środa, 31 grudnia 2008

Dobra książka na nowy rok

Właśnie odłożyłem przeczytany "Stambuł" Orhana Pamuka. Nie mam zamiaru opisywać książki, ponieważ gorąco ją polecam każdemu, więc jej streszczenie mijałoby się z celem. Chciałbym się jednak podzielić swoimi odczuciami po przeczytaniu tego opisu miłości do miasta. Jak już wcześniej pisałem, uważam, że miasta stają się nam bliskie przez narracje. Każdy ma oczywiście inną, ale to dlatego czytanie tekstów o tym samym miejscu napisanych przez różnych autorów jest takie fascynujące.



W stosunku Pamuka do Stambułu odnajduję podobne stany emocjonalne, jakie sam przeżywam myśląc o Łodzi. Mimo ich podobieństw wypływają przecież z kompletnie odmiennych doświadczeń - inne miasto, inna kultura, inne dziesięciolecie. A mimo wszystko wchodzę w jego narrację gładko i żyję jego światem. To oczywiście oznaka doskonałego pisarstwa.



Na dzisiaj to wszystko, bo już trzeba się szykować do wyjścia. Kolejny rok się kończy. To tylko data w kalendarzu, umowa. Nie lubię podsumowań, bo one zawsze sugerują, że jakiś aspekt życia faktycznie się kończy, podczas gdy zazwyczaj ciągnie się dalej. M.in. dlatego nie cierpię sequeli do filmów, albo książek opisujących "dalsze losy bohaterów ...", bo przeważnie, ktoś kto wygrał, teraz umiera, albo się starzeje itp. itd. Piękną narrację próbowali narzucić autorzy komunistycznych powieści o II wojnie światowej. Wraz z 9 maja (sic!) 1945 roku następował koniec zła wszelkiego, a ludzie mogli być w końcu szczęśliwi. Wszyscy wiemy, że skończyły się jedne tragedie ale zaczęły drugie. Taka jest "perpetyka życia", jak powiedział pewien pijany zdegenerowany inteligent mojemu koledze, o podobnym statusie.



Pokusa podsumowania jest silna, więc się wypowiem. Dla mnie był to rok dobry. Kompletnie się "wymiksowałem", jak mówią niektórzy, z przejmowania się polską sceną polityczną. Nie jest oczywiście tak, że przestałem się nią interesować. Po prostu niczego, co się na niej dzieje, nie przeżywam emocjonalnie, nie angażuję się. To bardzo ważne dla równowagi psychicznej. Nie znaczy to, że stałem się cynicznym obserwatorem. Po prostu próbuję robić jak najlepiej to, co mogę i na co mam wpływ. Nie zawsze to oczywiście wychodzi, ale staram się.



Miałem bardzo dobre wakacje z żoną i dziećmi - pojeździliśmy po Polsce, odwiedziliśmy bliższą i dalszą rodzinę. Nie mogę tylko odżałować tego, że po przerzuceniu zdjęć na komputer, jakimś cudem je skasowałem. No trudno. Poznałem i nawiązałem kontakty z fantastycznymi ludźmi - głównie absolwentów mojego liceum - za pośrednictwem naszej-klasy. Z tej ostatniej się wypisałem, ale to osobny temat. Zawsze umiem docenić dobre rzeczy, które mnie spotykają i za te znajomości jestem twórcom portalu wdzięczny.



Chciałbym, żeby w nadchodzącym roku sprawy rozpoczęte wcześniej rozwinęły się w pożądanym kierunku. Chciałbym zabrać rodzinę i pojeździć po świecie. Do tego potrzebny jest pokój, dobra wola i życzliwość wobec innych ludzi. Życzyłbym sobie i wszystkim, żebyśmy mogli ich doświadczać, ale najważniejsze, żebyśmy sami zaczęli okazywać dobrą wolę i życzliwość.



Jeśli to czytasz, moja droga/mój drogi, to wiedz, że życzę Ci naprawdę wszystkiego najlepszego w Nowym 2009 już Roku.

wtorek, 30 grudnia 2008

Vampires and Gaza

Everyone has at least once seen or heard a vampire story. There are even avid lovers of such narratives. Some (including me) treat them dismissively claiming that one usually grows out of them. Whatever our opinion of vampires is, there is one pinch of old folk wisdom in them. I mean when a vampire bites you, you are irrevocably turned vampire too. I strongly believe that this was derived from the observation of the people who experienced traumatic hurts. The hurt humans begin acting like beasts which seems part of our nature. One must be a real heroic true Christian so as not to succumb to the natural inclination to retaliate. Seeking for revenge seems normal although the norms of civilization may reduce its impetus and, through rationalization, be eliminated by other means of compensation. Actually, what can be observed in Europe nowadays is a kind of example thereof. There is hardly anything further from the truth than the statement that now the Europeans have forgotten all their mutual wrongs and love each other. What is really happening is that we live in such a system of interdependencies that our negative emotions are under a strong control. Besides, many of us do believe we should forget each other all the harms and try and live not only in peace but in an authentic friendship and mutual respect. Wishful thinking, one may say, but the intentions are good and praiseworthy.


Therefore, whenever we hear of some violent military actions in our old tired Europe, we feel outraged and try to finish the conflict as soon as possible and do our best to solve the problem. Well, in fact Europe would have done little in Bosnia or Kosovo without the USA , because one must have guts to take decisive actions, but let’s assume that it was our European love for peace that summoned the US army and intervene in the former Yugoslavia. It is an absolutely separate issue whether this intervention did any good to the inhabitants of Bosnia and Kosovo. In my opinion, no problem was solved. On the contrary, both these parts of the former Yugoslavia are just bombs with delayed ignition. Moreover, Kosovo makes a precedent promptly used by the Russians to partition Georgia, which is happening before our eyes.


Vampire stories may be proposed as a perfect metaphor of the mechanism that transforms victims into aggressors themselves. The metaphor seems very tempting in the face of what we can see in Gaza nowadays. If we treat Hitler as an evil spirit that once possessed the souls of the whole nation (well, there were definitely exceptions but the Germans were and, to some extent still are, really easy to get possessed by someone who is in power), and the Jewish as his victims, one may draw a conclusion that now the latter, who after the Holocaust created their own state, act like those vampire infected by hatred. The problem is that they do not address their natural aggression to the Germans, who in the meantime appear to have become a peace-loving jovial intellectuals, but to the people on whose territories they settled, the Arabic-speaking Palestinians. In turn, the Palestinians, who used to be just a noisy street market merchants and Bedouins traversing their local deserts from one oasis to another, now have been changed into a bloodthirsty fanatics dreaming of an ultimate elimination. And what is now going on is nothing but an incessant bloodshed between new generations of vampires.


Nice metaphor, isn’t it? Actually, in this case it is worthless. If we can employ vampire stories comparing certain human behaviors, it is possible on the level of individuals only, or on the level of groups acting under strong emotions. Looking at TV spots from Palestinian streets and seeing the people dancing and laughing on September 11, 2001, one may think “they do not know what they are doing, they are like stupid children”. Neither do I justify their behavior nor support their stupid acts of desperation involving suicide attacks and missiles launched towards the territory of the much stronger enemy. On the contrary, their stupid acts demonstrate clearly that it is strong and blind emotions that are behind such decisions.


Something quite the opposite should be expected from the Israelis or the group of Ashkenazi Jews (and their descendants) who created the state of Israel and who have been in power ever since. The Israeli leading politicians are cold-hearted calculating intelligent guys who do not seem to succumb to their emotions. It is absolutely obvious that their responsibility is to protect their own citizens from enemy attacks. It is also clear that there is a time when they must say “enough is enough” and take some decisive steps. However, the methods they employ in solving the problem are always incommensurable with the needs. Is it necessary to bomb the whole city with its civilians to catch a group of armed terrorists? Was near carpet-bombing of the vast tracks of Lebanon indispensable to eliminate Hezbollah, who were just troublesome guests in Lebanon?


I don’t know whether the Israeli government employ a professional psychologist, but if so, this person can’t have been the best student. All those exaggerated military attacks lead straight to the opposite psychological effect than expected. Should the Israeli believe that common people, seeing what their support of terrorists results in, will cease to back the militant fanatics, they are either naive or do not remember the history of their ancestors. The uprising in the Warsaw ghetto in 1943 was an act of determination in spite of the fact that the military preponderance of the Germans was indisputable.


The actions on the part of Israel just consolidate Palestinian and, in a broaden sense, Arab solidarity. If they were to play a role of a deterrent, the Israeli government brains should at least understand that this idea has failed. On the other hand, it also common knowledge that Israel is a special country whose citizens live in the state of permanent fear. The threat of being physically annihilated is strong enough to develop the ideology which can be briefly expressed as “either we kill them or they’ll kill us.” It is obvious that this slogan is not conducive to compromise. If we add the fact that the other side of the conflict cherishes exactly the same political philosophy, we have a vicious circle from which neither of the parties is able to free themselves. However, it is the more powerful and more sensitive one from whom we expect a responsible attempt at solving the problem. We, the free civilized world of peace-loving people, expect the Israeli just to captivate the terrorists, demolish illegal Jewish settlements on the Palestinian territories and to start a real dialog with the rest of the Palestinian people as well as with the other Arab countries.


Why does it never happen? Maybe the Israeli hawks need the enemy to keep control over their own country. Prime Minister Moshe Sharett was a person who could have maintained sincere negotiations with the Palestinians but Ben Gurion’s men would never let it happen. Yitzhak Rabin paid with his life for his turn towards more peaceful measures. Neither warring party seems play fair. What we get on TV news is just demonstrations of hypocrisy. I strongly believe there are a great number of people among both the Israelis and the Palestinians who look forward to a long-lasting period of peace and who are even ready to forgive and forget the wrongs experienced from the enemy. On the other hand, it is not these people who are leaders of their nations. It is impossible to estimate their number. There are undoubtedly Palestinians who will always want to eliminate the state of Israel from the map as well as Israelis who will never give up their desire for the reestablishment of the Temple (in the place of the present Al Aqsa Mosque). Probably they will never disappear but it is those who are more compromise-oriented, those who really want to stop the bloodshed and genocide who should rule the region. So far nothing has indicated even a sign of this direction.


Let’s return to the present day situation. Imagine a criminal hiding in your house. You and your family are dead scared but the guy with a gun is in your place and you can do nothing about it. Then imagine a division of police surrounding your house and pointing their heavy guns and bazookas thereat. You are scared even more but simultaneously count on the police’s help. The sheriff, however, does not give a damn for you and your family but simply starts the fire which totally destroys your house and kills your children. There is even no guarantee that the criminal was slain too. He could have fled as well. Can you imagine anything like this in a civilized country? (Well, maybe in some regions of the USA or Russia, OK, the guys in these countries have their own quite peculiar methods). Or imagine that the Italian government in Rome decides to send the army to Palermo and Naples to eliminate, respectively, the mafia and the camorra from these cities. The army, instead of looking for the criminals “solves” the problem more “economically” and drops bombs on them. They would get rid of the criminals as well as regular citizens. Nobody can even think of such an absurd. Ethnic cleansings in Serbia or Kosovo were eventually stopped by the international forces. The action was taken mainly against the Serbs because examining every particular case would have been too time-consuming. Russia and China are too strong to be rebuked by anybody. Nobody cares for Sudan. Neither did for Rwanda. They are beyond the sphere of the world powers’ interests. The Israeli have the strongest bully in the school behind their backs, the US. Vae victis or Woe to the conquered said Brennus the Gaul to the Romans who complained about too high ransom imposed upon them by the barbarian. Should you be a small people not clever enough to secure a superpower’s protection for yourselves, you’d better give up and wait for your inevitable sad end. If you are Tibetan, Chechen, Kurdish or Palestinian, don’t expect any mercy. If you are passive (like the Tibetans) or put up resistance (like the others), nothing will help you anyway since the most powerful neighbor decided to humiliate or get rid of you. One may say there is nothing new in what is happening at the moment. History is full of such cases. The ancient Spartans, for instance, organized special expeditions against their helots, state slaves who were descendants of the former inhabitants of the country. The expeditions were a kind of training for young warriors. Nobody cared whether the helots rebelled or not. When they did it was all the better.

We must agree with this pessimistic statement but, on the other hand, the history of mankind shows that at all its stages people have sought for peace, and along with the development of civilization, they endowed this process with ideological sanction. No civilized politician (even American, Chinese or Russian) would openly declare his/her admiration for war and violence. We still tend to believe in peace and life treated as one of the inalienable human rights.

Therefore, when the American administration announces their full support for mass slaughter of hundreds of unarmed civilians, I don’t really know what to think of this. Should I understand that the European civilization has become so different from the American values that any attempt at communication seems impossible? Or maybe some barbarians managed to impose their standards upon us all and we are becoming barbarians too? Or else some vampires have already bitten us and we are just turning into monsters?

poniedziałek, 29 grudnia 2008

Co poradzić dzieciom?

Nie umiem udzielać rad swoim dzieciom. Chciałbym, jak każdy normalny ojciec, żeby były zadowolone z życia, czyli żeby zdobyły dobry zawód, który pozwoli im zarabiać na takie życie, jakie sobie wymarzą. Sam jednak nigdy w ten sposób nie myślałem, a wręcz myślenie takie miałem za strasznie ograniczające. Kiedy byłem w VII klasie szkoły podstawowej znalazłem się na weselu najmłodszego z moich wujków. Podczas tej imprezy zaczepił mnie inny wujek, starszy (niech wystarczy, że był również wujkiem pana młodego), i zaczął mi klarować, jak najlepiej się w życiu kierować.

- Kiedy skończysz liceum – mówił – idź na studia prawnicze, albo na medycynę. To są dobre zawody, dobre pieniądze. A to, mój drogi, w życiu jest bardzo ważne. Musisz być kimś!

Ponieważ byłem grzecznym młodzieńcem, potakiwałem starszemu wujkowi (który, nota bene, faktycznie wykierował własne dzieci – mniej więcej w moim wieku – na lekarza-stomatologa i prawnika), ale w tym samym momencie przechodziły mi wzdłuż kręgosłupa ciarki grozy. Oczywiście trzynastoletni dzieciak nie może jeszcze wiedzieć, co go w życiu spotka i czym się będzie w przyszłości zajmował, ale może doskonale wiedzieć, czym się w życiu nie chce zajmować.
Podobnego nieprzyjemnego uczucia doznałem, kiedy zdałem egzamin wstępny do szkoły muzycznej mieszczącej się na skraju parku Źródliska. Nasz nauczyciel muzyki z podstawówki, pan Pabisiak, opowiadał nam o nauce w szkole muzycznej. Byłem wówczas (VI klasa) zafascynowany saksofonem. Pan Pabisiak wytłumaczył mi jednak, że nie ma klasy saksofonu. Saksofonistami zostają absolwenci albo klarnetu, albo fletu. Klarnetu dlatego, że instrument ten posiada taki sam ustnik ze stroikiem z delikatnego drewna (balsy?) i dlatego technika gry jest bardzo podobna, zaś fletu z powodu „pokrycia”, czyli układu dziurek i klapek, który jest w tym instrumencie identyczny jak w saksofonie. Wybrałem klarnet.

Kiedy dostałem rozkład zajęć i wyszło na to, że trzeba będzie udawać się przez ponury park do ponurego budynku (dziś znajduje się tam chyba Muzeum Filmu, jeśli nic się nie zmieniło) nie dwa razy w tygodniu, jak to sobie wyobrażałem, ale codziennie na co najmniej 4 godziny, powiedziałem rodzicom, że nie chcę. Nie napierali.

Mój najlepszy kolega z klasy poszedł jeszcze dalej, bo się zgłosił do dziennej szkoły muzycznej na Sosnową, którą skończył (klarnet właśnie), następnie poszedł do Wyższej Szkoły Muzycznej, którą też ukończył i pracuje do dziś pracuje w filharmonii. Nie sądzę, że stało się to zupełnie świadomie, ale Irek zdecydował o swoim losie w wieku 12 lat! Ja nie byłem gotowy.

***

Inny kolega, starszy ode mnie i później poznany, zawsze fascynował się Niemcami Zachodnimi i marzył o migracji do tego kraju. W połowie lat 80. jeździł na każde wakacje do Niemiec pracować fizycznie, w gospodarstwach rolnych i w fabrykach. Skończył filologię polską, a to znaczyło, jak to inny kolega kiedyś żartobliwie zauważył, że „właściwie nie ma zawodu, bo po polsku każdy w Polsce gadać umie”, a na Zachodzie popytu na polszczyznę raczej nigdy nie było. Po wyjazdach wakacyjnych, namówił żonę i razem z małym wówczas synkiem wyemigrował do Niemiec na stałe, gdzie najpierw był kierowcą autokarów wycieczkowych, a obecnie jest kierowcą autobusu miejskiego. Niemcy to specyficzny kraj, ponieważ stała praca na stanowisku robotniczym pozwala zarobić na wszelkie hobby, takie jak samochód terenowy, niewielka posiadłość letniskowa w Polsce, żeglarstwo, wakacje (2-3 raz w roku) za granicą. Przy tym ów kolega jest człowiekiem uzdolnionym technicznie (składa zarówno komputery jak i rowery), oczytanym i twórczym – pisze wiersze i teksty piosenek i bardzo towarzyskim, co sprawia, że ma krąg przyjaciół nie tylko polskiego pochodzenia, ale i Niemców, których „nawraca” na polskie sposoby spędzania wolnego czasu. Czy jest zadowolony z życia? Chyba tak, choć po kilku głębszych coś z niego wyłazi, np. nagle wyskoczy z tekstem typu: „No bo wiesz, ja jestem prosty robotnik” i wtedy nie wiadomo jak się zachować, bo nie wiadomo, o co mu chodzi. To znaczy wiadomo, ten status go gryzie, więc w taki sposób zaczyna kierować konwersacją, żeby jego rozmówca poczuł się albo gorszy, zawstydzony, albo co najmniej zaczął gwałtownie zaprzeczać. Efekt jest taki, że człowiek czuje się zażenowany i potem woli unikać z nim poważnych rozmów.

Ten przydługi wstęp jest tutaj dość istotny, ponieważ najważniejszym punktem jest filozofia życiowa mojego przyjaciela z Niemiec: „Nie wybrzydzaj! Jak jest robota i chcą ci za nią zapłacić, to ją bierz i nie wydziwiaj!”

W tamtych latach jeździli na Zachód nawet profesorowie uniwersytetów, żeby pracować fizycznie i dorobić sobie do nędznej komunistycznej pensyjki. Panowało przeświadczenie, że dyplom należy schować głęboko do kieszeni, a najlepiej zostawić w kraju i brać wszystko, co przynosi dochód (w przeliczeniu na złotówki wręcz majątek). Można się z tym zgodzić, bo jeśli się ma do wyboru zarobić nieźle, a nie zarobić nic (w przypadku czekania na okazję pracy w swoim zawodzie, co było prawie niemożliwe), dojrzałe i odpowiedzialne myślenie nakazywało zarabiać. Tak zresztą jest także dziś i to nie tylko na emigracji, ale i w Polsce.

Zastanówmy się jednak, czy to jest dobra rada dla własnych dzieci. Załóżmy, że ktoś ma jakieś marzenia, kształci się w tym kierunku, ale oczywiście rzeczywistość jest brutalna i trzeba brać to, co los podsuwa. W porządku – to jest oczywiste. Nie od dziś wiadomo, że po pedagogice nie ma i jeszcze długo nie będzie pracy, a mimo wszystko mnóstwo młodych ludzi wybiera ten kierunek. Niech nie mają potem pretensji do całego świata, że nie mogą znaleźć pracy. Byłoby to tak, jakby ktoś się wyćwiczył w fikaniu koziołków a potem miał pretensje do całego świata, że nikt im za owo fikanie nie chce zapłacić. Prawo rynku, podaż-popyt itd. Wszystko to jest zrozumiałe.

Ktoś jednak realizuje swoje marzenia! Komuś się udaje zajmować się przez całe życie tym, co sobie zaplanowali. Moja kuzynka Grażyna z Cieszyna już w liceum wiedziała, że chce być pielęgniarką na wydziale położniczym i tak się stało. Robi to do dziś, kocha swoją pracę i nigdy by jej nie zamieniła na żadną inną. Miała jednak takie szczęście, że kiedy ukończyła szkołę, z pracą dla pielęgniarek nie było problemu. Miała szczęście.

A inni? Bierzesz coś, co jest dostępne, z założeniem, że jest to praca tymczasowa, że to tylko na przeczekanie, aż się trafi okazja na pracę wymarzoną. Powoli coraz bardziej się wciągasz w tę „tymczasową” pracę. Wszyscy dookoła zaczynają się do tego przyzwyczajać, a co gorsza ty również zaczynasz odczuwać „ciepełko” tej posadki, którą posiadasz. W końcu masz co jeść. A jeśli w dodatku zarobek jest lepszy niż ten, na jaki mógłbyś liczyć w swoim wymarzonym zawodzie? Jeśli masz żonę i dzieci to zapomnij o tym, że kiedykolwiek wrócisz do realizacji swoich marzeń. Taka postawa jest kompletnie „nieodpowiedzialna”, wręcz „szczeniacka”. Nie na próżno się mówi, że mężczyźni to duże dzieci. (Tylko dlatego, że kobiety o wiele szybciej poddają się sytuacji). Co się robi, jeśli z wymarzonej pracy wychodzą nici? Najgorsze, co można zrobić, to zacząć biadolić i narzekać. To jest dopiero szczyt „niedojrzałości”. Należy zacisnąć zęby i z godnością przeżywać cichą rozpacz. A że potem nie wiadomo skąd jakieś zawały i inne cholerstwa, to już osobny temat.
Pamiętam pewien fragment z teatru telewizji z lat 70. Zupełnie nie pamiętam tytułu, ale ten jeden fragment utkwił mi w pamięci na dobre. Rozmawiają ze sobą dwie kobiety, matka i córka. Pochodzą z jakiejś arystokratycznej rodziny. Rozmowa dotyczy pewnego okresu w ich życiu, gdy przeżywały wielkie kłopoty finansowe. Matka z dumą podkreśla, że nawet w tamtym ciężkim okresie była na tyle twarda (ujęła to jakoś inaczej, ale sens był właśnie taki), że nie poszła do pracy, choć miała okazję. Zachowała pychę biorącą się z jej statusu. Oburzył mnie ten tekst wówczas i pewnie oburzyłby dzisiaj, bo jeżeli w ogóle można powiedzieć, że rewolucje zrobiły coś dobrego, to likwidacja klas próżniaczych (nie chwalę oczywiście „likwidacji” fizycznej) wyszła wszystkim na dobre. Jeśli jednak za punkt wyjścia weźmiemy nie kompletne nieróbstwo, ale pracę wymarzoną zamiast pierwszej lepszej, to sprawa nie jest taka jednoznaczna.

Często bywa tak, że wygrywają ci, którzy do swojego celu dążyli odrobinę dłużej, podczas, gdy ich rywale „dojrzeli” i wzięli pierwszą lepszą robotę, jaką im zaproponowano. Problem w tym, że nigdy nie wiadomo i jest niemożliwe do przewidzenia, czy nasza wytrwałość w ostateczności się opłaci. Byłoby bardzo wychowawcze, gdyby tak było, ale rzeczywistość rzadko to potwierdza. „Idol może być tylko jeden” to slogan komercyjnego programu telewizyjnego, ale w tym wypadku bardzo trafny. Wygrywa jeden, inni odchodzą w niebyt, żeby nie wiem, jak byli utalentowani. Nie chodzi mi tu wcale tylko o ten program. W biznesie rozrywkowym od lat występują te same twarze, a dostęp do rynku jest przez kogoś „reglamentowany”. Brakuje talentów? Na pewno nie. Brakuje chętnych do dzielenia się zyskami. Nie chcę się tu rozpisywać na temat dostępu do zawodów prawniczych, bo choć nie cierpię ministra sprawiedliwości z poprzedniej ekipy rządzącej, to w tym wypadku przyznaję mu rację.

Najgorszym grzechem PRLu było marnowanie potencjału ludzkiego. Wydawało mi się, że gospodarka rynkowa ten problem doskonale wyreguluje, ale okazało się, że w wielu przypadkach jest jeszcze gorzej. Grupy zawodowe stają się zamkniętymi klanami, do których trudno przeniknąć. Czy znaczy to, że należy w ogóle dać sobie spokój i przestać nawet marzyć o zawodzie swojego życia? Czy to mamy mówić swoim dzieciom? Na pewno nie.

***

Mój wujek Józek z Łodzi, który był biznesmenem („prywaciarzem”, jak się mówiło wtedy i wielu ludzi mówi jeszcze dziś) już za Gierka, mawiał: „Pieniądze szczęścia nie dają, ale spróbuj ich nie mieć, to byle szmata cię sponiewiera”. Święte słowa. Szczęścia się nie kupi za pieniądze, ale bez nich bardzo łatwo o nieszczęście. Czy jednak rzucać się na zajęcia przynoszące duże pieniądze, jeżeli każda komórka twojego ciała mówi ci, żebyś tego nie robił, bo to nie jest zajęcie dla ciebie? Myślę, że nie. Amwayowcy, firmy ubezpieczeniowe szukające agentów i inni mądrale od prania mózgu uczą, jak rzekomo skutecznie osiągnąć sukces finansowy. Każdy chyba pamięta czasy, kiedy ta fala przetoczyła się przez Polskę. Ja bym nawet nic nie miał przeciwko tym ludziom. Jeśli ktoś dzięki nim faktycznie odniósł sukces finansowy i stał się przez to szczęśliwym człowiekiem, to ja tylko gratuluję (spośród kilkudziesięciu osób, jakie znałem i które podjęły taką działalność, dwie faktycznie osiągnęły duży sukces finansowy, więc nie potępiam ich w czambuł). Problem w tym, że ja po prostu nie chciałem tego robić. Po prostu nie chciałem zrobić z domu magazynu produktów firmy, nie chciałem przekonywać ludzi do kupna czegoś, czego oni akurat kupić nie chcieli itd. Podobnie jak nigdy nie chciałbym hodować tulipanów w szklarni, choć to podobno też niezły zarobek.

Pewnych rzeczy nie da się nikomu narzucić. Milionerem nie zostałem. Czasami pewni ludzie zachowują się tak, że czuję się poniewierany (nie za często na szczęście). Nie zamieniłbym się jednak z nikim na życie. Po prostu z nikim. Tylko czy mam radzić swoim dzieciom, żeby robiły tak jak ja? Osobiście nikomu nie polecałbym własnej drogi zawodowo-zarobkowej. Przez wiele lat było to miotanie się między braniem pracy akurat dostępnej, a pracy przynoszącej większe profity, z pominięciem elementu własnej pozafinansowej satysfakcji. Późno, bo późno, ale powoli zaczynam robić to, co zawsze chciałem. Myślę, że to dobrze. Własnym dzieciom wolałbym jednak zaoszczędzić swoich błędów.

Nie mogę powiedzieć im, żeby czekali na to, co im życie przyniesie. Na pewno nie „nakażę” im studiować czegoś, co ich kompletnie nie interesuje. Widzę, że mój syn interesuje się historią (tak jak ja w jego wieku). Wiem od razu, że zawód historyka na pewno nie zapewnia wysokich dochodów. Interesuje się też geografią, więc próbuję go nakierować na nowe dziedziny wiedzy z nią związane, np. system informacji geograficznej (GIS).

Problem polega między innymi na tym, że dzieciaki w szkołach średnich bardzo mało się orientują w kierunkach, jakie mogliby studiować. Nie wiem, czy ktoś prowadzi zajęcia informujące licealistów o uczelniach i możliwościach przez nich oferowanych. Obawiam się, że jeśli nawet są, to nie spełniają swojej roli. Nie jest to zresztą problem nowy. Ja też w ostatniej klasie liceum nie miałem pełnej orientacji na temat możliwości studiowania. Do tego dochodził też pewien strach przed nieznanym, więc poszedłem na historię, bo ten przedmiot był w szkole i byłem w nim dobry. Niewykluczone, że gdybym miał swoją obecną wiedzę na temat kierunków studiów, zamiast historii wybrałbym był socjologię. Nie ma jednak co gdybać. Teraz trzeba pomóc młodym i nie wolno pomylić pomocy z narzucaniem własnych pomysłów.

niedziela, 28 grudnia 2008

Logo Białegostoku

Oto jaką "sensację" zafundowały Białemustokowi jego władze: http://www.wspolczesna.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20081227/REG00/176562906



Wiadomość o promocyjnym logo miasta bardzo podobnym do logo nowojorskiej organizacji zrzeszającej gejów, lesbijki, biseksualistów i transseksualistów trafiła nawet do Onetu. Czy jest się czym ekscytować? Oczywiście problem już sformułowano i opublikowano, więc on już zaistniał. Nie da się już o nim po prostu zapomnieć. Pytanie brzmi jednak, na czym ten problem polega, bo z wypowiedzi rozmaitych forumowiczów wcale nie wynika, że jest on pojmowany jednoznacznie. Można wyróżnić kilka jego interpretacji, mianowicie:




  1. Białystok to dziura, której żadna promocja nie pomoże (problem buraków z innych miast, którzy sobie poprawiają samopoczucie krytykując Białystok)

  2. Białystok, to dziura, której żadna promocja nie pomoże (problem zakompleksionych buraków z Białegostoku wyspecjalizowanych w narzekaniu, których drażni samo istnienie ludzi, którzy chcą ten smutny fakt zmienić)

  3. Białystok to teraz będzie Gaystock, a przecież wiadomo, że jesteśmy miastem bogobojnym i konserwatywnym (problem całego spektrum homofobów)

  4. Logo jest plagiatem, znakiem prawie żywcem zerżniętym z loga już istniejącego i funkcjonującego w publicznym obiegu (problem legalistów)

  5. Logo jest brzydkie i nie spełnia żadnej funkcji promującej miasto, a w dodatku...

  6. za to logo zapłacono mnóstwo pieniędzy (300 tys. zł) firmie z Krakowa.

Pierwsze cztery punkty w ogóle mnie nie interesują, bo to nie są moje problemy. Zajmuje mnie, jako człowieka mieszkającego w Białymstoku od 17 lat, problem ujęty w punktach 5. i 6.


Kiedy sprowadziłem się do Białegostoku nie było mi łatwo się do niego przyzwyczaić. Jako zarozumiały smarkacz z dużego miasta, nie lubiłem w Białymstoku praktycznie niczego. Ponieważ jednak jestem człowiekiem towarzyskim, dość szybko nawiązałem kontakty z wieloma wspaniałymi ludźmi, których znajomość bardzo sobie cenię. To dialog z nimi utrzymuje mnie w dyskursie białostockim i to poprzez ten dyskurs zostałem wciągnięty w to miasto. Kiedy zapisałem się na kurs na przewodnika po województwie podlaskim, poznałem ludzi, którzy to miasto autentycznie kochają. Starzy (stażem i wiekiem, bo nie duchem!) przewodnicy rozwinęli przede mną narrację o tym mieście, a narracja to jest to, czym naprawdę żyjemy.


Nadal dostrzegam wady Białegostoku, bo jest cała masa spraw do załatwienia, naprawienia i zreformowania, ale jestem nastawiony pozytywnie. Zależy mi, żeby te sprawy właśnie załatwiać, naprawiać i reformować, a nie załamywać ręce. Wszelkie akcje promocyjne zawsze witam entuzjastycznie, ponieważ widzę ich bardzo dobre rezultaty, np. w przypadku Wrocławia. Kiedy usłyszałem, że Białystok też przeznaczył dużą sumę na swoją promocję, pomyślałem sobie "nareszcie!"


Ponieważ ktoś już się tym zajął, a ja z zasady nie interesuję się sprawami, na które nie mam wpływu, bo szkoda na nie energii, zaufałem władzom miasta, które przecież "wiedzą, co robią".


Tymczasem problem w tym, że chyba nie do końca wiedzą. Nie jestem ekonomistą ani nawet specjalistą od marketingu i zarządzania, więc moje uwagi opierają się jedynie na tak zwanym "zdrowym rozsądku", które to pojęcie może się okazać wielce złudne i zawodne. Nie mam nic przeciwko outsourcingowi, zlecanie firmom "zewnętrznym" wykonania zadań w firmie, której etatowi pracownicy mogliby zrobić to samo za mniejsze pieniądze już mnie nie dziwi, no bo tam ZUSy, podatki i takie tam zagmatwania, które sprawiają, że lepiej się wypisać z firmy i założyć własną, po to by wykonać tę samą robotę, co do tej pory... no dobra, rozumiem.


Powiedzmy też, że rozumiem, że władze miast powinny dawać zarobić firmom z innych miast, bo w przeciwnym wypadku ktoś mógłby je oskarżyć o kumoterstwo, a przecież wiadomo, że w małych miastach (w dużych też, ale być może takie praktyki łatwiej ukryć - być może - podkreślam) środowiska polityczne mają powiązania choćby towarzyskie ze światem biznesu. Strach przed posądzeniem o korupcję osiąga jednak taki stopień absurdu, przez który miasto nie da zarobić własnym obywatelom, zlecając zadanie ludziom z zewnątrz.


Nie tylko nie jestem specjalistą od ekonomii, marketingu i zarządzania, ale nie jestem nawet ekspertem od sztuki. Mogę się tylko wypowiadać na podstawie własnego gustu, który może być całkowicie odmienny od gustów innych. Uważam, że nie brakuje w naszym mieście zdolnych plastyków, którzy czują klimat miasta i aspiracje jego mieszkańców i którzy z powodzeniem mogliby przedstawić oryginalny projekt logo akcji promocyjnej Białegostoku. Co więcej, zrobiliby to nie za 300 tysięcy, ale za sumę dziesięciokrotnie, a może nawet stukrotnie niższą (to tylko taki domysł).

Osobiście, jako zwolennik promocji ludzi młodych, ogłosiłbym konkurs w białostockich szkołach średnich, i jestem przekonany, że powstałyby setki o niebo lepszych projektów. Kiedy pracowałem w EMPiKu i w ramach zajęć z języka angielskiego młodzież gimnazjalna musiała wykonać jakiś projekt plastyczny, bardzo często zaskakiwała mnie swoją artystyczną dojrzałością. Fundując laptopa jako główną nagrodę, miasto miałoby świetne logo przy niewielkich kosztach. A przy tym w ten sposób władze miasta pokazałyby młodym ludziom, że w ich rodzinnym Białymstoku można coś osiągnąć i być docenionym.

Zarobiła firma z Krakowa, a władze miasta, które powinno być dumą wschodnich rubieży Polski, przeżuwają teraz żabę, co nie daje mi jednak żadnej złośliwej satysfakcji. Tam, gdzie się naprawdę pracuje i chce się czegoś dobrego dla społeczności, na żadne złośliwości nie ma miejsca ani czasu. Na forach internetowych przedstawia się "spiskową" teorię, sugerującą, że związki polityków z biznesem wcale nie muszą się zamykać w jednym mieście. Nie chcę w to wchodzić. Co się stało, to się nie odstanie.

Politykiem też nie jestem, więc być może moje rozumowanie jest naiwne. Uważam jednak, że lepiej jest dać zarobić swojemu wyborcy niż komuś z zewnątrz (choć tutaj sprawa nie jest prosta, bo przecież istnieją inni wyborcy, którzy mogliby się poczuć "odrzuceni" - to są faktycznie poważne dylematy).

Nie wiem, co teraz zrobią władze Białegostoku. Nie wiem nawet, co sam bym zrobił na ich miejscu. W każdym razie z błędów należy wyciągać wnioski na przyszłość i mam nadzieję, że ktoś tak właśnie zrobi.

sobota, 27 grudnia 2008

"Aleja gówniarzy"

Wczoraj wieczorem obejrzeliśmy "Aleję gówniarzy", film o Łodzi. Kuzyn kupił go od autorów przez internet, bo jest to jedyna droga jego legalnego nabycia i pożyczył mi go, bo wie jaki mam sentyment do Łodzi.
Mam mieszane uczucia, bo z jednej strony wizerunek mojego rodzinnego miasta ukazanego przez autorów jest bardzo sugestywny, ale z drugiej jest to tysięczny film z tezą "patrzcie
w jakim syfie żyjemy". Najbardziej zabawne w tym wszystkim jest, że kolejne pokolenia młodych artystów podejmują tę tezę i wydaje im się, że są strasznie odkrywczy. Jeśli rzucimy ostrą "kurwą" to jesteśmy tacy zbuntowani, tacy inteligentni równocześnie, bo przecież inni żyją w jakiejś malignie, a tylko my dostrzegamy ten syf. Pod tym względem więc film jest żałosny, bo teza jest tak od samego początku widoczna, że można sobie darować oglądanie całej reszty. Wypowiedź starszego mężczyzny, który mówi, że "wszystko, co łódzkie, jest mu obce", a życie w Łodzi traktuje jako "dożywocie" to jakaś kompletna porażka i to nie Łodzi, nie autorów filmu, ale tego człowieka. Przeszkadza mu, że Łódź to miasto bez rynku, za to z ulicą w centrum, jak jakaś wieś i to w dodatku "wieś z kompleksem Warszawy". Wiele różnych bzdur trzeba wysłuchiwać codziennie, ale czegoś tak głupiego dawno nie słyszałem.
Po pierwsze skąd konieczność posiadania rynku, żeby miasto mogło się nazywać miastem? W Ameryce nie ma rynków ani starówek, ale miasta są. Czy Nowy Jork to wielka wiocha z Broadwayem zamiast rynku? Może jeszcze z jakimś kompleksem? Paranoje tego typu wymyślamy my, Polacy, wiecznie szukający dziury w całym i dorabiającym do tej skłonności filozofię.
Oczywiście, że są problemy o charakterze gospodarczym i to jest jedyny problem Łodzi, taki sam zresztą jak Krakowa, Suwałk czy każdego innego miasta w Polsce oprócz może Warszawy czy Wrocławia. Problem z pracą dającą utrzymanie jest oczywiście realny. Całe 19 lat niepodległej Polski to wmawianie nam, że najważniejsze to zlikwidować bezrobocie. Tymczasem posiadanie pracy, która nie zapewnia możliwości przeżycia miesiąca bez zadłużania się, to tragedia taka sama jak samo bezrobocie, lub jeszcze gorsza, bo człowiek wie, że pracuje, a nie zarabia.
Jeśli jednak się zarabia i ma się gdzie mieszkać, to narzekanie na samo miejsce zamieszkania nie ma większego sensu. Na pewno można narzekać na sąsiadów, albo na "wystrój" otoczenia. Niestety nie można liczyć na to, że gdzie indziej jest lepiej. Słusznie zauważono w jednej z pierwszych scen filmu, że w Łodzi największy ruch jest w zmianie nazw ulic, ale gdzie indziej nie jest wcale mądrzej. Wszędzie władze miast zajmują się bardziej tym, co jest łatwe do przeprowadzenia niż tym, co wymaga wysiłku i ryzyka.
W szczeniackim buncie w stylu Jamesa Deana tkwi pewien element metafizyczny. Z takiego buntu można wywieść jeśli nie dowód to poważną poszlakę na zwracanie się człowieka w kierunku sił transcendentalnych. Jeśli się buntujesz przeciwko takiej a nie innej rzeczywistości, w której się urodziłeś, to tak jakbyś się buntował przeciwko deszczowi, który pada, Słońcu, które za mocno przypieka, albo deszczowi meteorytów na Księżycu. Ograniczeni jesteśmy swoimi ułomnymi ciałami i ciasnymi umysłami. Skoro się buntujemy, to oznacza, że wierzymy (nieświadomie w 99%) w jakąś siłę, przeciwko której bunt swój kierujemy. Siła ta jednak, jeśli istnieje, niewiele sobie z buntu człowieka robi. Nie karze go, jak to przedstawiają pewne religie. W ogóle nie musi karać. Wystarczy, że nic nie robi. W rezultacie jej istnienie czy nieistnienie przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Tylko człowiek, w tym wypadku żałosny Marcin z Łodzi, pozostaje w beznadziejnej sytuacji.
Nie uważam, że rzeczywistość człowieka to w 100% jego narracja. Nie może tutaj być mowy o jakimkolwiek precyzyjnym określeniu proporcji, ale myślę, że w 80% jednak tak. Te 20% to świat fizyczny - biologia, chemia itd. Resztę budujemy sobie i w sobie poprzez opowieści. Jeżeli nie jesteśmy w stanie zbudować sobie dobrej narracji, jesteśmy przegrani i nikt, żadna siła nas z tego nie wyrwie, choćby świeciło słońce a my żylibyśmy w luksusowych warunkach. Ktoś, kto pielęgnuje w sobie paranoję, nigdy szczęśliwy nie będzie.
Z pewnością można znaleźć ludzi, którzy świadomie wyrzekają się poszukiwania szczęścia w imię np. odnalezienia prawdy, ale nawet w ich wypadku odnalezienie tej ostatniej ma im przynieść jakiś rodzaj szczęścia. Większość z nas chce czuć się bezpiecznie, mieć zapewniony fizyczny byt, miłość i ciepło w kontaktach z ludźmi (niekoniecznie ze wszystkimi na świecie - wielu z nas potrzebuje też wrogów do pełni szczęścia). Jeżeli konsekwentnie budujemy narrację, z której te czynniki eliminujemy, to one po prostu nie zaistnieją. Dlatego nie jest żadną sztuką "odkrycie", jakie robi każde pokolenie (włącznie z moim), że "świat jest zły, ludzie okrutni, zawistni, zdradliwi i w ogóle świnie", bo to każdy widzi gołym okiem. Sztuką jest ten stan przezwyciężać.
Autorzy dzieł artystycznych, w tym "Alei gówniarzy" mają olbrzymi potencjał twórczy, który powinien zostać spożytkowany w budowie "dobrej narracji" i wcale nie mam tu na myśli hollywoodzkiej papki z happy endem, ani dzieł o przesłaniu religijnym. Chodzi jednak o to, że dzieło artystyczne nie jest tylko jakimś odzwierciedleniem rzeczywistości (tak naprawdę nigdy nie jest), ale tę rzeczywistość współtworzy. Autorzy "Alei gówniarzy" nie pokazali, że Łódź to obiektywnie "Arschloch/asshole" w metaforycznej dupie zwanej Polską, ale po prostu swoim słowem (logosem) z Polski zrobili dupę a z Łodzi dziurę w niej. W zamkniętym świecie tej narracji taka jest Polska.
Kocham Łódź, bo spędziłem w niej 26 pierwszych lat mojego życia. Jestem daleki od jej idealizowania. Prawdopodobnie nie chciałbym na obecnym etapie swojego życia do niej wracać, ale to tylko dlatego, że zbudowałem sobie dobrą narrację w Białymstoku, z kochaną kobietą i dziećmi. Bo dobrą narrację można budować wszędzie, jeśli ma się dach nad głową i co do garnka włożyć.
Czy "Aleja gówniarzy" to dobry film? Mimo wszystko tak! Podoba mi się sposób snucia opowieści, praca kamery, łącznie z nieco irytującymi, ale uzasadnionymi wstawkami z kamerki telefonu komórkowego. Podobają mi się bohaterowie za to, że są tacy "normalni" i zagubieni. Podoba mi się Łódź, która jest pokazana wg mnie pięknie. To ostatnie bierze się jednak chyba z tego, że od dziecka byłem wychowany w przeświadczeniu, że piękno Łodzi tkwi w jej brzydocie.
Nie jest prawdą, że Łódź to tylko Piotrkowska. Kwartały w jej lewej i prawej stronie mogłyby być równie piękne, gdyby ich kamienicom nie poskąpiono nowego tynku i farby.
Natomiast jeśli chodzi o ludzi - trzeba się wyrwać z zaklętego kręgu negatywnej narracji. Młodym trzeba pokazać, że Łódź to fantastyczne, wręcz magiczne miasto. Mimo wszystko to tam znajduje się słynna Filmówka. Są tam też ludzie, którzy coś w niej tworzą i pracują. "Łódź Kaliską", słynny pub, stworzono w czasach, kiedy już się wyprowadziłem do Białegostoku, a zrobili to ludzie mniej więcej w moim wieku (przynajmniej jeden ze wspólników, którego kiedyś poznałem, był).
Jedna z filmowych postaci, farbowany blondyn - fotograf o dość luźnych standardach moralnych - zbudował sobie "emigrację" w środku Łodzi. Jego anglojęzyczna modelka, będąc na imprezie w jego mieszkaniu, mówi "I am in Paris". Może pora przestać "szukać Pacanowa", ale przekształcać miejsce swojego zamieszkania w miejsce lepsze, ciekawsze, bardziej atrakcyjne.
Film polecam zwłaszcza moim Koleżankom i Kolegom po IV LO w Łodzi, którzy niedawno odrodzili Stowarzyszenie Absolwentów. Ja bym bardzo chciał, żeby nasze Stowarzyszenie nie było tylko towarzystwem wzajemnej adoracji coraz starszych byłych uczniów pewnej szkoły, ale aktywnym współuczestnikiem budowania pozytywnego wizerunku Łodzi, elementem jej "dobrej narracji".

piątek, 26 grudnia 2008

Imiona

Dzisiaj jest drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia. W Polsce jest on znany również jako "Szczepana", ponieważ poświęcony jest świętemu Szczepanowi. Nomen omen, imię to w oryginale, to moje imię własne, ponieważ święty ukamienowany przy współudziale Szawła (późniejszego św. Pawła) to święty Stefanos. Imię to dwa razy przychodziło do Polski - najpierw właśnie w formie Szczepan a następnie Stefan.
Adaptacja imion do potrzeb języka polskiego to bardzo ciekawa sprawa. Dzisiaj obserwujemy tendencję zachowywania oryginalnego brzmienia imion obcych. Moja kuzynka ochrzciła swoje dzieci Karla (z niemiecka) a nie Karolina i Ksawier (z francuska) a nie Ksawery.
Nie oceniam słuszności wyborów, bo z jednej strony zależy mi na tym, żeby to co może być polskie, polskim pozostawało lub się stawało, ale z drugiej strony takie spolszczanie prowadziło często do duplikacji terminów, w tym wypadku imion - tak jak z tym Stefanem-Szczepanem. (W Wiedniu katedra św. Stefana to wcale nie katedra króla węgierskiego Wajka, który na chrzcie otrzymał imię Istvan, ale św. Szczepana męczennika właśnie). Z Szawłem-Pawłem to też ciekawa historia. Paweł to oczywiście polska forma rzymskiego imienia Paulus. "Szawła" utworzono po to, żeby się rymował z Pawłem, na podobnej zasadzie, jak hebrajski Szaul przypominał Paula.
A z kolei Szaul to pierwszy król Izraela, znany nam jako Saul. Mało kto zdaje sobie sprawę, że Jozue i Jezus to jest to samo imię (Jehoszua).
Co się da spolszczyć, spolszczyć należy, ale zawsze trzeba mieć na względzie przejrzystość przesłania.