piątek, 27 września 2013

Gdyby Shaolin oddać w ręce zachodnich reformatorów oświaty...



Klasztor Shaolin zasłynął ze szkolenia swoich mnichów w sztukach walki. Obecnie jest to wielkie, w dużej mierze komercyjne, przedsięwzięcie, a mianowicie miejsce, gdzie rodzice posyłają swoje dzieci, które wcale niekoniecznie będą buddyjskimi mnichami, do szkoły. Oprócz sztuki walki, intensywnych ćwiczeń fizycznych i hartowania, dzieci mają tam również regularne lekcje. Chińscy rodzice doskonale zdają sobie sprawę, że niemałe pieniądze, jakie płacą za wychowanie w Shaolin, przekładają się na pot, łzy i siniaki ich dzieci. Wiedzą, że po kilku latach będą to ludzie, którzy bez trudu znajdą zatrudnienie np. w policji, ale również będą to osoby, których nie złamie byle niepowodzenie. W szkołach, jakie dziś rozwijają się w Shaolin, i tak nie ma już aż takich rygorów, jakie musieli znosić mnisi w dawnych wiekach. Niemniej warunki życia są spartańskie, zaś każdy dzień przynosi nowe ciężkie wyzwania. Nie jest to droga dla każdego, bo nie każde dziecko jest w stanie taki reżim wytrzymać, ale to, co może dziwić, wbrew pozorom większość uczniów wytrzymuje. Kończą szkolenie wzmocnieni zarówno fizycznie jak i psychicznie!

A teraz wyobraźmy sobie, że Shaolin dostaje się pod kontrolę amerykańskiej school board, albo któregoś z europejskich ministerstw oświaty opanowanych przez niestrudzonych reformatorów. Od razu zaczęłyby się dyskusje polegające na podważaniu sensowności całego systemu treningów. Oczami duszy mojej widzę europejsko-amerykańskich mędrców, którzy na początek wnoszą postulat „odchudzenia” programu.
„Po co komu tyle godzin ćwiczeń? Przez to, że uczniowie tyle czasu poświęcają ćwiczeniom walki, nie mają czasu na rozwój własnych zainteresowań i twórczego myślenia!”
Z całą pewnością zaatakowano by sensowność większości ćwiczeń.
„Dlaczego uczniów zmusza się do nudnego powtarzania tych samych sekwencji ruchów? W ten sposób tylko się ich zniechęca do kung fu!”
Na pewno skrytykowano by samą metodę polegającą na powtarzaniu form:
„Cóż to jest forma? To tak jakby codziennie powtarzać regułki gramatyczne! Wszyscy wiemy, że prawdziwa szkoła walki to sparring, a nie bezmyślne powtarzanie form”.
Zaraz jednak albo ktoś inny, albo ta sama osoba, nie widząc ani trochę sprzeczności we własnych postulatach, zaproponowałaby ograniczenie brutalności pewnych ćwiczeń i surowości pewnych praktyk.
„Dlaczego zmusza się uczniów do pobudki o piątek rano? Uczeń niewyspany jest przemęczony i efektywność jego pracy jest niewątpliwie ograniczona!”
„Dlaczego uczniowie wykonują ćwiczenia, które są tak niebezpieczne dla zdrowia. Utwardzanie głowy przy pomocy uderzeń tą częścią ciała w twarde przedmioty może przynieść trwałe uszkodzenie mózgu, a już np. wieszanie się na pętlach umieszczonych pod brodą w każdej chwili grozi śmiercią”.
Następnie włączyliby się specjaliści od stresu.
„Uczeń codziennie narażony na sytuacje stresowe na pewno skazany jest na zaburzenia psychiczne. Atmosfera walki nie sprzyja zrównoważonemu rozwojowi.”
Dalej dobrano by się diety, ubogiej w białko i w ogóle zbyt skąpej. Amerykanie w tym momencie zamiast miski ryżu wprowadziliby swoje sztandarowe warzywo, a mianowicie pizzę.
Generalnie obcięto by program sztuk walki do minimum, ponieważ reformatorzy doszliby do wniosku, że nie chodzi o to, żeby uczeń był wysportowany i poznał jak najwięcej technik ataku i obrony, ale żeby sobie wyrobił tylko jakieś ogólne pojęcie o walce. Kiedy dojdzie do prawdziwej sytuacji zagrożenia, mając takie ogólne podstawy, szybko znajdzie sobie odpowiednie techniki w internecie i je zastosuje. Nie ma więc sensu wkuwać ich wszystkich i męczyć się przy ich ćwiczeniu.

Wynikiem zachodnich reform w szkołach świątyni Shaolin najprawdopodobniej byłaby produkcja leniwych grubasów bez poczucia odpowiedzialności, za to pełnych pretensji i roszczeń.

Kto w USA chce wychować dziecko na kogoś, kto będzie należał do kasty przywódców, ten je posyła do prep-school, albo do akademii wojskowej. Kogo na taką szkołę nie stać, ten posyła dziecko do szkoły publicznej. Jeżeli jest typowym współczesnym zachodnim rodzicem, biegnie ze skargą do dyrektora szkoły przy każdej okazji, kiedy tylko nauczyciel śmie od ucznia wymagać elementarnej wiedzy, czy choćby wykonania pracy domowej. Pracy domowej oczywiście, jeżeli nauczyciel w ogóle ośmieli się ją zadać.

W Europie również zaczęło chodzić przede wszystkim o to, żeby było łatwo i przyjemnie. Uczniów należy chwalić za każdy przejaw inteligencji i broń Boże nie stresować jakimś wysiłkiem intelektualnym (w ogóle jakimkolwiek wysiłkiem). To, że potem nikt nic właściwie nie umie, nie powinno nikogo przyprawiać o zawrót głowy. Konkrety nie są ważne. Ważne, żeby sobie wyrobić jakieś ogólne pojęcie o czymś bardzo ogólnym (nie do końca wiadomo o czym, bo to zbytnio pachniałoby prymitywnym konkretem) i żeby wszyscy byli szczęśliwi.

Gdyby zachodni reformatorzy dobrali się do klasztoru Shaolin, poziom sztuk walki z pewnością poleciałby na łeb na szyję, ale czy to taki problem? Komu potrzebne są sztuki walki? Chyba jakimś faszystom…


wtorek, 24 września 2013

O naszej "głębszej strukturze", czyli o tym, co z nas wyłazi



Do wszelkich teorii na temat tzw. charakteru narodowego staram się podchodzić z dystansem, bo od nich już tylko krok od stereotypów, w tym tych krzywdzących. Niemniej trudno nie zaobserwować pewnych prawidłowości, które się pojawiają wśród większej populacji. Wynikają one z pewnego sposobu myślenia wyniesionego pewnie jeszcze z dzieciństwa, ale także ze środowisk, w jakich obracamy się w młodości i życiu dorosłym. Pomimo faktu, że człowiek jest istotą twórczą i potrafi wymyślać nowe modele zachowania, tak naprawdę nigdy nie są nowe, ponieważ po pierwsze nie przeskoczymy biologii (cech wspólnych dla całego gatunku), a po drugie to, co wymyślamy rzadko kiedy jest do końca i całkowicie nowe. Raczej modyfikujemy nasze zachowania. Jeżeli taka modyfikacja następuje stopniowo i stosunkowo łagodnie, ma duże szanse na zastąpienie zachowań starych. Na tej zasadzie zapewne trudno byłoby nam się znaleźć wśród naszych przodków z XVII czy XIII wieku, choć w tamtych czasach nie słyszymy o jakichś gwałtownych rewolucjach obyczajowych. Systematyczne zmiany jednak następowały i doprowadziły do stanu, w jakim znajdujemy się dzisiaj. Na dobrą sprawę błędnie użyłem słowa „stan”, bo tak naprawdę jest to nieustanny proces uczenia się i twórczego wykorzystania doświadczenia w celu lepszego dostosowania się do otaczającej nas rzeczywistości.

Uważam, że zmiany następują na zasadzie lekkich przekształceń powtarzanych struktur, a więc fraktalnie. Wielu z nas wydaje się, że powiela model zachowania odziedziczony po rodzicach, ale przecież nigdy tak nie jest. Świadomie, czy nie, zawsze coś zmieniamy. Jeżeli natomiast zmiana jest zbyt szybka i radykalna, wzbudza lęk konserwatywnie nastawionych środowisk, a w każdym społeczeństwie stanowią one grupę bardzo liczną i to niekoniecznie dlatego, że przyjęli taką opcję polityczną, tylko dlatego, że strach przed nowym jest naturalny. Nowe wytrąca nas z poczucia komfortu i bezpieczeństwa. Dlatego zmiany ewolucyjne mają o wiele większą szansę zadomowienia się w repertuarze naszych zachowań, niż rewolucyjne, które prowadzą do wielkich sporów i okopaniu się na własnych stanowiskach.

Nie o zmianach jednak chcę pisać, tylko właśnie to, co w tym fraktalnym przekształceniu jest powtórzeniem modelu pierwotnego. Uważam, że jedną z cech naszego narodu jest kłótliwość i zadziorność. Nie wynika ona jednak z poczucia rywalizacji rynkowej, jak np. wśród Amerykanów, ale ze szlacheckiej mentalności polegającej na akcentowaniu miejsca w hierarchii godności. Jak wiemy z historii czy literatury, szlachta niby uważała się za stan ludzi sobie równych, a równocześnie na każdym kroku każdy szlachcic chciał pokazać, że jest lepszy, czy też ważniejszy, od innego. Pieniactwo i swarliwość stały się pewnym modelem zachowania, który na stałe wpisał się w naszą kulturę. Niejednokrotnie byłem świadkiem przypadków, kiedy dzieci spokojne i ciche, choć wcale niekoniecznie słabe, były zachęcane przez swoich rodziców lub dalszą rodzinę, do „nie dania się” w sporach, które w ogóle nie były warte uwagi. Wielu z nas podejmuje polemikę dla samej polemiki, pomimo tego, że z góry wiadomo, że nie tylko nikogo nie przekonamy, ale na dodatek nawet wygrana w takim sporze niczego nam nie przynosi. W przypadkach skrajnych niektórzy potrafią zaprzeczyć własnej tezie, jeżeli się okaże, że na pewnym etapie dyskusji przeciwnik się z nią zgodził.

Wiedzeni chęcią obrony wartości chrześcijańskich postępujemy dokładnie do tych wartości odwrotnie. Kiedy zaangażowany politycznie wojujący katolik wdaje się w dyskusję w ateistami lub nawet katolikami, ale nie tak wojującymi, można zapomnieć o miłości bliźniego, czynieniu pokoju, o nastawianiu drugiego policzka nawet nie wspominając. Żadna tam perswazja, żadne przykłady miłości w działaniu. Przeciwnika trzeba zniszczyć – ośmieszyć, poniżyć, nakrzyczeć na niego i na koniec przestraszyć straszliwą pośmiertną karą. Nie ma się co dziwić, że młodzi ludzie, którzy zetkną się z tego typu zachowaniem odruchowo takich „misjonarzy” unikają, a na wszelki wypadek katolików w ogóle (choć to jest w Polsce niemożliwe).

Buddyzmem interesuję się od co najmniej trzydziestu lat, ale nigdy nie przystąpiłem do żadnej sformalizowanej grupy polskich buddystów. Oczywiście nie znam wszystkich, ale ci, których w jakiś sposób poznałem, wcale nie dają przykładu ścieżek, o jakich można przeczytać w książkach na temat tej filozofii/religii. To, co się da w ich postawie zaobserwować, to przede wszystkim obsesyjny antykatolicyzm i dyskusje na gruncie całkiem zachodniej logiki. Niektórzy lubią się jeszcze poprzerzucać cytatami z buddyjskich ksiąg, a więc postępują dokładnie tak samo, jak zachodni średniowieczni scholastycy. W porównaniu z historycznymi mistrzami zen, którzy skupiali się na swojej praktyce i zmienianiu świata poprzez zmienianie siebie (to przecież w buddyzmie podstawa), znajomi polscy buddyści wychodzą na typowych zachodnich teologicznych pieniaczy zafascynowanych arystotelesowską metodą dowodzenia, a więc na logice (gramatyce) języka, poza którą buddysta powinien się wydostać. Na dodatek zacietrzewienie w dyskusji potrafi osiągnąć taki stopień, że ze stanowiska obrońców tolerancji przed nietolerancyjnymi katolikami przechodzą na pozycje nietolerancyjnych agresorów, którym już nie zależy na przekonaniu do swojej opinii, ale po prostu do intelektualnego unicestwienia każdego, kto ma inne zdanie.

Dlaczego tak się dzieje? Odnoszę wrażenie, że przyczyną tego typu postaw, które wychodzą z nas wszystkich, zwłaszcza podczas dyskusji na forach internetowych, to „głębsza struktura” naszej świadomości, która jest o wiele silniejsza niż często powierzchowna warstewka tej czy innej religii czy filozofii życiowej. Może nam się zdawać, że jesteśmy wspaniałymi humanistami, że kochamy wszystkie istoty żywe, a przynajmniej bliźniego swego, ale tak naprawdę pierwotne instynkty walki – o władzę, o prestiż, o dostęp do seksu itd. – biorą górę. Lubimy przybrać pozę obrońców szlachetnych wartości, ale w walce o nie stosujemy metody całkowicie im zaprzeczające. Przy tym przy pierwszej lepszej okazji zza miłującego bliźnich chrześcijanina czy dążącego do harmonii świata buddysty wyłazi po prostu zacietrzewiony polski szlachciura, który „nie pozwala”, albo polski chłop, który „żywemu nie przepuści”.

Jak bowiem pisał Gombrowicz, „od pupy w ogóle nie ma ucieczki”.

wtorek, 17 września 2013

Zabawa w "gdybologię"



Przy okazji 17 września, czyli 74. rocznicy ataku Związku Sowieckiego na zmagającą się od ponad dwóch tygodni z Niemcami Polskę, przypomniały mi się teorie „gdybologiczne”, zwłaszcza niezwykle popularna wśród niektórych moich znajomych teoria Piotra Zychowicza. Bezpardonowo skrytykował przedwojennego ministra spraw zagranicznych Józefa Becka za to, że ten zamiast się sprzymierzyć z Hitlerem i ruszyć na Związek Sowiecki, głupio mu się postawił i przez to skierował go w objęcia Stalina, a to ostatecznie zaowocowało katastrofą Polski.

Wszystkim tym, którzy rozumują w ten sposób, a którzy po prostu w ogóle nie są w stanie wejść się w skórę polskiego polityka lat 30. XX wieku, proponuję zabawę nie wymagającą wyobraźni wstecznej, ale wręcz przeciwnie – umiejętności przewidywania przyszłości i jej wykorzystania w praktyce dla dobra Polski.

Wyobraźmy sobie oto, że Stany Zjednoczone Ameryki poprzez szereg tragicznych w skutkach błędów polityczno-ekonomicznych tracą rolę mocarstwa numer jeden na świecie. Dodruk dolara powoduje taką inflację, że cały świat traci do tej waluty zaufanie i zaczyna się rozliczać w jakiejś innej, a Chiny wypuszczają na wolny rynek cały zapas skupionych dolarów. Zaangażowanie militarne w wielu rejonach świata i krach finansowy powoduje, że USA nie są w stanie zaaranżować kolejnej wojenki, a tym bardziej wojny światowej z Rosją i Chinami, które na dodatek sprzymierzają się, żeby wbić Ameryce gwóźdź do trumny.

Co powinien zrobić mądry polski rząd? Państwo, które teoretycznie jest średniakiem, ale w rzeczywistości płotką w rozgrywkach wielkich mocarstw, powinno się jak najszybciej przyłączyć do silniejszego, żeby zachować jakąś suwerenność, oraz ewentualnie wziąć udział w korzyściach, jakie zwycięskie mocarstwa zapewnią sobie i swoim sojusznikom. W takim wypadku Polska powinna jak najszybciej dać się wciągnąć w orbitę polityki Rosji oraz blisko zaprzyjaźnić się z Chinami, natomiast dać sobie spokój ze Stanami Zjednoczonymi czy Unią Europejską, która jest molochem pogrążonym w kryzysie finansowym. Po co tkwić w układzie, który lada chwila się zawali?

Przyjaźń z BRIC może natomiast zaowocować rozwojem eksportu nie blokowanego przez co i rusz wynajdywane przeszkody sanitarne na chłonny rynek rosyjski. Przyjaźń z Brazylią może sprawić, że będziemy np. jedli tańsze i smaczniejsze banany.

Dobra, to tyle wyobraźni. Wracając na ziemię, USA jest nadal mocarstwem nr 1, a Unia Europejska jeszcze się nie rozpada. Nie wiemy, co się stanie ze strefą euro i z samą walutą. Z Rosją nie chcemy za nic wchodzić w alianse, bo to nasz „odwieczny wróg”, a na dodatek sojusz z Rosją to nic innego jak wiernopoddańcze podporządkowanie się jej. Chinom natomiast zależy na zalaniu całego świata własnymi produktami, a nie wspieraniu gospodarki Polski.

Teraz zwolennicy teorii Zychowicza powinni odpowiedzieć: „Dobrze, dobrze, przez jakiś czas powinniśmy się blisko kolegować z Rosją i Chinami, a potem, kiedy USA i Unia Europejska wyjdą z kryzysu finansowego i odbudują swoją potęgę, powinniśmy jak najszybciej zmienić front i znowu zacząć nienawidzić Rosję, która jako potęga gospodarcza długo się nie utrzyma.”

Tego typu myślenie zapewne niejednemu wyda się niedorzeczne, ale popuśćmy wodze wyobraźni. Przecież istnieje pewne prawdopodobieństwo, że taki scenariusz mógłby się ziścić. Jeżeli nadal mamy problemy ze swobodną akceptacją takiego planu dla Polski i od dylematów zaczyna nas boleć głowa, to proponuję wyobraźnią wrócić do 1939 r., wymazać (to jest niestety niemożliwe) całą swoją wiedzę o dalszym przebiegu II wojny światowej i o porządku jałtańskim, i wejść w skórę polskiego ministra spraw zagranicznych.

sobota, 14 września 2013

O pewnym eksperymencie wychowawczym, czyli głupota w działaniu



W obliczu niżu demograficznego, który potwornie daje się we znaki szkolnictwu wyższemu, a mnie, jako wolnemu strzelcowi, nie stwarza specjalnego poczucia bezpieczeństwa bytowego, zatrudniłem się na zastępstwo (na niepełny etat) w szkole podstawowej. To bardzo ciekawe doświadczenie dla kogoś, kto 14 lat pozostawał poza państwowym systemem powszechnej oświaty, a ostatni raz pracował w szkole podstawowej 20 lat temu.

Pierwsza rzecz, którą da się zaobserwować na przerwach, to zachowanie dzieci. Za moich czasów szkolnych kazano nam spacerować w parach dookoła szkolnego korytarza, co w późniejszych latach zarzucono, gdyż był to wymóg kompletnie nierealny do wyegzekwowania. W każdym momencie, kiedy dyżurujący nauczyciel odwracał się w drugą stronę, pary się rozsypywały, a chłopcy zaczynali walczyć, lub grać w kapsle od mleka (były takie!), a potem w monety (najczęściej w „dmuchankę”). Kiedy zaczynałem pracę jako nauczyciel dzieci i młodzież szkolna przechodziła różne mody na zabawy w czasie przerwy. Jedno było niezmienne – chłopcy albo się bili, choć prawdziwe bójki odbywały się stosunkowo rzadko, albo walkę symulowali. Praktycznie robili to wszyscy. Za moich czasów imponował nam każdy, kto trenował judo, więc Zbyszek, mój kolega z klasy, cieszył się niemałym szacunkiem. Na dodatek nie był jednym z tych, którzy tylko na jakąś sztukę walki „chodzili”, ale autentycznie był w judo dobry. Symulowaliśmy więc rzuty, które nam pokazywał, albo walki z filmów. Pod koniec podstawówki w modę weszło karate, więc wszyscy na żarty się kopaliśmy i okładali pięściami i kantem dłoni (uderzenie „shuto”, czyli kantem dłoni właśnie w latach 70. uchodziło za esencję karate, choć niewiele to miało wspólnego z prawdą).

Kiedy sam zaczynałem pracę, o ile dobrze pamiętam, nikt już nawet nie miał ambicji, żeby uczniów ustawiać na przerwie w pary i kazać im maszerować. Nauczyciel dyżurujący miał po prostu pilnować, żeby dzieci sobie nie zrobiły krzywdy i to wszystko. Zabawy większości chłopców polegały na wzajemnych zmaganiach, które były albo symulacją karate, albo zapasów, albo przynajmniej polegały na bezurazowych przepychankach. W każdym razie znowu miało to związek z walką.

Po dwudziestu latach korytarz szkoły podstawowej wydał mi się niezmieniony. Dziewczynki siedzące na podłodze pod ścianą i grzecznie jedzące drugie śniadanie, lub spokojnie stojące przy ścianie i rozmawiające o interesujących je sprawach i chłopcy, którzy albo się kopią i udają, że uderzają pięściami, albo mocują się w swego rodzaju zapasach. Niektórzy nie przestają nawet na widok patrzącego na nich nauczyciela, który musi dopiero wydać wyraźne polecenie zaprzestania takiej zabawy, by chłopcy od siebie odstąpili. Tymczasem za plecami nauczyciela toczą się trzy inne walki, zaś jego odwrócenie się w ich stronę powoduje, że rozdzieleni przez niego chłopcy jak gdyby nigdy nic wracają do swojego „treningu”.

Ogólne wrażenie jest więc takie, że młode pewnego gatunku naczelnych, zwanego po łacinie homo sapiens, podobnie jak młode innych gatunków (kapitalna jest np. obserwacja małych kotów!), od małego uczą się walki. Od czasu do czasu trafia się dziewczynka z temperamentem, która również bierze udział w takiej zabawie, a czasami są i takie, które w niej wyraźnie celują. Zdarza się to jednak rzadko.

Piszę o tym w kontekście pewnego „genderowego” eksperymentu, jakie wojujące feministki postanowiły przeprowadzić w kilku polskich przedszkolach. Ich założeniem jest wykształcenie wśród dziewczynek takich postaw, które pozwolą im w dorosłym życiu śmiało ubiegać się o kierownicze stanowiska lub przynajmniej takie, które dziś uważane są za zarezerwowane dla mężczyzn. Schemat działania jest więc takie, że w przedszkolu w ramach specjalnych zajęć chłopców przebierze się w sukienki lub spódniczki i nauczy się piec ciasteczka, tudzież zabawy w ubieranie lalek, podczas gdy dziewczynki zostaną ubrane w spodnie lub kombinezony i skłonione do zabawy samochodami. Tego typu działaniom przyświeca założenie, że nie ma czegoś takiego, jak zajęcia typowo męskie i typowo kobiece (w dużym stopniu słuszne, ale o tym za chwilę), oraz że dziewczynki, nabrawszy zapału do mechaniki i motoryzacji, tudzież do wbijania gwoździ i rozkręcania pralki przy pomocy śrubokręta, nabiorą cech dziś stereotypowo przypisywanych mężczyznom, które pozwolą im w przyszłości skutecznie sięgać po kierownicze stanowiska w firmach i urzędach.

W sprawach obyczajowych uważam się za człowieka tolerancyjnego i w jakimś stopniu nawet postępowego. Sam realizuję się raczej w dość tradycyjnym związku małżeńskim, ale jeśli chodzi o czynności „typowo męskie” czy „kobiece” nie mam żadnych przesądów. Niejednokrotnie znajomi kpili ze mnie, że to moja żona szybciej chwyci za śrubokręt, żeby coś naprawić. Osobiście z prac domowych natomiast najbardziej lubię gotowanie. Przy tym nie czuję się ani trochę mniej męsko, ani nie uważam, że moja żona ze śrubokrętem jest mniej kobieca. To nie ma nic do rzeczy. Nigdy nie ustalaliśmy żadnych podziałów obowiązków. Po prostu jeżeli trzeba w domu coś zrobić, wykonuje to pierwsza osoba, której przyjdzie do głowy się tym zająć. A że mnie najczęściej przychodzą do głowy pomysły na jakieś potrawy, to już inna sprawa.

Jak doskonale wszyscy wiemy, najsłynniejsi kucharze na świecie to mężczyźni. Słynni są też krawcy i cukiernicy. Z obserwacji kobiet, które znam lub znałem, wiem, że choć niektóre z nich potrafią świetnie gotować, w kuchni bywają mało twórcze. Nie mam na myśli jakiegoś lenistwa czy braku chęci przygotowania czegoś nowego, ale po prostu brak zaufania do własnej inwencji. Znajome i koleżanki potrafią zbierać setki przepisów i je nawet realizować, ale nigdy nie wychodzą poza polecenia w nich podane. Moje potrawy najczęściej smakują zarówno mojej rodzinie i gościom, choć rzadko kiedy jestem w stanie podać koleżankom przepis, ponieważ nie znam proporcji. Potrafię powtórzyć swoją własną potrawę (nie jest więc tak, że wszystkie są tylko i wyłącznie wynikiem jednorazowej improwizacji), ale proporcje dobieram na wyczucie i w 90% są one dobre. Przepraszam za ten samochwalczy wtręt, bo przecież nie o tym chcę pisać.

Rzecz w tym, że gotować potrafią czasami najwięksi macho. Kto oglądał Ojca chrzestnego, ten pewnie pamięta jak mafiosi sobie gotowali w warunkach „wojny” z inną rodziną mafijną, albo Chłopców z ferajny, gdzie mafiosi w więzieniu z nudów zajmowali się gotowaniem wymyślnych potraw.

W czasach wczesnej polskiej komuny masowo chciano wsadzić kobiety na traktory oraz tworzyć kobiece trójki murarskie. Po kilku latach się z tego wycofano, ponieważ okazało się, że praca pewnego typu prowadzi do uszczerbku na zdrowiu. Kobiece ciało, jakby do niego nie podchodzić jest zazwyczaj od męskiego delikatniejsze (choć oczywiście są silne kobiety i mężczyźni-chucherka) i pewne warunki znoszą gorzej. Jeżeli jednak ktoś naukowo udowodni, że to nieprawda, to prawdopodobnie te polskie traktorzystki i murarki zostały „skorumpowane”, a mianowicie za ofertę pracy lżejszej, wygodniejszej i bez wystawiania się na warunki atmosferyczne, zrezygnowały z ambitnych planów dorównania mężczyznom w tych dziedzinach. Trzeba przy tym dodać, że niejeden murarz czy traktorzysta pracujący po kilka godzin dziennie w ciężkich warunkach też by chętnie się zamienił na jakąś inną pracę, ale im raczej tego nie proponowano.

Motoryzacja i majsterkowanie, wg zamysłu inicjatorek przedszkolnego projektu, wydaje się kluczem do wyrobienia w dziewczynkach woli ubiegania się o kierownicze stanowiska w zdominowanym przez mężczyzn świecie. Gdyby rzeczywiście kierowanie samochodem lub praca młotkiem było wyznacznikiem roli w społeczeństwie, nikt by nie chciał zostać dyrektorem firmy czy prezesem banku, bo każdy by się ubiegał o stanowisko kierowcy, mechanika lub budowlańca. Tak się jednak nie dzieje, więc zamysł wojujących feministek wydaje się cokolwiek chybiony. Takie nastawienie to wręcz zachęta do wprowadzenia stosunków między płciami znanych do dziś w wioskach środkowej Afryki, gdzie kobiety wykonują najcięższe prace polowe (w Europie od dawna uważane za „typowo” męskie), a mężczyźni niczym trutnie całe dnie przesiadują przed swoimi chatami lub w jakimś miejscu publicznym oddając się słodkiemu nieróbstwu. Myślę, że niejeden „macho” nie miałby nic przeciwko temu, żeby zatrudnić atrakcyjną kobietę w charakterze kierowcy.

No dobrze, zapominam, że przecież równolegle w tych wyżej wspomnianych przedszkolach uczy się chłopców ról uznanych za „kobiece”. Chłopcy nie mają więc być trutniami, tylko w czasie, kiedy kobieta pracuje w warsztacie, przygotowywać dla niej obiad i ciasteczka na deser.

W czasach, kiedy sam chodziłem do szkoły podstawowej zajęcia praktyczno-techniczne były osobne dla chłopców i dziewcząt. Od razu przyznam się szczerze, że podobało mi się robienie gwintów, choć jakoś nie chciały mi wyjść zbyt równo (aha, mała uwaga – w latach 70. pracownie techniczne w szkołach podstawowych były świetnie wyposażone), czy wypalanie wzrorów gwoździem na drewnianej szkatułce; nauczyłem się przymocować wtyczkę do kabla (i to była umiejętność, którą autentycznie wykorzystałem w praktyce kilkanaście lat później, będąc już żonatym człowiekiem i autentycznie dlatego umiałem to zrobić, bo pamiętałem ze szkoły!), ale już zupełnie nie wyszło mi sklejenie latającego modelu samolotu, do czego w ogóle nie miałem serca. Tymczasem dziewczyny robiły ze swoją panią kanapki, sałatki, szyły, cerowały (była kiedyś taka sztuka) i haftowały. Osobiście uważam, że już wtedy o wiele lepiej bym się sprawdził jako kucharz (choć na pewno nie jako krawiec czy hafciarz), niż modelarz, ale cóż, takie to były czasy.

Kiedy jednak sięgam pamięcią nieco wcześniej, do klas I-IV, przypominam sobie, że wówczas nas jeszcze na zajęcia praktyczno-techniczne jeszcze nie podzielono i wszyscy przyszywaliśmy guziki (jedna z najstarszych umiejętności, jakie w życiu nabyłem), cerowaliśmy dziury w skarpetkach (czasami trzeba było taką specjalnie na potrzeby zpt-ów zrobić) i coś wyszywaliśmy na lnianych chusteczkach. Była to przy tym świetna zabawa i choć my, chłopcy, już wtedy byliśmy fanatykami swojej męskości, nie uważaliśmy tych robót jako coś, co by nam uwłaczało.

W latach późniejszych, kiedy sam byłem już nauczycielem, szkoły nie miały już pieniędzy na pracownie techniczne i chłopcy wraz z dziewczętami przygotowywali sałatki i pasty kanapkowe, z którymi później chodzili po całej szkole i obczęstowywali zarówno nauczycieli, jak i kolegów z innych klas – bardzo słusznie zresztą, bo szkoda byłoby marnować tyle jedzenia.

Zainteresowanie dzieci różnymi zajęciami jest niezwykle istotne. Budowanie w dziewczynkach pewności siebie pozwalającej zdobywać wysokie stanowiska w hierarchii społecznej jest również ważne, bo wcale nie uważam, że każda kobieta ma być gospodynią domową i matką. Z drugiej strony za kompletny idiotyzm uważam jakąś presję na to, by kobieta, która się realizuje w roli żony, matki i menadżerki gospodarstwa domowego (co przecież można porównać do swego rodzaju firmy), koniecznie robiła karierę poza domem. Która chce, niech robi, a która nie chce niech nie robi i to wszystko.

Jeżeli jednak wojujące feministki chcą, żeby dziewczynki wyrastały na przebojowe kobiety, doradzam, żeby skupiły się na czymś zupełnie innym. To nie majsterkowanie czy motoryzacja sprawiają, że mężczyźni wygrywają w wyścigu szczurów. Tym czynnikiem jest instynkt walki (oczywiście istnieją miliony mężczyzn, którzy go wcale nie posiadają, ale w ramach brutalnej „socjalizacji” w wieku szkolnym, w jakimś stopniu się go uczą). Jeżeli więc chcą, by dziewczynki wygrywały, niech sprawią, żeby, kiedy nauczycielki nie patrzą, zaczęły się bić. To nie umiejętność posługiwania się narzędziami ślusarskimi, ale umiejętność „pokazania kto tu rządzi” czyni z jednostki samca alfa.

Jeżeli chcemy natomiast wychować chłopców tak, by wyrośli na mężczyzn szanujących wszelką pracę, w tym tę dziś uważaną stereotypowo za kobiecą, wystarczy, że ich zachęcimy do spróbowania się w takiej dziedzinie. Jestem przekonany, że bardzo szybko wyłonią się chłopcy, którzy będą chcieli pokazać, że są najlepsi i osiągną dobre wyniki zarówno w gotowaniu jak i w hafcie krzyżykowym.

Po jaką cholerę jednak ubierać małych chłopców w sukienki? Dlaczego jakieś obce kobiety dokonują gwałtu na poczuciu tożsamości wyniesionym z domu?  Czy celem tego całego eksperymentu jest aby to, co deklarują jego inicjatorki? Czy ktoś pod pretekstem ideologii „gender” nie realizuje ideologii „queer”?

czwartek, 5 września 2013

Fińskie lekcje pilnie potrzebne

Od wielu lat uważam, że w oświacie należy wzorować się na najlepszych, a najlepsi są Finowie. Nie uczą pod testy, ale uczą skutecznie. Klasy są małe, a każdy uczeń może liczyć na indywidualne podejście. Nauczyciele zarabiają dużo, ale ich pensum jest tylko nieznacznie większe od polskiego - przepracowują ok. 4 godzin dydaktycznych dziennie. W międzynarodowych testach fińskie dzieci i młodzież wypadają wspaniale. Dzieci rozpoczynają edukację od 7 roku życia i żaden rząd nie przeprowadza propagandy nt. zbawiennej roli szkoły dla sześciolatków. Można? Można.

Załączam prezentację będącą streszczeniem książki doktora Pasi Sahlberga pt. Finnish Lessons:

FINNISH LESSONS Why are Finnish Students so Smart?
 powered by GoBookee.net