piątek, 26 lutego 2010

O braku problemu Artura Domosławskiego

Dwa wpisy temu poruszyłem problem jaki ma Artur Domosławski z życiorysem Ryszarda Kapuścińskiego. W międzyczasie podano nowe szczegóły, np. to, że Kapuściński nieobiektywnie przedstawiał wydarzenia w Afryce, po prostu stając po stronie komunistów (i pomagających im oddziałów kubańskich). Nie napisał też o potwornej masakrze ludności arabskiej dokonanej przez ludność czarną Zanzibaru. W dodatku Domosławski stwierdził, że zdaje sobie sprawę z tego, że gdyby Kapuściński nie współpracował z komunistycznymi polskimi służbami specjalnymi, nie miałby takich możliwości podróżowania po całym świecie.

Pomyślałem sobie, że Artur Domosławski ma pewien moralny dylemat co do Kapuścińskiego, bo z jednej strony chce rzetelnie napisać od „gigancie” polskiego (i światowego) reportażu, a z drugiej pojawiają się te niewygodne fakty. Jako dziennikarz „Gazety Wyborczej” reprezentuje linię „wybaczania” i bagatelizowania zbrodni komunistycznych, a z drugiej chce napisać prawdę.

Okazuje się, że wielkiego dylematu nie ma. Artur Domosławski wykazuje po prostu zrozumienie dla Ryszarda Kapuścińskiego, dla jego wiary w komunizm i lojalność wobec swojego państwa, jakim była PRL. Pojawiają się więc pierwsze jaskółki (a może nie pierwsze) rehabilitacji systemu komunistycznego. Nie uważam się za bezkompromisowego lustratora, i poglądy A.Macierewicza w tych sprawach są mi obce, ale próby przemycenia takiej wolty w myśleniu o PRLu to przesada w drugą stronę. Nie brakuje dziś głosów krytykujących całość przemian, jakie się dokonały w Polsce po roku 1989. Obawiam się, że mogą się wkrótce przerodzić w gloryfikację reżimu komunistycznego, co byłoby katastrofą.

Jeśli chodzi o Kapuścińskiego, to podobnie jak w przypadku generała Jaruzelskiego, nie chcę zrozumieć ludzi, którzy przeżyli piekło sowieckich łagrów czy choćby poniewierki o głodzie wśród mrozów Rosji, a potem wiernie służyli oprawcom. Rozumiałbym Ryszarda Kapuścińskiego, gdyby był zachodnim pięknoduchem, jakimś amerykańskim czy francuskim intelektualistą zafascynowanym Stalinem w latach 40. i 50. XX wieku. Człowiek, który napisał „Imperium” nie mógł powiedzieć, że nie wiedział czym są Sowieci, do czego są zdolni i co przynoszą światu.

Dodam tylko, że Kapuścińskiego nadal będę czytał i polecał do czytania, choć z równą chęcią przeczytam jego życiorys autorstwa Artura Domosławskiego.

O Wschodzie, który jest nam Bliski a nie Środkowy

Na śniadanie przeczytałem artykuł w Onecie pt. W imię Hitlera i Allacha (http://portalwiedzy.onet.pl/4869,68489,1599933,1,czasopisma.html) o oddziałach Waffen-SS składających się z Bośniaków i Kosowskich Albańczyków. Tekst ciekawy, szczegółowy (co trochę męczy przy czytaniu), historycznie obiektywny, ale… czy aby na pewno? Sam tytuł, a potem wyjaśnienie jak hitlerowcy w imię uzupełniania szeregów mięsem armatnim zmodyfikowali swoją rasistowską koncepcję jest swego rodzaju manipulacją. Chodzi o wskazanie podobieństw między narodowym socjalizmem a islamem, rolą agresji w obu ideologiach, takim samym pojmowaniu roli kobiety itd. Po przeczytaniu artykułu o faktach (m.in. o udziale Wielkiego Muftiego Jerozolimy w formowaniu tych oddziałów i o jego permanentnej współpracy z nazistowskimi Niemcami) czytelnik mniej krytyczny wobec tekstu po prostu postawi znak równości między hitlerowcami a muzułmanami, a to jest już niebezpieczne przekłamanie.

Ponieważ w języku polskim coraz częściej „uwierają” mnie pewne wyrażenia, których w latach mojej młodości nie używano (znak starzenia się!), moją uwagę przykuł fragment, gdzie autor pisze, że po wojnie część żołnierzy muzułmańskich oddziałów SS osiedliło się w krajach „Środkowego Wschodu”, w Turcji i Palestynie. Na „Środkowy Wschód” w polskim tekście nóż mi się otwiera w kieszeni, bo jest to nie tylko błąd jeśli chodzi o przyjętą nomenklaturę, ale jest to również brak elementarnej logiki. Jeżeli Palestyna leży gdzieś w „środku”, to co jest Bliskim Wschodem? Grecja? Włochy?

Tak sobie ironizuję, ale dobrze wiem, że jest to zwrot dosłownie przetłumaczony z angielskiego, gdzie „Middle East” obejmuje właśnie tereny Egiptu, Palestyny, Jordanii, Syrii i Libanu. Problem w tym, że po angielsku jest to też bez sensu. Można zauważyć, że książki naukowe pisane przez historyków używają nadal tradycyjnego „Near East”, podczas gdy dziennikarze konsekwentnie piszą „Middle”. Niestety to dziennikarze narzucają normy językowe i trudno coś na to poradzić. W krajach anglosaskich niemożliwe jest zorganizowanie wielkiego warsztatu dla ludzi mediów w celu wyszkolenia ich w prawidłowym użyciu ich języka ojczystego, ponieważ żaden anglosaski profesor nie przyjmie na siebie roli naszego profesora Miodka czy profesora Bralczyka.

Pal licho Anglików czy Amerykanów. Dlaczego jednak my mamy przyjmować tę geograficzną niedorzeczność na grunt języka polskiego? Niestety „Środkowy Wschód” w kontekście bynajmniej nie Iraku i Iranu, pojawia się w mediach coraz częściej. Proponuję każdy taki przykład piętnować w imię już nie tylko czystości polszczyzny (bo co to jest ta „czystość”?), ale w imię elementarnej logiki.

środa, 24 lutego 2010

O internecie i Dostojewskim z inspiracji Jana Nowickiego

Obejrzałem sobie wczoraj onetowy klip (trudno to nazwać czymkolwiek innym) pokazującym Jana Nowickiego (aktora), który czatował z internautami. Na koniec podsumował całe to przedsięwzięcie jako bezsensowne, ponieważ głupie jest samo gadanie z kimś, kogo się nie widzi (hmmm, telefon wynaleziono ponad sto lat temu), ale najgorsze jest to, że żadne z pytań zadanych przez czatujących nie wydało mu się w najmniejszym stopniu zajmujące. Wszyscy pytali go o aktorstwo, karierę, gwiazdorstwo i inne tego typu rzeczy, które wg Jana Nowickiego nie są warte rozmowy. Stwierdził, że nikt nie zadał mu istotnego pytania, jakie można zadać facetowi w jego wieku, mianowicie, czy boi się śmierci. Zakończył apelem do młodych ludzi „Pieprznijcie ten Internet i zajmijcie się Dostojewskim!”

Ten krótki materiał skłonił mnie do kilku refleksji natury ogólnej, pomijając akcydentalne szczegóły związane z Janem Nowickim. Ten doskonały aktor, jak wielu wybitnych artystów, prawdopodobnie chciałby się zapisać w pamięci widzów jako filozof, znawca życia. Nie jest moralizatorem, więc nauczycielem raczej nie chce być, ale filozofem, który popycha, czasami brutalnie, młodych ludzi do jakiegoś myślenia. Ja takie myślenie nazywam byciem prawdziwym człowiekiem, a nie konstrukcją składającą się ze słów i dyskursów.

Internet faktycznie czasami warto „pieprznąć” i spróbować się skoncentrować na zwartym tekście w formie kodeksu (mam na myśli książkę ;)) . Inna sprawa, że w Internecie często można znaleźć pozycje, o które trudno w miejscowej bibliotece. Gdyby ktoś chciał poczytać Dostojewskiego w oryginale, albo po angielsku, to jest on dostępny właśnie w Internecie. Internet ma jednak to do siebie, że rozprasza, kusi jakimiś pobocznymi atrakcjami itd. itp.

Dlaczego warto czytać Dostojewskiego. Powiem otwarcie, że tego rosyjskiego pisarza zacząłem czytać już po liceum (chyba za moich czasów nie było „Zbrodni i kary” w lekturze, a szkoda). Nastąpiło to tak późno z powodu kompleksów, jakie młody człowiek miewa pod natłokiem opinii tych, których uważa za mądrzejszych od siebie. Myśląc, że Dostojewski to nudne ponuractwa, odkładałem lekturę jego książek w nieskończoność. Kiedy jednak przeczytałem w końcu „Zbrodnię i karę”, nie mogłem się oderwać. Rzecz w tym, że Dostojewskiego czyta się fantastycznie, lekko i gładko, ponieważ ów gardzący Polakami Rosjanin był mistrzem słowa. Nie oznacza to, że przy jego lekturze doznajemy przyjemnych uczuć. Praktycznie ciągle czytelnik stoi wobec jakichś poważnych dylematów. Z przyjemnością jednak próbuje się z nimi zmierzyć, bo nie męczy go narracja. Nie musi się wgryzać w niuansiki typu „co w tym momencie autor miał na myśli”, bo to wiadomo. Nie ma u Dostojewskiego gierek językowych i pułapek semantycznych czyhających na czytelnika. Są po prostu problemy ogólnoludzkie, same „bebechy rzeczywistości”.

Świat Dostojewskiego jest niesamowity, bo choć przez cały tekst obcujemy z kloaką ludzkiej egzystencji, ani przez moment nie opuszcza nas nadzieja, że w tym wszystkim jest jakiś sens i że to szambo staje się nawozem dla rozkwitu czegoś pięknego. Oczywiście wiemy, że Dostojewski wierzącym i praktykującym wyznawcą prawosławia. Z chrześcijańskiej etyki czerpał więc całymi garściami, a w dodatku daleki był od protestanckiej fascynacji potępieniem, ale skupiał się na nadziei, najbardziej pozytywnym aspekcie chrześcijaństwa. Oczywiście była w tym jakaś naiwność, ale bilans psychiczny czytelnika po jego lekturze jest pozytywny. Ba, ma się wrażenie, że czytając powieść Dostojewskiego przechodzi się jakąś inicjację, ciężką i trudną, ale przynoszącą nową, lepszą jakość.

Niedawno na jednym z blogów, które obserwuję, autorka zachwycała się „Betonowym ogrodem” Iana McEwana. „The Cement Garden” czytałem już jakiś czas temu, ale do dziś na wspomnienie tej książki odczuwam bunt organizmu. Otóż czyta się ją bardzo lekko i łatwo, bo język jest prosty, zwłaszcza, że jest to narracja nastoletniego i niezbyt rozgarniętego Anglika. Jest nawet kilka fragmentów, które można zakwalifikować jako zabawne. W pewnym momencie człowiek uświadamia sobie, że świat w niej opisywany to totalne szambo. Postaci nie kierują się żadnymi wartościami, każdy ma każdego gdzieś, każdy żyje własnym życiem i umiera w samotności pośród doskonałej obojętności. Jeśli u Dostojewskiego jest gdzieś nadzieja, McEwan chyba ambicjonalnie postanowił odebrać czytelnikowi wszelką nadzieję. Szambo to szambo i nic więcej, porzuć wszelką nadzieję. Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że od modernizmu, jeśli nie wcześniej, moralizowanie uważane jest za warsztatową słabość pisarza, nie ma się co dziwić, że literatura, a za nią krytyka i teoria, idzie w kierunku obdzierania czytelnika z nadziei i wszelkich złudzeń. Czytając niektóre recenzje tzw. intelektualistów, odnoszę wrażenie, że wartość książki mierzy się stopniem depresji wywołanej u czytelnika. Sprowadzając rzecz ad absurdum, można zaryzykować twierdzenie, że najlepszym dziełem literackim świata będzie książka, po przeczytaniu której największa liczba czytelników popełni samobójstwo w poczuciu beznadziejności egzystencji.

To dlatego po dawce współczesnej literatury anglosaskiej lubię wrócić do rosyjskich klasyków z drugiej połowy XIX wieku. I dlatego Dostojewski jest nadal jednym z najwybitniejszych autorów wszechczasów.

Wracając do Jana Nowickiego i czatujących z nim internautów. Dzieje cywilizacji to również dzieje konwencji. Przyjęło się, że nie wypada włazić ludziom z butami w duszę, interesować się ich życiem prywatnym, zarobkami, religia itd. Proporcje tematów tabu zmieniały się w zależności od epoki. Obecnie nie wypada rozmawiać o religii, ani generalnie o sensie egzystencji, ponieważ zagadnięci o te sprawy ludzie czują się atakowani, przyparci do muru, albo co najmniej zażenowani. Wszyscy śmiejemy się ze starych Anglików i ich mistrzostwa prowadzenie półgodzinnej konwersacji o pogodnie. Tak naprawdę śmiejemy się ze sztuki unikania wymiany zmian na tematy, które tak naprawdę każdego z nas nurtują, a o których nie potrafimy rozmawiać. Będą niewolnikami konwencji czatujący z Janem Nowickim prawdopodobnie nie dopuścili nawet do głowy takiej myśli, żeby zapytać go od tak intymną sprawę, jak jego stosunek do śmierci. Co do życia osobistego gwiazd nie mamy już takich oporów. Kiedyś nie wypadało pytać o czyjeś życie seksualne. Nadal zresztą nie wypada, chyba że jest się gwiazdą właśnie. Wtedy trzeba się liczyć z tym, że wpuściło się do łóżka całą bandę dziennikarzy.

Internauci pytali o to, co uważali, że aktora wypada zapytać, czyli o jego robotę. A tymczasem Jan Nowicki chciałby się podzielić swoimi refleksjami na temat życia w ogóle, bo uważa, że jego przemyślenia i odczucia są tego warte. Niestety na co dzień nie spotykamy ludzi „prawdziwych”. Nawet nasze codzienne i te prywatne rozmowy sprowadzają się do zdawkowych konwencjonalnych formułek, a jeśli nie formułek, to do bezpiecznych i „neutralnych” tematów. Chowamy się za maskami i dyskursami, a z czasem zaczynamy wierzyć, że nimi faktycznie jesteśmy. No, zresztą tak do końca bym się z tym ostatnim twierdzeniem nie spierał. Rzecz w tym, że wszystkich nas nurtują pytania o sens egzystencji i na dnie umysłu każdego z nas czai się strach. O tym niestety nie chcemy rozmawiać. Naukowcy chowają się za własnym bełkotem, nazywanym „językiem naukowym”, za którym często po prostu nie ma nic. Artyści muszą wszystko schować za formę, bo inaczej stracą prawo do nazywania siebie artystami. Kto ma więc mówić wprost o prawdziwym życiu?

Gdybym miał okazję spotkać Jana Nowickiego i pogadać z nim twarzą w twarz (żadne tam czaty internetowe), chętnie bym go zapytał o jego stosunek do śmierci. Ciekawe jednak, na ile jego odpowiedź byłaby szczera, a na ile wygrałaby osobowość artysty, aktora, czyli człowieka, który bez pozy czy maski nie potrafi żyć.

wtorek, 16 lutego 2010

Problem Artura Domosławskiego

Kilka lat temu dostałem w prezencie książkę Artura Domosławskiego, Gorączka latynoamerykańska. Przeczytałem ją przysłowiowym „jednym tchem”, bo jest to zbiór doskonale napisanych reportaży na temat życia, w tym przede wszystkim politycznego w krajach Ameryki Południowej z naciskiem na okresy dyktatur wojskowych, jakie nimi rządziły jeszcze całkiem niedawno (no, wg mnie niedawno, bo doskonale pamiętam te dyktatury z programów publicystycznych gierkowskiej telewizji). Mimo, że o bezwzględności i tępym okrucieństwie latynoamerykańskich kacyków w mundurach wiedziałem „od zawsze” (z tejże telewizji gierkowskiej), książka Domosławskiego odkryła ten świat na nowo, wzbogacając jego obraz wywiadami z rodzinami ofiar represji. Nie wolno mieć żadnych złudzeń – przy stylu rządzenia dyktatorów czy to w Chile, czy w Argentynie, w Gwatemali czy Nikaragui, okropności stanu wojennego Jaruzelskiego bledną. Tak się zawsze dzieje, kiedy coś porównujemy. Przy porównaniu zła z większym złem, to pierwsze wytrawni manipulatorzy mogą przedstawić wręcz jako dobro.

W latach 90. XX wieku wielu polskich polityków z tzw. prawej strony sceny politycznej tak bardzo wierzyło, że największym złem tego świata jest komunizm (nie twierdzę, że nie mieli racji!), że krwawych dyktatorów podających z powód swoich okrucieństw obronę Kościoła, tradycji i rodziny gotowi byli usprawiedliwiać na wszelkie sposoby. Gdzieś zatraciły się proporcje. To wtedy m.in. redaktor Tadeusz Wołek, poseł Michał Kamiński i poseł Marek Jurek udali się z wizytą do zagrożonego hiszpańskim sądem Augusto Pinocheta, jednego z najkrwawszych zbrodniarzy politycznych w ostatnim półwieczu, wioząc mu słowa pociechy, wyrazy poparcia i ryngraf z Matką Boską.

Trzynaście lat temu prowadziłem korespondencję emailową z Noamem Chomsky’m, amerykańskim lingwistą, którego świat zna bardziej z jego zaangażowania w krytykę Stanów Zjednoczonych z pozycji zdecydowanie lewicowych. To on wówczas zwrócił moją uwagę na fakty, które my, wschodni Europejczycy, lubimy pomijać. Wykpił wówczas mowę pochwalną Vaclava Havla na cześć USA, które broni demokracji na całym świecie, jako cyniczną bzdurę. Wszystkie reżimy południowoamerykańskie były popierane przez Stany Zjednoczone finansowo, politycznie i wojskowo (choćby w postaci szkoleń). Zabójstwa księży, w tym arcybiskupa Oscara Romero w Salwadorze (podczas celebrowania mszy, niczym w legendzie o św. Stanisławie), zdarzały się w tych krajach nagminnie, ale co nas obchodziła wówczas Ameryka Łacińska? Nie mam ani sobie, ani nikomu innemu za złe, że nie protestowaliśmy w obronie południowoamerykańskiego kleru, bo koncentrowaliśmy się wówczas na odkrywaniu tajemnic zbrodni na polskich księżach, w tym tej najgłośniejszej Jerzego Popiełuszki. Jednakże czym innym jest ignorować (może i małodusznie) cudze problemy, kiedy ma się swoje, a zupełnie czym innym jest odwiedzanie zbrodniarza z jawnymi wyrazami poparcia. Z poglądami tych trzech panów, którzy to zrobili, nigdy się nie zgadzałem, ale mam zwyczaj szanować cudze poglądy polityczne, jeżeli wypływają ze szczerej i dobrej woli. Słynna sejmowa „modlitwa o deszcz” pod przewodnictwem Marka Jurka do dziś wzbudza wesołość. Pal licho to, co nas śmieszy. Kiedy jednak jakiś naiwny polityk lub dziennikarz fetuje jawnego zbrodniarza, nie można takiego człowieka traktować poważnie.

Artur Domosławski w swoim blogu skomentował film dokumentalny „Towarzysz Generał” o Wojciechu Jaruzelskim. Musiał przyznać faktograficzną rzetelność materiału, ale potępił go za błąd w sztuce filmowej. Wg niego takie przedstawianie gen. Jaruzelskiego to po prostu odczytanie aktu prokuratorskiego. Fakty są faktami i nie ma co dyskutować. Oczywiście, że we wszystkim tkwi jakiś relatywizm. Gdyby faktycznym celem ludzkości było zbudowanie silnego kraju rad na całym świecie, a przy tym umówilibyśmy się, że wszelkie metody do jego osiągnięcia są dozwolone, Jaruzelski byłby bohaterem. Umówiliśmy się jednak, przynajmniej, jak mniemam, większość nas, że za wartości uznajemy niepodległość Polski, demokrację i przyzwoitość w postępowaniu z każdym człowiekiem. Niestety nijak nie da się z tej pozycji generała obronić. Rozumiem natomiast Artura Domosławskiego, że kiedy Jaruzelskiego poznał osobiście, niechęć do komunistycznego dyktatora mogła osłabnąć na prostej zasadzie. Otóż myśłę, że tylko nieliczni z nas są w stanie twarzą w twarz powiedzieć komuś coś przykrego, a już zwłaszcza oskarżyć o zbrodnie. Co więcej, zbrodniarz polityczny, który w kontakcie osobistym okaże się sympatycznym człowiekiem, ma olbrzymie szanse na to, że sami będziemy szukać argumentów na jego usprawiedliwienie, a przynajmniej złagodzenie oceny. Kiedy w dodatku weszliśmy z nim w jakąś umowę, wręcz będziemy go bronić – patrz casus Adama Michnika.

Teraz natomiast się okazuje, że dziennikarz „Gazety Wyborczej” sam został postawiony obok historyków Piotra Gontarczyka i Sławomira Cenckiewicza jako ten, który „niepotrzebnie wywleka” prawdy z czasów PRLu i „niszczy legendy”. Otóż wdowa po Ryszardzie Kapuścińskim protestuje przeciw publikacji biografii jej zmarłego męża autorstwa Artura Domosławskiego, ponieważ ten poświęca jej fragmenty współpracy wielkiego reportera z SB. W dodatku Domosławski zarzuca Kapuścińskiemu pewną nierzetelność reporterską, co przy stylu pisania tego ostatniego jest kwestią wielce prawdopodobną. Wszyscy wiemy, że Kapuściński swobodnie mieszał zaobserwowane fakty z wiedzą nabytą z lektur na temat historii opisywanego obszaru, a także z własnymi przemyśleniami i interpretacjami. Trzeba przyznać otwarcie – za to Kapuścińskiego kochamy, że nie ograniczał się tylko do suchego relacjonowania tego, co widział i słyszał. To dlatego stawiamy go wśród wielkich eseistów i w ogóle twórców literatury. Fakty pozostają jednak nieubłagane. Na życiorysie Kapuścińskiego jest plama i nie da jej się zmyć.

Szczerze mówiąc „nie mam z tym problemu”, jak to mawiają mieszkańcy angielskiego obszaru językowego. Zdaję sobie sprawę, że Kapuściński postąpił haniebnie godząc się na współpracę z SB, a równocześnie nadal będę czytał jego książki, bo są świetnie napisane! Ogólna refleksja nad światem, jaką w nich przedstawił jest mi bliska. Niestety to, w co wierzymy, a jak postępujemy, to często dwa inne światy i nad tym należy ubolewać. Czytając „Imperium”, albo „Szachinszacha” w ogóle nie myślę o autorze, bo skupiam się na tekście. (Roland Barthes się kłania).

Problem natomiast ma Artur Domosławski. Z jednej strony jest wychowankiem „Gazety Wyborczej”, a więc przepaja go duch tolerancji i zrozumienia, chęć wybaczenia dawnych zbrodni i zapomnienia o nich (w imieniu własnym i ich ofiar, choćby te do dziś żyły i cierpiały), a z drugiej wychodzi z niego reporterska, a może po prostu zwyczajnie ludzka, chęć napisania całej prawdy. Koszt podważenia „autorytetu” jest wielki, ale chyba prawda w znaczeniu „zgodność z faktami” jest tego warta.

wtorek, 9 lutego 2010

A propos "Avatara"

Władimir Propp, radziecki teoretyk literatury opracował uniwersalny model bajki, gdzie zawsze występuje 7 postaci (np. bohater, przeciwnik, królewna itd.) i ma miejsce kombinacja 31 funkcji (np. zakaz, naruszenie zakazu, pośredniczenie, wyprawa, wesele itd.). Za pomocą tej ograniczonej liczby zmiennych można tworzyć nieskończoną ilość historii, nadając im tylko inne imiona i konteksty.

Odkrycie Proppa było poważnym wkładem w kierunek teorii literatury zwany strukturalizmem, którego zwolennicy doszukiwali się głębokich struktur każdego utworu literackiego, dzięki czemu teoria literatury mogła stać się wreszcie „twardą nauką”, czyli taką, której wyniki są w każdym przypadku prawdziwe i weryfikowalne.

W latach 60. strukturalizm, będący wówczas potęgą w świecie akademickim, został poddany krytyce i „zdekonstruowany”. Jednym z koronnych argumentów przeciw był fakt, że powstaje szereg nowych powieści, które wymykają się prostej analizie strukturalnej, że umysł ludzki jest w stanie wydobyć się ponad utarte schematy i stworzyć zupełnie nowe narracje.

W jakimś stopniu miłośnicy sztuki, w tym wypadku literatury, mogli odetchnąć z ulgą, bo oto ich ulubiona dziedzina, którą uważali za wynik nieograniczonych możliwości twórczego umysłu, została wyzwolona spod uzurpacji akademickich okularników – mistrzów wiwisekcji, po których analizie każdy, nawet najdoskonalszy, utwór literacki wydawał się niczym więcej niż lepszym lub gorszym mechanizmem.

Z pewnością powstają dzieła literackie, które wychodzą poza ramy znanych i opracowanych już struktur (choć nie do końca jest to takie pewne – człowiek mimo wszystko nie potrafi wyjść poza to, co już zna), ale nadal pozostają twórcy, którzy stanowią wdzięczne pole do popisu strukturalistów.

Dość łatwe do wykrycia są struktury powieści kryminalnych, sensacyjnych, czy popularnych romansów. Nic jednak nie przebije w przewidywalności hollywoodzkich produkcji filmowych.

Swego czasu miałem przyjemność wysłuchać wykładu amerykańskiego kulturoznawcy (niestety nie zapamiętałem jego nazwiska), który odwiedził Uniwersytet w Białymstoku, kiedy jeszcze studiowałem, na temat westernu. Otóż ów doktor stwierdził (co zresztą nie było wcale odkrywcze, ale bardzo na temat), że ludzie po prostu lubią oglądać (czytać), to co już znają. Miłośnicy danego gatunku (genre) każdą próbę przekroczenia schematu od razu wyczuwają i daje im to poczucie dotkliwego dyskomfortu. Działa to na takiej samej zasadzie, jak u dzieci, które domagają się co wieczór tych samych bajek, zaś kiedy rodzic chce coś w wieczornych opowieściach urozmaicić, dziecko od razu go sprowadza na „właściwe tory”. (Oczywiście mówimy o statystycznej większości, bo przecież istnieją dzieci, które uwielbiają zmiany, zwłaszcza podane w humorystycznej formie).

Hollywood nie chce i chyba nie może odejść od przyjętych kilkadziesiąt lat temu struktur. Nie może, bo najprawdopodobniej kalifornijscy producenci straciliby swój rynek, czyli tzw. przeciętnego widza, który chce miłości, happy endu, bohaterstwa, odrobiny draństwa, ale takiego, które bohater na końcu pokona itd. itp. To się powtarza praktycznie w każdym amerykańskim filmie (nie mówię oczywiście o żadnym „offie”) do tego stopnia, że coraz rzadziej filmy „made in Hollywood” w ogóle oglądam.

Równocześnie potrafię docenić umiejętności warsztatowe dobrego rzemieślnika, mającego do dyspozycji ograniczoną liczbę struktur. Jako miłośnik bluesa doskonale wiem, ile inwencji potrzeba, żeby wykrzesać coś świeżego z trzech akordów. Podobnie jest z twórcami schematycznych filmów hollywoodzkich. Jeżeli mimo ich przewidywalności, nadal je oglądamy, to jest w tym zasługa doskonałego warsztatu reżysera, aktorów i całego sztabu specjalistów, w tym komputerowców od efektów specjalnych (fach stosunkowo młody).

Bijący rekordy kasowego sukcesu „Avatar” Jamesa Camerona, chwalony jest przede wszystkim za nowatorstwo. Technika 3D, i 3D IMAX to niewątpliwie czynnik, który sprawia, że jest to film inny od wszystkich nakręconych przed nim. Same techniki dające złudzenie trójwymiarowości nie są już nowe, ale „Awatar” to pełnometrażowy (ba, ponadpełnometrażowy!) film z fabułą, a nie tylko dziesięciominutowy jarmarczny popis dla wycieczek szkolnych.

Kolorowy i „świetlany” świat księżyca Pandory (gwiazdy w układzie Alfa Centauri) jest obiektem eksploracji przez grupę ludzi (ziemian), którzy dysponują techniką wcielania się w osobników miejscowych przy pomocy skomplikowanej manipulacji DNA. Bohaterem jest Jake, który jako awatar staje się jednym z członków ludu Na’vi. Ujeżdża smoka Toruka, modli się do bogini Eywy i dzięki temu ratuje swoich nowych rodaków przed agresją swoich starych rodaków, czyli ludzi. Ci ostatni ulegają rozkazom złego generała, który przy pomocy buldożerów chce zniszczyć „drzewo głosów”, czyli świat Na’vi. Jake okazuje się zwycięzcą, natomiast, jak się łatwo domyślić, jego przejście na stronę szlachetnych Na’vi, spowodowane jest najpotężniejszą i najpiękniejszą siłą rządzącą niepodzielnie wszechświatem – miłością. Na’viańska Pocahontas sprawia, że ziemski John Smith sprzeciwia się złemu generałowi (gubernatorowi).

Struktura widoczna jak na dłoni. Mamy postaci znane z innych hollywoodzkich produkcji. Skojarzenie z Pocahontas nasuwa się niemal automatycznie. Są miejscowe „dzikusy”, które oczywiście okazują się o wiele szlachetniejsi od „cywilizowanych” i upojonych swoją wysoką techniką ziemian. Przedstawianie swoich jako barbarzyńskich okrutników ma dość długą tradycję. Voltaire, kiedy chciał wytknąć błędy społeczeństwa francuskiego, krytykę wkładał w usta Persa lub innego „barbarzyńcy”. Jean Jacques Rousseau wymyślił przecież sam termin „szlachetnego dzikusa”. Od tej pory przepojeni „szlachetnymi” uczuciami twórcy, czy to literatury, czy później kina, bez litości smagają „swoich”, a bezkrytycznie chwalą tych, których ci „swoi” chcą zniewolić, zniszczyć i wszelkie inne draństwo popełnić.

Trzeba przyznać, że w olbrzymiej liczbie przypadków przedstawiciele cywilizacji europejskiej skrzywdzili ludy Ameryki, Afryki i Azji w skali niewyobrażalnej. Z drugiej strony bezkrytyczne wynoszenie pod niebiosa kultury wszystkich tych miejscowych ludów, jest też dużym nieporozumieniem. W przypadku „Avatara” mamy spokojne sumienie, co do prawdy historycznej – lud Na’vi jest całkowicie zmyślony.

Struktura „Pocahontas” miesza się ze strukturą bajki Władimira Proppa, bo oto mamy pogromcę smoka, ale takiego, który go nie zabija, tylko wykorzystuje w szlachetnym celu. „Ciemna strona” ludzkiej natury w postaci głupiego w swym okrucieństwie generała zostaje pokonana dzięki miłości i na koniec jest słodko, jako to w hollywoodzkiej bajce być powinno.

Czy fakt, że „Avatar” oparty jest na do bólu tradycyjnej strukturze amerykańskiej baśni sprawia, że jest to film, który na pochwałę nie zasługuje? Nic podobnego. Sztuka opowiadania bajek przy pomocy coraz to nowszych środków stylistycznych zawsze zasługuje na wysoką ocenę. Stare narracje powtarzane od czasów Gilgamesza, a może i dawniejszych, to nasze dziedzictwo, które sprawia, że istnieją między nami, jako ludźmi jakieś więzy, że istnieje kod porozumienia ponad podziałami narodowymi, rasowymi i kulturowymi. Wszyscy nie cierpimy draństwa, chciwości i okrucieństwa. Wszyscy dążymy do szczęścia, które daje miłość. Język tych prostych emocji jest uniwersalnym systemem, który od niepamiętnych czasów daje nadzieję naszemu gatunkowi na lepszą przyszłość. Jeżeli więc stara struktura okazuje się tak żywotna, a środki do jej przekazania kolejnemu pokoleniu tak atrakcyjne, że przyciągają do kina tłumy, jakie ostatnio zanotowano w latach 70. minionego stulecia, to trzeba przyznać, że to dobrze. Mit ludzkości oparty na dążeniu do dobra jest nadal podtrzymywany, a przez to nadal jesteśmy ludźmi.

P.S.: Fajnie, chyba sam siebie przekonałem ;) :D Może faktycznie wybiorę się w końcu na tego „Avatara” ;)

A propos, słowo „awatar” stało się niezwykle modne dzięki gierkom komputerowym. Mogę się tylko pochwalić tym, że znałem je już w latach 70. XX wieku, ponieważ interesowała mnie mitologia, w tym indyjska. Wtedy po raz pierwszy dowiedziałem się, że bóg (np. Wisznu), który schodził na ziemię, żeby pomieszkać wśród ludzi wcielał się w swojego awatara.

środa, 3 lutego 2010

W ogniu polemik

Ostatnio ciągle wchodzę w polemiki i zewsząd w łeb obrywam. Pisząc „zewsząd” mam na myśli ze strony różnych opcji politycznych. Ponieważ staram się nie popadać w pesymizm, wyciągam wniosek pozytywny, że cała nadzieja na poprawę życia ludzi w naszym kraju to ich własna zaradność. Na polityków nie mają co liczyć. Młodzi ludzie, z którymi polemizuję, są już bowiem skażeni doktrynerstwem politycznym. W jego imię są gotowi przeczyć namacalnym faktom. Nie przeczę, że niektóre idee są bardzo zgrabnie skonstruowane i noszą wszelkie pozory „naukowości”, czyli weryfikowalności w każdej sytuacji, ale są to niestety tylko pozory właśnie.

Kamil Cebulski, młody człowiek, który swego czasu był najmłodszym polskim milionerem, na swoim blogu umieścił dyskusję na temat „Czy bycie urzędnikiem jest moralne?” Samo pytanie zawiera element doktryny UPR, czyli partii Janusza Korwina-Mikke, który sam tę partię niedawno opuścił. Problem z Unią Polityki Realnej jest taki, że jej doktryna jest po prostu nierealna. Proponuje jakiś hardcorowy liberalizm, w którym praktycznie nie ma państwa, a tylko szlachetni przedsiębiorcy organizujący ludziom życie w dobrobycie. W audycji z bloga Kamila poruszono temat zasadności istnienia instytucji ochrony konsumenta. Pan Jan Fijor, człowiek, z którego poglądami w wielu punktach się zgadzam, stwierdził, że co prawda w USA też taki twór istnieje, ale on jest nikomu niepotrzebny, bo oto na prawdziwym rynku firma oszukująca klientów po prostu musi upaść. Są dwa problemy. Pierwszy, na poziomie indywidualnego klienta to taki, że on ma gdzieś, czy ta firma w końcu upadnie, czy nie, tylko chce odzyskać swoje pieniądze. Na poziomie „makro” natomiast, a zwłaszcza w rzeczywistości polskiej upadek takiej firmy wcale nie jest przesądzony. W Polsce nie ma solidarności konsumentów, którzy są w stanie zorganizować skuteczny bojkot. Głos pojedynczego „nabitego w butelce” niczym nieuczciwej firmie nie grozi.

Nie twierdzę, że oficjalne instytucje chroniące konsumentów są skutecznym narzędziem walki z nieuczciwymi firmami, ale to tylko znaczy tyle, że powinny być skuteczniejsze, a nie, że należałoby je zlikwidować. To bowiem pozostawiłoby Polaka-szaraka bez żadnej nadziei na sprawiedliwość. Czy pan Jan Fijor i Kamil Cebulski nie zdają sobie sprawy, że takich firm jest całe mnóstwo na polskim rynku? Ja wiem, że każdy sądzi po sobie, co w tym wypadku przemawia za tymi panami, ale nie można w imię „klasowej solidarności” (w tym wypadku między przedsiębiorcami) przeczyć faktom i lansować czysto polityczną doktrynę.

Swego czasu wyraziłem na blogu Kamila Cebulskiego pewne wątpliwości co do wypowiedzi Tada Witkowicza. Odpowiedział na nie sam pan Witkowicz, co wyjaśniło mi jego stanowisko i zadowoliło w zupełności. Pozostał tylko żal, dlaczego swoją firmę opartą na własnym genialnym pomyśle sprzedał amerykańskiemu gigantowi, czym przekreślił nadzieję na pojawienie się polskiego giganta.

Na Facebooku z kolei wdałem się w polemikę z młodym człowiekiem o poglądach bardzo lewicowych na temat wykluczenia społecznego i wykluczonych. Tutaj doktrynerstwo polityczne idzie jeszcze dalej, przy tym na moją uwagę, że jako nauczyciel często jestem w stanie zaobserwować, który z moich uczniów skazuje się na „wykluczenie”, zarzucił mi, że za mało zrobiłem, żeby pomóc swoim uczniom i studentom wydobyć się z dołka i uniknąć wykluczenia. Po pierwsze wysnuł taki wniosek na podstawie jednego mojego zdania. Nie zna mnie wcale i nie wie, czy na kogoś pozytywnie wpłynąłem, czy nie. Ale nie o to chodzi. Chodzi o samą ideę „podawania ręki”. Uważam, że podawać rękę warto tym, którzy tego chcą i oczekują. Są dzieci nieśmiałe, które warto zachęcać do przełamywania swojej słabości. Są zdolne lenie podatne na perswazję i kujony o niewielkim talencie, ale szczerych chęciach. Do każdego trzeba podchodzić inaczej. Problem w tym, że tzw. „wykluczeni” to najczęściej ci, którym nikt nie ma nic do powiedzenia, bo oni „już wiedzą lepiej”. Mam takie przykłady w rodzinie. Jest w niej facet, który nie przepracował w żadnej firmie więcej niż trzy miesiące. Nie dlatego, że ktoś go z nich wyrzucał, tylko „coś go nosiło”. Posiedzi potem z pół roku na bezrobociu, potem znowu gdzieś popracuje i tak na okrągło. Jest człowiekiem, który zawsze znajdzie setki powodów do narzekania na szefa, na kolegów, na samą firmę, na pogodę itd. itp. Jego rodzony szwagier wyciągał do niego rękę wielokrotnie i to bardzo konkretnie. Sfinansował mu kurs zawodowy, jaki tamten sobie wybrał, kupił mu maszynę, kiedy tamten miał pomysł zarabiania nią na życie, załatwił mu pracę, nie wspominając o dowożeniu wałówki. Wszystko na nic!

Inny przykład. Ojciec pijak i nierób totalny. Całe dnie spędza z koleżkami pijąc tanie wino. Zaczyna ok. 5-6 rano, kończy ok. 19.00. Jego syn do nauki specjalnie się nie garnął, ale od dziecka chciał żyć inaczej. Skończył szkołę zawodową, pod naciskiem matki zrobił technikum, ale bez matury. Wyjechał do Holandii, odłożył trochę pieniędzy a przy tym nauczył się robót budowlano-wykończeniowych. Po powrocie do domu zarejestrował działalność gospodarczą i nie wyciąga ręki do państwa, ani do nikogo, żeby go wspomagał. Ma coraz więcej zamówień, bo swoją pracę wykonuje dobrze. Skąd w tym chłopaku takie myślenie? W domu nie miał pozytywnego przykładu. Może tylko rozmowy z matką, która pokazywała mu przykłady z dalszej rodziny.

Młody człowiek, z którym polemizuję na Facebooku, jak to lewicowiec, twierdzi, że to społeczeństwo determinuje los jednostki i że to system polityczny generuje biedę, natomiast jednostki nie są jej winne. Na pewno nie jest lekko, kiedy upada zakład pracy i cała załoga idzie na bruk. O takich ludziach kaznodzieje przedsiębiorczości się nie wypowiadają, bo psują im obraz wykreowany przez własną doktrynę. Twierdzę jednak, że porządni pracownicy z poczuciem odpowiedzialności za własny los i los swojej rodziny, wcześniej czy później pracę znajdą, bo w ich mentalności nie leży poddanie się. Wielu ludzi na tej zasadzie wyjechało do Wielkiej Brytanii, bo wiedzieli, że biadoleniem nie nakarmią dzieci. Oni nie pozwolą się wykluczyć. I znowu, tak samo jak z uczniami, są ludzie, którym aż się chce pomóc, a są tacy, z którymi nikt nie chce mieć nic do czynienia. Ludzie o postawie roszczeniowej, o aroganckich manierach, którzy nigdy niczego nie zaoszczędzili, nie są mile widziani przez żadnego pracodawcę i nie ma co się dziwić, że są skazani na wykluczenie.

Otoczenie na pewno ma wpływ na jednostkę. Od jej siły psychicznej i od szeregu okoliczności zależy, czy się negatywnym wpływom oprze, albo czy zaakceptuje nauki ze strony tych, którzy życzą im dobrze. Gdyby otoczenie determinowało wszystko, a jednostki byłby pozbawione woli, na świecie nie dokonałby się żaden postęp. Jeżeli ma on miejsce, to właśnie dlatego, że jednostki się wyrywają ze swoich środowisk, robią coś wbrew nim, albo porywają je do zmian.

Kiedy ludzie, z którymi polemizuję, krytykują obecny ustrój polityczno-gospodarczy Polski, robią to z zupełnie odmiennych pozycji, ale równie zajadle. Dla ultra-liberałów państwo to przeszkoda w rozwoju przedsiębiorczości, dla ultra-lewicowców to forteca broniąca kapitalistycznych porządków. Nie może być tak i tak równocześnie. Prawda nie leży też wcale po środku, bo wiadomo, że leży tam, gdzie leży. Problem w tym, że obie strony są tak zagnieżdżone w swoich politycznych doktrynach, że żyją w osobnych Matriksach. Mnie się wydaje, że nadal żyję w Polsce i trochę umiem zaobserwować realne problemy, zarówno własne, jak i ludzi dookoła. Jestem otwarty na to, żeby mnie ktoś do swojego punktu widzenia przekonał. Kiedy jednak zamiast konkretów i doświadczeń natykam się na okrągłe definicje z podręczników akademickich, albo doktryny polityczne jakichś sekciarskich partyjek, po prostu wymiękam.

Pan Jan Fijor uważa, że tzw. wykluczonym należy zasadzić solidnego kopa, żeby przestali się nad sobą użalać. Marcin z Facebooka twierdzi, że trzeba do nich „wyciągać rękę”. Ja też uważam, że mimo wszystko należy do ludzi wyciągać rękę, ale nie ucząc ludzi walki z kapitalizmem, czy z własnym państwem, tylko tak jak to robi Kamil Cebulski, którego bardzo szanuję za to, co robi – jeździ po polskich szkołach i przeprowadza spotkania, często z udziałem innych przedsiębiorców, którzy tłumaczą młodym ludziom, że przy determinacji i pracy mogą osiągnąć, to co chcą. Służą przy tym własnym przykładem, a nie powołują się na badania owych osławionych „amerykańskich uczonych”. To jest prawdziwa robota na rzecz wyciągania ludzi z biedy. Lewicowcy (nie mówię o SLD, bo to jest kolejna partia władzy, a nie idei) robią natomiast paskudną robotę, podobnie jak Radio Maryja – wmawiają ludziom, że z ich biedą nie można nic zrobić, bo winny jest cały świat, a oni, „święte krowy”, są tylko niewinnymi ofiarami. To jest dopiero oszukiwanie ludzi.

(Przypominam jednak początek mojego dzisiejszego wpisu – są przedsiębiorcy, którzy oszukują!)

Czy żyjemy w ustroju idealnym? Oczywiście, że nie. Myślę, że do zmian trzeba dążyć. Do tego potrzebna jest dyskusja. Do dyskusji trzeba ludzi dobrej woli. Na blogu Kamila, niejaki Marian zarzucił mi narzekactwo i zalecił mi powtarzanie pozytywnych mantr, Marcin z Facebooka zarzucił mi cynizm i brak zapału do wyciągania ludzi z dołka. No i sobie podyskutowaliśmy. Ponieważ ćwiczę się w cierpliwości i budowaniu dobrych relacji, staram się trzymać emocje na wodzy. Problem naszego kraju to brak wiary w dobrą wolę oponenta. Z takim podejściem każda próba reform będzie kolejna batalią o sprawy ostateczne. Zacznijmy więc może od wielkiej kampanii o uczciwą debatę, gdzie wszystkim stronom zależy na rozwiązaniu sprawy, a nie na zniszczeniu przeciwnika.