sobota, 31 grudnia 2011

Kilka chaotycznych myśli na koniec starego roku

Nadchodzi umowna data zmiany roku. Umowna, ale jednak dla każdego z nas niezwykle ważna, bo oto pewni ludzie, których osobiście nie znam, umówili się, że praktycznie za wszystko w nadchodzącym roku zapłacimy więcej i to bardzo odczuwalnie więcej, niż w roku mijającym, natomiast płace nie tylko nie wzrosną, ale w wielu dziedzinach wręcz zmaleją. Zmiany własnościowe, niż demograficzny (w szkolnictwie wyższym), tudzież restrukturyzacje w wielu firmach w celu poczynienia oszczędności, przyczynią się do utraty pracy przez wielu. W tym samym czasie pewni ludzie umówili się, że Polska naruszy swoje żelazne rezerwy w celu udzielenia pożyczki Bankowi Światowemu (ciekawe na jaki procent i kiedy Bank Światowy tę pożyczkę zwróci), żeby ten mógł pomagać Grecji, Włochom i może również w późniejszym etapie Hiszpanii i Portugalii wyjść z kryzysu. Krajom, w których nadal ludziom żyje się o wiele lepiej niż Polakom w Polsce.

Polski minister spraw zagranicznych, który jako produkt firmujący prezydencję Polski w Unii Europejskiej zaproponował węgierskie wina, wezwał Berlin do aktywniejszej polityki na rzecz zacieśniania więzów między państwami w ramach Unii, czyli do przystąpienia do kroków w kierunku europejskiego super-państwa. Wbrew entuzjazmowi pewnych kół w Polsce (tudzież wielkiemu oburzeniu ze strony prawicy), oraz poklaskowi ze strony części społeczeństw Zachodu, przemówienie Radosława Sikorskiego nie miało żadnego znaczenia, ponieważ nasz minister przemawiał jakby nie rozumiał, że od podejmowania decyzji w UE są przywódcy najsilniejszych państw, czyli Niemiec i Francji. Wielka Brytania zdaje się, że się „wyautowała” na własne życzenie, ale myślę, że z całą pewnością wyjdzie na tym lepiej, niż Polska, która spadła do roli „pożytecznej idiotki” w polityce, o której sama ma niewielkie pojęcie, a wpływu żadnego. O Niemcach można mówić różne rzeczy, ale osobiście nadal uważam, że są to ludzie, którzy postępują bardzo mądrze, a mianowicie zawsze dbają o interes swojego kraju i własnych obywateli. Donald Tusk może to nazywać „egoizmem narodowym”, ale jest to żałosne, zwłaszcza w kontekście, w którym wychodzi na to, że on sam woli zrezygnować z interesów Polaków i zadbać o interesy Greków. Postawa iście chrześcijańska, można by rzec, ale taka postawa jest w jakimś stopniu godna pochwały, kiedy dzieje się na poziomie jednostek, a nie całych narodów. Jeśli już ktoś powinien rezygnować z jakichś egoizmów, to przede wszystkim politycy wobec własnych obywateli.

To, co w Polsce denerwuje mnie od 20 lat, to brak jakichś zmian, które można bez trudu podpatrzeć w krajach zachodnich (np. wyższe uczelnie, również prawie wszystkie prywatne, działają jak uniwersytety sowieckie; może niektóre szkoły w Warszawie poszły w kierunku reorganizacji i redefinicji wyższej uczelni w kierunku anglosaskim), natomiast bez trudu wdraża się innowacje, które nikomu do niczego nie są potrzebne. Biurokracja od czasów komuny ma się dobrze i nic nie zapowiada jej zmniejszenia. Drobni i średni przedsiębiorcy są gnębieni kretyńskimi przepisami i ograniczeniami, więc na rozruszanie legalnej przedsiębiorczości nie ma co liczyć.

Może zabrzmi to cynicznie, ale osobiście liczę na rozwój szarej strefy. Szara strefa jest w tym momencie jakimś pocieszeniem, ponieważ przypomniałem sobie lata komuny, kiedy to legalnie trzeba było wiele rzeczy „upolować” i odstać swoje w kolejce, ale nasi rodzice jakoś sobie radzili. Oczywiście sytuacja była nienormalna, kwitło łapówkarstwo i załatwianie po znajomości, tudzież wyprawy na wieś po mięso z nielegalnego uboju, ale dzięki tym wszystkim zabiegom dało się jakoś żyć.

Dla mnie osobiście najlepszym okresem w życiu były lata 90. ubiegłego stulecia. Komuna upadła, kupiłem mieszkanie za pieniądze wcześniej uzbierane i z tych otrzymanych w prezencie ślubnym, nie biorąc ani grosza kredytu. Nie czekaliśmy dziesięciu lat, jak to było za komuny, na własne mieszkanie. Na samochód wziąłem kredyt, ale bez problemu go spłaciłem i nie potrzebowałem żadnych talonów. Z dnia na dzień założyłem telefon. Potem doszedł komputer i Internet, a w końcu telefony komórkowe. Na początku lat 90. po raz pierwszy przez telefon zamówiłem pizzę, co sprawiło, że poczułem się jak bohater amerykańskiego filmu. Po beznadziejnej szarzyźnie lat 80. pierwsza dekada po upadku komuny jawiła mi się jako nieustanny postęp. Owszem były i trudności i wątpliwości, ale zarabiałem naprawdę nieźle, choć od 1997 na działalności gospodarczej (czyli jak to dziś mówią niektórzy „na umowach śmieciowych”). W tamtych czasach odszedłem z państwowej posady, żeby zająć się po prostu swoją pracą, a nie kretyńskimi papierkami i zebraniami, z których dla samego meritum mojej pracy nie wynika nic. Nie chciałem też wciągać się w personalne układy, jakich jest pełno we wszelkich firmach – czy to państwowych szkołach, czy prywatnych korporacjach.

Wszystkim chyba się wydawało, że cały świat idzie w kierunku jeszcze większego dobrobytu, choć oczywiście nie brakowało malkontentów. Moi rodzice, którzy po 1989 roku mieli dochody o wiele większe niż za komuny, cały czas krytykowali nowy system, z sentymentem wspominając socjalizm. Mnie osobiście wydaje się, że taka postawa jest analogiczna to tej z anegdoty o pewnej starszej damie z czasów restauracji (po upadku Napoleona I), która z rozrzewnieniem wspominała lata 1789-95. Na uwagę, że przecież wtedy szalała rewolucja, a jakobini masowo posyłali ludzi na gilotynę, owa dama odpowiedziała „Tak, ale ja wtedy miałam 18 lat!” Kiedy człowiek jest młody, inaczej odczuwa, ponieważ organizm funkcjonuje lepiej, a w związku z tym rozumuje również inaczej. Kiedy zaczyna szwankować zdrowie, automatycznie z sentymentem odnosimy się do czasów, kiedy czuliśmy się lepiej, choć na zewnątrz sytuacja mogła być wcale niewesoła.

Światowy optymizm uwieńczony pseudo-naukową rozprawą „Koniec historii” amerykańskiego intelektualisty Francisa Fukuyamy (odtąd do słowa „intelektualista” zacząłem podchodzić z większym dystansem), został zamordowany 11 września 2001 roku. W mojej głowie wszystko musiałem sobie przeorganizować. W Polsce natomiast na powierzchnię wypłynęło ugrupowanie braci Kaczyńskich i na moje kochane lata 90. wylało kubeł z odchodami. Okazało się, że ten cały mój optymizm i radość z życia w demokratycznym i wolnorynkowym świecie to była naiwność i głupota, ponieważ zarówno demokracja jak i wolny rynek okazały się ściemą starannie przygotowaną przez SB do spółki z agentem „Bolkiem” i Adamem Michnikiem.

Wszystko fajnie, pewne fakty zaczęły wchodzić na jaw i to do tego stopnia, że trudno im było zaprzeczyć, ale trudno też powiedzieć, że życia Polaka-szaraka potoczyłoby się inaczej pod rządami tych, którzy uważają się za prawdziwych niepodległościowców lub narodowców. Na tyle na ile znam historię, zmiana polegałaby na tym, że „legendą ‘Solidarności’” z pewnością byłaby ś.p. pani Anna Walentynowicz a nie pani Henryka Krzywonos (przedwczoraj znowu pojawił się w Onecie nagłówek z „legendą ‘Solidarności’”. Z ciekawości otwieram go no i oczywiście jasna sprawa – pani Henryka Krzywonos czemuś się zdziwiła, albo na coś tam zareagowała – od tej pory postanowiłem nie czytać artykułów z „legendą ‘Solidarności’” w nagłówku).

Rok 1989 był w moim prywatnym życiu przełomem pozytywnym. Naturalnie o wiele ważniejszy był rok 1991, kiedy to się ożeniłem i przeprowadziłem do Białegostoku. 2001 wstrząsnął mną i wydatnie zredukował optymizm co do pozytywnego rozwoju naszej planety. Słynny 2012 z tekstów ezoterycznych siejących panikę na temat końca świata, niekoniecznie przyniesie zagładę ludzkości, Ziemi czy kosmosu, ale z pewnością przyniesie radykalne zmiany w życiu nas wszystkich. Kiedy starsi ludzi mówią mi, „panie, przecież jest coraz gorzej i będzie jeszcze gorzej”, to wiem, że tak im się wydaje, ponieważ się starzeją (podobnie jak ja) i od pewnego wieku po prostu wiadomo, że z pewnymi sprawami z pewnością nie będzie już coraz lepiej, ale coraz gorzej. Ludzie ci jednak projektują odczucia własnych organizmów na sytuację ogólną. Jak dotąd spokojnie mogłem mówić, że „przecież nie będzie tak źle”. W tym roku nie stać mnie na taki optymizm. Na pewno odczujemy zmiany na gorsze. Trzeba jednak sięgnąć do doświadczeń z własnego życia – przecież naprawdę bywało już gorzej. Na wyżej wspomnianą uwagę starszych ludzi zwykle odpowiadam: „Wie pan/pani, będzie tak jak zawsze było w historii – jednym będzie lepiej, a innym będzie gorzej”, bo tak to zawsze działa. Bywają jednak epoki, że to „gorzej” jest szerzej odczuwalne niż w innych.

Nie chciałbym kończyć tego roku jakimś czarnowidztwem. Osobiście nadal wierzę w wolny rynek, a wiem, że jedynym obszarem, gdzie on naprawdę się rozwija i gdzie proste prawa popytu i podaży się sprawdzają w sposób wręcz podręcznikowy, jest tzw. szara strefa. Ludzie przecież będą chcieli i będą musieli jakoś żyć. Pewna moja ciotka w czasach komuny przy okazji jakiegoś nieszczęścia mawiała „Mój Boże, ludzie Oświęcim przeżyli, to i to możemy przeżyć”. Ja mogę powiedzieć, że ludzie przecież przeżyli lata 80., z tymi przysłowiowymi (ale tak naprawdę było!) pustymi półkami, więc przeżyjemy i rząd Donalda Tuska. Musimy się tylko nauczyć nie oglądać się na rząd, tylko pomagać sobie nawzajem i nawzajem od siebie kupować to, co możemy sobie nawzajem zaoferować. Czy wzywam do przestępstwa? Ależ skąd! Do wolnego handlu i wolnej przedsiębiorczości tylko wzywam.

Drodzy Czytelnicy mojego bloga! Dziękuję Wam serdecznie za to, że go odwiedzacie i czytacie moje teksty. Minęły już trzy lata odkąd postanowiłem dzielić się z Wami tym, co mnie nurtuje. Mam nadzieję, że w przyszłym roku nie zabraknie ciekawych tematów do refleksji. Przede wszystkim jednak życzę zarówno Wam jak i sobie, żeby ten dwa tysiące dwunasty był dla nas wszystkich rokiem dobrym i łaskawym, a jeżeli zechce nam przynieść jakieś gorzkie doświadczenia, obyśmy potraktowali je jako lekcje do odrobienia, po których będziemy mądrzejsi i poradzimy sobie ze wszystkimi problemami lepiej niż dotychczas. Wszystkiego najlepszego, moi Drodzy!

wtorek, 27 grudnia 2011

O biskupie przybywającym na koniu z Hiszpanii, czyli jeszcze raz o... Świętym Mikołaju

Jak to u nas w Polszcze powiadamy "Święta, Święta i po Świętach", takoż się i w tym roku końca Świąt doczekaliśmy. W średniowieczu świętowalibyśmy aż do Trzech Króli, ale i tak u nas jest lepiej niż w USA, gdzie już 26 grudnia idzie się do pracy. Kilka dni temu pisałem o komercyjnym charakterze Bożego Narodzenia i o tym, jak to niektórzy ateiści-cichacze chcą pozbyć się samej nazwy tego święta. Jednym z elementów komercji jest Santa Claus, czyli wielki krasnolud w saniach zaprzężonych w latające renifery mieszkający na biegunie północnym, a wg Finów w Rovaniemi w Laponii.

Jakże odświeżający wydał mi się film, na który trafiłem podczas świątecznego przerzucania kanałów (w ramach odetchnięcia od obżarstwa). Otóż film był holendersko-belgijnski a traktował o chińskiej dziewczynce (element imigracji oczywiście - brak zrozumienia chińskich rodziców dla holenderskich obyczajów), która tak uwierzyła w świętego Mikołaja, że nie tylko zapragnęła dostać od niego żywego dużego konia, ale była święcie przekonana, że św. Mikołaj tę prośbę spełni. Tytuł tej produkcji to "Koń świętego Mikołaja" (w oryginale Het Paard van Sinterklaas - jak łatwo zauważyć, "koń" po holendersku to "Paard", co brzmi dziwnie, ale i tak lepiej niż w mowie Niemców, którzy na konia "pfe" powiedzieli i dlatego Pan Bóg ich nie uczynił dobrymi jeźdźcami a w piechocie kazał służyć).

Kto będzie chciał, to sobie do tego filmu dotrze i go obejrzy, jeżeli nie trafił na niego tak jak ja, natomiast to co jest istotne, to jak wygląda ten holenderski Mikołaj. Otóż jest to jednak cały czas biskup! Świadczy o tym strój pontyfikalny, pastorał w ręku i biskupia infuła z krzyżem na głowie. W kraju zdecydowanie protestanckim i to z protestantyzmem w wersji kalwińskiej, zachowała się tradycja episkopalna w formie zabawy dla dzieci. Święty biskup przyszedł w filmie do szkoły dnia 5 grudnia, a więc w przeddzień swojego katolickiego święta, a nie w Wigilię Bożego Narodzenia, co jest zresztą zgodne z tradycjami z innych krajów. Moja śp. Mama wspominała, że prezenty od Mikołaja odnajdywała pod poduszką 6 grudnia (najczęściej owoce, typu jabłka i orzechy, a już po wojnie mogły się trafić cukierki).

Co może nas zaskoczyć jeszcze bardziej to fakt, że holenderski Sinterklaas przybywa do niderlandzkich dzieci na koniu (sic! 1) z Hiszpanii (sic! 2). To, że św. Mikołaj jest biskupem to raczej dziwić nie powinno, bo przecież historyczny Mikołaj był biskupem Myrry znanym z podrzucania wiana niemajętnym pannom, żeby mogły wyjść za mąż. Myrra jednak leży w Azji Mniejszej, czyli w dzisiejszej Turcji! Skąd więc ta Hiszpania? Bardzo ciekawe są nie tylko same legendy, ale również historie owych legend, czyli historie tekstów, które przekazywane z ust do ust i z karty na kartę ulegały przekształceniom, zniekształceniom i odkształceniom tworząc zupełnie inne, nowe jakości.

niedziela, 25 grudnia 2011

O alkoholu w przedwojennych piosenkach

Ponieważ jest już pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia i nawet ci najbardziej tradycyjnie nastawieni do życia katolicy mogą napić się wódki (po wigilijnym poście i suszy), przyszedł mi do głowy wujek mojej żony, który przy takich okazjach oprócz kolęd lubi zanucić tę czy inną przedwojenną piosenkę, która ze świętością niewiele ma wspólnego, a wręcz przeciwnie. Niestety zazwyczaj nikt wujka nie wspomaga, bo oprócz niego nikt nie zna tych tekstów, więc wujek rezygnuje po jednej zwrotce. Ponieważ dziś mamy YouTube, gdzie można znaleźć jeśli nie wszystko, to w każdym razie bardzo wiele, okazuje się, że ktoś udostępnił szereg przedwojennych szlagierów przegrywając je ze starych czarnych płyt, jeszcze nawet nie winylowych tylko szelakowych - stąd niestety liczne zakłócenia.

Kiedy wsłuchamy się w słowa owych utworów muzyki rozrywkowej dwudziestolecia międzywojennego, może nas zaskoczyć to, że nie były to wcale żadne grzeczne pioseneczki dla pensjonarek lub pań z kółka różańcowego, ale często stanowiły czystą propagandę pijaństwa i rozpusty. Ponieważ były śpiewane albo przez chóry rewelersów, albo przez tenorów operujących operową manierą, zderzenie tego nienagannego śpiewu z frywolnym tekstem wywołuje dziś dodatkowo efekt humorystyczny. Posłuchajmy więc przedwojennej zachęty do zabawy z alkoholem:





Po tylu kieliszkach oczywiście broń Boże niechaj nikt nie wsiada za kółko. Trzeba bowiem pamiętać, że przed wojną samochód był rzadkością, w związku z czym ludzie mogli sobie pozwolić na więcej.


Picie na smutki to zdaje się była przed wojną bardzo częsta recepta na problemy, co, jak dziś wiemy, jest rozwiązaniem najgorszym z możliwych. To dlatego jeszcze po wojnie Marek Hłasko napisał, że w Polsce, kiedy się widzi kogoś, kto się beznadziejnie upija, od razu się go usprawiedliwia, twierdząc, że "z pewnością ma kłopoty". Taki element kultury z fatalnymi skutkami dla zdrowia całych pokoleń i kraju jako całości. A wszystko przez pana Faliszewskiego.

Artysta ten posunął się nawet do tego, że wódkę przedstawiał jako najlepszy afrodyzjak i klucz do udanego seksu (didudiduda - taki przedwojenny eufemizm). Może i dzisiaj istnieją dziewczyny i kobiety, które lubią być podrywane przez pijanych facetów, ale chyba jednak w takich sytuacjach nie jest dobrze przesadzać z alkoholem.


Z tego, że jednak "wódka naród gubi" zdawali sobie sprawę rewelersi z chóru Juranda. Artyści byli prekursorami propagandy kultury zabawy przy piwie. Trudno mi powiedzieć, czy pana Faliszewskiego sponsorował producent "Wyborowej" (czyli przedwojenny państwowy monopol alkoholowy), a chór Juranda jakieś konsorcjum browarów, ale trzeba przyznać, że pieśniarze wkładali w wykonanie tych utworów całe serce i cały swój kunszt śpiewaczy.


W Święta nie grzech pokrzepić się dobrą wódeczką czy piwkiem, o ile człowiek nie przesadzi i o ile trzyma się z daleka od własnego samochodu - najlepiej przez kilka dni, żeby wszystko zdążyło wywietrzeć. Tymczasem wszystkim życzę wesołej świątecznej zabawy w gronie bliższej i dalszej rodziny. Na zdrowie!

sobota, 24 grudnia 2011

Boże Narodzenie a sekularyzm (5)

Jako agnostyk, lub, jak się ostatnio dowiedziałem z Wikipedii, „miękki ateista”, a przy tym człowiek zaznajomiony z warsztatem badawczym historyka, kompletnie nie wierzę w baśń o narodzeniu Jezusa podaną nam przez św. Łukasza. Fascynuje mnie jednak moc tego tekstu, który tak silnie oddziaływał na wiele narodów, zapładniając ich kulturę. Tradycja szopek, jasełek, wieczerz wigilijnych, czy uczt świątecznych, kolędy i pastorałki, a wszystko to przystosowane do specyfiki danej grupy etnicznej i narodowej, stanowi cenne dziedzictwo naszej części świata. Oczywiście zdając sobie sprawę z umowności daty, oraz z tego skąd ta data się wzięła, można powiedzieć, że święto to jest w dużym stopniu kontynuacją starych indoeuropejskich tradycji starszych od chrześcijaństwa.

Jestem dość sceptyczny wobec transcendencji, choć jakiejś jej formy nie wykluczam, ale zdaję sobie sprawę z siły powtarzania obrzędów. Jeżeli grupa ludzi wpada w pewien rytm cyklicznego powtarzania tych samych (a raczej takich samych, bo przecież te same być nie mogą, ale celowo napisałem „tych samych”) rytuałów, a rytuałem może stać się cokolwiek, jakiś gest, jakieś słowa, niekoniecznie mądre, ludzie odczuwają radość wykrycia pewnej prawidłowości we własnym życiu. Prawidłowość ta daje im poczucie robienia właściwych rzeczy we właściwym czasie, a to z kolei napełnia ich poczuciem bezpieczeństwa. Rytuały mogą mieć charakter religijny, ale wcale nie muszą. Ich potęga polega bowiem jedynie na powtarzalności. Ponieważ tak naprawdę „nic dwa razy się nie zdarza”, jak to napisała Wisława Szymborska, za wszelką cenę próbujemy oswoić rzeczywistość, w której przyszło nam żyć. Ponieważ polega ona na nieustannej zmienności, poszukiwanie czegoś statycznego i zakorzenionego stało się dla naszego pojmowania świata, zakorzenionego przede wszystkim w języku i jego metaforach priorytetem, czymś co sprawia, że możemy powiedzieć „Może niewiele wiem o świecie i o swojej przyszłości, ale wiem na pewno, że 25 grudnia nadejdzie Boże Narodzenie”. Mircea Eliade uważał, że powtarzalność rytuałów jest zabiegiem antyhistorycznym, ponieważ powtarzając w cyklicznych odstępach te same gesty i słowa, chcemy, by były to cały czas TE same (właśnie dlatego użyłem tego zwrotu powyżej), choć tak naprawdę są one tylko TAKIE same. Celem mszy w kościele jest dokładne odtworzenie sytuacji z Wieczernika, choć obawiam się, że z tego nie zdaje sobie sprawy nawet niejeden ksiądz.

Świat się jednak zmienia i nie ma też co rozpaczać, że tak się właśnie dzieje. Niektóre tradycje wygasają, czyli wymierają w sposób naturalny, kiedy nikomu już nie zależy na ich kultywowaniu. Inne są czasami brutalnie niszczone, często poprzez eksterminację ich depozytariuszy.  W tym ostatnim przypadku mamy do czynienia z ludzką tragedią i ludzie dobrej woli buntują się przeciwko takim sytuacjom. Czasami nie czeka się jednak na naturalną utratę energii i mocy przyciągania pewnych tradycji, tylko próbuje się na siłę przyspieszyć ich wygasanie. Takie zachowanie powoduje szereg kontrowersji, jak choćby te przypadki w krajach anglosaskich, gdzie ktoś prowadzi „krecią” politykę stopniowej eliminacji elementu chrześcijańskiego ze świąt, które jednak z tym chrześcijaństwem od wieków były związane. Takie działania „cichaczem”, mówiąc szczerze, budzę we mnie pewną odrazę. Nie mam nic przeciwko ludziom, którzy wprost powiedzą „Jestem ateistą, mam gdzieś Boże Narodzenie, nie obchodzę tego święta i chciałbym, żeby ono zniknęło”. Takie słowa byłyby ostre, może w jakimś stopniu cyniczne, a na pewno brutalne, ale przynajmniej wszyscy wiemy w takiej sytuacji, jak się do takiej wypowiedzi ustosunkować. Kiedy jednak sama nazwa Christmas zostaje zastąpiona jakimś Winter Holiday, czy Snow Festival, a usprawiedliwieniem takiej zmiany wprowadzanej praktycznie „tylnymi drzwiami” jest poszanowanie uczuć ludzi innych wyznań, którzy w dodatku przeciwko samemu świętu ani jego nazwie nic nie mają, to zdecydowanie uważam takich ludzi za godnych pogardy. Albo jesteś prawdziwym człowiekiem i potrafisz bronić swoich przekonań z otwartą przyłbicą, albo cierpliwie czekasz aż sytuacja sama się zmieni. Jeżeli jednak ktoś chowa się za cudze poglądy, które w dodatku nie do końca są z zgodne z jego poglądami, to lepiej, żeby ktoś taki nie podejmował żadnych działań.

W cały mit o narodzeniu Jezusa nie wierzę, ale Boże Narodzenie lubię. Lubię też ludzi religijnych obchodzących to święto. Co prawda uważam, że największa jego siła tkwi w cykliczności, ale szanuję wszelkie próby ludzkości wydobycia się poza skorupę własnych ograniczeń i przebicia się do jakiejś transcendencji. Z tego względu uwielbiam bożonarodzeniowe pieśni o charakterze religijnym, które mają w sobie pewną moc wynikającą właśnie z tego ludzkiego wysiłku wyjścia ku temu, co jest poza naszym światem. Próby te uważam za skazane na niepowodzenie, bo słowa tych pieśni to nadal tylko rzeczywistość językowa, ale sam akt („strzelisty” chciałoby się napisać) wart jest szacunku.

To dlatego wszelkie „White Christmas”, „Jingle Bells”, John Lennon czy George Micheal śpiewający o zimowym święcie i śniegu, odbieram jako swego rodzaju papkę, od której mnie mdli. Lubię natomiast posłuchać polskich pieśni o pasterzach (automatycznie umieszczanych gdzieś w Tatrach), poloneza z tekstem Franciszka Karpińskiego „Bóg się rodzi”, ze względu na jego moc oddziaływania na psychikę Polaka, jak również stare angielskie „Christmas carols”. Proponuję posłuchać kilku z nich. 



Tymczasem zastała nas Wigilia. Wszystkim Czytelnikom tego bloga życzę radośnie spędzonego czasu wśród ludzi, których kochają i którzy Ich kochają. Obfitości na stole, energii do dobrej zabawy oraz wszystkiego tego, czego sami sobie, Moi Drodzy, w te Święta życzycie, tego i ja Wam serdecznie życzę! Wesołych Świąt!

piątek, 23 grudnia 2011

Niż demograficzny a szkolnictwo wyższe (2)

Problem z zalewem studentów, którzy w czasach komuny ledwo skończyliby zasadniczą szkołę zawodową, można rozwiązać stosując elastyczny system, o którym pisałem w poprzednim wpisie na ten temat. Rzecz polegałaby jednak na tym, że pracownicy wyższych uczelni musieliby nieco "spuścić powietrze z balonu" i pozwolić na to, że niektórzy absolwenci uczelni dostaliby dyplom o niższej randze.

Często się dziwiłem, że władzom prywatnych uczelni tak bardzo zależy na tym, żeby studenci ostatnich lat kończyli swoją edukację dyplomem licencjata czy potem magistra, mimo, że nic nie umieją. Z łajdacko-cynicznego punktu widzenia można przecież powiedzieć, że skoro wyciągnęliśmy już z tych biednych nieuków pieniądze, to już nie musimy się dalej wygłupiać i możemy ich oblać na ostatnim roku nie dopuszczając do obrony pracy dyplomowej. Tak cyniczne władze prywatnych uczelni jednak nie są i naciskają, żeby jednak każdy absolwent dyplom zdobył.

Otóż nie musimy być cynicznymi łajdakami, ale możemy słabszym studentom doradzić wybranie mniejszej liczby kursów i to takich nastawionych na bardziej praktyczne niż akademickie wykorzystanie w życiu. Taki przykładowy słabszy student zamiast wybierać pięć dodatkowych przedmiotów związanych z ekonomią, mógłby sobie wybrać jakiś jeden, np. rachunkowość, a do tego kilka przedmiotów praktycznych, typu kursy obsługi programów biurowych, bezwzrokowe pisanie na klawiaturze itp. Byłyby to przedmioty, na które mogliby uczęszczać również studenci nastawieni bardziej ambitnie, tylko że dla nich byłyby to przedmioty naprawdę tylko wspomagające, a dla tych słabszych, byłyby one wiodące i zapewniające im konkretny zawód, np. sprzedawcy w sklepie (gdyby np. po drodze doradzono mu jeszcze kurs towaroznawstwa). W ten sposób wyższa uczelnia częściowo przejęłaby rolę studiów policealnych, ale dlaczego nie? Człowiek, który kształciłby się tylko w kilku przedmiotach i przygotowywałby się do zawodu, otrzymałby dyplom np. technika, a jego kolega, który w tym czasie zdobyłby większą wiedzę dzięki uczestnictwu w większej liczbie kursów i zaliczeniu ich na wyższe oceny, otrzymywałby tytuł licencjata.

Gdyby natomiast student słabszy, na którymś etapie swojego życia zapragnął jednak poszerzyć swoje horyzonty i zdobyć wyższe kwalifikacje, mógłby zapisać się na kilka dodatkowych kursów, w tym na seminarium, na którym napisałby pracę dyplomową i w ten sposób otrzymałby szansę na zdobycie tytułu licencjata, a potem również magistra.

Problem obecnie polega bowiem na tym, że studentom słabszym stawia się te same wymagania co tym lepszym, przez co ci pierwsi żyją początkowo w stanie frustracji ale potem, widząc, że wykładowcy robią z siebie idiotów i ich i tak przepuszczają, przestają się czymkolwiek przejmować i w ogóle się nie uczą. Studenci lepsi też oczywiście na tym tracą, bo wykładowcy jednak stopniowo obniżają wymagania i nie dają tym ambitnym tego, na co ci zasługują. Tę fikcję trzeba zlikwidować. Słabszym trzeba dać szansę, żeby nauczyli się czegokolwiek, ale jednak żeby się nauczyli, co mogłoby zostać nagrodzone właśnie jakimś dyplomem niższej rangi niż licencjat, zaś tym ambitnym trzeba jak najwcześniej dawać szansę na zajęcia typu seminaryjno-laboratoryjne, które polegają na bezpośrednim kontakcie z mistrzem, czyli profesorem danej dziedziny. To wszystko może się dziać w ramach jednej uczelni, gdzie dany wydział po prostu organizuje (dostarcza, żeby wyrazić się bardziej precyzyjnie, choć brzydko) kursy i zajęcia, zaś sprawą studenta jest jak wiele on z tego wyniesie.

Studenci z najwyższymi ocenami z egzaminów i prac seminaryjnych otrzymywaliby dyplom licencjata "z honorami" (to z systemu anglosaskiego), co byłoby od razu sygnałem dla potencjalnego pracodawcy, że jest to człowiek o wysokich kwalifikacjach zarówno zawodowych jak i akademickich.

Wydaje mi się, że taki system mógłby działać. Oczywiście model ten istnieje i funkcjonuje w mojej głowie i nie ma żadnej gwarancji, że zadziała w praktyce. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do pracy z ludźmi o zróżnicowanych zdolnościach. Na tym polu polscy wykładowcy musieliby jeszcze wiele zrobić. Istnieje też obawa, że jeżeli tych mniej zdolnych studentów pojawi się zbyt wielu, a tych z ambicjami akademickimi zdecydowanie mniej, faktycznie uczelnia przekształci się w jakieś studium policealne. Tutaj jednak trzeba by dopracować szczegóły i odpowiednio nastawić kadrę akademicką w kierunku odpowiedniej polityki rekrutacyjnej. Tym powinny się zajmować wyspecjalizowane komórki do spraw dydaktyki. Kadra naukowa bowiem powinna w tym czasie zajmować się przede wszystkim samorozwojem i rozwojem polskiej nauki.

czwartek, 22 grudnia 2011

"Król Lear", czyli sztuka o bandzie łajdaków, wiernym dworzaninie i o starych idiotach

Kiedy w liceum omawialiśmy „Makbeta”, wypożyczyłem sobie ten tekst z biblioteki w jednym tomie z „Królem Learem” i „Romeo i Julią”. Skoro już czytałem „szkocką sztukę” (aktorzy podobno nigdy nie wymawiają głośno tytułu tej tragedii, gdyż istnieje przesąd, że przynosi to pecha), to i przy okazji dwie pozostałe. Szczerze mówiąc „Makbet” do dziś pozostaje moim ulubionym dziełem Szekspira. Być może dlatego, że jeszcze w głębokiej podstawówce obejrzałem „Tron we krwi” Akiry Kurosawy i film ten zrobił na mnie ogromne wrażenie? A może jednak dlatego, że dialogi w „Makbecie” są najbardziej „normalne” i wiarygodne? Namiętności i wątpliwości targające szkockim dostojnikiem, chore ambicje jego żony, walka o władzę ze wszystkimi jej konsekwencjami, bezwzględne okrucieństwo, a w końcu bunt poddanych i przegrana dla głównego bohatera bitwa, sprawiały, że praktycznie wszystko rozumiałem jako 8-9-latek (przy okazji oglądania „Tronu we krwi”, jak i później przy czytaniu polskiego przekładu tekstu sztuki).

„Król Lear” od samego początku wydawał mi się naciągany, postaci mówiące nienaturalnym językiem, a sam początek wprost niewiarygodny. Otóż stary król wpada w zupełnie nieuzasadniony gniew na najmłodszą córkę, Kordelię, z tego tylko względu, że ta nie potrafi w odpowiednio gładkich słowach wyrazić miłości do niego. Jego starsze córki wypowiadają gładkie słówka o miłości do starego ojca, za co spotyka je nagroda w postaci ziem dla nich i ich mężów, zaś najmłodszą spotyka niełaska. Tylko dlatego, że wysławia się zbyt prosto i nie przechodzą jej przez usta górnolotne komunały, które w dodatku w ustach starszych sióstr były po prostu bezczelnymi kłamstwami.

Nie mogłem uwierzyć, że w świecie dorosłych mogą istnieć ludzie tak głupi i małostkowi, którzy umiejętność wypowiadania pięknych kłamstw biorą za dobrą monetę, zaś nie potrafią dostrzec prawdziwych i szczerych uczuć tych, których przecież bardzo dobrze znają. Jedna chwila i cała miłość do ukochanej córki (jak się dowiadujemy, Kordelia była dotąd najukochańszą córką starego Leara), ulatuje w niebyt, zaś król wzbudza w sobie niepohamowany gniew. Stwierdziłem, że Szekspir tak naciągnął ten początek, że cała reszta dramatu musi być równie kiepska. Na szczęście dalsze intrygi dwóch złych córek tak mnie wciągnęły w lekturę tego dramatu, że na zupełne jego potępienie się nie zdobyłem.

Prawdopodobnie moja błędna ocena początku tragedii Szekspira brała się z mojej naiwnej wiary, że dorośli ludzie nie są przecież idiotami. Ogromną rolę w tym przeświadczeniu odgrywała moja nastoletnia zarozumiałość. Uważałem bowiem, że pozjadałem wszystkie rozumy i doskonale rozumiem mechanizmy rządzące ludzkimi zachowaniami. Dopiero późniejsze doświadczenia życiowe jasno mi ukazały i głupotę i małostkowość wielu ludzi, i tych w sile wieku i tych całkiem starych, do których szacunku byłem nauczony. Przykrym odkryciem był dla mnie fakt, że niektórym ludziom z wiekiem rozumu wcale nie przybywa, a często bywa wręcz odwrotnie.

Kolejnym starym idiotą, jest hrabia Gloucester, który niczym naiwne dziecko ulega intrydze swojego nieślubnego syna Edmunda i daje wiarę oskarżeniom tegoż skierowanym przeciwko jego prawowitemu dziedzicowi, Edgarowi. Ponieważ język Szekspira jest poetycki i nazbyt wyszukany, by brzmieć naturalnie, sposób, w jaki Edmund kierował swoim niecnym przedsięwzięciem wydawał mi się tak „grubymi nićmi szyty”, że w normalnej sytuacji kochający ojciec kilka razy by się zastanowił i rzecz całą prześwietlił, nimby skierował swą nienawiść przeciwko swemu legalnemu synowi.

Życie również niejednokrotnie pokazało, ze ludzie bywają po stokroć bardziej naiwni, niż nam się to wydaje, i bez problemu dają się „wkręcać” w intrygi. Osobiście jednak miałem pretensje do Leara i Gloucestera o to, że nie wykazali się żadną intuicją, żadnym przeczuciem czy też szóstym zmysłem, który kazałby im ostrożniej oceniać sytuację. Rzeczywistość, w której owi starcy tkwią, jest od początku do końca rzeczywistością językową, opartą o logikę i gramatykę. Żadnych pierwotnych instynktów, które choć prymitywne, często w sytuacjach faktycznego zagrożenia ratują życie. Czysta logika. Kordelia nie umie wysłowić swojej miłości do ojca, co w tym wypadku jest tym bardziej tragiczne, gdyż prawdziwe uczucia ubrane w słowa stają się nagle jakieś trywialne, więc przegrywa. Stary Gloucester przyjmuje rzekome dowody winy Edgara nagle wyrzucając z serca uczucie ojcowskie do dotąd umiłowanego syna. Ulega pozorom logiki. I choć obiektywnie trudno powiedzieć, że nie powinien, to jednak gdzieś podświadomie czujemy, że powinien był jednak posłuchać serca, a nie rozumu.

Tak to mi się wszystko wydawało, a mówiąc szczerze tak samo wydaje mi się i dzisiaj, choć z tą różnicą, że choć wiem, że wśród nas jest całe mnóstwo ludzi, którymi można łatwo manipulować pozorami logiki, to nadal mi się to nie mieści w głowie. Nie rozumiem takich ludzi tak samo jak nie rozumiem Leara i Gloucestera. Niemniej pojmuję już zamysł Szekspira, że takich ludzi właśnie chciał pokazać swojej publiczności.

„Król Lear”, jak zresztą kilka innych dramatów Szekspira, posiada prawdziwe słabe punkty. Koncept „przebieranki”, eksploatowany jeszcze do niedawna (a kto wie, czy znowu jakiś scenarzysta go nie wykorzysta), nigdy do mnie nie przemawiał. Kent, przegnany z dworu Leara za to, ze się ujął za Kordelią, który jest jednak wierny staremu królowi jak pies i mimo odrzucenia, nadal mu służy, robi to w przebraniu. Nie jestem w stanie uwierzyć, że zastosował tak doskonałe środki charakteryzatorskie, tudzież zmienił swój głos, a przede wszystkim sposób wysławiania się, żeby nikt ze świty starego króla go nie rozpoznał. Z technicznego punktu widzenia, ten nierozpoznany Kent, to koncepcja strasznie naciągana. Pomijając jednak ten czysto techniczny aspekt, o wiele ważniejsza jest niezłomna wierność dworzanina. W dzisiejszych czasach każde odtrącenie przez przywódcę powoduje rzucenie jego szeregów i działanie na własną rękę, a jest to działanie wobec niewdzięcznego wodza wręcz wrogie. W przypadku Kenta mamy do czynienia z wiernością aż do wyparcia własnego ego. Król i tryumf sprawiedliwości (czyli przywrócenie do łask Kordelii) to dla niego priorytety pozwalające mu zapomnieć o własnej zniewadze i upokorzeniu. Z dzisiejszego punktu widzenia postawa taka wydaje się tak heroiczna, że wręcz naiwna. Obawiam się, że taka postawa w każdych czasach musiała się taką wydawać wszelkiego rodzaju specjalistom od politycznego marketingu. Niemniej pocieszające jest, że Szekspir stworzył taką postać dlatego właśnie, żeby przywrócić swoim widzom wiarę w człowieka. Wiara w to, że istnieją ludzie niezłomni w swojej szlachetności, działający w imię dobra wyższego poświęcając nie tylko własny interes, ale wręcz wyrzekając się swojej indywidualnej odrębności, potrzebna jest zawsze. Niewielu z nas na taką postawę stać, ale świadomość istnienia ludzi o takim podejściu do świata, sprawia, że czujemy się lepiej.

Dramaty Szekspira to rozprawy filozoficzne traktujące o ogólnych prawdach o życiu (genialny monolog Jacques’a z „Jak wam się podoba” o etapach ludzkiego życia), o mechanizmach władzy, co występuje praktycznie w każdym jego dramacie, czy psychologii. Pod względem teatralnym uważam, że dla współczesnego widza techniki dramatyczne przezeń stosowane, mogą być nieco ciężkostrawne. Nad humorem komedii Szekspira lepiej spuścić litościwą zasłonę milczenia. Niemniej z każdej z jego sztuk możemy wyciągnąć dziesiątki elementów, które mogą stanowić dla nas przebogaty materiał do przemyślenia, bo problemy poruszał naprawdę istotne i ponadczasowe, a więc wydaje się, że dotarł do samego sedna problematyki człowieczeństwa. Za to go podziwiamy i mam nadzieję, że za to będą go również podziwiać pokolenia następne. Będzie tak między innymi dlatego, że nic nie wskazuje na to, żeby ludzkość jako całość miała nagle zmądrzeć, a doświadczenie przyniesione przez wiek, automatycznie zapewni wszystkim starym ludziom mądrość. Niestety nigdy nie zabraknie podstępnych łajdaków, tak samo jak nigdy nie zabraknie naiwnych starców jak król Lear czy stary hrabia Gloucester.

wtorek, 20 grudnia 2011

Niż demograficzny a szkolnictwo wyższe

Na swoim blogu wielokrotnie wypowiadałem się na temat szkolnictwa wyższego, w tym uczelni prywatnych. Myślę, że w tym wypadku mam niejakie pojęcie o samym temacie, ponieważ znam go z doświadczenia pracując w takich miejscach (zainteresowanym proponuję moje wpisy z etykietą „szkolnictwo wyższe”). O tym, że przyjdzie czas niżu demograficznego na roczniki studenckie było wiadomo od dawna, bo przecież demograficzne fale są łatwe do zaobserwowania, a więc są powszechnie znane. O tym, że wkrótce szkoły wyższe, przede wszystkim te prywatne, ulegną bolesnej weryfikacji i to wcale nie przez żadne PAKi i ministerstwa, ale po prostu przez szarą rzeczywistość, wiedzieliśmy (tzn. moje koleżanki i koledzy oraz ja) już dawno, choć oczywiście do ostatniej chwili każdy się łudził, że akurat tym uczelniom, w których pracujemy, się uda i studenci akurat do nas jednak przyjdą.

Dziennikarze (tym razem z „Gazety Wyborczej”) z właściwym sobie refleksem (taka mała złośliwość) dopiero dzisiaj „odkryli Amerykę” (http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114883,10845116,Niz_zabije_prywatne_szkoly_wyzsze__Za_9_lat_studentow.html?lokale=bialystok ; 
 http://wiadomosci.onet.pl/kraj/gw-wielu-polskim-szkolom-wyzszym-grozi-upadek,1,4977421,wiadomosc.html). Będzie bolało! Naprawdę będzie bolało nauczycieli akademickich, pracujących w „wyższych szkołach tego i owego”. Mam tutaj na myśli również siebie samego. Już dzisiaj jest mniej zajęć, z tego prostego powodu, że jest mniej studentów, a w przyszłym roku będzie jeszcze gorzej.

Czy w skali kraju jest o co rozdzierać szaty? Z pewnością pojawi się problem nauczycieli akademickich, którzy stracą posady, ale poza tym Polska akurat tego problemu w ogóle nie odczuje, ponieważ większość absolwentów wielu prywatnych uczelni i tak nie wykonuje zawodu, który byłby związany z kierunkiem studiów. Przy ograniczonej chłonności rynku pracy, absolwenci pedagogiki, czy kulturoznawstwa z prywatnej uczelni muszą się liczyć z konkurencją absolwentów szkół państwowych. Ale nawet i to nie jest problemem. Wielu studentów prywatnych uczelni już w momencie zapisywania się na studia zakłada, że robi to dla „papierka”, natomiast plany związane z przyszłą karierą zawodową ma zupełnie inne.

Pani minister nauki i szkolnictwa wyższego założyła, że nie wszystkie uczelnie będą zajmować się nauką. Te, którym się na to pozwoli, otrzymają nawet pomoc finansową ze strony państwa, ale większość to mają być placówki dydaktyczne szkolnictwa zawodowego, których kadra ma przeprowadzić swoje lekcje, wziąć wypłatę i niczym więcej się nie przejmować. Nie ma się co oszukiwać, wielu pracowników dydaktycznych uczelni tak właśnie sobie swoje życie zawodowe wyobraża i układ taki jak najbardziej im odpowiada. Niestety niż demograficzny nie pozwoli im na spokojną pracę polegającą na powtarzaniu przez całe lata wiedzy, która wg nich praktycznie się nie zmienia. To chyba dobrze?

Niektóre uczelnie pootwierały szereg nowych kierunków, ale i to im nie pomogło. Jeżeli ktoś umie liczyć, to powinien bez trudu dojść do wniosku, że otworzenie nowego kierunku wiąże się na początku raczej z kosztami niż przypływem gotówki. Koszty utrzymania wykładowców są wysokie, a żeby kierunek zaczął na siebie zarabiać, czyli żeby przychody z czesnego przekroczyły utrzymanie kadry i uczelni w ogóle,  należy przyciągnąć naprawdę duże masy studentów.

Swego czasu napisałem plan otworzenia nowego kierunku na jednej z prywatnych uczelni. Po trzech latach starań, udało się, ale w obecnej sytuacji okazuje się, że kierunek jest nierentowny. Nikt nawet w najmniejszym stopniu nie podjął jednak dyskusji nad tą częścią mojego planu, w którym napisałem, że rozwiązaniem problemu rentowności czy nierentowności kierunków, jest myślenie zupełnie innymi kategoriami, a mianowicie takimi, w którym nie występuje coś takiego jak „kierunek studiów”! Kiedy studenci pytają mnie jak jest „kierunek studiów” po angielsku, odpowiadam, że z grubsza można to przetłumaczyć jako „major”, ale od razu obwarowuję ten przekład szeregiem wyjaśnień na temat różnic znaczeń tych zwrotów. Angielski „major” to wiodący przedmiot, w którym student chce się specjalizować, natomiast pozostałe przedmioty dobiera sobie w ten sposób, żeby niejako wsparły jego wiedzę w zakresie tego głównego przedmiotu, ale również żeby poszerzyły jego horyzonty ogólne (jeżeli ma taką ambicję). Zaliczenie każdego przedmiotu, który jest traktowany jako osobny kurs, przynosi konkretną liczbę punktów, a zebranie odpowiedniej ich sumy powoduje zaliczenie roku i w końcu całych studiów.

W ten sposób wydziały stają się tylko zespołem wykładowców-specjalistów z danej dziedziny, a nie osobną szkołą w szkole. Studenci bowiem nie muszą być przypisani do jakiegokolwiek wydziału, gdyż mogą sobie wybierać kursy przygotowywane przez wykładowców z różnych wydziałów. Wydaje mi się, ze zdrowy rozsądek nie pozwoli wybrać sobie jako przedmiotu głównego filologii polskiej a jako jednego z przedmiotów uzupełniających mechaniki kwantowej, natomiast tenże student filologii mógłby jak najbardziej skorzystać z regularnego kursu historii Polski prowadzonego przez pracowników instytutu historii. Poza tym w każdej uczelni powinni działać opiekunowie studiów, którzy służyliby studentom radą w zakresie doboru przedmiotów i zajęć, na które warto w ich przypadku chodzić.

Jeżeli każdy kurs, który dzisiaj traktowany jest jako jeden z przedmiotów szkolnych w ramach obowiązkowego zestawu zajęć, zaczęto by uważać za osobną jednostkę, którą sobie może wybrać każdy student, problem „sprzedaży wiązanej” automatycznie zostałby wyeliminowany. Z całą pewnością należałoby „przeorać” cały system pracy wyższej uczelni, a w pierwszym roku reformy panie w dziekanatach prawdopodobnie przeżywałyby piekło, ale po dwóch latach taki system uważałoby już za normalny. Jego elastyczność pozwoliłaby władzom uczelni również na racjonalną politykę kadrową.

Pewien mankament mogłaby stanowić negatywna weryfikacja wykładowców bardzo wymagających. Studenci prywatnych uczelni mogliby unikać ich zajęć, idąc tam gdzie łatwiej. Takich sytuacji nie dałoby się uniknąć, ale myślę, że tutaj dużą rolę do odegrania miałyby władze wydziału, które powinny mieć stały kontakt ze swoimi pracownikami, których pracę by nadzorowały. I tu niestety (a może „stety”), wiele jak zwykle zależy od konkretnych ludzi. Jeżeli na miejscu jest prawdziwy mistrz w swojej dziedzinie, a w dodatku ma klarowną wizję pracy swojego wydziału/katedry/instytutu/zakładu, wtedy oczywiście wszyscy pracownicy starają się pracować jak najlepiej.

Inna sprawa związana z finansowaniem studiów, to wyszukiwanie stypendiów. Moi znajomi kilka lat temu odwiedzili swoją rodzinę w Stanach Zjednoczonych, w którymś z miasteczek środkowego Zachodu (niestety nie pamiętam nazwy). Miasto nieduże, ale jakiś swój college ma. Nie wnikam w jego poziom, bo to zupełnie inna sprawa, ale rzecz w tym, że jedna z kuzynek mojej znajomej pracuje w owym college’u jako specjalistka od wyszukiwania stypendiów. Jej i jej kolegi praca polega na niczym innym jak poszukiwaniu fundacji stypendialnych, czy to federalnych, stanowych czy lokalnych, państwowych czy prywatnych, które są gotowe wyłożyć pieniądze za studia młodego człowieka. Posiadając pakiet stypendiów do zaoferowania, uczelnia może sobie pozwolić na to, żeby część studentów pobierała naukę za darmo, czym przyciąga się najzdolniejszych. Czesne na najbardziej prestiżowych uczelniach amerykańskich jest bardzo wysokie, ale nawet do 40% studentów Harvardu to beneficjenci różnego rodzaju stypendiów. Są to przede wszystkim studenci o najlepszych wynikach akademickich, a więc ci, którzy wyrabiają renomę uczelni.

Polskim menadżerom szkolnictwa wyższego można o tym opowiadać, oni wysłuchają, pokiwają głowami a potem… otworzą nowy kierunek studiów. Zdają się nie rozumieć, że „nie można zbudować kapitalizmu myśląc w kategoriach socjalistycznych”, że użyję takiej ironicznej przenośni. Jeżeli uczelnia ma przetrwać, to jest okazja do jej gruntownej reorganizacji. Oczywiście ona też wcale nie zagwarantuje napływu studentów, ale można spróbować. System organizacyjny, jaki panuje obecnie w wielu uczelniach (wiem skądinąd, że na szczęście nie we wszystkich, bo w Warszawie to już się zmieniło i nadal się zmienia), który jest wzięty wprost z PRLu i to obojętnie czy dotyczy uczelni państwowej, czy prywatnej, musi ulec zmianie, a obecna trudna sytuacja taką zmianę powinna wymusić. Obawiam się jednak, że w wielu przypadkach zwycięży kurczowe trzymanie się starych wzorów, które skończy się nieprzyjemnie i boleśnie. Na szczęście tylko dla samych zainteresowanych. Polsce jako całości wyjdzie to tylko na korzyść. Kiedy bowiem dziennikarz "GW" leje krokodyle łzy, że oto obecnie spadnie jakość kształcenia, nie musi mieć racji. Jeżeli bowiem przetrwają uczelnie dobre, w których jakość kształcenia jest stosunkowo wysoka, to tych, które od początku stawiały na "głąbów z...." (tutaj padały nazwy małych miejscowości - to cytat autentyczny) a które teraz wypadną z rynku, nie ma co żałować.

Szkoda tylko tych budynków, które w ramach jakiejś megalomanii właściciele prywatnych wyższych uczelni postawili. Żeby na siebie zarabiały być może zostaną przerobione na kolejne hipermarkety...

środa, 14 grudnia 2011

Taka sobie myśl o Jarosławie Kaczyńskim i Jacku Kurskim

W wielu sprawach nie spierałem się i spieram z moimi znajomymi i przyjaciółmi, którzy konsekwentnie głosują na PiS. Większość ludzi jest ustawiona w dwubiegunowym sposobie myślenia, że można być albo za PiS i Jarosławem Kaczyńskim, albo za PO i Donaldem Tuskiem, że w głowie im się pomieścić nie może, że ktoś może się znajdować poza tym dyskursem, a na dodatek nie popierać żadnej z istniejących partii, a tylko po jakimś elemencie z programów kilku z nich. Wielokrotnie już pisałem, że w ocenie życia politycznego większość z nas kieruje się bardziej sentymentem, emocjami i wiarą niż wyważoną oceną faktów. Jak dotąd nie dałem się „oczarować”, ani porwać żadnemu z polityków. Co najwyżej lubię, kiedy ktoś trafnie wypunktuje przeciwnika, co jest przejawem dobrego opanowania sztuki erystyki.

Za Jarosławem Kaczyńskim nigdy nie przepadałem, ponieważ ten człowiek w życiu publicznym popełnia same błędy i gdybym był PiSowcem, bez wahania poszedłbym za ziobrystami. Ponieważ nie jestem i co do całości ich poglądów mam zbyt wiele wątpliwości, mam ten problem z głowy, ale z czysto teoretycznego punktu widzenia, czyli w moim przypadku z punktu widzenia cynicznego obserwatora skuteczności i opanowania sztuki, uważam Jarosława Kaczyńskiego za człowieka, który nie potrafił zbudować zespołu silnych osobowości i inteligentnych ludzi wokół siebie, a na dodatek strategia jaką przybrał, czyli grożenie bliżej nieokreślonym wrogom (niby określonym, ale nigdy zbyt precyzyjnie, żeby się i inni na wszelki wypadek bali) zwróciła większość wyborców przeciwko niemu. Nie jest postacią charyzmatyczną, choć przez pewien czas na taką pozował.

Gdybym był przesądny, pomyślałbym, że te jego lapsusy językowe typu „widzę jak wielu ludzi chce budować III Rzeczypospolitą…. przepraszam IV Rzeczypospolitą” (cytuję z pamięci, więc może zdanie było nieco inne, ale mu się te liczby porządkowe Rzeczpospolit naszych znamiennie pomyliły), fatalne wykonanie „Mazurka Dąbrowskiego”,  czy słynne „nikt nam nie wmówi, że białe jest białe, a czarne czarne” są niczym słowa, które anioł Jahwe włożył w usta Balaama, pogańskiego proroka, który zamiast przekląć Izraelitów, po trzykroć im pobłogosławił.

Lepsze są jednak ostatnie publiczne wystąpienia, które wskazują na to, że duch proroczy Jarosława Kaczyńskiego kompletnie opuścił. Nie tak dawno chciał, żeby w Warszawie był drugi Budapeszt.  Kilka tygodni później okazało się, że gdyby tak się stało, mielibyśmy jeszcze większy pasztet niż mamy obecnie. Potem ni z gruszki ni z pietruszki, bo doprawdy nie wiem, jaki bodziec naprowadził prezesa Kaczyńskiego na myśl taką, zaproponował, żeby przywrócić karę śmierci. Generalnie o problemie tym można by i podyskutować, ale brak jakiegokolwiek ogólniejszego kontekstu dla tego nagłego odgrzebania tej sprawy, wywarł na mnie efekt humorystyczny. No właśnie, że tak ni stąd ni zowąd, kiedy wszyscy dookoła gadają o czymś zupełnie innym, taka propozycja. Znowu, gdybym wierzył w przeznaczenie, pomyślałbym sobie, że jakaś siła wyższa włożyła te słowa w usta prezesa po to, żeby zaraz po nich świat, a w tym Polska mogły usłyszeć słowa papieża Benedykta XVI, który karę śmierci stanowczo potępił (w kontekście kary śmierci dla białoruskich zamachowców z mińskiego metra). W ten sposób papież niechcący dał po łapach nie tylko prezesowi Kaczyńskiemu, ale i innym ugrupowaniom prawicowym powołującym się na swój katolicyzm. Z polskim biskupem daliby sobie radę, bo albo by mu od razu wygrzebali współpracę z ubecją, a jakby się nie dało, to oskarżyliby go o pozostawanie pod wpływem Michnika. Z papieżem już tak się nie da. Na pocieszenie polityków prawicy można tylko przypomnieć, że w końcu Benedykt XVI  to nawet nie ukryta, ale wręcz jawna opcja niemiecka.

A wczoraj Jarosław Kaczyński z entuzjazmem wyraził się w duchu takim oto, że gdyby nie machloje PO, to mielibyśmy tutaj drugie Chiny. Jakem przestał chodzić do kościoła już dawno temu, tak chciałem odruchowo rzec „W imię Ojca i Syna”! W rocznicę wprowadzenia stanu wojennego, prezes partii, która najgłośniej krzyczy o rozliczaniu komuchów, za przykład daje Chiny, gdzie rządzą następcy morderców studentów z Placu Niebiańskiego Spokoju, a sami oprawcy (np. ówczesny premier Li Peng) dożywają swoich dni na dobrych emeryturach. Wypowiedzieli się sinolodzy na temat brutalnej okupacji Tybetu oraz na temat braku bezpłatnej służby zdrowia i ubezpieczeń społecznych, niewolniczej pracy nawet małych dzieci za nędzne wynagrodzenie. Bo na tym przecież Chiny zbudowały swoją obecną pozycję gospodarczą.

To co mnie w tym momencie przyszło natychmiast do głowy, to Edward Gierek, którego plany były bardzo ambitne (z tym, że zabrakło nieco inteligencji i odpowiednio inteligentnego zespołu do ich realizacji). Gdyby Gierek zrobił z „Solidarnością” w 1980 to, co Deng i Li Peng w 1989 roku z manifestantami w Pekinie, może też dzisiaj osiągnęlibyśmy jakiś ustrój niewolniczo-kapitalistyczny pod rządami komunistów. Kto wie?

Tak czy inaczej, radzę tej reszcie sykofantów wiernych Jarosławowi Kaczyńskiemu, żeby dali sobie z nim spokój, bo człowiek ten już nie wie, co mówi, a ponieważ w polityce mówienie jest często równoznaczne z czynieniem, człowiek ten nie wie, co czyni.

Tymczasem przy okazji konkursu wiedzy o latach 80. ubiegłego stulecia, w studiu telewizyjnym pojawił się europoseł i pisowski rozłamowiec, Jacek Kurski. Wydaje mi się, że jest mi daleko do jego poglądów, choć akurat wcale nie jestem pewien jakie jego prawdziwe poglądy są, ponieważ jest to polityk, który nigdy nie mówi więcej, niżby chciał powiedzieć (no może poza słynnym „ciemny lud to kupi”, które się nagrało). Konkurs wygrał bez problemu, bo wszystkie wydarzenia, o których była mowa, pamiętał z własnej młodości. I tym mnie jakoś, cholera, ujął, bo ja odpowiadając na te pytania w towarzystwie żony, też odpowiedziałem na większość opierając się na pamięci własnego życia, a nie opracowań na ten temat. Swego czasu Jacek Kurski był gościem u Kuby Wojewódzkiego. Drugim gościem była Elżbieta Zapendowska. Kiedy gospodarz programu poprosił go o zagranie na gitarze i zaśpiewanie, Elżbieta Zapendowska przyznała, że choć nie cierpi „tego PiSu”, to jednak chyba czuje sympatię wobec Jacka Kurskiego. W studiu konkursowym też podano mu gitarę i też wykonał piosenkę z czasów stanu wojennego i, znowu cholerka, wykonał ją bardzo dobrze! Ujął mnie osobiście tym bardziej, że od razu przypomnieli mi się zarówno starsi koledzy z Łodzi, którzy działali jeszcze w pierwszym NZSie, jak i koledzy, których poznałem już później w Białymstoku o podobnych życiorysach. Tamten czas dlatego wielu kojarzy się z czymś bardzo pozytywnym, ponieważ ludzi uskrzydlało poczucie jedności i wspólnoty celu. Nikt chyba wtedy nie przewidywał, że dojdzie do aż tak ostrych podziałów wśród działaczy „Solidarności”. Jacek Kurski wziąwszy gitarę do ręki, nagle wskrzesił ten czas i na moment można było zapomnieć kim Jacek Kurski jest i jakie są jego obecne poglądy.

Oczywiście wszyscy pamiętamy wyciągnięcie Donaldowi Tuskowi jego dziadka, co do dziś uważam za chwyt co najmniej nieelegancki, zaś dzisiaj w telewizji można było zobaczyć jego krytykę wystąpienia premiera Tuska na koniec polskiej prezydencji w Unii, kiedy to wypomniał mu chęć ratowania Unii kosztem polskich emerytów. Z jednej strony populizm, ale z drugiej naprawdę poważnie się zastanawiam, czy my, kraj biedny, nie pakujemy naszej krwawicy do wspólnej kasy, żeby ratować kraje, gdzie ludziom żyje się o niebo lepiej. I nie wiadomo, czy tę kasę kiedykolwiek odzyskamy. A nasze emerytury? Może lepiej nigdy się na nie wybierać?

Jedno trzeba Jackowi Kurskiemu przyznać – jest to facet naprawdę bardzo bystry. Inteligencją w znaczeniu szybką i trafną reakcją być może dorównuje mu były poseł Zawisza, który obecnie znajduje się w ugrupowaniu pozaparlamentarnym. Jacek Kurski w szybkości kojarzenie i myślenia w ogóle wyprzedza swojego byłego prezesa o kilka długości stadionu. Myśląc perspektywicznie, prezes Kaczyński wiecznie żył nie będzie (osobiście życzę mu jak najlepszego zdrowia i jak najdłuższego życia), a wtedy PiS się rozpadnie. Jakaś rozsądna prawica by się w Polsce przydała (bo oczywiście oszołomów nie brakuje, a tu chodzi, żeby było nie tylko patriotycznie ale jeszcze i mądrze). Myślę, że jeżeli ze Zbigniewem Ziobrą będą stanowić rozsądny duumwirat, to wokół nich w przyszłości ta prawica się zorganizuje.

Prawdopodobnie na Jacka Kurskiego nigdy nie zagłosuję, ale cenię ludzi inteligentnych. Będę więc obserwował jego postępy w sztuce dochodzenia do władzy. Myślę, że „Księcia” Machiavellego i „Sztukę wojny” Sun Tzu ma w małym palcu. Jeżeli zna jeszcze „Psychologię tłumu” Gustave’a le Bona, i wykorzysta tę całą wiedzę, zajdzie daleko.

Język polski kontra.język angielski, czyli o tym, co filmowi pomaga odnieść komercyjny sukces

Zalew kultury amerykańskiej, który w Polsce zaczął się w latach 50. wraz z subkulturą bikiniarską, spowodował, że angielszczyzna w muzyce rozrywkowej zaczęła się stawać niemal bezdyskusyjnym wymogiem. Jazzowi idole tamtych czasów to przecież Amerykanie, a wkrótce z Ameryki przyszedł też rock’n’roll, który z kolei polscy publicyści przerobili na big-beat (nikt tej składającej się z angielskich słów nazwy nie używał w żadnym kraju anglojęzycznym).

W latach 60. zaczęto lansować hasło „Polska młodzież śpiewa polskie piosenki”, co zaowocowało nie tylko tym, że dziś zapomniany Toni Keczer (ja akurat pamiętam go tylko z kilku winylowych singli moich rodziców, zaś niedawno „odkryłem” go na YouTube) oprócz naśladowania Elvisa Presleya zaśpiewał też kilka piosenek w języku ojczystym, zaś na scenie „big-beatowej” pojawiła się cała plejada młodych ludzi faktycznie śpiewających po polsku.

Do mojego pokolenia tamten szał na polskie piosenki rockowe dotarł już tylko w formie telewizyjnych programów wspomnieniowych i kilku płyt moich rodziców i ciotki. Sam dorastałem w latach 70., kiedy to polska muzyka rozrywkowa owszem istniała, ale nie bójmy się brutalnej prawdy, my mieliśmy ją w pogardzie. Organizatorzy rozrywki lansowali piosenkarzy i zespoły, których muzykę uważaliśmy za „obciachową” (choć nie jestem pewien, czy w latach 70. używaliśmy słowa „obciach”), zaś o takich zespołach jak „Budka Suflera” czy SBB dowiedziałem się chyba około roku 1978 albo i później.

Kiedy przy okazji rocznicy stanu wojennego Skiba mówił o podziemnych grupach punkowych lat 80., z pewną pogardą wyrażając się o kapelach, które wówczas legalnie grały koncerty i nagrywały płyty, a więc Manaam, Perfekt, Republika czy Kombi, mnie przypomniało się coś zupełnie innego, a mianowicie, że lansowana wówczas w mediach Muzyka Młodej Generacji, MMG, czyli taki chwyt marketingowy czasów komuny, cale moje pokolenie przywiodła na języka ojczystego łono. Oczywiście nadal nagrywaliśmy z radia na magnetofony, zarówno szpulowe, jak i coraz bardziej wówczas popularne kasetowe, Deep Purple, Led Zeppelin, Black Sabbath (a więc grupy o dekadę starsze), oraz Police, Dire Straits, Pink Floyd i szereg innych grup, które nam proponowali panowie Kaczkowski czy Niedźwiedzki w III programie polskiego radia, ale na zupełnie równoprawnych zasadach słuchaliśmy przebojów ówczesnych „koncesjonowanych” kapel polskich.

Kiedy nieżyjący już kolega z mojej licealnej klasy, Paweł Frankowski, przyniósł do szkoły kasetę z dwoma utworami „Kryzysu” (później „Brygada Kryzys”), a mianowicie „Wojny Gwiezdne” i „Telewizja”, od razu nauczyliśmy się je grać na gitarach i śpiewać, ponieważ po pierwsze brzmiały zupełnie odjazdowo w porównaniu z komercją tamtych czasów, a po drugie, nie oszukujmy się, nie stanowiły zbytniego wyzwania dla umiejętności posługiwania się gitarą czy aparatem głosowym.

Niemniej podziemie podziemiem, ale dla wielu z nas, choć może mało kto sobie to uświadamia, te zespoły, których można było słuchać w mediach (dorabiane legendy o ich wielkiej opozycyjności politycznej to już zupełnie inna sprawa), przywróciły moje pokolenie językowi polskiemu. Stwierdzam to autorytatywnie i o ile w wielu innych wpisach na tym blogu, czekam na uwagi krytyczne czy prostujące coś, czego do końca nie wiem, to w tym wypadku gwiżdżę na to, czy ktoś się z tą tezą zgadza czy nie! ;)

O polskiej sztuce filmowej można napisać całe tomy, z których kilkaset stron można by poświęcić na lamenty na temat tego, że żadna z polskich produkcji nie otrzymała Oscara i że w ogóle mało jest nasza kinematografia ceniona w świecie. Nominacji, owszem, kilka było, ale na tym się skończyło. Pal licho Oscary, bo z nimi jest trochę tak jak z literackim Noblem, część ich zdobywców faktycznie zasługuje na miejsce w historii kina, ale wiele z nich można sobie spokojnie darować bez uszczerbku dla naszej ogólnej wiedzy o kulturze światowej.

Istnieją jednak filmy, które przy umiejętnym marketingu, miałyby szansę jeśli nie na Oscara, to przynajmniej na sukces kasowy. Martin Scorsese ceni „Rękopis znaleziony w Saragossie” Wojciecha Hasa, który dzięki staraniom amerykańskiego reżysera stał się dostępny na DVD dla amerykańskiej widowni, zaś na „Faraona” kilkakrotnie trafiłem na niemieckich kanałach telewizyjnych. Osobiście uważam „Ziemię obiecaną” za film światowej klasy, podobnie „Potop”. Zupełnie przypadkiem trafiłem na YouTube na dwie parodie zwiastunów filmowych w stylu amerykańskim, ale za to nie żadnych hollywoodzkich hitów, tylko polskich „klasyków”, czyli „Potopu” właśnie i „Krzyżaków”. Proponuję je obejrzeć:
A teraz przyznajcie, moje drogie Czytelniczki i drodzy Czytelnicy, ale postarajcie się być obiektywni, czy gdybyście tych filmów nie znali, a obejrzelibyście takie „trailery” (no jednak znowu ten angielski), nie zechcielibyście pójść na nie do kina? Ja na pewno tak!

Zacząłem się zastanawiać, co sprawia, że takie filmy „w pigułce”, jakimi są tego typu zwiastuny, mają taką moc przyciągania. Oczywiście zawsze wybiera się takie sceny, które docierają do najbardziej pierwotnych warstw świadomości widza – przemoc i seks to podstawa. Potem jednak mogą być też sceny miłosne, choć wcale nie erotyczne, jakaś scenka rodzinna, trafiająca do naszego poczucia sielankowości, żeby ją zaraz pogwałcić wybuchem armatnim, albo zakrwawionym ciałem. W każdym razie dobór scen do zwiastuna to połowa sukcesu. Czy to wystarczy? Niestety nie. Uważam, że polskiemu kinu brakuje rozmachu jeśli chodzi o muzykę. Bronią się tu filmy z lat 60., choć oczywiście jest to muzyka komponowana w stylu tamtej epoki. Muzyki filmowej z lat 70. i 80. nie trawię. Jak słyszę wibrafon w tle, zaczyna mi się robić mdło. Seriale i filmy z lat 80. to z kolei często muzyka Przemysława Gintrowskiego grana za syntezatorach. Sam kompozytor wydawał się jak najbardziej w porządku, śpiewał Kaczmarskiego i teksty Herberta, ale jako autor muzyki filmowej był, wg mnie oczywiście, pewnym nieporozumieniem.

Tymczasem proszę zwrócić uwagę na muzykę podłożoną pod te youtubowe żarty. Są to oczywiście podkłady do hollywoodzkich wysokobudżetowych produkcji, które brzmią monumentalnie i porywająco zarazem. Może polscy kompozytorzy, a może to reżyserzy, boją się, że ktoś im zarzuci zbytni patos, ale takie obawy w przypadku kina są bez sensu. Kino, mimo wszystkich wyżyn, na jakie jest w stanie się wznieść, to nadal sztuka „jarmarczna”, dla szerokich mas. Generalnie ten tekst jest o takim właśnie kinie, a nie o filmach nastawionych na efekt artystyczny raczej niż na komercyjny sukces. Piszę tutaj o tzw. głównym nurcie kina komercyjnego, które również może osiągnąć jakość artystyczną. Jeżeli na ludzi działa muzyka pełna patosu, albo do innych scen ckliwa i przesłodzona, to należy to widzom dać i nie sadzić się na coś, co tylko pozornie jest ambitne, a przeważnie jest po prostu słabe.

Przeciętny widz, jak inżynier Mamoń z „Rejsu”, lubi to co już zna. A jakie filmy zna przeciętny widz, obecnie obojętnie czy to polski, czy niemiecki, francuski czy włoski? Oczywiście wszyscy oglądamy najczęściej produkcje z Hollywood. Amerykanie mają pieniądze i kręcą tych filmów dużo. Jest z czego wybierać, więc co jakiś czas trafiają się rzeczy całkowicie komercyjne, ale równocześnie na doskonałym poziomie (filmy Spielberga to przecież najlepszy przykład). Cały świat ogląda więc produkcje amerykańskie, w których mówią po angielsku i to tak, jak lubimy, czyli np. pojawia się ciepła narracja z „offu” (no nie uniknę angielszczyzny w środku polskiego tekstu niestety), a potem dopiero powoli pokazuje się nam aktora wypowiadającego te słowa. Kochamy ten chwyt. Dlaczego? Nie wiem. Może dlatego, że człowiek myśli narracyjnie? Osobiście uważam, że film powinien uciekać się do narracji z offu jak najrzadziej, ponieważ sztuka polega na operowaniu środkami filmowymi, a nie literacko-teatralnymi, ale kiedy słyszymy szlachetnego starca zaczynającego opowiadać historię tego, co przeżył i widział, czy nie wracamy do krainy dzieciństwa i własnych dziadków opowiadających nam swoje dzieje, które często brzmią lepiej niż najlepiej napisana baśń?

Rzecz teraz w tym, że jesteśmy przyzwyczajeni to słuchania tych filmowych narracji po angielsku! Jest to zjawisko, które ktoś powinien dobrze zbadać na jakiejś naprawdę reprezentatywnej grupie. Śmiem twierdzić, że film, który zaczyna się nawet od takiego samego chwytu, ale po polsku, nie wywołuje w nas takiej chęci dalszego oglądania. Tutaj zastrzegam, że mogę się mylić i jest to moje subiektywne wrażenie.

Polscy reżyserzy, nawet ci wielcy, a więc ci, którzy w swoim życiu nakręcili jeden czy nawet wiele świetnych filmów, są dość nierówni, ponieważ po takiej świetnej produkcji nagle potrafią nas rozczarować obrazem słabym. „Quo vadis” Kawalerowicza, a więc twórcy doskonałego „Faraona”, robi wrażenie wielkiego teatru telewizji a nie filmu, m.in. ze względu na wyeksponowanie gry doskonałych aktorów, ale już bez hollywoodzkiego rozmachu jeśli chodzi o kręcenie samych scen. Oczywiście ograniczoność budżetu grała tutaj najważniejszą rolę, ale nie wszystko da się tym wytłumaczyć. Muzyki z „Quo vadis” np. w ogóle nie pamiętam, a z „Ostatniego Mohikanina” czy „Władcy pierścieni” i owszem.

Próby naśladowania Amerykanów nie gwarantują oczywiście sukcesów, czego przykładem jest choćby „Ogniem i mieczem” Jerzego Hoffmana. Napisy informujące widza o dacie i miejscu danej sceny, które w amerykańskich filmach w ogóle nie drażnią, mnie osobiście w ekranizacji pierwszej części Trylogii Sienkiewicza z jednej strony denerwowały, a z drugiej śmieszyły. Zwiastuny tego filmu, o ile dobrze pamiętam, były zrobione dobrze, zgodnie z amerykańską sztuką, ale czegoś jednak brakowało. Łapię się chyba na tym, że chyba bardziej „nadętej” muzyki i … języka angielskiego.

Ktoś musi w Polsce wziąć na siebie tę rolę, jaką prawdopodobnie nieświadomie odegrały zespoły rockowe spod znaku MMG z początku lat 80. ubiegłego stulecia. Ktoś powinien zacząć robić dobre filmy komercyjne. Oczywiście wiadomo, że pieniądze szczęścia nie dają, ale bardzo by w takim przypadku pomogły. Rzecz tylko w tym, że jak już się znajdą, żeby reżyser nie robił kolejnej nieudanej produkcji, która na utwór intelektualno-artystyczny jest zbyt komercyjna, natomiast na dobrą komercję jest po prostu za słaby. Komedyjki, jakich się u nas ostatnio kręci wiele, tego nie zrobią. Są w większości nudne i mało śmieszne, choć to oczywiście kwestia gustu. Żeby jednak widza przyzwyczaić do tego, że język polski może być językiem filmowo atrakcyjnym, trzeba mieć filmy, przy pomocy których to się stanie. Trzeba mieć ich dużo i na dobrym poziomie.

wtorek, 13 grudnia 2011

Krótka uwaga w rocznicę ogłoszenia stanu wojennego


Dzisiaj dzień szczególny, bo to rocznica ogłoszenia stanu wojennego. Wiele się przy tej okazji mówi o braku sprawiedliwości, bo do tej pory nie osądzono i nie skazano komunistycznych zbrodniarzy. Kara to niewątpliwie jeden z elementów sprawiedliwości, przynajmniej w takim pojęciu jakie sobie wypracowaliśmy od zarania gatunku ludzkiego. Co więcej, z całą pewnością oficerowie SB czy milicji, którzy aktywnie brali udział w dławieniu pierwszej „Solidarności”, jeśli jeszcze żyją pobierają wysokie uposażenie emerytalne. Mimo prób zrównania ich emerytur do emerytur tych, którzy zajmowali mniej uprzywilejowane stanowiska, jak się wydaje nigdy dojdzie do skutku. Ale znowu mówimy o karach.

A co z zadośćuczynieniem dla ofiar? To jest temat niezmiernie ciekawy. Dzisiaj można było w telewizji usłyszeć wdowę po zamordowanym górniku z kopalni „Wujek”. Ciężko jej było z czwórką dzieci i nadal jest ciężko. Inny starszy pan prześladowany przez bezpiekę mówi, że dzisiaj jego oprawcy się z niego śmieją, pytając złośliwie „no i po co było walczyć?” Jeżeli wierzyć temu, co głosi polska prawica, a w tym wypadku jestem skłonny w to wierzyć, działacze „Solidarności”, którzy doszli do władzy dzięki porozumieniu z komunistami, otoczyli tych ostatnich skuteczną opieką, tak że do tej pory włos im z głowy nie spadł, a do tego doszła polityka iście chrześcijańskiego przebaczenia. No i to jeszcze rozumiem, bo w końcu skoro się jakoś tam z nimi umówili, to tych umów dotrzymują. To oczywiście tłumaczy to, dlaczego jeszcze komunistycznych przestępców nie ukarano.

Nic natomiast nie tłumaczy, dlaczego o rodziny ofiar „Wujka”, czy w ogóle tych prześladowanych przez komunistów szarych działaczy „Solidarności” nikt nie zadbał! Jasne, że przecież trzeba było budować kapitalizm, a w kapitalizmie zasada jest prosta, a mianowicie „śmierć frajerom”, ale choćby dla zrobienia dobrego wrażenia na wyborcach należało ofiarom komunizmu i ich rodzinom pomóc.

Od komuchów i od tych solidarnościowców, którzy się z nimi skumali może i nie ma się czego spodziewać. Zawsze powiedzą, że w kraju bieda, budżet przeciążony, nie ma kasy na wiele rzeczy, więc na polepszenie warunków materialnych rodzin walczących z komuną też nie ma. Ale przecież w międzyczasie rządził też PiS, partia spoza „układu”. Może jestem niedoinformowany, bo może rząd Marcinkiewicza, czy potem Jarosława Kaczyńskiego coś w tej sprawie zrobił, ale mało się o tym mówiło? Nie wiem. Pamiętam tylko becikowe. Rzecz w tym, że Jarosław Kaczyński zawsze dbał o swój wizerunek tego, który kogoś ukarze i w ten sposób zaspokoi powszechne poczucie sprawiedliwości, ale mało się słyszało o tym, że komuś zadośćuczyni cierpienia i prześladowania. Józef Piłsudski o swoich legionistów, nawet tych szeregowych, dbał.

Brak pieniędzy czy powolność legislacyjna mogłaby coś tłumaczyć, ale np. jednorazowe zapomogi dla ofiar katastrofy smoleńskiej znalazły się bardzo szybko. Czy stać nasz kraj na zadośćuczynienie wszystkim ofiarom stanu wojennego? Przecież na odszkodowania czekają wciąż właściciele przedwojennych kamienic i majątków (i to nie tylko Żydzi!). Ofiary i rodziny ofiar grudnia 1970 też się doczekać na jakiś gest ze strony państwa nie mogą. (Znalazłem w internecie wzmiankę o jakichś jednorazowych 50 tysiącach z 12 lutego 2008 roku dla nich właśnie, ale nie wiem, jak się sprawa potoczyła dalej). 

Takie pytania oczywiście można sobie ciągle zadawać, ale jakiś symbol ze strony państwa, dający ofiarnym obywatelom do zrozumienia, że o nich nie zapomniało, byłby chyba na miejscu. Dlaczego mówi się o tym tak mało i rzadko? Zasadniczą kwestię stanowi pytanie, czy ktokolwiek myśli o tym, żeby rodziny ofiar komunizmu nie żyły w nędzy. Cały czas bowiem żyjemy w takim oto dyskursie, że jedni mówią, że trzeba kogoś karać, inni, że oni nie są mściwi i karać nie będą, a najśmieszniejsze i najstraszniejsze równocześnie jest to, że my wszyscy też się dajemy w ten dyskurs wkręcić i zapominamy o tym, że pewni ludzie, aktywni w obalaniu komuny, w kapitalizmie sobie nie poradzili.
Oczywiście ci, którzy żyją sentymentem wobec PRL nie kryją złośliwej satysfakcji i przyłączają się niejako do kpin byłych esbeków śmiejących się z dzisiejszej sytuacji materialnej wielu aktywnych działaczy pierwszej „Solidarności”.

Na kaznodziei darwinowskiego kapitalizmu oczywiście nie ma co liczyć, na (post)komunistów oczywiście też nie. Może więc PiS, wraz ze swoimi klonami podniesie ten problem? Nie powinno chyba być tak, że 30 lat po ogłoszeniu stanu wojennego wdowa po górniku z kopalni „Wujek” mówiła, że było ciężko i nadal jest ciężko.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Boże Narodzenie a sekularyzm (4)

Mam taką swoją nieśmiałą teorię na temat czytania całego dorobku literackiego danego pisarza. Otóż uważam, że w większości przypadków przeczytanie trzech pozycji napisanych przez tę samą osobę zupełnie wystarcza, żeby wyrobić sobie zdanie na temat tego, o co autorowi w swojej twórczości w ogóle chodzi. Jeżeli do jakiegoś stopnia zgodzimy się z tezą, że pisarstwo jest rodzajem neurozy, albo może jest uzewnętrznieniem obsesji pisarza (mam tutaj na myśli pisarstwo o wysokich walorach artystycznych nacechowane tym, co nazywamy artystyczną szczerością), to przeczytanie trzech powieści wszystko przed nami odkryje i najczęściej można sobie resztę darować. Są pisarze, którzy wg mnie wyłamują się z tej reguły i dlatego są naprawdę świetni. Margaret Atwood czy P.M. Coetze wydają się za każdym razem eksploatować nowe obszary rzeczywistości (choć oczywiście ktoś może polemizować z tym twierdzeniem), natomiast Philip Roth to pisarz, którego problemy i obsesje widzimy od samego początku i na dobrą sprawę wszystkie jego powieści to tylko transpozycja tego samego tematu, ale z kolei jego proza jest na tyle dobrze skonstruowana, że mimo to czyta się go bardzo dobrze, mimo, że ogólne przesłanie jest doskonale przewidywalne.

Ten długi wstęp na temat literatury i literatów wziął się stąd, że Philip Roth w moich dzisiejszych rozważaniach na temat Bożego Narodzenia i sekularyzmu odgrywa bardzo istotną rolę. Zanim jednak przejdziemy do meritum, znowu kilka słów o tym autorze. Osobiście lubię go porównywać do naszego Gombrowicza, choć styl pisanie obu tych autorów jest zupełnie inny, natomiast obsesje z grubsza te same. Chodzi mianowicie o problem tożsamości. Gombrowicza pewne środowiska odsądzają od czci i wiary, ponieważ ośmielił się pisać i publikować teksty o tym, że się buntuje przeciwko narzuconej tożsamości kulturowej i politycznej, o tym że cały bagaż, jaki niesie ze sobą bycie Polakiem, go przytłacza i że niekoniecznie chce go dźwigać. Równocześnie przecież doskonale wiedział, że od swojej polskości nie ucieknie, bo od pewnych rzeczy ucieczki nie ma. Natomiast problem jednostki walczącej o swoją indywidualną tożsamość wobec tej narzucanej jej przez przynależność narodową, etniczną, państwową czy religijną, jest sam w sobie niezwykle istotny. Czy w imię przynależności do „swoich” mamy obowiązek wierzyć i głosić rzeczy, które są ewidentnie sprzeczne z logiką? Czy w imię przynależności do „swoich” musimy automatycznie wyrobić w sobie nienawiść do innych, czyli do tych, których nienawidzą starsze pokolenia z mojej grupy? Czy jeżeli ja się spróbuję z tymi innymi zaprzyjaźnić, od razu staję się zdrajcą? Czy jeżeli głośno skrytykuję głupotę „swoich”, albo powiem, że pewne elementy naszej tradycji są beznadziejne, momentalnie stawiam się poza nawiasem wspólnoty, która mnie wychowała? To są wszystko pytania, które, jak uważam, nurtowały autora „Trans-Atlantyku” i „Ferdydurke” i które w podobny sposób męczą Philipa Rotha.

Praktycznie wszystkie powieści i opowiadania tego amerykańskiego pisarza dotyczą problemu wyłamania się spod presji tożsamości grupowej w imię tożsamości indywidualnej. Wolność wyboru jednostki przeciwstawiona jest zobowiązaniom wobec tradycji. W przypadku Rotha chodzi o tradycję żydowską. Kwestia to o tyle ciekawa, że żydowskość rodzi jeszcze więcej problemów niż polskość. Przez wieki bowiem Żydzi nie mieli własnego państwa, więc jedynym znakiem wzajemnego rozpoznania i utrzymania jakiejś więzi, była religia. Wiek dziewiętnasty, a potem dwudziesty przynosi jednak tak daleko posunięte zmiany, że religijność wielu Żydów staje się coraz bardziej wątpliwa, a wielu po prostu jawnie od religii odchodzi. Pojawia się wtedy pytanie, czy oni są jeszcze Żydami, skoro nie są już żydami (małą literą piszemy wyznawców judaizmu, a wielką członków narodu żydowskiego). Skoro jedynym wyznacznikiem przynależności narodowej przez prawie dwa tysiąclecia było wyznawanie religii mojżeszowej w wersji faryzejskiej (rabinicznej), to co z tożsamością tych, którzy się tej religii wyrzekli? Język od dawna nie był wyznacznikiem żydowskości, bo przecież już w czasach Jezusa Żydzi w Palestynie mówili powszechnie po aramejsku, hebrajski sprowadzając do języka liturgii. Kiedy w Dziejach Apostolskich czytamy o darze języków zesłanym przez Ducha Świętego na Apostołów w Wieczerniku, to kontekstem tego wydarzenia jest przybycie wielkiej liczby pielgrzymów do Świątyni Jerozolimskiej, z których każdy mówi innym językiem, a teraz dziwi się, że ci Galilejczycy mówi właśnie językiem jego kraju. Ci pielgrzymi to byli żydzi (a może jeszcze Żydzi?) z diaspory, którzy na co dzień nie mówili wcale po aramejsku, a tym bardziej po hebrajsku. Mówili językami krajów, w których mieszkali, a więc być może po grecku, może po egipsku, a może też i po łacinie.W średniowieczu Żydzi sefardyjscy posługiwali się językiem ladino (na bazie języków romańskich), a aszkenazyjscy jidysz, czyli dialektem niemieckim. Język więc nie mógł być elementem cementowania jedności Żydów.

Pojawienie się państwa Izrael nadało żydowskości nowy, dodatkowy, wymiar. Od tej pory Żyd, który niekoniecznie wyznawał religię przodków, mógł swoją żydowskość zdefiniować przy pomocy stosunku do tego państwa. Pojawiło się jednak szereg dodatkowych komplikacji, bo oto ortodoksyjni Żydzi państwa Izrael nie uznają, uważając jego utworzenie za bluźnierstwo, gdyż tylko Mesjasz ma wg nich prawo do poprowadzenia wszystkich Żydów z powrotem do Ziemi Obiecanej, a tymczasem zrobili to bezczelni syjoniści.

W każdym razie bohaterowie Philpa Rotha, czy to będzie Nathan Zuckerman, czy ktoś o innym imieniu i nazwisku, w większości jego powieści, będą to młodzi Żydzi próbujący się wyrwać z klatki żydowskiej tradycji religijno-narodowo-rodzinnej. Wyrwanie się z rodziny, której wszak się nie wybiera, to też jedna z obsesji Rotha, podobnie jak manifestacja seksualności, tak przecież silnie tłumiona przez religie monoteistyczne wyrosłe z mozaizmu. Rodzice Nathana Zuckermana zadają mu pytanie, czy jest antysemitą, jakkolwiek śmiesznie to brzmi. Dla nich nie brzmiało, ponieważ uważali, że Żyd może być antysemitą nienawidzącym swojego narodu. Wg nich krytyka żydostwa równa się przyłączenie do nazistowskich sprawców Holokaustu, z czym bohater Rotha kompletnie nie chce się zgodzić, i co również chce z siebie strząsnąć.

Do państwa Izrael Roth ma również niezbyt ciepłe uczucia, czego wyraz dał w swojej przezabawnej, a równocześnie prowokującej do myślenia, powieści „Operacja Shylock”, gdzie narratorem i bohaterem jest sam Philip Roth (postmodernistyczny zabieg, o którym niedawno pisałem – fikcja pozująca na dokument). I tak już zbyt dużo miejsca poświęciłem problemom literackim, a przecież chcę pisać o Bożym Narodzeniu i sekularyzmie. Otóż doszedłszy do „Operacji Shylock” zacytuję teraz pewien jej fragment, w którym amerykański pisarz wyjaśnia fenomen zeświecczenia, laicyzacji czy też sekularyzacji świąt Bożego Narodzenia. Nie tylko zresztą Bożego Narodzenia, ale również świąt wielkanocnych.

Następnie usłyszałem siebie wychwalającego największego diasporystę ze wszystkich, ojca nowego ruchu, Irvinga Berlina:
- Ludzie pytają, jak przyszła mi do głowy ta idea. Cóż, zwyczajnie słuchałem radia. Grali akurat „Easter Paradę” i pomyślałem: przecież to geniusz na miarę Mojżesza. Bóg zesłał Mojżesza z dziesięcioma przykazaniami oraz Irvinga Berlina z „Easter Paradę” i „White Christmas”. Wielkanoc i Boże Narodzenie: dwa święta przypominające o boskości Chrystusa... Chrystusa, któremu przecież Żydzi tejże boskości odmawiają. I co robi Irving Berlin? Dechrystianizuje oba te święta! Z Wielkiej Nocy czyni uliczny popis, a z Bożego Narodzenia święto śniegu. Zapomnijmy o przerażającym męczeństwie Chrystusa, odłóżmy krucyfiks i przywdziejmy kolorowe czapeczki! Zamienił ich religię w wesołą zabawę. Ale w jaki sympatyczny sposób! W jak bardzo sympatyczny sposób! Goje nawet nie zdali sobie sprawy, co zaszło. I uwielbiają to. Każdy uwielbia. Zwłaszcza Żydzi, Żydzi nienawidzą Jezusa. Ludzie zawsze mówili mi, że Jezus był Żydem. Nigdy w to nie uwierzyłem. To tak, jakby ktoś rzekł, że Cary Grant to Żyd. Bzdura.
Żydzi nie chcą słyszeć o Jezusie. Ale czy można ich za to ganić? Tak więc... Bing Crosby zajął miejsce Jezusa, stał się ulubionym synem bożym, a Żydzi, Żydzi i gwiżdżą sobie na Wielkanoc! Czy to takie godne potępienia, że udało się wytłumić przyczynę panującej przez wieki wrogości. Czy ktoś rzeczywiście na tym ucierpiał? Jeśli to wesołe chrześcijaństwo jest chrześcijaństwem oczyszczonym z nienawiści do Żydów, to chwała za to. Jeżeli zamiast Jezusa Chrystusa celebruje się śnieg, a ludzie są przez to milsi i łagodniejsi na gwiazdkę, to niech pada ten śnieg, niech pada! Rozumiecie, co mam na myśli?
Powiedziałem im także, iż „Easter Paradę” napawa mnie większą dumą niż zwycięstwo w wojnie sześciodniowej; że czuję się bezpieczniejszy słuchając „White Christmas”, niż gdybym wiedział, że Izrael dysponuje bronią jądrową. Dodałem, że jeśli Izraelczycy dojdą do przekonania, iż ich przetrwanie nie zależy już od walki z palestyńskim podziemiem, lecz zdecydują się na uderzenie nuklearne na Arabów, oznaczać to będzie koniec judaizmu - nawet jeżeli przetrwa państwo Izrael.
- Ci prawdziwi Żydzi po prostu znikną. Pokolenie synów tych, którzy zdecydują się na atak atomowy wymierzony w nieprzyjaciół, nie będzie już godne określać się mianem Żydów. Izraelczycy utrzymają swoje państwo, ale kosztem wyniszczenia narodu judajskiego. Będzie on oznaczać moralną klęskę. Już teraz balansują na jej krawędzi. Przywiedli Żydów tutaj, na ten skrawek ziemi, gdzie otaczają ich sami wrogowie... tak, oni już się skompromitowali. Lepiej już stać się chorobliwym neurotykiem, zasymilować się z innymi, być wszystkim, czym pogardzają syjoniści... Lepiej już utracić państwo niż moralność, gdy pcha się naród ku katastrofie nuklearnej. Wolę Irvinga Berlina od Ściany Płaczu. Wolę Irvinga Berlina od świętej Jerozolimy! Jakie to ma znaczenie, czy Jerozolima jest żydowska teraz, w 1988 roku?


Nie ma co! Philip Roth włożył antysemitom kolejny argument do ręki, a mianowicie kto jest winien laicyzacji chrześcijańskich świąt? Oczywiście Żyd i w dodatku wolnomularz!
Oczywiście trzeba pamiętać, że ta teoria wyłożona przez fikcyjnego Philipa Rotha w powieści autentycznego Philipa Rotha, jest wynikiem rozumowania tego pierwszego (mamy tu bowiem do czynienia niejako z podwójnym filtrem, kiedy przedstawiana jest jakaś myśl, którą autor wkłada w usta bohatera, a więc niejako nie można jej mu bezpośrednio przypisać, ale z drugiej strony akurat w tej powieści Philip Roth postanowił samego siebie uczynić postacią literacką, co tworzy niesamowitą wielowarstwowość, która tak czy inaczej nie pozwala ustalić odpowiedzialności za wyżej zacytowane słowa). Jest to swego rodzaju kpina z tworzenia teorii spiskowych, w tym wypadku teorii, którą mówiący o niej sam pochwala. Osobiście nie sądzę, żeby Irving Berlin tworząc swoją mdławą piosenkę White Christmas miał tak dalekosiężny plan jak sekularyzacja Bożego Narodzenia. Wylansował bowiem popularny utwór muzyczny o samym święcie, ale nie o jego przedmiocie, co dało początek „nowej świeckiej tradycji”, która zakładała wesołe śpiewanie w tym okresie, ale niekoniecznie o Jezusie, Maryi i Józefie czy też pasterzach i trzech królach ze wschodu, ale o tym, że fajnie jest świętować. Czy tę tradycję zapoczątkował Irving Berlin? Wydaje się, że niekoniecznie. Stara angielska pieśń Deck the halls (ta, którą wszyscy znamy z „falalalalala” na końcu każdego wersu), nie mówi nic o narodzeniu Jezusa, ale o paleniu kłody (Yule) w kominku, czyli o starym angielskim obyczaju zimowym sięgającym czasów pogańskich.

Czy teoria Philipa Rotha na temat tego, kto jest odpowiedzialny za odchrystianizowanie Bożego Narodzenia w świecie zachodnim odpowiada prawdzie, nie wiem, ale jedno jest pewne. Irving Berlin napisał piosenkę o „White Christmas”, a więc o „białym Bożym Narodzeniu”, a nie o np. Winter Holiday, czy Snow Festival, co oznacza, że sama nazwa „Christmas” mu nie przeszkadzała.

sobota, 10 grudnia 2011

Boże Narodzenie a sekularyzm (3)

Jak już wspomniałem, często to, co uważamy za bardzo tradycyjne i stare, wcale takie nie jest. Pisałem już o choince. Jeśli chodzi o świętego Mikołaja, to tradycyjnie jego święto obchodziło się i nadal się obchodzi 6 grudnia. Prezenty na Boże Narodzenie przynosiły w różnych rejonach chrześcijańskiego świata zupełnie inne postaci, jak np. czarodziejka Befana we Włoszech, Le père Noël we Francji, czy Father Christmas w Anglii. W samej Polsce również bywało i nadal bywa różnie, bo w Poznaniu prezenty przynosi Gwiazdor, a na Śląsku Aniołek. Potężna machina propagująca kulturę amerykańską na całym świecie, znana jako Hollywood, a zwłaszcza filmy animowane Walta Disneya, sprawiły, że praktycznie cały cywilizowany świat dostał się pod wpływy siwobrodego grubasa w czerwonym kubraku, spodniach i czapce jeżdżącego w saniach zaprzężonych w renifery.

Sam wygląd świętego Mikołaja, jakiego dziś znamy pochodzi z wiersza „A Visit from St. Nicholas”, znanego też jako „Twas the night before Christmas” amerykańskiego pastora Clementa Clarke’a Moora, który ten napisał dla swoich dzieci w 1823 roku. C.C. Moore wymyślił imiona reniferów, sanie i wesołego elfa z długą fajką, którym był sam „St. Nick”.
Jakieś trzydzieści później Thomas Nast., pochodzący z Niemiec amerykański rysownik karykatur pracujący dla Harper’s Weekly, Frank Leslie's Illustrated Newspaper i New York Illustrated News, nadał Santa Clausowi, czyli amerykańskiemu Świętemu Mikołajowi wygląd taki, jakim go znamy. Popularny jest pogląd, że kolor czerwony dała mu Coca-Cola już w XX wieku, która zaczęła tego nastowskiego Mikołaja używać do swoich reklam, choć inni twierdzą, że to nieprawda i że Santa już wcześniej był malowany na czerwono.

Sama nazwa Santa Claus to zniekształcona wersja holenderskiego Sinterklaas, czyli skróconej wersji Sint Nikolaas, a więc świętego Mikołaja, biskupa Myry w Azji Mniejszej. Holendrzy z Nowego Amsterdamu (późniejszego Nowego Jorku) przedstawiali go w stroju biskupim (mimo, że sami już wtedy byli kalwinistami i przeciwnikami kultu świętych), a jego dniem był tradycyjnie 6 grudnia. Tak więc przypisanie go Bożemu Narodzeniu możemy zapisać jako zasługę Clementowi Clarke’owi Moorowi, a potem Thomasowi Nastowi. 


Po drugiej wojnie światowej, kiedy praktycznie cały ziemski glob został wystawiony na działanie kultury amerykańskiej, brytyjski Father Christmas bardzo się upodobnił do Santa Clausa, a dzieci niemieckie, włoskie czy francuskie również zaczęły marzyć o prezentach od wielkiego krasnala w saniach zaprzężonych w renifery.

Wszystko niby już jasne, ale teraz będzie najlepsze. Otóż do roku 1894 w Stanach Zjednoczonych Boże Narodzenie nie było w ogóle dniem wolnym od pracy! Purytanie, którzy założyli pierwszą kolonię w Plymouth w 1620 roku i dziesięć lat później inna ich grupa, która dała początek Massachusetts, już w Anglii nie obchodzili Bożego Narodzenia. Uważali bowiem, że jest to objaw katolickiego zdziczenia. Boże Narodzenie bowiem było świętem niezwykle wesołym, a mało pobożnym. Ludzie się upijali i tak dobrze bawili, że często tracili umiar w swawolach. Purytanie, uważający się za budowniczych Królestwa Bożego na ziemi, chcieli tego uniknąć. Poza tym chyba zdawali sobie sprawę z pogańskich początków akurat takiej a nie innej daty tego święta (dzień Mitry, lub dzień odradzającego się Słońca zaadoptowany dla potrzeb chrześcijaństwa).

Katolicy i anglikanie Christmas obchodzili, ale jakoś nikomu nie przyszło do głowy, żeby przeprowadzić państwową ustawę, żeby ten dzień ustanowić dniem świątecznym, wolnym od pracy. Tak więc robotnicy 25 grudnia szli normalnie na 10-14 godzin do ciężkiej pracy. Nie trzeba dodawać, że tak samo było 24 i 26 grudnia.

Obecnie wielu samych Amerykanów narzeka na komercyjny charakter Bożego Narodzenia. Okres świąteczny zaczynający się w sklepach jeszcze w listopadzie ogarnął cały świat zachodni. Dotarł już też do nas. W przypadku Ameryki trzeba jednak pamiętać o tym, że owej komercji i reklamie, czy to wspomnianej już Coca-Coli, czy firm zabawkarskich, papierniczych i in., Amerykanie zawdzięczają, że święto to w ogóle się w ich kraju odrodziło!