) nauką gry na innych, mniej „prestiżowych” instrumentów. Wiemy z książek i filmów, że obowiązkowo na pianinie musiały umieć grać panny z dobrych domów, bo jak napisała Maria Krüger w swojej uroczej książce dla młodzieży „Godzina pąsowej róży”, dobrze jest, żeby panienka na wydaniu „miała jakieś talenta”. Tak więc najpierw szlachta, a potem zamożne mieszczaństwo uczyło swoje córki języka francuskiego i gry na pianinie. Do takiego kontekstu występowania pianina przywykliśmy i jest to chyba dość powszechne skojarzenie (do „arystokratycznej”, albo z angielska „posh” edukacji dorzuciłbym jeszcze jazdę konną i tenisa). Tymczasem na pianinie grywał przedwojenny chłop czeski, który siadał do niego umywszy się i przebrawszy po ciężkiej pracy w polu. Może nawet pracy przy roztrząsaniu obornika, powszechnie znanego na polskiej wsi jako gnój.

Skąd jednak to pianino w mojej głowie? Oglądam mianowicie na YouTube brytyjski serial telewizyjny z lat 70. ubiegłego stulecia pt. „When the Boat Comes In”. Nie czas i miejsce na opowiadanie fabuły. Co prawda serial jest dostępny w Internecie, a wielu naszych rodaków zna angielski, to jednak może mieć poważne problemy ze zrozumieniem dialogów, ponieważ są one toczone dialekcie z Tyneside zwanym „Geordie” (okolice Newcastle upon Tyne). Mimo to sztuka filmowa to przecież nie tylko dialogi, więc widz może sporo wyłapać z kontekstu. Akcja jest osadzona w górniczej mieścinie Gallowshield w latach 20. XX wieku,i natomiast bohaterowie to w większości angielska klasa robotnicza. Oczywiście są też i przemysłowcy i arystokraci, ale jest to historia robotników, związków zawodowych i ruchu socjalistycznego. Nie, broń Boże nie chcę nikogo zniechęcić do tego serialu, bo jak się domyślam, wielu z nas skojarzy go sobie z polskimi tzw. „produkcyjniakami” z lat komunizmu, ale tak nie jest. Osobiście uważam, że realia są przedstawione bardzo dobrze i warte są dokładniejszego przestudiowania.

W jednym z odcinków Jessie Seaton, córka rodziny, której losy śledzimy, nauczycielka i gorliwa socjalistka rozmawia z przyjacielem związkowcem i socjalistą o położeniu klasy robotniczej w Anglii Engelsa, która wg tego samokształcącego się robotnika niewiele się do lat 20. zmieniła. Jest to jedno z tzw. „damn lies”, ponieważ już Engels grubo przesadził, kiedy w 1845 r. przedstawiał sytuację z początku XIX wieku, natomiast twierdzenie, że warunki po I wojnie światowej były takie same, nie było prawdziwe. Nie znaczy to oczywiście, że życie angielskiego robotnika były idealne. Z pewnością nie były, a w porównaniu z życiem klas próżniaczych, wręcz fatalne. Strajki, lokauty, bezrobocie i bieda oczywiście miały miejsce. Trzeba jednak pamiętać, że Anglia to ojczyzna związków zawodowych i to całkiem silnych, gdzie o „położenie klasy robotniczej” miał kto zadbać. Jest to temat na osobną dyskusję, więc na tym poprzestanę, natomiast wrócę do pianina.

Otóż w jednym z pierwszych odcinków pierwszej serii dowiadujemy się, że w domu Seatonów „tu stało pianino”. Górnicza rodzina musiała je sprzedać, żeby m.in. sfinansować studia medyczne Billy’ego, brata Jessie. W drugim odcinku czwartej serii pojawia się podobna scena. Główny bohater, Jack Ford, wraca do Gallowshield z Ameryki, poznaje młodą studentkę socjologii, która chce przeprowadzić badania na temat położenia klasy robotniczej. Jack zabiera ją do rodziny swoich dawnych znajomych, gdzie pokazuje swojej młodej przyjaciółce kąt w pokoju, gdzie „kiedyś stało pianino”. Nie jest to powiedziane wprost, ale widz w lot się domyśla, że to bieda związana ze zrujnowanym zdrowiem gospodarza sprawiła, że pianino trzeba było sprzedać.

W porządku, na robotnicze rodziny angielskie przychodziły cięższe czasy, ale wszystko wskazuje na to, że wcześniej musiały być też i te lepsze, skoro ludziom w ogóle przychodziło do głowy kupno pianina. Przecież to wyrób luksusowy, do życia wcale nie niezbędny! Skoro było pianino, to pewnie ktoś na nim w dodatku zagrał od czasu do czasu.

Rodziny robotnicze w serialu mieszkają w skromnie, ale całkiem przyzwoicie umeblowanych i wyposażonych domkach szeregowych. To dzisiaj takie domki dzieli się na „flaty” i wynajmuje Polakom. Do niedawna jedna rodzina miała do swojej dyspozycji cały takie domek.

W latach 20. XX wieku polskie rodziny robotnicze gnieździły się w mieszkaniach, które często składały się z jednej izby. Bywało też i tak, że ludzie idąc na różne zmiany do pracy wymieniali się miejscem w łóżku, w związku z czym ta sama izba mogła zapewnić schronienie kilkunastu osobom. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość tak oczernianym w okresie komunizmu kapitalistom, jak np. Karlowi Sheiblerowi, którzy budowali całe osiedla kamienic dla swoich pracowników i to już w XIX wieku, a jak na tamte czasy warunki mieszkaniowe w takich „famułach” (to określenie łódzkie – to to samo co śląskie „familoki”), były naprawdę luksusowe. Ale czy ktoś nawet w tych dobrych mieszkaniach trzymał pianino? Jakiego robotnika było kiedykolwiek stać na taki luksus?

W roku 1978 przeprowadziliśmy się „do bloków” na Widzew-Wschód. Akurat tak się złożyło, że na tym samym osiedlu w tym samym czasie zamieszkali ze swoimi rodzicami moje koleżanki i koledzy z okolic, gdzie mieszkałem poprzednio. Irek, obecnie muzyk w Filharmonii Łódzkiej przeniósł się jednak z mojej klasy do szkoły muzycznej na Sosnową. Pamiętam, że jego rodzice zdobyli się na niemały wysiłek finansowy, żeby mu kupić pianino.

Dzisiaj niektórzy z moich znajomych kupili swoim dzieciom specjalne syntezatory z mechanizmem wyczuwającym siłę uderzenia, co sprawia, że z powodzeniem zastępują prawdziwe pianina, ale pamiętajmy, chodzi o potrzeby uczącego się w szkole muzycznej dziecka. Osobiście nie znam żadnej rodziny ani robotniczej, ani chłopskiej, która miałaby w domu pianino. Powody mogą być oczywiście dwa: albo kogoś nie stać, albo, jeżeli zarabia tyle, że mógłby zakupić instrument, inwestuje w komputer.

środa, 9 marca 2011

Znowu o dłuższej pracy

Wczoraj w pracy zerknąłem na pierwszą stronę "Gazety Wyborczej" (leżała na stole w pokoju, który dzielę z kilkoma kolegami, nie żebym się wstydził, że "Wyborczą" czytam, ale tak akurat wczoraj było) i zobaczyłem wielki nagłówek tłumaczący kobietom (najwyraźniej uważanym za niezbyt rozgarnięte, skoro takie rzeczy musi im gazeta tłumaczyć), że trzeba pracować dłużej o 5 lat, a wtedy ich emerytury staną się o ponad 30% większe. Na jakiej zasadzie? Wg jakiego przelicznika? Diabli wiedzą i pewnie nam, ludziom, nie powiedzą, ale to już pełnego zapału dziennikarza nie interesuje. Wszystko wskazuje na to, że najwięcej pieniędzy wypracowujemy w ostatnich pięciu latach pracy, a poprzednie 30-50 liczy się jakby wyraźnie mniej. Innymi słowy te powiedzmy 40 lat pracy (między 20. a 60. rokiem życia) równa się 10 latom wg nowego przelicznika (skoro 5 lat wypracowuje 1/3 emerytury).

No dobra, głupawy jakiś jestem i nic z tej mądrej ekonomii nie rozumiem. Na stare lata chyba już ekonomii studiować nie będę, więc nie ma dla mnie nadziei. Pozostaje tylko coś, co się popularnie nazywa "zdrowym rozsądkiem", ale on, jak wiadomo, jest naukowo nieweryfikowalny.

Inna rzecz mnie jeszcze nurtuje. Skoro Polki muszą pracować te 5 lat dłużej, to ponawiam moje pytanie sprzed kilkunastu tygodni - Czy w Polsce nagle przybyło pracy? Czy nasi genialni ministrowie sprawili, że płatnej roboty zrobiło się w naszym kraju tyle, że zajęcia nie tylko dla wszystkich wystarczy, ale w dodatku, trzeba będzie przełożyć emeryturę bliżej okolic śmierci i dawać z siebie wszystko tak długo, jak to możliwe?

W kraju, gdzie jest bezrobocie, gdzie wykwalifikowani młodzi ludzie muszą szukać chleba w obcych krajach, bo nie ma dla nich płatnego zajęcia, mówi się kobietom, że muszą pracować dłużej i że to jest dla ich dobra, bo wypracują sobie wyższą emeryturę. Fantastycznie, ale co z młodymi kobietami, które czekają na miejsca swoich matek i babek?

Cudownie byłoby mieć wyższą emeryturę, ale dobrze byłoby się też nią nacieszyć. Tymczasem do końca życia pozostanie takim "emerytkom-krezuskom" już mniej czasu i pewnie zdrowia, żeby odczuwać owo "bogactwo".

Znam kobiety, które chcą i mogą pracować, bo jest to sens ich życia, ale wysyła się je na emeryturę. W tym wypadku uważam, że nie powinno się nikogo chętnego do pracy z niej wyrzucać. Wiele jednak kobiet chciałoby jednak z pracy odejść na dotychczasowych warunkach i zmuszanie ich do kolejnych lat pracy, jest jakimś dziwactwem. I znowu twierdzę, że w przedsiębiorstwach prywatnych pracodawca dogada się z pracownikiem. Jeśli pracownica będzie chciała pracować dłużej, a pracodawcy też będzie pasował ten układ, to nikt nie powinien się do niego wtrącać. Na państwowych posadach natomiast wiadomo, że zarówno płace, jak i emerytury pochodzą z naszych podatków. No i tutaj niby wiadomo, o co chodzi - żeby nie płacić przez pięć lat komuś, kto już nie wykonuje żadnej pracy. Lepiej przecież płacić zasiłek dla bezrobotnych młodych. To akurat jestem w stanie pojąć, choć wcale mi się to nie podoba.

Pojąć potrafię, ale jak zwykle wkurza mnie robienie ludziom wody z mózgu. Dziennikarz "Wyborczej" nie pisze bowiem, o co tak naprawdę chodzi, ale wciska kobietom kit, że to dla ich własnego dobra. Praca sama w sobie, wbrew pozorom, to nie jest dobro. Dobrem jest to, co się dzięki pracy osiąga. Jeżeli ktoś sobie nie życzy osiągać już nic ponad to, co ma, to nie widzę powodu, żeby go do tego zmuszać.

Ale zastrzegam, nie znam się i bardzo chętnie przyjmę światłą naukę od kogoś, kto wie, o co chodzi.

wtorek, 1 marca 2011

Przy okazji likwidacji kuratoriów

Przeczytałem dziś na Onecie artykuł o pomysłach pani minister Hall na likwidację kuratoriów. Kuratoria, jak to kuratoria - miejsce pracy byłych nauczycieli, którzy zapragnęli zostać urzędnikami. Czy spełniają jakąś rolę w polskiej oświacie? Jakąś na pewno, bo przecież wiele zależy od konkretnych kuratorów i wizytatorów. Mądry kurator potrafi zrobić wiele dobrego, zły może dużo zepsuć. Ponieważ często stanowiska te są obsadzane "z klucza politycznego", a więc zależą od aktualnej koalicji rządzącej w kraju, nic dobrego z ich działalności wyniknąć nie może. Teraz pani minister proponuje ich likwidację. Ale zaraz w ich miejsce proponuje coś innego. Czytam sobie ten artykuł i czytam i jakoś nie mogę uwierzyć, że nowa struktura oparta na bazie starego kuratorium będzie się odeń różniła. Kolejna hucpa, wobec której konkretna wiedza i umiejętności naszych dzieci zdają się najmniej ważne.
Jeden z forumowiczów skomentował nowy pomysł pani minister w następujący sposób:

Praktycznie każdy ME po 89 realizuje metodą małych kroczków zadanie niszczenia Polskiej edukacji - może z wyjątkiem Giertycha.

Przykłady:
- stworzenie Gimnazjów i skanalizowanie uczniów w najtrudniejszym wychowawczo okresie życia w jednym miejscu - de facto 3 lata gimnazjów dla wielu uczniów to zmarnowany czas gdyż nauczyciele głównie walczą o sprawy wychowawcze niż uczą
- biurokratyzacja pracy nauczyciela - zmuszanie nauczycieli do produkcji masy nikomu nie potrzebnych papierów co skutkuje tym że musi on wygospodarować czas na te papiery kosztem jakości nauki dzieci (sprawozdania, ankiety, raporty, plany naprawcze, ewaluacje itd)
- brak stabilizacji - MEN co jakiś czas wpada na pomysł że czas coś zmienić. Ucząc w szkole od 15 lat nie pamiętam kwartału by nie wyszło jakieś rozporządzenie zmuszające do zmian w statucie szkoły lub w programie wychowawczym lub w programie profilaktyki lub w inny sposób zmuszający nauczycieli w szkole do oderwania się od normalnej pracy i przesiadywania godzinami na Radach Pedagogicznych dostosowując dokumentacje szkoły do kaprysów MEN.
- wprowadzenie kategoryzacji nauczycieli (stażyści, kontaktowi, mianowani itd)- rozpoczął się wyścig szczurów, produkcja masy papierów na poczet awansu i dla wielu nauczycieli awans stał się celem samym w sobie. Efekt? Przez 3 lata stażu nauczyciel zajmuje się sobą a nie uczniami. Nie mówiąc już o fermencie jaki system awansu wywołał w szkołach w gronie nauczycieli - zawiść.
- wprowadzeni sprawdzianów i egzaminów gdzie się da - teraz już dla 3-klasistów w podstawówkach!- kolejna sztuka dla sztuki mająca szykanować nauczycieli bo de facto wyniki tych sprawdzianów stały się batem na nauczycieli. Kolejna cegiełka deprawująca uczniów gdyż wielu nauczycieli chcących by ich uczniowie dobrze wypadli na sprawdzianie zamiast ich uczyć to doskonali z nimi techniki rozwiązywania arkuszy testów - zmarnowany czas.
- a teraz mamy likwidacje kuratoriów i OKE by w to miejsce powstały inne podobne struktury które będą robić dokładnie to samo ale by się wyróżnić i pokazać że są inne i lepsze od swoich poprzedniczek to zmuszą nauczycieli do kolejnej porcji produkcji nikomu nie potrzebnych papierków.

Po co to wszystko?
Polskie dzieci nie mają być inteligentne i wykształcone w Europie naszym zadaniem jest być wołami do roboty, a nie do myślenia. Ktoś kto pracuje w edukacji i nie dostrzega co się dzieje i dokąd to zmierza jest ślepcem.
~poirot

Duch wypowiedzi internauty ~poirot trąci nieco teorią spiskową, bowiem wielu z nas wierzy, że istnieje planowa polityka sterowana przez wrogie nam siły (tu można podstawić dowolnego wroga: Rosjan, Niemców, Unię Europejską, Żydów itd., itp) polegająca na systematycznym ogłupianiu Polaków. Nie sądzę, żeby tak było, ale moja konkluzja jest tym bardziej pesymistyczna. Tym wszystkim nie kierują wraże, perfidne acz piekielnie inteligentne siły dążące do zniszczenia narodu. Obawiam się, że głupoty w polskiej oświacie biorą się z arogancji inicjatywnych głupców. Inicjatywny głupiec dorywa się do władzy, bo ma przewagę nad biernym "mędrcem". Jak to kiedyś powiedział Janusz Korwin-Mikke (z którego poglądami na temat oświaty zupełnie się nie zgadzam, bo on by ją zburzył do reszty!), w urzędach siedzą urzędnicy i muszą się czymś zajmować. Ponieważ nie mają specjalnie nic do roboty, to wymyślają. Ponieważ nie są mistrzami intelektu, to najczęściej wymyślają rzeczy głupie i społecznie szkodliwe.

Z pewnością nie jest tak, że jacyś spiskowcy niszczą akurat polską oświatę. Fakty są takie, że kierując się takim rozumowaniem, można bez trudu dojść do wniosku, że oświatę kompletnie zniszczono w Stanach Zjednoczonych czy obecnie w Wielkiej Brytanii, gdzie chwali się ucznia za to, że w ogóle zrobił pracę domową. Tam jednak, oprócz może szeroko pojętych mas, ludzie (przynajmniej niektórzy) wiedzą, że krajem mają rządzić absolwenci elitarnych szkół prywatnych (nie, nie takich prywatnych, gdzie się tylko płaci i dostaje dyplom), a reszcie wystarczy znajomość literek, dodawania i odejmowania, no może z odrobiną mnożenia i dzielenia, i prawo jazdy.

Osobiście zawsze brakowało mi w polskim systemie edukacyjnym, zarówno za komuny, jak i potem, możliwości zapewnienia uczniowi rozwoju w kierunku, który go interesuje. Jeżeli np. chłopak zaczytuje się w książkach z historii lotnictwa, to nie ma żadnej możliwości uwzględnienia jego wiedzy na świadectwie, czy choćby na zajęciach szkolnych. Często taki zapaleniec nie ma nawet z kim porozmawiać o swojej pasji. Jest natomiast gnębiony z powodu braku znajomości np. budowy ameby lub zastosowania przydawki. Niemniej musimy pamiętać, że człowiek, jako istota ekonomiczna (brzydko zwana "leniwą"), gdyby mógł, to by nic nie robił (nie każdy, ale wielu z nas). Dlatego przymuszenie do pewnych działań jest niezbędne. Jeżeli w szkole nie wyrobimy w dzieciakach nawyku czytania, to nie ma się co spodziewać mądrego społeczeństwa. Niekoniecznie mam tu na myśli lektury szkolne, a w dorosłym życiu czytanie powieści, choć to byłoby jak najbardziej wspaniałe. Chodzi o czytanie w ogóle, choćby bieżących wiadomości w gazecie czy na portalu internetowym, o nawyk szukania informacji w słowie pisanym.

Tutaj muszę jednak zastrzec, że to, co napisałem powyżej, było powtarzane przez władze oświatowe od 1989 roku i przyczyniło się do wprowadzenia śmiesznej matury "pod klucz". Informacja to niestety nie jest wiedza. To dopiero początek wiedzy. Wielu z nas zachwycało się na początku lat 90. amerykańskim podejściem do wiedzy, czyli takim, że nie muszę niczego pamiętać, bo umiem sobie znaleźć wszystko, czego potrzebuję. Niewątpliwie jest to cenna umiejętność. W wielu dziedzinach takie podejście ma jednak krótkie nogi. Na pewno żaden lekarz nie ma wszechstronnej wiedzy medycznej (no może dr House), ale wyobraźmy sobie takiego, któy przy najprostszym problemie musi sięgać do książki medycznej (albo do komputera, który mówi "paracetamol"). Nawyk poszerzania horyzontów, trwałego przekształcania własnego umysłu w pożądanym kierunku, został zepchnięty w oświacie na plan dalszy. Młodzież po maturze często nie czyta, bo nie umie się skoncentrować, ale to nie problem, bo to można wyćwiczyć. Problem w tym, że nikomu się nie chce tego ćwiczyć, bo zarówno nauczyciele w szkole, jak i wykładowcy na uczelniach odpuścili sobie zmuszanie młodych ludzi do jakiegoś wysiłku. Tutaj wchodzimy w kolejny temat, choć ściśle związany z tym, o czym teraz piszę.

Tak czy inaczej, dajmy nauczycielom uczyć. Pozwólmy dzieciakom rozwijać i naprawdę pogłębiać wiedzę. Patrząc np. jak do egzaminów przygotowują się moje dzieci, myślę, że znalazłem się w jakimś koszmarze. One rozwiązują po prostu szereg testów. Jak dotąd ta metoda się sprawdza, bo rozwiązywanie testów sprawia, że jesteś coraz lepszy... w rozwiązywaniu testów.

Prowadziłem niedawno zajęcia przygotowujące do egzaminu TELC na pozomie B2. Widząc po pierwszych zajęciach, że wielu uczestników kursu nie reprezentuje sobą nawet poziomu A2, chciałem nauczyć ich pewnych podstaw języka, bez których dalej nie można ruszyć. Z oburzeniem zażądano, żebym ich tutaj nie uczył języka, bo to w pół roku i tak niemożliwe, ale żebym im dał jak najwięcej ćwiczeń testowych, które ich przygotują do zdania egzaminu. Tylko do niektórych dotarło, że bez znajomości języka, nie zrobią prawidłowo ani jednego zadania testowego, bo nauka polegająca na rozwiązywaniu testów egzaminacyjnych jest jak trening bokserski kompletnego nowicjusza, który polegałby tylko na walce z samymi mistrzami. Czy w ten sposób można się czegoś nauczyć? No czegoś tam tak, ale to będzie zawsze miotanie się we mgle. Pewnych rzeczy trzeba się porządnie nauczyć od podstaw i po kolei wg konkretnych założeń metodycznych. Czy na to jest jednak miejsce w polskiej oświacie? Wydaje się, że dla kolejnych władz jest to najmniej ważne.