niedziela, 30 września 2012

O jabłkach, destylatach i wędlinach, czyli o sparaliżowanej przedsiębiorczości



Obejrzałem sobie wczoraj odcinek „Makłowicza w podróży”, w którym prowadzący odwiedził austriacki Tyrol. Jak zwykle odwiedził fantastyczny sklep z mnóstwem lokalnych smakołyków, potem ugotował zupę, ale to, co tym razem zapadło mi w pamięci to domowa destylarnia, gdzie tyrolski „gazda” zupełnie legalnie produkował domowe sznapsy. Jak to pan Robert podkreślił – w Austrii jest to dozwolone prawem i nikomu nie przeszkadza ani nie dziwi, natomiast domowe napoje alkoholowe wyprodukowane na bardzo dobrym i utrzymanym w czystości i porządku sprzęcie są smaczne i … no może nie do końca zdrowe, bo czy można tak powiedzieć o alkoholu, ale pewnie bezpieczniejsze od nielegalnie pędzonej berbeluchy w zardzewiałych żelaznych beczkach.

Wiem również od kolegi, który od ponad 20 lat mieszka w Norymberdze, że w Niemczech (no przynajmniej w Bawarii), można sobie nastawić zacier, a następnie zanieść go do koncesjonowanej gorzelni, gdzie go przedestylują. Oczywiście trzeba za tę usługę zapłacić, ale miłośnicy własnych destylatów mają taką właśnie możliwość. Legalną!

Tymczasem przeczytajmy akapit z Wikipedii o śliwowicy łąckiej, produktu uznanego

w 1989 przez urząd konserwatora zabytków w Nowym Sączu za niematerialne dobro kultury narodowej. W dniu 10 października 2005 na Listę Produktów Tradycyjnych została wpisana w kategorii Napoje (alkoholowe i bezalkoholowe): „Śliwowica Łącka” (cytat z tegoż artykułu w Wikipedii) :

Aspekt prawny

Napój ten jako alkohol destylowany w warunkach domowych jest bimbrem, zatem produkcja oraz obrót są w Polsce nielegalne. Faktycznie wobec znacznej renomy i wysokiej jakości śliwowicy lokalne władze nie ścigają tego procederu.

Z jednej strony wikipedysta pisze ciekawy artykuł o regionalnym produkcie wysokiej jakości, a z drugiej nie waha się nazwać tej produkcji „procederem”! Widać stąd jak na dłoni jak bardzo nasze mózgi są przeżarte urzędowym bełkotem. Produkcja jedynego produktu regionalnego znanego w całym kraju i za granicą jest zakwalifikowana jako „proceder”, czyli działalność nielegalna i potępienia godna!

Oczywiście chodzi m.in. o akcyzę, ponieważ od dawna państwowi urzędnicy doskonale wiedzą, że podatek pośredni od sprzedaży alkoholu to pewne źródło przychodu na utrzymanie aparatu tegoż państwa. Najbardziej zabawne są jednak teksty urzędników wypowiadających się w telewizji, że oto „państwo poniosło straty” rzędu takiego a takiego (bo oni to doskonale potrafią wyliczyć) z tytułu akcyzy, która nie wpłynęła do skarbu państwa. Gdyby więc bimbrownik nic nie wyprodukował i niczego nie sprzedał, państwo nie poniosłoby żadnych strat. W języku polskim generalnie słowo „strata” kojarzy się z ubytkiem czegoś, co już się miało. W żargonie urzędowym „strata” to coś co można byłoby mieć, ale się nie dostało.

Przy rozsądnie ustalonej opłacie/podatku od domowej produkcji alkoholu – jeżeli przybiera postać produkcji na sprzedaż, nie na własne potrzeby – wszyscy byliby zadowoleni, a w dodatku można by kontrolować warunki higieniczne takiej produkcji. Przydomowa destylarnia byłaby chyba lepszym rozwiązaniem od leśnej bimbrowni.

Pewna nowojorska artystka, którą poznałem 21 lat temu przy okazji pracy dla „Konstrukcji w procesie” w Łodzi, opowiadała mi o różnych sposobach zarobkowania, jakie wykorzystywała w życiu. M.in. w domu robiła kiełbasy i dostarczała je do sklepu, gdzie legalnie je sprzedawano. Nie muszę dodawać, że ona również robiła to legalnie. Moi rodzice potrafili robić bardzo dobre domowe wędliny, ale zajmowali się tym sporadycznie podczas wakacji na wsi, gdzie można było kupić mięso z nielegalnego uboju (zjawisko było na tyle powszechne, że władze również przymykały oko na ten „proceder”), ponieważ na wsi można było takie świeże wyroby uwędzić. W Białymstoku są pod tym względem o wiele lepsze warunki niż w mojej rodzinnej Łodzi, ponieważ nadal działają małe wędzarnie, na zasadzie zakładu usługowego. Można więc zrobić w domu np. kiełbasę i zanieść do uwędzenia za odpowiednią opłatą. Takie domowe wędliny, które są z pewnością lepsze jakościowo od tych produkowanych przez wielkie zakłady przemysłu mięsnego (dobrze wiemy o pompowaniu wodą w celu uzyskania większej wagi i chemikaliami w celu nadania smaku szynki np. odpadkom drobiowym, czy innymi chemikaliami, które zastąpią wędzenie), nie mają szans na pojawienie się w sklepie, bo nie pozwalają na to przepisy.

Potencjał przedsiębiorczości tkwiący w wielu obywatelach naszego kraju nie może znaleźć ujścia, ponieważ jest penalizowany.

Polska to kraj, który jest potęgą jeśli chodzi o produkcję jabłek. Nasze sady rodzą ich rok rocznie w wielkiej obfitości i często brakuje nam pomysłów na ich wykorzystanie. Tymczasem Anglicy w Devonshire z produkcji cydru (musującego napoju alkoholowego z jabłek – coś jakby domowe wino jabłkowe, ale musujące) uczynili jeden z filarów gospodarki swojego regionu. Francuzi produkują z kolei calvados, czyli destylat z zacieru jabłkowego – jest to niejako odpowiednik koniaku, z tą różnicą, że koniak to przedestylowane wino gronowe, a calvados to destylat z „wina” jabłkowego (stosuję cudzysłów, bo jednak napoje z owoców innych niż winogrona nie powinny być nazywane winami – takie jest moje zdanie).

Dlaczego w kraju, który „jabłkiem stoi” nikt nie chce zrobić pieniędzy na cydrze i calvadosie?

Bardzo podziwiam grupę zapaleńców na południu Polski, którzy postanowili odrodzić tradycję polskiego winiarstwa. Zakładają i pielęgnują więc swoje winnice, produkują wino – znowu wielkim kosztem, żeby spełnić wymagania przewidziane urzędowymi przepisami i… na razie nie mogą go sprzedawać w sklepach całego kraju (mogą niewielkie ilości w miejscu produkcji), bo nie i już. Osobiście mam trochę mieszane uczucia co do sukcesu komercyjnego polskich win, ponieważ jak jeden z takich producentów powiedział przed kamerą, butelka takiego wina musiałaby kosztować około 100 złotych, co zakrawa jednak na kpinę, ponieważ obecnie bez problemu kupimy o wiele tańsze wina francuskie, włoskie czy hiszpańskie z dobrze nasłonecznionych stoków, nie mówiąc już o zupełnie tanich winach bułgarskich czy mołdawskich. Niemniej życzę tym polskim pasjonatom sukcesów – przede wszystkim w pokonywaniu przeszkód sztucznych, wymyślonych i nikomu nie służących.

Tymczasem mamy jabłka i powinniśmy na nich zarabiać. Poszczególni obywatele powinni móc godziwie zarobić na życie sprzedając polski cydr i calvados (trzeba będzie wymyślić inne nazwy, bo nie wiem jak jest z cydrem, ale calvados jest z pewnością nazwą zastrzeżoną).

W okresie kryzysu i bezrobocia jedynym wyjściem jest stawianie na uwolnienie potencjału jednostek i grup ludzi. Zamiast stawiać ich poza prawem, należy im pozwolić działać.

sobota, 29 września 2012

Jak to bywa(ło) w USA, czyli o tym jak obywatele wpływają na swoje partie polityczne



Na początku lat sześćdziesiątych, pomimo zmian, jakie na przestrzeni dziesięcioleci następowały w amerykańskim systemie partyjnym, partia republikańska nadal uważana była za spadkobierczynię wielkich idei Abrahama Lincolna, a więc m.in. prawami obywatelskimi niezależnie od koloru skóry, choć od 1898 roku obowiązywała zasada „równi ale oddzielni”, co oznaczało segregację rasową (mimo teoretycznie pełnych praw obywatelskich ludności czarnej), zaś partia demokratyczna kojarzyła się w wielu kręgach jako spadkobierczyni zwolenników rasistowskiego Południa. Oczywiście stosuję tutaj duże uproszczenie, ale chodzi mi o zilustrowanie pewnego zjawiska, które nastąpiło w Mississippi właśnie w dekadzie walk (i to takich, w których ginęli ludzie) o równe prawa obywatelskie, czyli o zniesienie segregacji rasowej.

Ponieważ na Południu struktury Republikanów, a więc partii znienawidzonego Lincolna, nie były zbyt mocne, jedyną partią, a więc organizacją polityczną, przez którą można było cokolwiek zdziałać, byli Demokraci. Czarni aktywiści walczący z segregacją w Mississippi zorganizowali się i postanowili się afiliować w partii demokratycznej. Akurat ówczesne struktury Demokratów w Mississippi to byli jednak tradycyjni biali południowcy, więc czarnej zorganizowanej grupy nie przyjęli. W związku z tym ta ostatnia ukonstytuowała się jako oddzielna organizacja Demokratów i posłała swoją delegację na ogólnokrajową konwencję partii. Co prawda niewiele wówczas zdziałali, bo i ówczesny prezydent, wywodzący się z Demokratów, Lyndon Johnson, nie bardzo chciał zadrażniać stosunki ze swoimi zwolennikami na Południu, więc niespodziewaną delegację długo zwodził, aż zjazd się skończył, ale też ich nie odrzucono! Wkrótce to Republikanie zaczęli być postrzegani jako „hardcorowi” konserwatyści, zaś Demokraci jako odpowiednicy europejskich partii lewicowych.

Piszę o tym, żeby pokazać jak odmienne jest pojmowanie partii politycznej w krajach anglosaskich. Konkretni delegaci są w większym lub mniejszym stopniu w stanie wpłynąć na oblicze polityczno-ideologiczne tej wielkiej machiny do wygrywania wyborów, jaką jest partia polityczna. Rzecz w tym, że politycznie aktywne grupy mogą „przejąć partię” na zasadzie demokracji wewnątrz niej. Nie potrafimy sobie czegoś takiego wyobrazić w Polsce, ponieważ to nie obywatele tworzą partie, tylko wodzowie gromadzą wokół siebie zwolenników, otaczają się miernymi ale wiernymi adiutantami i po dyktatorsku rządzą wszystkimi strukturami partii. Tak jak w przedrozbiorowej Rzeczypospolitej partie to jest klientela tego, czy innego „pana” (niczym partia Czartoryskich lub partia pana hetmana).

Jak to działa (a raczej może potencjalnie działać, bo niestety bierność obywatelska występuje również i tam), niech zilustruje fragment z książki Thoma Hartmanna, Screwed: The Undeclared War Against the Middle Class (ja tłumaczę ten tytuł jako „Wyrolowani – niewypowiedziana wojna przeciwko klasie średniej”), s. 199-200 (tłumaczenie moje).

W 2003, kiedy mój program w  „postępowym talk-radiu” (radio polegające na rozmowach z zaproszonymi gośćmi, SKi) był po raz pierwszy nadawany na cały kraj przez Sirius Satellite Radio oraz około dwa tuziny stacji w kraju, jednym z moich stałych słuchaczy został gość, którego znałem jedynie jako „Jeffa z Denver”. W ciągu pierwszego roku audycji nieustannym tematem telefonów i skarg Jeffa było to, że Partia Demokratyczna w jego okolicy „zagubiła się, nie ma żadnej wizji, jest zbyt podobna do korporacji i konserwatywna, oraz że pozwala jeździć po sobie.”
             Pewnego dnia rzuciłem mu wyzwanie mówiąc coś w sensie „Jeśli nie podoba ci się, co oni robią, czemu się nie pojawisz na jednym z ich zebrań i nie powiesz im tego?”
            Mijały miesiące i pewnego dnia Jeff znowu zadzwonił. Pojawił się na zamkniętym zebraniu kierownictwa Partii Demokratycznej swojego powiatu. Było tam około dwunastu ludzi, z czego większość po czterdziestce lub starszych i wykazujących się, wg Jeffa, „brakiem znajomości zagadnień, brakiem wizji i brakiem czasu na decydujące kwestie.”
             Jeff zaangażował się w partię i, żeby nie przedłużać, przyczynił się (wraz kilkoma innymi mieszkańcami powiatu) do pchnięcia swojej partii w kierunku bardziej postępowym na szczeblu zarówno miejscowym jak i stanowym. Teraz „problem po problemie opracowuje program partii, tworzy narzędzia dla działaczy, pisze słowniczek niezbędnych terminów (w celu pokonania [Franka] Luntza) i tworzy poradnik „zrób-to-sam” do rEwolucji (zmian pokojowych acz dramatycznych)”. Wszystko to dlatego, że pojawił się i zaangażował.

Dalej Thom Hartmann podaje dalsze przykłady, jak obywatele większych i mniejszych miejscowości pod wpływem jego audycji zgłaszali się do miejscowych komórek Partii Demokratycznej i przez swoją aktywność wpłynęli na ich ożywienie, czy wręcz odrodzenie, a także na zmianę oblicza. Ponieważ poglądy Thoma Hartmanna są wg kryteriów europejskich „lewicowe”, zmiany, jakie wywołał w tychże lokalnych organizacjach Demokratów również pchnęły tę partię w tym kierunku. Nie kierunek polityczny jest tutaj istotny. Mnie chodzi tu tylko o zilustrowanie zasady, na jakiej to działa w krajach anglosaskich.

Nie umiem sobie wyobrazić czegoś takiego, że oto wchodzę z grupą myślących podobnie do mnie do biura PO, PiS czy SLD i mówię „słuchajcie, działacie jak d… wołowe, a my mamy pomysł, jak to zmienić”, a siedzący za biurkiem lokalni aktywiści wstają i mówią „Super! Działajcie!” To jest po prostu niemożliwe! Po pierwsze pewnie by nas grzecznie (na początku) wyproszono, po drugie zatelefonowano by gdzieś wyżej, a może sprawa dotarłaby do samej góry, a tam pewnie kazano by nas zignorować. To nie obywatele tworzą partie, a one dopiero wyłaniają przywódców. To grupa przywódców tworzy najpierw partię kanapową, a potem buduje struktury, które są całkowicie uzależnione od lidera. Niektóre partie mają wręcz nazwisko wodza w swojej nazwie np. Komitety Obrony Parysa (młodszych informuję, że był taki minister, który w 1992 roku postanowił zorganizować taką organizację w celu obrony własnej osoby, które potem przekształciły się w Ruch Trzeciej Rzeczypospolitej – informuję też przy okazji, że nazwa ta nie była wyrazem sprzeciwu wobec idei „Czwartej Rzeczypospolitej”), czy obecnie Ruch Palikota. Nie umiemy sobie wyobrazić PiSu bez Jarosława Kaczyńskiego na czele, bo jak sobie niektórzy członkowie tej partii zaczęli to wyobrażać, szybko się znaleźli poza tą partią. Kto dobrze obserwował dzieje PO, ten dobrze wie, jak po mistrzowsku Donald Tusk wyeliminował wszystkich prominentnych członków swojej partii, którzy byli jakimiś osobowościami. Nie ma w Polsce ani jednej partii o demokratycznej i otwartej strukturze i dlatego obywatel może jedynie kibicować jednemu czy innemu przywódcy. Chęć współdziałania ze strony obywatela najprawdopodobniej spotkałaby się z wielką nieufnością, bo przecież nigdy nie wiadomo, co takiemu obywatelowi przyjdzie do głowy. A może to szpieg? Jak nie obcego państwa, to wrażej partii?

Na drodze do prawdziwej demokracji, gdzie obywatel może wykazać pozytywną inicjatywę i ma, przynajmniej w teorii, szansę na jej przeforsowanie, jeszcze się nawet nie znajdujemy. Wydaje się, że rządzący państwem polskim urządzili je wręcz tak, żeby podążało w kierunku wręcz przeciwnym. Klasa polityczna pełni rolę jakiejś współczesnej arystokracji, nieufnej wobec poddanych. Owa klasa jest wewnętrznie skłócona, ale tylko ona ma prawo się ze sobą nie zgadzać i ma też prawo się między sobą porozumiewać. Jeśli będzie wojenka, to oczywiście obywatela do niej wykorzystamy – wyprowadzimy na ulicę np., ale jak będziemy urządzać jakiś „okrągły stół”, czyli będziemy się jakoś tam porozumiewać, najlepiej żeby obywatele nic o tym tym razem nie wiedzieli. Jest więc dokładnie tak samo jak za PRLu, z tą różnicą, że można sobie głośno pokrytykować (choć też nie do końca, jak pokazują pewne aresztowania z bardzo bliskiej przeszłości) i partii jest więcej.

Jeszcze raz podkreślam, że JOWy same z siebie sprawy udziału obywateli w rządzeniu nie załatwią, nikogo bowiem na siłę z domu nie wyciągną i nie popchną w kierunku działania na rzecz własnej idei, ale przynajmniej stworzą ku temu warunki. I o to właśnie na początek chodzi.

piątek, 28 września 2012

O JOWach i Operze



Wczoraj wziąłem udział w spotkaniu białostockich (i podlaskich) zwolenników ruchu zmieleni.pl. Atmosfera pubu, zwłaszcza muzyka zagłuszająca rozmowę nie do końca może sprzyjała poważnym dyskusjom, ale myślę, że spotkanie było udane. Porozmawialiśmy sobie w przyjaznej atmosferze o celach ruchu i oczywiście o dalszych krokach, jakie mamy zamiar podjąć. Wśród uczestników spotkania było kilka osób z ruchu na rzecz JOWów, który, jak się dowiedziałem, ma już całkiem długą tradycję w Polsce, ale któremu potrzebny był impuls w postaci inicjatywy Pawła Kukiza, ponieważ inaczej ruch ten najprawdopodobniej pogrążyłby się w marazmie spowodowanym brakiem możliwości manewru. Niestety nie jesteśmy społeczeństwem, którego przedstawiciele chętnie angażują się w działania społeczne i są gotowi poświęcić mu swój czas i energię. „Słomiany ogień” w pewnych działaniach jest już przysłowiowy. Tym razem przynajmniej część z nas uświadomiła sobie, że należy gruntownie zmienić podstawę ustrojową Polski, ponieważ w przeciwnym razie pozostaniemy narodem biernym, narzekającym na polityków, ale nie próbującym nawet na nich wpłynąć.

W obecnym systemie jesteśmy praktycznie pozbawieni jednego z podstawowych praw obywatelskich, a mianowicie biernego prawa wyborczego, czyli prawa do wystawiania własnej kandydatury na stanowiska obieralne. To sprawia, że wybory traktujemy nie jako współudział w rządzeniu krajem, ale jako plebiscyt popularności tej czy innej watahy, a nawet nie tejże watahy, a watażki stojącego na jej czele.

Do JOWów trzeba ludzi przekonywać i pozyskiwać nowych ich zwolenników, bo tutaj chodzi o całą jakość życia politycznego. Chodzi też o to, jak wielu z nas faktycznie wierzy w demokrację. Jest to niestety ustrój, w którym trzeba się liczyć z tym, że mogą wygrać nasi przeciwnicy polityczni i będziemy musieli to uszanować. Niemniej rzecz w tym, żeby się dogadać co do kwestii zasadniczej, a mianowicie, że w ogóle nam zależy na tym, żeby demokracja funkcjonowała. Obserwując działania poszczególnych partii widzimy jak na dłoni, że one obywatelom nie ufają. Ani jedna z nich nie chce zmiany ordynacji wyborczej, bo wtedy faktycznie w jakimś okręgu mógłby zostać wybrany ktoś z spoza kwintetu partii o ustalonej obecnie pozycji, a tego żadna z nich by nie chciała.

Propagowanie idei jednomandatowych okręgów wyborczych to jedno z najważniejszych zadań, jakie widzę przed ruchem. Czy będziemy w stanie przebić się do mechanizmów ustawodawczych, które faktycznie JOWy wprowadzą, zobaczymy. Chodzi o to, jak to powiedział Waldemar Kozakiewicz, jeden z uczestników wczorajszego spotkania, żeby wywołać tsunami, a nie tylko burzę.

Burzę natomiast dzisiaj prawdopodobnie będą chcieli wywołać zwolennicy Janusza Korwina-Mikke pod oficjalnie otwieraną dzisiaj Operą w Białymstoku. Młodzi zwolennicy Nowej Prawicy będą protestować przeciwko wielkim kosztom jakie towarzyszyły budowie, kilkakrotnie większym niż zapowiadane i faktowi, ze z publicznych pieniędzy trzeba będzie Operę utrzymywać. Jeśli chodzi o punkt pierwszy, to można oczywiście sarkastycznie pogratulować refleksu – pieniądze zostały wydane i już nic nie da się zrobić. Koszty, które okazały się większe od tych zapowiadanych faktycznie wymagałyby zbadania, bo oczywiście niewykluczone, że ktoś przy okazji publicznej inwestycji „ukręcił lody”, ale gmach już stoi i dzisiaj odbędzie się tam premiera.

Co do tego, że trzeba utrzymywać gmach i zespół artystów, jest oczywiste i oczywiste jest również, że miasto w tych kosztach też będzie partycypować. Pojawia się odwieczne pytanie, czy nie lepiej te pieniądze dać na głodne dzieci, albo na budowę lotniska itd. Takich argumentów nigdy nie zabraknie. Tymczasem „ubogich zawsze będziecie mieli między sobą”, że zacytują klasyka odpowiadającego na zarzuty uczniów wobec kobiety, która wylała mu na stopy drogocenny wonny olejek, natomiast cywilizowane miasto o ambicjach metropolitalnych operę powinno mieć. Są bowiem rzeczy na których się zarabia i są rzeczy na które się zarabia.

Głosiciele nauk na temat prowadzenia własnego biznesu, bogacenia się itp. powtarzają, że większość z nas nigdy się nie wzbogaci, ponieważ źle dysponujemy naszymi przychodami. Większość przeznaczamy na konsumpcję, podczas gdy powinniśmy pieniądze wkładać w coś, co nam je pomnoży. Święta prawda, ale nie można popaść w skrajność. Jednym z przykładów podawanych przez tych nauczycieli jest posiadanie samochodu. Udowadniają oni, że dla większości z nas jest to zbędny luksus, który nam pieniądze wyciąga z kieszeni, a nie przysparza (oczywiście, jeżeli nie używamy samochodu w celach zarobkowych). Jest to niewątpliwie prawda. Można jednak zadać pytanie po co się żyje. Czy po to, żeby tylko pomnażać dobra kosztem życia, które przemija nie wiadomo kiedy? Osobiście samochodu używam na większą skalę tylko w wakacje. Faktycznie w ciągu roku akademickiego mógłbym do pracy albo chodzić  piechotą, albo jeździć autobusem. Niemniej nie chcę się wyrzekać swoich rodzinnych wycieczek po Polsce, do których samochód jest niezbędny. Na dodatek takie wycieczki to też same wydatki i zero przychodów. Na to jednak zarabiam, po to właśnie pracuję, żeby móc sobie tak właśnie spędzić czas wolny.

Wbrew porównaniu, jakiego użył wczoraj jeden z uczestników spotkania, Opera Białostocka to nie jest Barejowski „Miś”. Ona ma szansę stać się wielkim ośrodkiem ożywiającym życie kulturalne nie tylko Białegostoku, ale całego regionu. Jeżeli utrzyma się na wysokim poziomie, może przyciągać widzów z całej Polski, a także z sąsiednich krajów (Litwy, Białorusi). Zamiast robić protesty przeciwko budynkowi, który już stoi, lepiej się zastanowić, jak faktycznie efektywnie go utrzymać. W tym momencie korwinowcy, i jakaś sekta zielonych robią burzę w szklance wody chyba tylko po to, żeby publicznie zaznaczyć swoje istnienie.

Temat protestu pod gmachem Opery został poruszony przez młodego działacza Nowej Prawicy, który również uczestniczył we wczorajszym spotkaniu. Całe szczęście, że generalnie nie daliśmy się odwieść od głównego tematu rozmowy, jakim były JOWy. W takich ruchach niewątpliwie zawsze pojawią się tacy, którzy będą chcieli przemycić jakieś swoje poglądy polityczne, które bezpośrednio z ordynacją wyborczą nie mają nic wspólnego.

Myślę, że w spotkaniu uczestniczyli ludzie o różnych poglądach politycznych, którzy jednak ich nie eksponowali, ponieważ chodzi nam w tym wypadku tylko o jedną sprawę – wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych. Młody zapaleniec, który iście po korwinowsku rzucał hasła typu „a, ten to lewak”, na szczęście nie zdominował spotkania. Ruch na rzecz JOWów z natury musi być bowiem ruchem otwartym i przyciągającym wszystkich, a nie ruchem wykluczającym, sekciarskim, przypinającym łatki przeciwnikom politycznym.

Mam kompletnie odmienne zdanie na temat konieczności istnienia Opery w Białymstoku, niż większość zebranych, ale to w tym wypadku nie ma żadnego znaczenia. Oczywiście istnieje obawa, że na jakimś etapie ktoś się z kimś pokłóci na temat z JOWami nie związany i się obrazi na cały ruch. Mam szczerą nadzieję, że jednak w tym wypadku wykażemy się wszyscy odpowiedzialnością za tę jedną sprawę, wokół której się organizujemy i nadal będziemy wspólne działać na jej rzecz.

Z cyklu "Moje paranoje", czyli o przeczuciach (politycznych)



Gdyby Unia Europejska przejęła wzory Hanzy, czyli związku miast północnej Europy mającego na celu bardziej efektywne kontakty gospodarcze – przede wszystkim handlowe – między swoimi członkami, byłoby to najlepsze rozwiązanie dla Europy jako całości i dla wszystkich krajów członkowskich. Niestety w międzyczasie związek ten z unii o charakterze celnym i ściśle gospodarczym zaczął ewoluować w kierunku ideologicznym.

Można powiedzieć, że sam pomysł pokojowo założonego związku niepodległych państw to już jest ideologia sama w sobie i w olbrzymim stopniu będzie to prawda, ale przy poszanowaniu demokracji i jednak jakimś samostanowieniu poszczególnych członków, byłaby ona nie tylko do zniesienia, ale mogłaby wszystkich porywać swoim elastycznym wdziękiem.

Tymczasem Unia po pierwsze stała się synonimem przeciwieństwa tego, co zwykliśmy nazywać demokracją. Sposób wyłaniania Komisji Europejskiej i innych ciał decydujących o losach obywateli poszczególnych krajów członkowskich dla niejednego z nas jest czarną magią, a już na pewno nie ma nic wspólnego z demokracją.

Przepisy unijne, które są przykładem przysłowiowej biurokratycznej głupoty (jak krzywizna banana, czy wymiary drabiny), to tylko jeden z aspektów działalności tej ponadpaństwowej organizacji, która niczemu konkretnie nie służy poza utrudnianiem życia obywatelom państw członkowskich. Niektóre przepisy niestety wręcz uderzają w interesy tychże obywateli, jak np. limity na połów dorsza doprowadzające polskich rybaków na skraj bankructwa.

Sposób wykupu limitu emisji gazów cieplarnianych przez poszczególne kraje to w ogóle kpina ze zdrowego rozsądku. Z jednej strony jest to niszczenie gospodarek krajów, które na ograniczenie w tym względzie nie mogą sobie pozwolić, a z drugiej to przecież bezczelna zachęta do korupcji – „hej bogaci, jak was na to stać, to sobie kupcie prawo do zatruwania środowiska”. Z tak cyniczną sprzecznością trudno się spotkać nawet w krajach o najgorszej reputacji (bo tam, choć korupcja jest powszechna, przynajmniej się jej wstydzą).

Wiem, że może to zostać odebrane jako swego rodzaju zarozumiałość, ale w pewnych kwestiach politycznych intuicja przeważnie podpowiadała mi co się wkrótce wydarzy. Broń Boże nie przypisuję sobie zdolności profetycznych, ale kiedy pewne wydarzenia następowały, specjalnie mnie nie zaskakiwały. Miałem 15 lat, kiedy wydarzenia gdańskie zastały mnie właśnie w Gdańsku, gdzie byłem na wakacjach. Niewiele może jeszcze pojmowałem z tego, co się dzieje, ale na tyle już rozumiałem otaczającą mnie rzeczywistość, że zaczynałem sobie zdawać sprawę z tego, że to, co w podręcznikach szkolnych nazywano demokracją, po prostu nie miało z nią nic wspólnego (demokracja ludowa, czyli ustrój krajów pod rządami partii komunistycznych). Strajki sierpniowe (a pamiętajmy, że cztery lata wcześniej był Radom) były konsekwencją polityki Gierka i choćbyśmy dziś nie wiem jak pozytywnie próbowali ocenić tego polityka, sierpień 1980 roku przyjąłem jako coś, co było jakąś naturalną koleją rzeczy (wbrew temu, co po powrocie z wakacji słyszałem od swoich rodziców, którym strajki wcale się nie podobały).

Na tej samej zasadzie jednak przyjąłem też stan wojenny (mając lat 16), ponieważ wewnętrzna „logika” socjalizmu nie pozwalała na tak „rozpasaną” wolność, jaką był tzw. festiwal „Solidarności”. Na dodatek, żeby dopełnić obraz ówczesnej rzeczywistości, serie strajków w całym kraju naprawdę nie nastrajały optymistycznie, gdyż robiły wrażenie (skwapliwie wykorzystywane i wyolbrzymiane przez komunistyczne media) nieustannego chaosu i nerwówki. Stan wojenny nie zdziwił mnie więc, jakkolwiek to zabrzmi.

Niemniej zarówno w stanie wojennym jak i przez całą resztę lat 80. nie miałem żadnej wątpliwości, że żyję w kraju, w którym komuniści to są „oni”, a „my” to może niezbyt precyzyjnie zdefiniowana masa, ale zdecydowanie odmienna od tych „onych”. W drugiej połowie tegoż dziesięciolecia wszyscy moi koledzy i ja (z wyjątkiem chyba jednego szczerego młodego komunisty, którego poglądy uważaliśmy za kompletnie „obciachowe” i nieżyciowe) w mniej lub bardziej świadomy sposób czekaliśmy aż „to wszystko pęknie”. I faktycznie pękło. Co z tego wynikło to już inna sprawa.

Piszę o tym wszystkim nie dlatego, żeby się popisywać jaką to intuicję polityczną miałem jako nastolatek i jako student historii, ale żeby się podzielić pewną irracjonalną myślą. Nie pretenduję tutaj wcale do bycia depozytariuszem jakiejś prawdy objawionej, ale po prostu logika wydarzeń sprowadza na mnie przeczucie, że to samo, co z PRLem u schyłku lat 80. ubiegłego stulecia, dzieje się z Unią Europejską w takiej postaci, jaką ją znamy.

Uważam, że żadne zaklęcia polskiego ministra Radosława Sikorskiego w Berlinie ani żadne euroeuntuzjastyczne przemówienia członków Platformy Obywatelskiej podczas polskiej prezydencji nie są w stanie utrzymać przy życiu obecnej formy Unii. Kilku niemieckich polityków czy dziennikarzy, którzy twierdzą, że teraz właśnie należy doprowadzić do większej integracji politycznej tego związku o podłożu przede wszystkim gospodarczym, do złudzenia przypomina mi słynne przemówienie generała Jaruzelskiego z końca lat 80., w którego wstępie cztery razy parafrazował tezę, że „nie ma Polski bez socjalizmu, Polska i socjalizm to jedno” (dwóch pozostałych przekształceń tego twierdzenia już nie pamiętam). Przypomina mi to również wizytę Michaiła Gorbaczowa w Wilnie, który twierdził, że przecież jest czynnik jednoczący cały Związek Sowiecki, a jest nim partia, na co tłum Litwinów wybuchnął śmiechem.
Grecja pokazała, że system jest chory. Wrze w Hiszpanii. Tylko patrzeć aż zacznie się we Włoszech. Na dodatek do niektórych dociera, że nawet Francja może lada chwila znaleźć się na skraju katastrofy. Zawsze zdroworozsądkowo myślący Niemcy w końcu odmówią finansowania tego ekonomiczno-politycznego eksperymentu, mimo zuchowatych zapowiedzi niektórych swoich polityków i żurnalistów. A wtedy całość się rozsypie, a José Manuel Durão Barroso będzie musiał wrócić do Portugalii i poszukać sobie uczciwej pracy. 

Wbrew pozorom nie piszę tego z jakąś przewrotną satysfakcją. Unia Europejska nadal jest dla mnie wspaniałym projektem współpracy państw zamieszkujących nasz kontynent i jako taka jest godna utrzymania. Kierunek, jaki obrała, okazał się jednak niezbyt rozsądny, a skutki tego wszyscy obecnie odczuwamy – mam na myśli wspólną walutę (projekt znowu sam w sobie wcale nie najgorszy) i jej konsekwencje (Grecja).

środa, 26 września 2012

O deregulacji okiem ekonomicznego ignoranta



Myślenie doktrynerskie, czy wręcz sekciarskie, jakimi kierują się nie tylko politycy, ale niestety również ekonomiści, którzy z racji pozorów naukowego obiektywizmu, jaki rzekomo reprezentują, niszczy nie tylko ich samych podważając ich wiarygodność (pal ich licho!), ale przede wszystkim robi wodę z mózgu tzw. opinii publicznej, a najogólniej rzecz ujmując, odbija się fatalnie na rzeczywistości, która dotyka nas wszystkich.

Doktrynerski socjalizm prowadzi do powszechnego niezadowolenia spowodowanego kompletnie obłędną metodą zarządzania produkcja i jeszcze bardziej obłędną metodą dystrybucji/redystrybucji dóbr. Kto pamięta realny socjalizm, ten dobrze wie, że w socjalizmie wiecznie czegoś brakowało i nikt nie wiedział dlaczego.

Doktrynersko pojęty wolny rynek, czyli taki, w który państwo wtrąca się jak najmniej, albo najlepiej wcale, prowadzi do kryzysów takich, z jakim mamy do czynienia obecnie. Doktrynerski wolny rynek, jak każde myślenie sekciarskie, ma swoje „magiczne zaklęcia”. Jednym z nich jest deregulacja.

Samo to słowo, podobnie jak to, co się pod nim kryje, w wielu przypadkach może być zbawienne dla gospodarki. Obecnie zapowiadana deregulacja dostępu do pewnych zawodów może faktycznie na początku wprowadzić nieco bałaganu, ale wierzę, że w przeciągu kilku lat na rynku faktycznie zostaną najlepsi i to klienci ocenią, czy tym najlepszym będzie ktoś po aplikacji, czy też egzaminie państwowym (w zależności od zawodu), czy też ktoś, kto się po prostu zajmuje daną działalnością i jest w tym dobry. To nic innego, ale powrót do swego rodzaju kapitalistycznej rewolucji, jaka zapanowała w XVIII i XIX wieku, kiedy przełamano monopol cechów i gildii. Jak wiemy, one same nie zniknęły. Dzisiaj również nikt nie likwiduje samych korporacji. Nikt nikomu nie będzie bronił szukania potwierdzenia swoich kwalifikacji w tychże, ale po prostu nie będzie musiał. To jest zdrowe.

Podobnie jest z produkcją polskiego wina (mam na myśli wino, a nie tanie owocowe napoje alkoholizowane). Są producenci, jest produkt (szczerze mówiąc dość drogi, więc nie będzie raczej stanowił konkurencji dla bułgarskich Sofii i Sakarów – ups, no i mamy lokowanie produktu – niezamierzone), byliby i kupcy, ale sprzedawać nie wolno. Dlaczego? Bo nie i już. Taki przepis, taka regulacja.

Jest przepis, który zakazuje oddawać lekko przeterminowaną żywność do ośrodków dla ubogich za darmo. Produkt jeszcze bez problemu dałoby się zjeść, ubodzy mogliby zaspokoić głód, ich opiekunowie mieliby łatwiej, ale nie wolno i już. Taka regulacja.

Generalnie więc jestem w ogromnej liczbie przypadków raczej za deregulacją niż regulacją, ponieważ uważam, że polskie prawo w tychże przypadkach jest antyobywatelskie, a wręcz antyludzkie.

Tymczasem jednak deregulacji nie można traktować jak dogmatu, bo wtedy bardzo łatwo wylać dziecko z kąpielą. Jak się dowiedziałem z doskonałego amerykańskiego filmu dokumentalnego „Inside Job”, po wielkiej depresji lat 30. ubiegłego stulecia, wszystkie banki amerykańskie podlegały ścisłej kontroli przepisów nie pozwalających pożyczać im więcej niż same miały. Do połowy lat 70. obywatele USA cieszyli się dobrobytem, jakiego nie zaznali nigdy wcześniej, ani niestety już nigdy potem. Od czasów prezydenta Reagana, za którego rządów pozwolono w imię wolnorynkowego dogmatu na całkowitą deregulację działalności banków, a więc pozwolono im na operacje, jakie ich szefom tylko przyjdą do głowy, pojawiły się kombinacje tak obłędne, że doprowadziły do szeregu „baniek”, czyli działaniu w sferze czystej metafory, z czego fatalne okazały się te z 2008 roku, których skutki odczuwamy do dziś, a my w Polsce tak naprawdę zaczynamy odczuwać dopiero teraz.

Banki, które napożyczały pieniędzy różnym szemranym biznesmenom, a które same postąpiły szalenie ryzykownie, bo pożyczyły pieniądze powierzone im przez klientów, licząc na to, że owi biznesmeni je pomnożą, doprowadziły do sytuacji, w której ziemia nadal rodzi plony, fabryki coś produkują, albo mogłyby z powodzeniem produkować, ale ludzi przestaje być stać na zakup owych plonów i produktów. Na dodatek można odnieść wrażenie, że ludzie odpowiedzialni za podaż pieniądza na rynku tworzą go „z powietrza” licząc na to, że pożyczone przedsiębiorcom w jakiś sposób przemienią się w realną wartość. Jak rozkręca się maszynka kryzysu nikomu chyba nie trzeba tłumaczyć. Spada popyt, więc trzeba zamykać firmy, ich pracownicy idą na bruk i nie mają pieniędzy, więc spada popyt – kółko się domyka, a właściwie wcale się nie domyka, tylko przechodzi w następne koło spirali zmierzającej w dół.

Jestem za deregulacją w szeregu dziedzinach życia gospodarczego, ale okazuje się, że banki muszą podlegać przepisom i kontroli organów, które te przepisy będą egzekwować. Na taki pomysł wpadli ostatnio eurokraci, którzy faktycznie muszą coś zrobić, żeby uratować euro. Cieszę się z jednej z nielicznych decyzji ministra Rostowskiego, jaka wydaje się mieć sens, a mianowicie że odmówił przystąpienia Polski do ciała, na które pewnie musiałaby płacić, a w którym nie miałaby nic do powiedzenia.

Eurokraci na dodatek nawołują do większej integracji politycznej, bo inaczej tej wspólnej waluty nie da się należycie kontrolować – to jest jednak osobny skomplikowany temat, którego wolałbym teraz nie poruszać. Ograniczę się jednak do uwagi znowu zainspirowanej przez film „Inside Job”, w którym porównywano to, co zrobiono z bankowością amerykańską, to połączenia przegród na tankowcach, które mają na celu utrzymanie równowagi statku. Płyn w jednym wielkim zbiorniku pod pokładem trudno kontrolować, a jego napłynięcie w jedno miejsce może doprowadzić do katastrofalnego przechyłu. W porównaniu tym chodziło o tworzenie się wielkich grup finansowych zrzeszających po kilka banków, co generalnie było niezgodne z amerykańskim prawem i działało przeciwko przepisom zabraniającym bankom podejmowania ryzykownych operacji przy pomocy depozytów klientów.

W przypadku integracji gospodarek krajów europejskich, obawiam się, że może ona doprowadzić dokładnie do takiego samego zjawiska. Tak naprawdę już teraz obserwujemy rezultat zbyt wielkiej integracji – wystarczyła niegospodarność jednego elementu (Grecji), a cała strefa euro „brzytwy się chwyta”. Wciągnięcie Polski w ogólnoeuropejski system kontroli walutowej wciągnąłby nas w jeszcze większe tarapaty, niż te w których już i tak jesteśmy. W tym wypadku jestem zdecydowanie przeciwnikiem kolejnych europejskich regulacji idących w kierunku ściślejszego łączenia gospodarek przy pomocy wzmocnienia unijnych struktur politycznych (czyli stworzenia superpaństwa). A banki tak czy inaczej należy pilnować i chronić je przed ich własnymi szefami.

niedziela, 23 września 2012

O bieganiu



Tegoroczne lato sprzyjało ruchowi na świeżym powietrzu, o ile opuściło się cztery ściany albo wcześnie rano, albo tuż przed zachodem słońca. Upały bowiem mieliśmy imponujące. Niemniej od końca czerwca starałem się dość regularnie przebiec się jakieś 3-5 razy w tygodniu po 4-10 km. Mówiąc o bieganiu tak naprawdę mam na myśli jogging, ponieważ nie przygotowuję się do jakichś maratonów, ani nawet pół- czy ćwierćmaratonów. Truchtam sobie po parku, bo po prostu wiem, że dzięki temu lepiej się czuję i nie musi mnie do tego nikt przekonywać, bo wiem to z doświadczenia.

Dużą dawką dodatkowej motywacji do biegania było spotkanie z Beatą Piskor-Świerad, która biega górskie maratony. Dzięki fejsbukowemu zaproszeniu Joanny z Galerii „Arsenał” dowiedziałem się o wspólnym porannym bieganiu z kobietą, która zna się na rzeczy. Faktycznie pobiegaliśmy sobie po parku zwierzynieckim, w tym tej jego części po drugiej stronie ulicy Zwierzynieckiej. Dużą satysfakcję odczułem, kiedy reszta uczestników porannego joggingu pożegnała się z Beatą, zaś ta, której wciąż było mało biegania, spytała, kto ma jeszcze ochotę na kilka kilometrów i tym kimś byłem ja ;) Pod koniec jednak, kiedy zaproponowała przyspieszenie, okazało się to nieco ponad moje możliwości. Niemniej wtedy to postanowiłem zwiększyć nieco dystans, bo od początku lipca biegałem tylko 4 km dziennie.

Zacząłem więc biegać po 8, a ze dwa razy 12 kilometrów. Beata bardzo podbudowała mnie psychicznie, ponieważ większość moich znajomych, którzy biegają, lubi to robić w towarzystwie. Zawsze, kiedy rozmawiam z kimś o joggingu czy bieganiu, czuję się nieco jak dziwoląg, ponieważ najbardziej lubię biegać sam. Dokładnie tak, jak Beata, nie lubię biegać z kimś, kto robi to szybciej, bo się męczę, stresuję, a na dodatek cierpi moja ambicja, co tylko ten stres potęguje a na dodatek niszczy moją samoocenę. Kiedy z kolei do biegania przyłącza się ktoś wolniejszy, drażni mnie to, że muszę „równać w dół”, kiedy roznosi mnie energia, żeby pobiec szybciej. Tzn. teoretycznie nie muszę, bo mogę przecież powiedzieć, że teraz pobiegnę sobie szybciej, ale mam chyba zbyt rozwinięte poczucie empatii, żeby kolegę czy koleżankę wprawiać w stan, którego sam tak nie lubię. Tak czy inaczej, najlepiej biega mi się samemu. Dodatkowym argumentem za bieganiem bez towarzystwa jest brak głupiego poczucia „towarzyskiego obowiązku” prowadzenia konwersacji, która podczas biegu bywa męcząca. Z kolei bieganie dwóch osobników w milczeniu wydaje się jakieś dziwne. W tym wypadku doskonale sobie zdaję sprawę, że jestem ofiarą pewnego elementu kulturowego wpojonego w procesie wychowania, ale cóż tak to już mam zakodowane.

W rozmowie z Beatą odkryłem w niej również „bratnią duszę” jeśli chodzi o bieganie ze słuchawkami na uszach. Wielu moich biegających znajomych bierze ze sobą jakąś MP3, I-poda, czy inny gadżet, do którego można przyczepić słuchawki, zapuszcza sobie muzykę i biegnie do jej rytmu, twierdząc, że bardzo im to pomaga. Chyba ze dwa razy próbowałem czegoś takiego, ale po pierwsze trzeba mieć słuchawki, które dobrze się trzymają uszu, a nie ciągle wypadają, po drugie, i o wiele ważniejsze, muzyka w czasie biegu mnie rozprasza i wybija z rytmu. Rytm z kolei mam swój własny i lubię go sobie sam ustalać. Wszelkie poczucie przymusu – w tym wypadku dostosowania się do rytmu nagrania – wprowadza mnie w stan rozproszenia a wkrótce potem irytacji. Na dodatek zabieranie „mechanicznej” muzyki do lasu to wg mnie jakaś totalna perwersja. Lubię muzykę, lubię bieganie, ale jakoś nie umiem ich połączyć.

Bieganie traktuję jak swego rodzaju relaks i medytację w ruchu, dlatego tak naprawdę uprawiam dość wolny trucht – jakieś 8 km na godzinę i to niezależnie od tego, czy biegnę kilometrów 4 czy 12. Owszem, co któryś dzień robię sobie np. 5 sprintów po 50 m, a potem 5 biegów tempowych, przy których wyraźnie przyspieszam, ale potem znowu zwalniam do swojego zwykłego rytmu. Czasami postanawiam sobie pobiec szybko i faktycznie od czasu do czasu mi się udaje, ale kiedy tylko przestaję o tym myśleć, a bieganie w moim przypadku bardzo sprzyja myśleniu o wielu rzeczach, włącznie z niebieskimi migdałami, momentalnie w jakiś „naturalny” sposób, nie wiadomo kiedy zwalniam do swoich 8 km/h.

Ucieszyło mnie też, kiedy Beata powiedziała, że ona nie lubi biegać krótkich dystansów, ponieważ do 3-4 km to ona dostaje zadyszki i nie ma żadnej przyjemności z biegania. Dopiero po tym dystansie organizm „łapie drugi oddech”, a wtedy można już biec i biec. Zauważyłem coś podobnego u siebie. Mnie pierwsze 2 km nie sprawiają jakiejś przyjemności, ale potem jest już naprawdę fajnie. To dlatego chyba ci, którzy startują w rozmaitych zawodach tak doceniają wartość dobrej rozgrzewki. Ja, kiedy sobie biegam po parku, nie wyróżniam jakiejś części, którą nazywam „rozgrzewką”. Zaczynam biec, a po 2 km zaczyna mi się biec lepiej.

Po biegu stosuję nieco rozciągania, ale np. nie robię tego przed biegiem, bo jak u siebie zauważyłem, po rozciąganiu, podczas biegu czuję jakbym miał nogi z waty. Po bieganiu owszem, rozciąganie przynosi wielką ulgę i wręcz przyjemność.

Będąc więc takim joggingowym samotnikiem i raczej wolnym pokonywaczem dystansów, sam się sobie dziwię dlaczego się jednak zapisałem na publiczny bieg, czyli którąś z kolei edycję imprezy pt. „Białystok biega” (tzn. impreza odbywa się któryś tam raz z rzędu, natomiast ja zapisałem się na nią po raz pierwszy w życiu). Myślę, że to wpływ kilku moich znajomych, którzy regularnie uczestniczą w takich wydarzeniach. Na żaden wynik się nie nastawiałem, ponieważ doskonale wiem, do jakiego tempa jestem zdolny, ale chciałem po prostu zobaczyć jak to jest. Bieganie z ludźmi mnie stresuje, jak już zaznaczyłem. Być może chciałem też zmierzyć się właśnie z tym wyzwaniem – pokonaniem stresu wynikającego z towarzystwa wielu ludzi, z których ogromna liczba to zaprawieni w boju długodystansowcy?

Zarejestrowałem się przez Internet i zapisałem na 10 km, bo wiem, że generalnie jestem w stanie tyle przebiec i że zajmuje mi to dokładnie godzinę i piętnaście minut, zaś limit czasowy biegu w tej imprezie to 2 godziny. Chyba dałbym radę. Kiedy jednak przy odbiorze pakietu startowego i na stronie internetowej zobaczyłem, że widnieję na liście zawodników startujących w biegu na 5 km, już tego nie zmieniałem, ponieważ stwierdziłem, że może jednak jak na pierwszy raz tak będzie lepiej.

W piątek przebiegłem sobie wyznaczoną trasę – oczywiście po chodniku, a nie po jezdni – i stwierdziłem, że „dam radę”. Dzisiaj udałem się na stadion, spotkałem kolegę, który startuje w maratonach, a teraz oczywiście biegł na 10 km. Przebiegłem 2 km dookoła stadionu w ramach rozgrzewki, po czym razem ze wszystkimi udałem się na start.

Już na samym początku wysforował się „peleton mistrzów”. Ja postanowiłem biec jakimś takim swoim rozsądnym tempem, żeby nie musieć potem przechodzić do marszu, albo w ogóle zwalniać. Udało mi się po drodze kilka osób wyprzedzić, ale w tym samym czasie wielu biegaczy wyprzedziło mnie. Niemniej biegłem dość równym tempem, od czasu do czasu robiąc sobie założenie, że teraz oto nieco przyspieszę i dogonię tego gościa w niebieskiej bluzie, albo tę dziewczynę w białych skarpetkach. W ten sposób dociągnąłem do mety, odebrałem od młodej dziewczyny medal ukończenia biegu, następnie swój „przydział prowiantu”, czyli paczkę pieczywa chrupkiego oraz małą butelkę wody mineralnej.

Dosłownie kiedy byłem już w drzwiach swojego mieszkania, usłyszałem dźwięk smsa w moim telefonie komórkowym, który został był w domu. Otworzywszy wiadomość, dowiedziałem się, że zająłem 97 miejsce z czasem 25 min 8 sek., netto 24 minuty (jeszcze się muszę dowiedzieć, co to jest to „netto” w tym wypadku). Miejsce oczywiście w skali zawodów słabe, ale w moim przypadku czas, w którym pokonałem 5 km okazał się bardzo budujący. Oznacza on bowiem, że udało mi się jednak wyrwać z „zaklętego kręgu” ośmiu kilometrów na godzinę. Z drugiej strony jednak, gdybym się jednak faktycznie zdecydował na przebiegnięcie 10 km, pewnie przy drugiej połowie dystansu musiałbym bardzo zwolnić, ponieważ nie udałoby mi się tego tempa utrzymać. W każdym razie uczestnictwo w tej imprezie było bardzo pouczającym doświadczeniem. Wiem już jak coś takiego w ogóle wygląda, oczywiście patrząc „od wewnątrz”. Wiem też, że jak jest odpowiedni bodziec, potrafię też biec szybciej niż zwykle, a to dla mnie osobiście bardzo cenna informacja.

Jeśli zaś chodzi w ogóle o tego typu imprezy, to od dzisiaj jestem stanowczo za i gorąco wszystkim polecam! Jednym z czynników, które mnie w czerwcu zmobilizowały, żeby znowu zacząć truchtać, była wiadomość podana w telewizji o ponadstuletnim sikhu mieszkającym w Kanadzie. Pan Fauja Singh zaczął biegać, o ile dobrze pamiętam, po śmierci żony i syna, a miał już wtedy lat 91. A więc można biegać w każdym wieku! Na dodatek jest to fizyczna aktywność wymagająca jedynie dobrych butów i żadnego innego drogiego sprzętu. Oczywiście technikę biegu można doskonalić i są od tego specjaliści, ale podstawy są do pojęcia dla każdego – stawia się jedną nogę przed drugą, a następnie tę z tyłu przenosi się przed tą z przodu przy pomocy lekkiego podskoku (ten podskok różni bieg od chodu) i to wszystko! Proste, ale dające wiele radości i satysfakcji. Gorąco zachęcam!

czwartek, 20 września 2012

O tożsamości polskiego emigranta - kilka obserwacji i refleksji



Ostatni pisałem o tożsamości i trudności w jej utrzymaniu. Tylko prawdziwi twardziele i uparciuchy potrafią zachować swoją niezmienioną tożsamość. Od razu przychodzi na myśl przysłowie o krowie, która w odróżnieniu od człowieka nie zmienia poglądów, a poglądy to przecież również jakaś tam część czegoś, co przyjęliśmy nazywać tożsamością.

Na luksus zachowania tożsamości, czyli stanu własnego postrzegania siebie samego, zwłaszcza w czasach, które wymagają elastyczności w działaniu i podejściu do rzeczywistości, stać coraz mniej ludzi. W poprzednim wpisie zastrzegłem, że nie będę pisał o tożsamości narodowej. Niemniej nawet tę potrafi dosięgnąć brutalna rzeczywistość świata materialnego.

Oto bowiem wyobraźmy sobie kogoś, kto uważa się za dobrego patriotę, takiego co to nigdy swojego kraju nie opuści, bo temu krajowi zawdzięcza życie, wykształcenie i poczucie zakorzenienia. Już słyszę te salwy śmiechu, a jeśli nie, to już widzę te ironiczne uśmieszki na ustach niejednego Czytelnika. Możecie mi jednak uwierzyć na słowo, że ludzi głoszących takie deklaracje znam. Sam ich może nie obwieszczam wszem i wobec, ale gdzieś tak w głębi też odczuwam z Polską więź, której nigdy nie chciałbym przerywać. Nie wiem, jaki jest odsetek takich ludzi w naszym kraju, ale z pewnością jakiś tam jest.

Teraz wyobraźmy sobie, że taki człowiek znajduje się w beznadziejnej sytuacji materialnej. Zlikwidowali mu zakład pracy, na przykład, bo kapitał się przeniósł do Chin, albo biznes, który miał mu przynieść kokosy, okazał się totalną wtopą i skończył się kolosalnymi długami.

Z jaką reakcją spotka się taki człowiek?

Jeżeli zacznie głośno narzekać, to młodzi wykształceni z wielkich miast go wyśmieją, powiedzą, że jest nieudacznikiem i być może jeszcze napomkną, że ubóstwo trzeba karać, bo jedyna zasada, jaką rządzi się świat, to „śmierć frajerom”.

Część pobożna społeczeństwa pokiwa głową i powie „no i widzisz do czego doprowadziły rządy liberałów. Ty się lepiej przyłącz do naszego narzekania, daj ofiarę na radio z tych resztek, które tam gdzieś masz na czarną godzinę, i módl się o to żeby w Polsce nie było aborcji i in vitro!”

Tak zwana lewica w przypadku pechowego biznesmena może powiedzieć „wybrał drogę kapitalisty, więc musiał się z tym liczyć”, a w przypadku robotnika wylanego na bruk „patrzcie, oto człowiek wykluczony, ale w tym momencie bardziej nas zajmuje to, żeby w Polsce każda kobieta mogła legalnie przeprowadzić aborcję i żeby państwo refundowało in vitro.”

Jest dobrze, jeżeli człowiek taki może liczyć na solidarność ze strony rodziny, choć z tym też bywa rozmaicie. Solidarność bowiem, jako poczucie wzajemnej odpowiedzialności wszystkich członków społeczeństwa, została skutecznie „zneutralizowana”. Jeżeli na dodatek cały kraj pogrąża się w ciężkiej sytuacji gospodarczej, nawet ci, którym się wydaje, że są gotowi solidarnie pomagać innym, nie są po prostu w stanie, bo nie mają na to środków ani możliwości.

Jeżeli nasz przykładowy nieszczęśnik nieszczęśnikiem być wcale nie zamierza i nie chce korzystać z wątpliwych form społecznego wsparcia ze strony instytucji teoretycznie do udzielania takiego wsparcia powołanych, podejmuje decyzję poszukania zarobku tam, gdzie go można jeszcze znaleźć, czyli poza granicami Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.

Wyjechawszy na przysłowiowy „zmywak” (to tylko taka metonimia), nie jest szczęśliwy, ale przy pracowitości i jakiejś odrobinie inteligencji, odnajduje się w nowej roli. Praca może i ciężka, ale nie mordercza. Pracodawca wymagający, ale nie świr każący zasuwać bez wytchnienia za marne grosze. Wręcz przeciwnie, zarobek jest godziwy – można opłacić mieszkanie, dobrze zjeść, a nawet coś odłożyć (wysłać rodzinie do Polski). Powoli okazuje się, że właściwie to da się żyć. Jeżeli jeszcze uda się nieźle nauczyć języka, to nawet pogadać z miejscowymi można. Nie jest to jednak konieczne, bo naszych tu tyle, że można by drugą Polskę zakładać. W tym momencie jednak przychodzi refleksja „Drugą Polskę? Chyba nie po to z niej wyjechaliśmy, żeby tu urządzać taki sam bałagan, jak tam.” Słyszymy jak jeden czy drugi kolega z pracy opowiada, jak to został wydymany przez polskie władze skarbowe, a to przez wymiar sprawiedliwości, nie mówiąc już o powszechnej krytyce polskich pracodawców i władz państwowych.

Stopniowo, a czasami nawet całkiem gwałtownie, w umyśle naszego emigranta tworzy się obraz Polski zupełnie odmienny od tego, który zaszczepili mu rodzice i nauczyciele, który sam przez wiele lat w sobie pielęgnował. W końcu w rozmowie telefonicznej z kolegą, który jednak został w kraju, może na kolejną opowieść tegoż kolegi o absurdach życia w kraju, zareagować słowami „Pier…. Polska!” Nie „pier… politycy/urzędasy/biznesmeni”, ale właśnie tak - Polska jako obiekt wulgarnego epitetu.

Na temat zmian w mentalności i poczuciu tożsamości wśród najnowszej polskiej emigracji zarobkowej należałoby przeprowadzić dogłębne badania, bo temat to wielce ciekawy. Wielu żyje „w rozkroku” między krajem, gdzie mieszkają i pracują, a Polską. Wielu zdecydowało się na zerwanie z krajem. Nieliczni odczuwają coś, co jest cechą przedstawicieli starszych fal emigracji, a mianowicie polski patriotyzm „z oddali”. Tak przy okazji – to jest kolejny niezwykle interesujący temat.

Równocześnie ludzie ci nie są skłonni się asymilować. Ani myślą zostawać Anglikami, Irlandczykami czy Holendrami. Trzymają się w swoim polskojęzycznym gronie, a wielu nawet nie ma zamiaru doskonalić, czy w ogóle uczyć się, języka kraju, w którym obecnie żyją. Często krytykują wszystko co ich w tym kraju otacza, gardzą miejscowym jedzeniem i piwem, kupując wszystko polskie. Do Polski czują jednak wielki żal, rozczarowanie, czy wręcz, w skrajnych przypadkach, nienawiść. Chciałbym napisać, że bardzo mnie taka postawa dziwi, ale jakoś nie mogę.

Władze państwowe po wejściu do UE za wielki sukces poczytały sobie fakt, że zaistniała możliwość emigracji zarobkowej do krajów zachodnich. Myślę, że otoczenie Donalda Tuska do dziś uważa to za powód do dumy. Pamiętam doskonale również przechwałki Jarosława Kaczyńskiego z początków jego krótkich rządów, że oto w ich czasie spadło w Polsce bezrobocie. Nawet się nie zająknął, że to właśnie na początku kadencji jego koalicji z Polski wyemigrowały dwa miliony (o ile dobrze pamiętam – mogę się mylić co do liczby) ludzi przez własny kraj „wyplutych”, bo uznanych chyba za zbędnych.

Dyrdymały na temat powrotów emigrantów z nabytą na Zachodzie wiedzą już nawet nie śmieszą. Owszem, niektórzy próbowali, ale czym prędzej wrócili tam, gdzie żyje się chyba jakoś normalniej. Czy ktoś z pięciu gangów wzajemnie się zwalczających w polskim Sejmie ma jakiś pomysł, co z taką sytuacją zrobić? Czy ktoś się tam w ogóle zastanawia nad takimi sprawami? A może dosłownie wszyscy gangsterzy wychodzą z założenia, że każdy Polak, który wyjechał na zawsze za granicę, to jeden kłopot z głowy?

wtorek, 18 września 2012

O tożsamości inaczej



Temat, który dzisiaj podejmuję, nie jest łatwy, ale nie dlatego, że trudno go pojąć, tylko trudno na  niego się wypowiadać.

Kiedy dziś ktoś mówi o tożsamości, będzie to zapewne dość napuszona mowa o tożsamości narodowej, etnicznej, państwowej, oraz poczuciu przynależności i wykluczeniu, a także o zdradzie pojmowanej w kontekście tychże kryteriów.

Tymczasem to, co się składa na naszą tożsamość, to cały szereg innych czynników, w tym nasze własne wyobrażenie o sobie, to jak nas postrzegają inni, to jak postrzeganie innych wpływa na nasze wyobrażenie o sobie, oraz jak nasze wyobrażenie o sobie wpływa na nasze postrzeganie przez innych. Samo postrzeganie to zresztą nie wszystko. W końcu otoczenie nie tylko nas postrzega, ale również często wymusza konkretne zachowanie i sposób myślenia. Jeżeli nasza osobowość jest dość silna oraz otoczenia postawiło nas w pozycji do tego upoważnionej, również my możemy wpływać na zachowanie i sposób myślenia innych. Kiedy mamy więc do czynienia z tymi zmiennymi, oraz z różnym stopniem natężenia ich oddziaływania, mówienie o tożsamości jako o jakiejś stałej, jest bezprzedmiotowe. Buddyści dążą do całkowitego wyzbycia się ego, a to oznacza nic innego niż właśnie tego, co potocznie uważamy za tożsamość.

Na ogół nie chcemy pozbywać się tożsamości, ponieważ jesteśmy bardzo przyzwyczajeni do swojego myślenia o sobie (opinie innych mogą mieć duży wpływ, ale i tak podstawowym elementem tego, co uważamy za swoją tożsamość, jest nasze własne o sobie wyobrażenie).

Wielu z nas gotowych jest przysiąc, że dla swojej tożsamości narodowej gotowi są zrobić wiele, niektórzy nawet oddać życie. Mało kto jednak głośno mówi o swoim wyobrażeniu o sobie w sensie zawodowym. Owszem, zdarzają się wybitni fachowcy, którzy mówią o sobie wprost „jestem stolarzem/chirurgiem/literaturoznawcą/itd.” i nie ulega wątpliwości, że faktycznie nimi są. Są oczywiście i tacy, którzy są kiepskimi fachowcami i niejeden amator potrafi wykonać ich robotę lepiej od nich, ale oni i tak bez żenady przedstawiają się nazwą swojego wykonywanego zawodu. Niemniej ci ostatni, kiedy przychodzi gorszy popyt na ich usługi z większą łatwością przyuczają się do innego fachu i z mniejszymi oporami go wykonują niż ci pierwsi.

Tożsamość pojmowana przez pryzmat wykonywanego lub wyuczonego zawodu może więc mieć w nielicznych wypadkach bardzo mocne uzasadnienie, ale w olbrzymiej liczbie przykładów wcale nie. Jeżeli ktoś nie postrzega siebie jako przypisanego do danego zawodu na całe życie, swoją tożsamość buduje na innych podstawach.

Szlachta polska do XVIII wieku nie garnęła się do fizycznej roboty, ponieważ równałoby się to zdeklasowaniu. Słynny przywódca ludu warszawskiego podczas insurekcji kościuszkowskiej, Jan Kiliński, był mistrzem szewskim, a więc mieszczaninem, ale pochodził ze zubożałej rodziny szlacheckiej. Już jego ojciec był zresztą murarzem. Szlacheckość niestety wcale nie gwarantowała automatycznie wysokich dochodów. Pamiętamy przecież całe tabuny szlachty-gołoty (z ruska: hołoty), która czepiając się pańskich klamek, a więc wysługując się potężnym magnatom, przyczyniła się wraz z owymi magnatami do upadku Rzeczypospolitej. Ci jednak, nie tak jak Kilińscy, nie wzięli się do roboty, ale woleli być żebrakami i służalczą hołotą, byle zachować coś, co uważali za szlachecką tożsamość.

W XIX wieku proces ubożenia i deklasacji szlachty postępował. Stąd dzisiaj setki polskich rodzin, których członkowie wykonują prace niekoniecznie wymagające dużych kwalifikacji, ale posiadających korzenie szlacheckie. Niektóre z tych rodzin nie posiadają już nawet świadomości swojego pochodzenia.

Obecnie to wykonywanie danego zawodu związane jest z prestiżem społecznym. Ceniony jest dobry lekarz czy prawnik, a nie człowiek legitymujący się starym szlacheckim rodowodem. Nie zawsze tak było, bo przecież jeszcze przed II wojną światową świat arystokracji zamykał się w swoim gronie, w którym co prawda dbano o wykształcenie (jak pisał Melchior Wańkowicz, wszyscy jego bracia ukończyli wyższe studia, choć o ile dobrze pamiętam, żaden nigdy nie wykonywał pracy związanej ze zdobytymi w ten sposób kwalifikacjami), ale nie ono wyznaczało pozycję towarzyską.

Generalnie wśród polskiej szlachty wykształcił się pogląd, że nie jest hańbą być biednym. O wiele ważniejsze było nie być chamem, co mogło oznaczać oczywiście unikanie wulgarnego zachowania i języka, ale również przynależność do stanu niższego. Z kolei wywodzący się z rodziny chłopskiej czy robotniczej lekarz czy nauczyciel tak czy inaczej chamem był, choćby nie wiadomo jak wyszukane miał maniery. Melchior Wańkowicz dużo pisał o tym jak to w Polsce każdy o wiele wyżej ceni swoją pozycję wynikającą z jakiegoś przywileju, a nie z osobistych zasług.

Kilka, a może kilkanaście lat temu usłyszałem w telewizji kilka wypowiedzi przedstawicieli szlacheckich rodzin mieszkających od czasów II wojny światowej na emigracji. Jedna pani powiedziała, że jej rodzina przechodziła finansowo ciężkie czasy, ale takie rzeczy się zdarzają, a „tylko dziad wstydzi się być ubogim”. Z kolei pewien pan wyraził dumę z Polaków, którzy nigdy nie stali się narodem kupczyków. (Tak przy okazji, to Napoleon nazwał Anglików narodem sklepikarzy). Paweł Kukiz, wypowiadając się w wywiadzie telewizyjnym odżegnał się od podejrzenia, że ruch na rzecz JOWów to po prostu reklama jego nowej płyty (zarzut w tym wypadku faktycznie iście kretyński), mówiąc „ja nigdy nie byłem kupczykiem”. Te wypowiedzi dużo tłumaczą na temat polskiej mentalności, która wywodzi się wprost z myślenia szlacheckiego. Handlować i towar swój zachwalać, kupczykowska to rzecz, wręcz żydowska, no bo Żydzi to największe kupczyki, nie szlachecka, a więc nie polska.

Wszyscy doskonale jednak wiemy, że narody, które się handlem i w ogóle biznesem nie brzydziły, wypracowały bogactwa i potencjał, dzięki czemu wyprzedzają nas o kilka długości. Odbiegam jednak od tematu.

Mimo wszystko już w wieku XIX i w pierwszej połowie XX praca została postawiona na piedestale, zaś ktoś kto nie miał zajęcia, w powszechnym odbiorze społecznym zaczął być postrzegany jako pasożyt. Bogactwo osiągnięte pracą i przemysłem przestało być powodem do wstydu, a wręcz przeciwnie. W Polsce nastąpiła przerwa w lansowaniu takiej opinii, ponieważ w czasach komuny generalnie brzydko było być zamożnym. Jeżeli zaś ktoś handlował obcymi walutami, albo jeździł do innych krajów bloku wschodniego w celu wymiany towarów na inne towary, które potem spieniężał na czarnym rynku w Polsce, ten z pewnością mógł się spodziewać napiętnowania ze strony tzw. czynników oficjalnych. Rzecz w tym, że nie tylko ich. Do wielu rodaków to przesłanie znienawidzonych władz jednak trafiało, bo „uczciwy robotnik” wstydziłby się zachowywać jak jakiś handlarz – czyli mówiąc inaczej „kupczyk”.

Już w latach 80. ubiegłego stulecia, czyli w ostatnim dziesięcioleciu rządów komunistów, podejście niektórych z nas zaczęło się zmieniać. Dosyć mieliśmy nieustannych deficytów w zaopatrzeniu, jakie zapanowały podczas i po stanie wojennym, a poza tym coraz więcej z nas wyjeżdżało pracować na Zachód. Oprócz tego, kto chciał żyć nieco lepiej, ten pakował towary, które można było spieniężyć w Bułgarii, na Węgrzech, czy nawet Turcji i przywodził stamtąd „luksusy”, które z zyskiem sprzedawali rodakom po powrocie do kraju. Owszem – inni mogli nimi gardzić (tak samo jak zresztą „gastarbeiterami” pracującymi na Zachodzie), ale szybko można się było zorientować, że zarówno „wysługiwanie się” Niemcom zachodnim, czy też handel z innymi demoludami wynosił ludzi nimi się zajmujących na wyższy poziom zamożności.

Lata 90. to już przecież kapitalizm na całego. Kto nie był zbytnio przywiązany do swojej tożsamości robotnika, czy inteligenta, ten próbował swoich sił w biznesie. Często przybierało to formy absurdalne, ponieważ pracownicy uniwersytetów niekoniecznie okazywali się zwycięscy w konkurencji z handlarzami zaprawionymi w sprzedaży papierosów w Berlinie Zachodnim. Lata 90. w ogóle były zadziwiającą dekadą. Z jednej strony odnosiło się wrażenie, że wszyscy chcą być biznesmenami, lub przynajmniej, że władze chcą, żeby wszyscy byli biznesmenami, a z drugiej po początkowej euforii kolejne rządy już tylko wprowadzały kolejne restrykcje na wolną przedsiębiorczość. Znowu jednak odbiegam od tematu. Rzecz w tym, że wielu chętnie przybierało postawę biznesmena, podczas gdy w każdym społeczeństwie ktoś musi przecież czyścić sedesy, szyć ubrania, budować domy czy uczyć dzieci w szkole.

Słuchając kiedyś pewnego przedsiębiorcy, który zaczynał jako pracownik naukowy, dowiedziałem się, że swój pierwszy interes zrobił na handlu skarpetkami. Czego się jednak teraz wstydził (bo akurat jemu się udało biznes rozwinąć i się w nim utrzymać), to tego, że wtedy się wstydził tego swojego handlu skarpetkami, które przynosiły naprawdę dobre pieniądze. Uważam jednak, że problem polega na tym, że zachowanie pewnej tożsamości wymaga wielkiej determinacji. Utrzymanie się z pensji młodego naukowca graniczy z cudem. Osobiście uważam, że na zajmowanie się nauką stać tak naprawdę ludzi bogatych z domu, których utrzyma kapitał rodziców. Jeżeli więc ktoś mimo wszystko robi doktorat a potem habilitację, uważam, że zasługuje to na wielki i szczery podziw, bo jest to droga wielkich wyrzeczeń. Wielu tego systemu nie wytrzymuje i rezygnuje ze swojego marzenia pracy naukowej, a więc z jakiejś poważnej części własnej tożsamości (czyli wyobrażenia o samym sobie). Tak zrobił ten biznesmen, który po prostu odnalazł się lepiej w innej tożsamości.

Życie płata nam figle i często każe przewartościować wszystko, w co wierzyliśmy i o czym marzyliśmy. Niestety, najczęściej jest to ruch „w dół”, ponieważ to, co większość z nas robi, to „spuszczanie z tonu”. Bolesna jest zmiana pozycji zawodowej na gorszą, nie mówiąc już o utracie pracy, co grozi całkowitą degradacją i społecznym wykluczeniem. Niemniej, kto chce fizycznie przetrwać, ten godzi się na wszelkie rozwiązania.

Z pojęciem tożsamości ściśle wiąże się pojęcie honoru. Obraza, czyli naruszenie honoru, to dla wielu nic innego jak zanegowanie tożsamości, jaką w sobie pielęgnujemy. Uważamy się za szlachetnych rycerzy, a ktoś mówi, że z nas np. kłamczuchy albo tchórze. W tym wypadku poczucie skrzywdzonej dumy może być uzasadnione. Gorzej jest, kiedy na wskutek przyczyn niezależnych tracimy np. pracę i musimy się jąć zajęcia, którego wykonywać byśmy nie chcieli. Wtedy wielu czuje się zhańbionych, bo tu może nie tyle chodzi o honor, ale o poczucie godności. Powiedziałbym, że są to wartości bardzo sobie bliskie. Jan Paweł II w ostatnich latach komuny dużo mówił o godności, mając na myśli sponiewieraną godność człowieka przez totalitarny reżim. Nie wiem doprawdy jak potem, już po upadku komuny, podchodził do tego tematu – być może zbyt mało wsłuchiwałem się w jego kazania – ale przecież to w latach 90. wraz z pojawieniem się bezrobocia nastąpiła niemal kompletna degradacja godności. Tekst młodego polskiego biznesmena, czy to z tamtych lat, czy w czasach nam jak najbardziej współczesnych, „jak ci się nie podoba, to na twoje miejsce czekają dziesiątki innych”, niejednego zmusił i nadal zmusza do schowania swojej godności do kieszeni.

W zależności od sytuacji potrafimy zmienić swoją tożsamość. Pokojowo nastawiony student może w czasie wojny zmienić się w bardzo skutecznego zabójcę – to przykład skrajny. W USA z kolei, wielu ludzi przez całe swoje życie wykonuje rozmaite prace, nieraz te ciężkie fizyczne, i robi to naprawdę dobrze, ale cały czas czeka na swoją szansę zostania słynnym gitarzystą, aktorem czy pisarzem, bo po godzinach doskonalą się w tych dziedzinach. Ta szansa może nigdy nie nadejść, ale to marzenie utrzymuje ich w równowadze psychicznej i pozwala nie myśleć o tym, że wykonuje się pracę, którą może robić ktoś gorzej rozgarnięty.

W Polsce wszyscy znamy powiedzenie, że „żadna praca nie hańbi”. Sama z siebie oczywiście, że nie. Kiedy jednak okoliczności zmuszają kogoś do wykonywania pracy, której on zwyczajnie nie lubi, ale musi, żeby po prostu utrzymać siebie, albo siebie i rodzinę, ten ktoś czuje się poniżony i nieszczęśliwy.

Człowiek jest w stanie przyzwyczaić się do wielu okoliczności. Problem teraz tkwi w tym, że ta umiejętność jest z jednej strony zbawienna, a z drugiej obraca się przeciwko nam. Oto bowiem ktoś, komu nie udało się dostać wymarzonej posady, zajął się czymś zupełnie innym, „tymczasowo, żeby przeczekać”. Zrobił to po to, żeby np. w następnym roku znowu ubiegać się o tę pracę marzeń. Tymczasem obowiązków w nowej pracy jest tyle, że praktycznie nie ma już czasu na lepsze przygotowanie się do tej wyśnionej posady. Z każdym rokiem szanse wcale nie rosną, a maleją, natomiast otoczenie zaczyna tego człowieka postrzegać jako nierozerwalnie związanego z zawodem, który wykonuje „tymczasowo”. „Chcesz być doradcą podatkowym? Jak to? Przecież już masz pracę. Jesteś przecież magazynierem.” Z takim tekstem można się spotkać nieraz. Kiedy więc własne wyobrażenie o sobie pozwolimy zmodyfikować wyobrażeniu innych o nas, wtedy najczęściej dochodzi do całkowitej transformacji tożsamości.

Średniowieczni europejscy rycerze i japońscy samuraje, woleli umrzeć niż zgodzić się na obniżenie własnego statusu. Podobnie amerykańscy Indianie, którzy również woleli usiąść i dać się zagłodzić i zakatować niż podjąć pracę niewolników – stąd zostali uznani za nieprzydatnych do tej roli, co zaowocowało sprowadzaniem czarnych niewolników z Afryki.

Trudno jest wyciągać ogólne wnioski, ponieważ każdy przypadek jest inny. Z pewnością często spotkamy się z żebrakami, którzy z premedytacją nigdy nie podejmą żadnej pracy, woląc wyciągać rękę po cudze pieniądze bez żadnego wysiłku ze swojej strony. Z pewnością też możemy się zetknąć z cynicznymi pasożytami, którzy bez skrępowania ciągną z opieki społecznej instytucji państwowych i charytatywnych. Wsadzanie wszystkich ubogich do tego worka jest jednak głęboko niesprawiedliwe. Nie wszyscy tacy są. Musimy też pamiętać o takich, którzy nie podejmą „każdej pracy”, jak ten przedwojenny nauczyciel ze zdjęcia z komunistycznej książki do historii idący ulicą z tabliczką z taką właśnie treścią. Nie wolno się dziwić tym, dla których podjęcie zatrudnienia na niewolniczych warunkach jest równoznaczne z utratą godności.

poniedziałek, 17 września 2012

O królu Sebastianie i nadziei



Zdaję sobie sprawę, że dzisiaj jest kolejna smutna rocznica w historii Polski, bo przecież 17 września 1939 roku Sowiecie wkroczyli ze swojej strony na teren II Rzeczypospolitej, czym doprowadzili do jej tragicznego końca, ale ten temat zostawiam na nieco później, bowiem chcę dzisiaj napisać o przedziwnym łańcuchu skojarzeń, a właściwie w tym wypadku odnośników, które doprowadziły mnie do ciekawego elementu kultury Portugalczyków, który z kolei od razu skojarzył mi się z mickiewiczowskim mesjanizmem, o którym pisałem wczoraj.

Otóż jakieś dziesięć minut po przebudzeniu przyszło mi do głowy ni stąd ni zowąd słowo „Songhaj”. To słowo nie było mi zupełnie obce i nie wzięło się znikąd. Songhaj to nazwa państwa istniejącego w zachodniej Afryce od VII do XV wieku. Pamiętałem ją z podręczników akademickich, z których korzystałem podczas studiów historycznych, ale nic poza tym. Generalnie rzecz ujmując historia Afryki jest traktowana dość po macoszemu przez autorów takich podręczników. Tak naprawdę służy jedynie wprowadzeniu pewnego kontekstu do historii europejskiego kolonializmu. Nic dziwnego, że zdecydowana większość z nas uważa, że przed europejskim podbojem Afrykę zamieszkiwały jedynie plemiona łowiecko-zbierackie na poziomie kamienia łupanego. O ile więc interesujemy się ze zrozumiałych względów Europą i Ameryką, z powodów wojen i kontaktów z potęgami wschodnimi, również do pewnego stopnia Azją, to Afryka faktycznie pozostaje dla nas „czarnym lądem”, czy może lepiej historyczną „białą plamą”.

Biegnę więc z samego rana do komputera, żeby zapytać wujka google, co wie na temat państwa Songhaj i dowiaduję się, że było to dość silne państwo, w Afryce (czyli to, co już wiem), że przez pewien czas było zdominowane przez Mali, że Songhajczycy przeszli na islam itd. itp. Dochodzę do momentu kompletnego zniszczenia tego państwa przez sułtana Maroka. Ahmada I al.-Mansura. Wojska marokańskie rozbiły w puch armię songhajską w bitwie pod Tondibi w marcu 1591 roku.

Chcę się czegoś dowiedzieć o owej bitwie, o której nigdy wcześniej w życiu nie słyszałem, więc „klikam” na nią i dowiaduję się, że sułtan Maroka dlatego w ogóle napadł na Songhaj, że potrzebował złota, którego kopalnie znajdowały się na terenie nieszczęsnego państwa, które zaraz miało zniknąć z kart historii i z mapy Afryki. Dlaczego jednak sułtan Maroka tak gwałtownie potrzebował owego złota? Otóż marokański skarbiec wyczerpał swoje zasoby w bitwie pod Alcácer-Quibir, którą Marokański władca stoczył ze swoim rywalem do tronu i jego portugalskim sojusznikiem, królem Sebastianem, w roku 1578. Ponieważ walczyło w niej trzech władców, bitwę tę nazywa się „bitwą trzech króli”. Dotychczasowy władca Maroka pokonał rywala i jego portugalskiego sojusznika, który to miał ambicje podboju Maghrebu i nawrócenia jego ludności na chrześcijaństwo. Nieszczęsny pretendent do tronu Maroka i król Portugalii Sebastian ponieśli sromotną klęskę. 8 tysięcy Portugalczyków zginęło, a 15 tys. dostało do marokańskiej niewoli, skąd później trzeba ich było wykupywać, a co z kolei wykończyło skarbiec portugalski. Jak to jednak z wojnami bywa, nawet te zwycięskie są bardzo kosztowne, więc i Maroko potrzebowało drogocennego kruszcu na uzupełnienie skarbca i stąd koniec prawie 800-letniej historii państwa Songhaj.

Co jednak mnie najbardziej zaciekawiło, to legenda króla Sebastiana, którego ciała po przegranej bitwie nie znaleziono. Pozwoliło to ludowi portugalskiemu snuć nieprawdopodobne historie na temat ukrywającego się króla, który powróci na białym koniu, żeby ratować Portugalczyków przed nieszczęściami – najczęściej chodziło o panowanie Habsburgów z Hiszpanii. Ruch zwany sebastianizmem przez długie lata szerzył się wśród sfrustrowanych Portugalczyków. Stał się też obiektem krytyk rodzimych racjonalistów, którzy krytykowali swoich rodaków za to, że zamiast zmierzyć zamiary na siły, a przede wszystkim w ogóle zmierzyć się z twardą rzeczywistością, żyją w świecie baśni i mitów oczekując kogoś, kto nie przyjdzie, bo od setek lat nie żyje. Co ciekawe, jeszcze w XIX wieku biedni chłopi brazylijscy wierzyli, że przyjdzie król Sebastian i rozprawi się z … Brazylią, czyli nowym wówczas tworem politycznym, który się oderwał od macierzy, czyli Portugalii.

Przypomnijmy sobie teraz niemieckich wieśniaków czekających na powrót cesarza Fryderyka Barbarossy, który z czasem zlewał się w jedno ze swoim wnukiem Fryderykiem II, przypomnijmy sobie polską legendę o rycerzach śpiących w Tatrach, o Żydach czekających na dość nieokreślonego Mesjasza, czy pierwszych chrześcijanach, którzy czekali na powtórne przyjście Jezusa wcale nie w jakiejś nieokreślonej dalekiej przyszłości, ale całkiem im bliskiej. Wczoraj wspomniałem Mickiewicza, który kreował się na proroka wieszczącego zmartwychwstanie Polski pod wodzą tajemniczego „44”. A w końcu pomyślmy o wierze w generała Andersa, który też miał przybyć na białym koniu i wypędzić z Polski bolszewików i ich sługusów. Wiara w ukrytych „zbawicieli” nie ogranicza się zresztą tylko do chrześcijańskiego kręgu kulturowego. Szyici (w każdym razie jeden z ich odłamów) wszak wierzą w powrót ostatniego imama, który się ukrył i powróci, żeby zaprowadzić porządek i zaopiekować się prawowiernymi muzułmanami, czyli w tym wypadku szyitami.

Wszystkie te mity mają jedną wspólną cechę – dają ludziom nadzieję w rozpaczy. Nadzieja jest jednym z najistotniejszych czynników zdrowia psychicznego każdego z nas. Bez nadziei na dalsze i lepsze życie, generalnie nie widzimy w nim sensu. Jesteśmy w stanie wiele znieść teraz, czy nawet pogodzić się z traumatycznym przeżyciem z przeszłości, ponieważ potrafimy żyć wyobrażeniem o lepszej przyszłości. Istnieją instytucję, które utrzymują się z handlu nadzieją, a mam tu na myśli kościoły, sekty i generalnie organizacje religijne.

Nadzieja racjonalna jest ze wszech miar pożądana, ponieważ pozwala utrzymać równowagę umysłu tak potrzebną do podejmowania mądrych kroków w celu wyjścia z trudnej sytuacji. Poddanie się rozpaczy czy panice nigdy temu nie służy.

Istnieje jednak ten rodzaj nadziei, który zdaje się zwalniać nas od myślenia i odpowiedzialności za swój los. Jest to nadzieja o podłożu paranoicznym, oparta na niczym nie uzasadnionej wierze, która odwodzi nas od racjonalnych działań i skłania ku biernemu czekaniu na zbawcę na białym koniu. Te legendy bywają swoją drogą bardzo urokliwe. Niestety przez wieki robią ludziom wodę z mózgów, a z nich samych biednych szaleńców.

Oto do czego doprowadziło mnie jedno słowo, które nie wiadomo skąd przyszło mi rano do głowy – Songhaj.


niedziela, 16 września 2012

Patriotyzm jako synonim obywatelskości



W maju 2006 roku (pamiętam, bo to było tydzień po śmierci mojego przyjaciela) wybrałem się do Biblioteki Uniwersytetu w Białymstoku im. Jerzego Giedroycia (tzn. biblioteka nosi jego imię, nie uniwersytet), żeby posłuchać dyskusji panelowej z udziałem naukowców z tejże uczelni, w tym moje koleżanki i kolegów anglistów, oraz historyka i socjologa, a także dwie Angielki z Uniwersytetu w Warwick. Wszyscy przedstawili ciekawe tezy, bardzo ciekawe wystąpienie miał dr Kirk Palmer, Amerykanin pracujący na białostockiej anglistyce, o rasowej klasyfikacji w oficjalnych formularzach stosowanych w USA. Historyk żalił się na brak manifestacji białoruskości ze strony jej spadkobierców, w tym ówczesnego rektora UwB i w ogóle tłamszeniu tejże tożsamości w Białymstoku. Było to wystąpienie, które wzbudziło szereg kontrowersji, a ja powstrzymałem się od głosu, ponieważ cisnęła mi się na usta złośliwość, że oto rektor powinien chyba przy każdym swoim publicznym wystąpieniu przedstawiać się „Jestem profesor….., pełnię funkcję rektora Uniwersytetu w Białymstoku i jestem Białorusinem”. Przepraszam wszystkich, ale przyszło mi wtedy do głowy takie właśnie skojarzenie ze sposobem przedstawiania się na spotkaniach Anonimowych Alkoholików, jakie znamy z amerykańskich filmów. Nie wypowiedziałem na szczęście swojej złośliwości głośno, ale nadal uważam, że zarzut historyka wobec ówczesnego rektora był raczej mało poważny.

Akurat kilka tygodni wcześniej ministrem edukacji narodowej został Roman Giertych i zapowiadał wprowadzenie większego nacisku na wychowanie patriotyczne. Technicznie jego pomysły były nieco oderwane od rzeczywistości (np. wprowadzenie więcej powieści Sienkiewicza do zestawu lektur szkolnych, a to dlatego, że przedwojenna młodzież czytała i kochała Sienkiewicza, w rezultacie czego dała przykład patriotyzmu i bohaterstwa podczas II wojny światowej, co w jakimś stopniu jest prawdą, ale… ), ale generalnie intencje miał takie, żeby młodzież polska nie rosła na cynicznych kosmopolitów, ale na polskich patriotów.

Młody doktor socjologii, który miał również wystąpienie podczas wspomnianej dyskusji, wyraził ubolewanie, że obecnie kładzie się większy nacisk na wychowanie patriotyczne, a nie obywatelskie. Ponieważ wielu z nas było przerażonych dopuszczeniem do władzy czołowego nacjonalisty i spadkobiercy czołowych nacjonalistów polskich, patriotyzm w jego wykładni nie kojarzył się wcale najlepiej. Dopiero jakiś czas później dotarło do mnie, że takie postawienie sprawy, jakiego dokonał socjolog, jest zasadniczo  chore i wprowadzające publiczność w błąd.

W Europie zachodniej nieczęsto używa się słowa „patriota”, ale w Stanach Zjednoczonych często się mówi o patriotach w kontekście tzw. rewolucji amerykańskiej, czyli wojny o niepodległość. Ta historia jest m.in. o tyle ciekawa, że ludzie, którzy jeszcze dziesięć lat, a nawet jeden rok przed 1776 czuli się Anglikami, a niektórzy nawet lojalnymi poddanymi króla Jerzego III, w tymże roku przekształcili się w amerykańskich patriotów. Oczywiście nie chcę tutaj powielać stereotypów amerykańskiej propagandy, bo z tym patriotyzmem różnie wśród różnych grup bywało, ale jednak znaleźli się ludzie, którzy gotowi byli ginąć za wyzwolenie spod władzy brytyjskiego króla, a tak naprawdę to brytyjskiego parlamentu, który narzucał na kolonistów kolejne daniny, a w którym owi koloniści nie mieli żadnych przedstawicieli. Gotowi byli walczyć i ginąć po to, żeby się czuć obywatelami, a nie poddanymi, i to obywatelami czynnie biorącymi udział w rządzeniu swoim krajem.

Oczywiście konstytucja USA to historia dość skomplikowana, ponieważ pierwotnie nikt z tzw. ojców założycieli jej nie planował, ale wkrótce stała się centralnym punktem amerykańskiego poczucia narodowego, spoiwem dla całej zbieraniny imigrantów i, śmiem twierdzić, obiektem uczuć patriotycznych. Oczywiście można dyskutować na temat Amerykanów, cynizmie ich warstw rządzących, głupocie ich warstw niższych itd., ale jeśli mówimy o patriotyzmie amerykańskim, zasadza się on na wierze w doskonałość ustroju politycznego. Amerykanie wierzą, że mieszkają w kraju, gdzie mieszka się najlepiej. Na dodatek od czasu do czasu ktoś im wmawia, że oni sami są najlepsi na świecie. Ostatnio zrobił to Clint Eastwood na konwencji republikanów. To już zbyt mądre nie jest, ale to inny temat. Podsumowując, patriotyzm i obywatelskość to rzeczy w Stanach Zjednoczonych nierozerwalne.

Wróćmy do Polski i do człowieka, którego niektórzy „nowocześni nacjonaliści”, jak np. Rafał Ziemkiewicz, obwiniają za zaszczepienie Polakom patriotyzmu głupiego, romantycznego, o podłożu mistycznym. W wielkim stopniu jest to niestety prawda. Trauma rozbiorów, o której pisałem wczoraj, sprawiła, że wrażliwe umysły zaczęły szukać jakiejś racjonalizacji potwornej sytuacji politycznej, w jakiej znalazła się Polska i Polacy. Mickiewicz stworzył więc swoją mętną filozofię mesjanizmu narodowego Polaków („Polska Chrystusem narodów”), co sprowadziło polskie myślenie patriotyczne na manowce mistyki i myślenia o polityce w kategoriach religijnych, odwracając uwagę od politycznego realizmu. Jeżeli jednak przeanalizujemy nawet te mistyczne i stylizowane na język Biblii „Księgi narodu i pielgrzymstwa polskiego”, w których faktycznie prawie wszystko jest pseudoreligijnym bełkotem, to i tak doszukamy się całkiem racjonalnego (choć niestety też nieprawdziwego) uzasadnienia pochwały przedrozbiorowej Rzeczypospolitej, na której popełniono zbrodnie. Pod doprowadzoną do granic absurdu metaforą kryje się pochwała tego państwa, jako tego, w którym panowała wolność oraz do którego chętnie przyjeżdżali cudzoziemcy, żeby owej wolności doświadczyć, żeby się „szlachcić”. W swojej fantazji na temat Polski jako kraju powszechnej szczęśliwości Mickiewicz posunął się nawet do tezy, że szlachectwo już prawie miało być rozszerzone na wszystkich mieszkańców Rzeczypospolitej, ale źli władcy ościennych państw do tego nie dopuścili. Fakt, że ten pomysł nadania faktycznego obywatelstwa (bo przecież szlachectwo równało się obywatelstwu) wszystkim, w tym pewnie chłopom i mieszczanom, nie miał żadnego uzasadnienia w polskiej przedrozbiorowej historii i myśli politycznej, ale chcę tutaj zwrócić uwagę na sam fakt, że Mickiewiczowi coś takiego przyszło do głowy.

Religijna metaforyczność to błąd, który pokutuje w niektórych środowiskach do dziś (np. wśród tych, którzy wierzą, że obecnie jedyny ratunek dla Polski do intronizacja Jezusa Chrystusa jako króla Polski). Niestety Adam Mickiewicz walnie się do tego typu myślenia przyczynił. Mało kto pamięta o tym, że pierwszą Rzeczpospolitą uważał za kraj, w którym wspaniale było mieszkać i być jej obywatelem, za to prawie wszyscy pamiętamy, że porównał ją do Mesjasza.

Rozbiory sprawiły, że zostaliśmy pozbawieni możliwości rozwijania swojego patriotyzmu obywatelskiego. Wielu z naszych przodków było przecież szczerymi polskimi patriotami, tzn. ludźmi kochającymi Polskę, ale przecież obywatelami byli Rosji, Prus i Austrii (później Austro-Węgier). Ojczyzna, którą kochali, była z jednej strony pojęciem geograficznym (miejscem, gdzie kiedyś było ich państwo), oraz pewnym abstrakcyjnym konstruktem umysłu, bo przecież gdzie był ten obiekt ich miłości? Stanisław Wyspiański w „Weselu” użył metafory, każąc chłopce wierzyć, że kiedy ta odczuwa coś dziwnego w sercu i nie wie, co to jest, jest to Polska („a to Polska właśnie”).

Trudno sobie wyobrazić kształtowanie patriotyzmu obywatelskiego w czasach kiedy polskiej obywatelskości nie było jak realizować, bo przecież obywatelskość wiąże się nierozerwalnie z istnieniem państwa. Stąd też pokutujące do dziś w polskiej myśli politycznej, i w ogóle w kulturze, oderwanie pojęć naród i państwo. Stąd też fałszywie skonstruowana dychotomia patriotyzm kontra obywatelskość.

Nie bez powodu porównałem polski patriotyzm z żydowskim, ponieważ Żydzi przez niemal dwa tysiące lat żyli w jakiejś mentalnej ojczyźnie, w wirtualnej Palestynie przekazywanej z pokolenia na pokolenie za pośrednictwem ksiąg Biblii hebrajskiej. Życzenia spędzania następnych świąt „w Jerozolimie” przez szereg pokoleń, to nic innego jak pielęgnowanie tożsamości wokół jak by nie patrzeć, konkretnego geograficznego terytorium. Świat rzeczywisty w konfrontacji ze pielęgnowanym przez stulecia światem wirtualnym nieraz prowadził do bolesnych rozczarowań (np. „mesjasze” prowadzący swoich wyznawców na manowce, jak Sabbataj Cwi, który namącił ludziom w głowach, a w końcu sam przeszedł na islam). Urzeczywistnienie zaś żydowskiej państwowości w postaci państwa Izrael doprowadziło do całego szeregu katastrof, które obserwujemy do dziś. Co ciekawe, Żydzi ortodoksyjni nie uznają syjonistycznego państwa Izrael, ponieważ wolą pozostać właśnie w wirtualnym świecie swoich świętych ksiąg, niejako bojąc się zmierzyć ze światem realnym.

Polacy, którzy obwołują się tymi jedynie prawdziwymi, żyją właśnie w Polsce swoich marzeń, ale mają większy problem od Żydów, którzy zawsze mogą odwołać się do swoich ksiąg, ponieważ dla jednego „prawdziwa Polska” to była ta pod rządami Józefa Piłsudskiego, dla innego to taka, w której zapanowałyby porządki ściśle endeckie, a dla jeszcze innego to przede wszystkim sielanka zapamiętana z dzieciństwa, czyli z czasów, kiedy żył w cieplarni stworzonej dla niego przez dorosłych. Wszystkich łączy jedynie to, że nie chcą stawić czoła rzeczywistości, która jest jaka jest.

Ucieczka w wirtualny świat nie jest obecnie żadnym rozwiązaniem. Żeby być prawdziwym patriotą, wcale nie żadnym nacjonalistą czy ksenofobem, nie można po prostu zanegować Polski, w jakiej żyjemy i ukryć się w zakamarkach własnej wyobraźni o Polsce idealnej. Współczesny patriotyzm musi się realizować w obywatelskości, a więc w uczestnictwie w zjawiskach, które nas fizycznie dotykają. Żeby to nastąpiło, obywatele nie mogą być jednak wykluczani z życia publicznego za pomocą złych rozwiązań ustrojowych, jak np. obecna ordynacja wyborcza, czy sprytnych socjotechnik stosowanych przez polityków i związane z nimi media (i mam tu na myśli media związane ze wszystkimi ugrupowaniami politycznymi).

Wielka Brytania nie jest z pewnością państwem idealnym, bo takich po prostu nie ma, ale jest to kraj o starej tradycji przedstawicielstwa. Choć do dziś jest to kraj, gdzie istnieje w niemal nienaruszonej formie stara arystokracja, przedstawicielstwo niemal od początku rozciągało się poza stan szlachecki (nie tak jak w Polsce). Tak na marginesie, Stany Zjednoczone nigdy by nie powstały, gdyby jego założyciele nie byli spadkobiercami tradycji angielskiej.

W Londynie, w Haringey, gdzie mam znajomych, przed wyborami do rady dzielnicy, odwiedził ich chasyd, którego znają jako współwłaściciela jednego z miejscowych sklepów. Przyszedł prosić ich o poparcie w wyborach roztaczając przed nimi swoją wizję działań na rzecz dzielnicy. Zwyczaj chodzenia polityków po domach obywateli ma w Anglii ustaloną tradycję (nazywa się canvassing). Można różnie mówić o tej formie pozyskiwania głosów, bo nie oszukujmy się, cwaniaków gotowych obiecywać złote góry, byle się dorwać do koryta, nigdzie nie brakuje, ale oznacza jednak mimo wszystko szacunek dla wyborcy. Szacunek dla obywatela. Polityk pokazuje, że jemu na tym obywatelu zależy (choć oczywiście nikt w takich sprawach nie zagwarantuje szczerości). W tym momencie wspominam o tym, żeby po raz kolejny zamanifestować swoje poparcie dla idei jednomandatowych okręgów wyborczych. Zmierzam jednak przede wszystkim do tego, żeby pokazać jak wspaniałą instytucją budującą wspólnotę (a pod tym pojęciem pojmuję również patriotyzm) są naprawdę demokratyczne wybory, które są chyba najlepszą manifestacją obywatelskości.

Oto sąsiad z dzielnicy, żyd, a może nawet Żyd (w zależności kim się bardziej czuje), przychodzi do Polaków, czyli do swoich sąsiadów z dzielnicy, do rodowitych Anglików, do czarnych Brazylijczyków, bo akurat tacy tam mieszkają, do Nigeryjczyków, a może nawet do muzułmanów (choć ci mieszkają trochę bardziej na południe, w Hackney) i mówi „Hej, ludzie, zróbmy coś fajnego dla naszej dzielnicy, zróbmy to razem, a jak na mnie zagłosujecie to…”. Oczywiście wszyscy pozostaną przy swojej przynależności etnicznej, wielu mentalnie żyć będzie w wirtualnej Polsce, Brazylii czy Afryce, a wielu pewnie pozostanie rasistami nieufnie podchodzącymi do sąsiadów o innych korzeniach, ale coś będą musieli robić razem, a być może połączy ich właśnie ten chasyd ubiegający się o miejsce w radzie dzielnicy. Wiedzą mniej więcej kim jest, bo go często widzą w sklepie, a teraz nawiązał z nimi osobisty kontakt. Oczywiście nie znaczy to wcale, że go wybiorą, bo być może zaraz po nim przeszedł się po domach jakiś inny kandydat. Tak czy inaczej, uczestnictwo w życiu publicznym jeżeli jeszcze w pierwszym pokoleniu imigrantów nie daje poczucia wspólnoty z sąsiadami, to jest szansa, że następne to będą już brytyjscy patrioci, czyli obywatele świadomi swojej roli w społeczeństwie.

Takiego właśnie patriotyzmu życzyłbym sobie dla Polski, czyli kraju, w którym możemy się czuć dobrze i być dumni z tego, że właśnie tutaj tak dobrze się żyje. Żeby to nastąpiło, musimy podejmować konkretne działania. Dlatego m.in. popieram inicjatywę Pawła Kukiza, choć z wieloma elementami jego poglądów politycznych mogę się nie zgadzać. I nie jest istotne, że jednomandatowe okręgi wyborcze nie wyeliminują partii, lobbingu i wszelkich działań zakulisowych. Najważniejsze jest to, żeby każdy obywatel miał szansę poczuć się naprawdę ważny we własnym kraju, bo to sprawi, że będzie się również czuł za niego odpowiedzialny, a w rezultacie będzie świadomym patriotą w najlepszym tego słowa znaczeniu.