wtorek, 22 kwietnia 2014

Chińczycy i ich podejście do siebie jako narodu



Chińczycy to z jednej strony naród przedziwny, bo posiadający świadomość ciągłości swojej cywilizacji od czasów starożytnych bez żadnych przerw, a z drugiej, przyglądając się współczesnym ich przedstawicielom, zupełnie normalny i w codziennym życiu o wiele mniej egzotyczny, niż by się mogło wydawać. Chińczycy, oprócz tego, że Państwo Środka (dopóki nie zacząłem się uczyć chińskiego, myślałem, że to tylko taka stara piękna metafora, ale po chińsku „Chiny” to po prostu „Zhongguo”, czyli ni mniej ni więcej, ale „Państwo Środka”) zamieszkują liczne mniejszości narodowe (Tybetańczycy, Mongołowie, Kazachowie, Mandżurowie i szereg innych), ale oprócz tego są narodem tak zróżnicowanym językowo, że Chińczyk, czyli członek dominującego narodu Han, posługujący się od dziecka językiem mandaryńskim (uznawanym za standardowy chiński) może się w ogóle nie dogadać z Chińczykiem również uważającym się za Hana, ale od dziecka wychowywanym w języku kantońskim, czy syczuańskim, albo jeszcze innym. Gdybyśmy przykładali do tego typu problemów narzędzia europejskie, moglibyśmy uznać, że oprócz języków mniejszości narodowych, istnieje jeszcze kilka języków (języków właśnie, a nie żadnych dialektów) chińskich. Rozumując jak dziewiętnastowieczny europejski naukowiec, moglibyśmy wręcz uznać, ze każdy język reprezentuje oddzielną grupę narodowościową, czy też etniczną. Tymczasem zarówno Jackie Chan (urodzony jako Chan Kong-sang) mówiący po kantońsku, czy Jet Li (tak naprawdę Li Lianjie) mówiący po mandaryńsku, są narodowości chińskiej (Han), pomijając już to, że Jackie Chan ma obywatelstwo Hongkongu (obecnie w ramach Chin), a Jet Li przyjął obywatelstwo Singapuru.

Historia Chin obfituje zarówno w długie lata pokoju i dobrobytu, jak i niezliczone wojny – zarówno najazdy zewnętrzne, jak i krwawe jatki między samymi Chińczykami. Były też takie czasy, że przodkowie współczesnych Chińczyków w ogóle się nie uważali za jakiś jeden naród, a teren dzisiejszych Chin był obszarem co najmniej kilku zwalczających się państw. Sun Tzu, autor słynnej Sztuki wojny, działał w czasach walczących królestw. Były więc osobne królestwa, osobne dynastie, osobne poczucia lojalności, a pewnie również osobne patriotyzmy. Król Qin z przeboju kinowego Hero z 2002 r. wygłasza kwestię, z której wynika, że on nie podbija innych królestw dla samej prywatnej ambicji, ale ma głębszy zamysł stworzenia większej całości. Oczywiście w czasach, kiedy dzieje się akcja, nie można było mówić jeszcze o Chinach, ale współczesny chiński widz w lot się domyśli, że władca ten chciał po prostu zbudować potężne Państwo Środka i za to należy mu się szacunek. Zresztą nie tylko się domyśli, bo po prostu wie z historii, że to pierwszy zjednoczyciel kraju, cesarz Qin Shi Huang, który w 221 roku przed naszą erą opanował wszystkie walczące królestwa i założył pierwszą dynastię cesarską.

Osobliwe podejście Chińczyków do własnej cywilizacji i do najeźdźców polega na tym, że owszem, najazdom stawiali opór, a nawet urządzali bunty przeciwko obcym władcom, ale w końcu „odpuszczali”, a do najeźdźców nie tylko się przyzwyczajali, ale ich niejako „adoptowali”, czy też „wchłaniali”. Czyngis-chan, czy Kubiłaj-chan to po prostu „jeden z naszych cesarzy”, jak powiedziała pewna znajoma Chinka. Ostatni chiński ród panujący, mandżurska dynastia Qing, był przez Chińczyków znienawidzona. Podczas podboju w XVII wieku obrońcy starej dynastii Ming stawiali dzielny opór. W XIX wieku panujący Mandżurowie uważani byli przez środowiska postępowe za winnych zacofania kraju i oddania go w ręce cudzoziemców. Mandżurowie na dodatek do samego końca chcieli się odróżniać od Hanów i pokazywali swój uprzywilejowany status. Z jednej strony niechęć do dynastii panującej istniała, a z drugiej, władzy cesarskiej jako takiej nikt do XX wieku nie kwestionował.

Mówi się, że Chińczycy po prostu wierzą w siłę swojej cywilizacji i to, że każdy barbarzyński najeźdźca wcześniej czy później jej ulegnie, co zresztą zwykle okazywało się prawdą. Z pewnością dużą rolę odgrywa system wartości, w którym Chińczycy są wychowywani, gdzie nie ma absolutnego dobra ani zła, a więc i zewnętrzny wróg, o ile nie uważa, że musi Chińczykom narzucić własny styl życia, nie jest jakimś złem ostatecznym. Konfucjusz, który przy szeregu innych nauczycielach etyki, polityki czy religii, mimo wszystko zawsze się przebija w mentalności Chińczyków, nauczał, że przede wszystkim trzeba dobrze odgrywać swoje role społeczne. Książę ma być dobrym księciem, a poddany dobrym poddanym, a wtedy wszyscy są szczęśliwi.

Wiek dziewiętnasty nie był dla Chin szczęśliwy, ponieważ popadły w zależność od mocarstw zachodnich i później również Japonii, zaś okres po obaleniu cesarstwa był dość ponurym czasem wewnętrznych walk różnej maści watażków z generalskimi dystynkcjami, nad czym w pewnym stopniu zapanował Czang Kai-szek. Nie do końca jednak i na dodatek zaraz na Chiny najechała Japonia (inwazja na Mandżurię w 1931 r.), przy czym Czang zajęty był zwalczaniem komunistów, z którymi ostatecznie przegrał i udał się na Tajwan (1949). O szaleńczych eksperymentach społecznych przewodniczącego Mao („wielki skok”, „rewolucja kulturalna”) wiemy i sami Chińczycy też o nich słyszeli. Nie przeszkadza im to jednak z szacunkiem wyrażać się o zbrodniczym przywódcy, a robią to nawet ci, którzy specjalnie się nie boją represji ze strony aparatu bezpieczeństwa. Wychodzą z założenia, że Mao Zedong robił złe rzeczy, ale zrobił tez dużo dobrych. Nie ma w ich ocenie opcji zero-jedynkowej, czy też czarno-białej. Powrót Hongkongu pod kontrolę Pekinu wielu mieszkańców tego miasta przyjęło z obawą, część wyemigrowała. Zdecydowana większość jednak została, uważając, że są Chińczykami i że Chiny, jakie by nie były, to jest ich kraj. W swoim pragmatycznym relatywizmie nigdy niczego nie potępiają na sto procent.

Ucząc się swojej historii doskonale wiedzą, że nie ma niczego trwałego, że wszystko ulega zmianom, których nie należy też przyjmować za ostateczne i absolutne. Po jednej zmianie następuje druga i tak cały czas. Do tego trzeba po prostu przywyknąć. Już w XIV wieku bowiem niejaki Luo Guanzhong pisał w swojej wielotomowej powieści historycznej  (Chińczycy pisali powieści długo przed Cervantesem) pt. Opowieść o Trzech Królestwach, opowiadającej dzieje od 169 do 280 r. n.e., „Jest powszechnie znaną prawdą, że wszystko co było przez długi czas podzielone, na pewno się zjednoczy, a wszystko co było przez długi czas zjednoczone, na pewno się podzieli”. Zdając sobie z tego sprawę, nie ulegają zbiorowym histeriom czy rozpaczy, tylko spokojnie próbują odczytać swoją rolę społeczną i się w niej spełniać. Czy to dobrze, czy źle – trudno ocenić. Na pewno inaczej, niż w Europie, gdzie raczej nie staramy się poddawać naturalnemu rytmowi, ale ustanawiać tysiącletnie, jeśli nie wieczyste królestwa.

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

O alternatywnym zjednoczeniu Rusi myśli kilka




Dochodzę wreszcie do pomysłu alternatywnych dziejów Rusi/Rosji, który mnie skłonił do napisania dwóch poprzednich postów. Otóż kiedy książęta z rodu Warega (szwedzkiego wikinga) Ruryka kłócili się, walczyli ze sobą i z okrucieństwem mordowali, najpierw o dość wątpliwe panowanie nad Kijowem (chodziło raczej o tytuł wielkiego księcia niż o samo podupadle i wielokrotnie niszczone miasto) a potem po prostu o zdobycze terytorialne i w końcu o kontrolę nad innymi księstwami ruskimi, na północy wykształcił się system organizacji państwa nieco inny, niż na ziemiach, które dostały się potem pod władzę Mongołów.

Nowogród Wielki to stolica legendarnego Ruryka. Dopiero jego potomkowie zdobyli Kijów i tam ustanowili swoją siedzibę. W czasach, kiedy książęta kijowscy sprawowali jeszcze jaką taką zwierzchność nad swoimi braćmi i kuzynami, w Nowogrodzie ta zwierzchność była tym bardziej realna, ponieważ tamtejszy książę był właściwie tylko namiestnikiem księcia kijowskiego. Najczęściej był to jakiś zaufany członek bliskiej rodziny tego ostatniego. Książę-namiestnik był faktycznie tylko urzędnikiem najwyższego władcy Rusi i nie miał nawet możliwości zbudowania sobie jakiegoś prywatnego zaplecza na terenie Nowogrodu, podczas gdy książęta w innych rejonach Rusi, pierwotnie też tylko sprawujący władzę w imieniu Kijowa, zbudowali sobie takie zaplecze w postaci prywatnych majątków, tudzież w miarę trwałego podporządkowania sobie, lub związania ze sobą miejscowych bojarów, którzy zaczęli odczuwać większą lojalność (czasami strach lub respekt) wobec swojego lokalnego księcia, niż jego kuzyna rządzącego w Kijowie. W Nowogrodzie tak nie było. Kniaziowi-namiestnikowi nie wolno było posiadać prywatnego majątku na terenie ziemi nowogrodzkiej, ani nawet domu w centrum miasta. Taka czysto urzędnicza funkcja przedstawiciela Kijowa sprzyjała rozwojowi samorządności, co w czasach upadku stolicy nad Dnieprem zaowocowało nie tylko usamodzielnieniem się Nowogrodu, co miało przecież miejsce również w przypadku innych księstw ruskich, ale do wykształcenia formy rządów, wśród południowych sąsiadów nie występującej. Władzę objęła zamożna oligarchia bojarsko-kupiecka tworząc swego rodzaju feudalną republikę. Dzisiejsi historiografowie mówią o republice nowogrodzkiej, ale taka nazwa nigdy nie funkcjonowała. Oficjalnie mówiło się „ziemia nowogrodzka”.

Najbogatsi mieszkańcy tego miasta mieli dobre wyczucie wspólnego interesu i raczej dość zgodnie zarządzali olbrzymimi posiadłościami Nowogrodu. Niestety odbiło się to na pogarszaniu się sytuacji chłopów, którzy co jakiś czas wzniecali, niekiedy naprawdę groźne, bunty. Niemniej Nowogrodowi udało się opanować ziemie, które dzisiaj stanowią północ Rosji, włącznie z częścią zachodniej Syberii. Co prawda zwierzchność nad północnymi plemionami ugrofińskimi sprowadzała się do pobierania daniny w postaci futer, ale też przy ówczesnym stanie demograficznym nie było ani potrzeby ani możliwości zasiedlania tych terenów przez nowogrodzkich Rusinów. Miasto sprawujące kontrolę nad niemałym obszarem, żyło ze swojej kwitnącej gospodarki. Od spraw bezpieczeństwa byli wybierani urzędnicy – posadnik i tysięcznik. Kiedy uznano, że ten ostatni, jako dowódca wojskowy, nie da sobie rady z jakimś konkretnym niebezpieczeństwem, na posadnika wybierano księcia z rodu Rurykowiczów, który mógł zapewnić zwycięstwo nad wrogiem. Takim władcą był Aleksander Newski, który obronił Nowogród raz przed Szwedami, a drugi raz przed Zakonem Kawalerów Mieczowych (w filmie Eisensteina pokazanych wyjątkowo paskudnie). Później jednak ten święty prawosławny zdobywszy władzę nad księstwem kijowskim i włodzimiersko-suzdalskim (czyli tym, którego stolicą później stanie się Moskwa), nie zawahał się najechać na Nowogród korzystając z pomocy oddziałów tatarskich w celu pobrania zaległych danin.

W tym momencie zatrzymajmy się i się zastanówmy, co by było, gdyby…. Otóż potomkowie Aleksandra Newskiego to ta linia Rurykowiczów, której przedstawiciele utrwalili swoją władzę w księstwie włodzimiersko-suzdalskim, które przekształcili w księstwo moskiewskie. Gdybyśmy założyli, że ktoś taki, jak Aleksander Newski w ogóle się w historii nie pojawił, można by domniemywać, że nowogrodzian nikt by nie obronił przed Szwedami w roku 1240, ani przed Kawalerami Mieczowymi dwa lat później (a właściwie już wtedy od pięciu lat inflanckiej gałęzi Zakonu Krzyżackiego, bo w 1237 roku inflancki zakon oparty na regule templariuszy przyłączył się do krzyżaków). O ile trudno przewidzieć, jak długo panowaliby tam Szwedzi i czy w ogóle chcieliby utrwalać swoją kontrolę nad ziemią nowogrodzką, to w przypadku niemieckiego zakonu rycerskiego sprawa mogłaby być poważna i groźna. Celem i racją bytu zakonu było przecież rozprzestrzenianie katolicyzmu, a w praktyce była to realizacja ambicji wielkich mistrzów i ich doskonałej jak na tamte czasy organizacji wojskowej. Być może ich zwycięstwo oznaczałoby po prostu koniec Nowogrodu.

Gdyby do bitwy nad jeziorem Pejpus wszystko przebiegało tak, jak to znamy z historii, ale potem jakimś trafem Aleksander Newski straciłby życie, a jego potomkowie okazaliby się słabymi osobowościami niezdolnymi do objęcia władzy we Włodzimierzu nad Klaźmą (potem w Moskwie), czy Nowogród Wielki byłby w stanie wybić się na pierwszą potęgę na Rusi ślącej rozkazy innym republikom miejskim, takim jak wyemancypowana spod władzy Nowogrodu republika pskowska (1348)?

Gdyby to bogaci oligarchowie nowogrodzcy stopniowo zaczęli wyrywać spod coraz słabszej zwierzchności tatarskiej kolejne ziemie ruskie, z których stworzyliby sieć podległych sobie, ale jednak autonomicznych republik miejskich, czy Rosja wyewoluowałaby w zupełnie inne państwo, niż to stworzone faktycznie przez Iwana Groźnego, który połączył mongolski sposób bezwzględnego egzekwowania swojej władzy z bizantyjską legitymacją i etykietą?

Kusząca wizja, ale niestety zupełnie nierealna. Średniowiecze i wczesny renesans jak najbardziej znały republikańskie formy rządów. Warto zdać sobie na dodatek sprawę, że miasta w takiej postaci, jakie je znamy dziś, czyli po prostu skupiska ludzi podlegające władzy centralnej państwa, to wynik ewolucji od XVIII do XX wieku, bo wcześniej miasto było jednostką polityczną samą w sobie, które mogło sobie pozwolić na wiele swobody w budowie własnych stosunków z władzą monarszą. Republikańskie rządy miały więc miejsce przede wszystkim w miastach. Od razu dodajmy jednak, że były to republiki, które starożytni określiliby jako oligarchiczne, bo z demokracją nie miały nic wspólnego. Owszem pewnym zakresem praw demokratycznych cieszyła się wąska grupa przedstawicieli najbogatszych rodów. Tak było w Wenecji czy Florencji, tak było w Gdańsku czy Hamburgu, tak też było w Nowogrodzie. Pospólstwo i plebs miało mało do powiedzenia. Gdy jednak oligarchowie zapewniali tym ostatnim bezpieczeństwo i możliwość w miarę dostatniego życia, mogli rządzić bez większych zakłóceń.

Niestety średniowieczne republiki nie żyły w politycznej próżni. Jej władcy święci nie byli, więc i bunty niższych warstw społecznych się zdarzały, a pomimo rozmachu, jakie niektóre potrafiły na pewnym etapie swojego rozwoju pokazać (np. rozwinąć panowanie na morzu, jak Wenecja, czy swego czasu Genua), pokusa zagarnięcia władzy przez ambitne jednostki nadal istniała. W ten sposób m.in. Florencja z republiki, która sobie również wybierała, czy też zapraszała (można powiedzieć „wynajmowała menadżera”), książąt , w końcu stała się dziedziczną monarchią rodu, którego korzenie nawet nie były arystokratyczne, a mieszczańskie, a mianowicie Medyceuszy.

Nowogród Wielki flirtował zarówno z Moskwą, jak i z wielkimi książętami litewskimi (którzy po śmierci Witolda, automatycznie stawali się królami polskimi, ale niech nas tutaj nasz polonocentryzm nie zwodzi – to była polityka ruska władców Litwy, w którą Polska została siłą rzeczy wciągnięta). Moskiewski książę Iwan III Srogi przyłączył Nowogród do swojej dziedziny, a za ten flirt z Rzeczpospolitą car Iwan IV Groźny okrutnie się z tym miastem rozprawił w 1570 urządzając krwawą masakrę wszystkich mieszkańców (włącznie z kobietami i dziećmi) i zniszczenie murów. Historycy rosyjski praktycznie nigdy nie poświęcali republikańskiej tradycji Nowogrodu zbyt wiele miejsca, co w epoce ideologicznej propagandy samodzierżawia było raczej zrozumiałe. Co ciekawe, w czasach ZSRR, ustrój nowogrodzki nie był raczej stawiany za prekursora republikańskiej formy rządów. Za to wojowniczym a przebiegłym kniaziom historycy radzieccy nieustannie wystawiali laurki. Tak jest zresztą do dziś.

Republiki średniowieczne nie przetrwały zmian, jakie przyniosły epoki wojen XV, XVII i XVIII wieku. Republikańska Francja zaś, paradoksalnie, położyła kres starym republikom typu Szwajcaria czy Wenecja, nie mówiąc już o Napoleonie, który wszędzie zaprowadzał kontrolowane przez siebie monarchie.

Samorządy miejsce w średniowieczu potrafiły się świetnie zorganizować. Doskonałym przykładem jest tutaj Związek Hanzeatycki, który potrafił się złożyć nawet na utrzymanie własnego wojska. Do utraty jej znaczenia przyczyniły się odkrycia geograficzne i panowanie nad handlem morskim z zupełnie innym wymiarze niż tylko kontrola Morza Bałtyckiego. Kiedy natomiast zaczęły się tworzyć absolutystyczne monarchie typu Prusy, samodzielność miast zaczęła się stawać coraz bardziej iluzoryczna, choć tradycji ich samorządności nie wolno nam lekceważyć nawet dziś.

Generalny problem polega na tym, że jakiś zespół wartości, którymi kierowano się tworząc i rządząc republikami miejskimi, dość słabo się przyjął w tzw. szerokich masach społeczeństwa. Nadal do wielu bardziej przemawiają historie wojen, podbojów i bohaterskich obron niż opowieści o dobrze i solidnie prowadzonych interesach zapewniających obywatelom dobrobyt i bezpieczeństwo. Druga strona medalu to fakt, że ambitny, cyniczny, a dający złudne poczucie uosobienia tęsknot ludu przywódca, kiedy się pojawi i zdobędzie władzę, ma niejako automatycznie przewagę nad organami kolektywnymi, których członkowie niejednokrotnie paraliżują wzajemnie własne decyzje i w obliczu niebezpieczeństwa nie są w stanie sprawnie podejmować decyzji. Chyba, że pod płaszczykiem owej kolektywności działa bardzo mądra i przebiegła jednostka (niczym Perykles w Atenach), która jednak będzie trzymać swoje państwo w jakiejś organizacyjnej dyscyplinie.

Nie wiem, czy na szczęście, czy niestety, bo stawianie ocen moralnych pewnym zjawiskom nie ma większego sensu, bez wybitnych jednostek, bez „pasjonariuszy”, jak to ich nazwał Lew Gumilow, nie powstawałyby nowe państwa. Kniaziowie z linii Aleksandra Newskiego konsekwentnie stawiali sobie za cel podporządkowanie sobie ziem całej Rusi, a nowogrodzcy oligarchowie nie, ponieważ ich myślenie nie było na tyle „imperialne”. Dlatego można powiedzieć, że historia z Nowogrodem jako jednoczycielem Rusi, jest bardzo mało prawdopodobna. Republikańska forma rządów nie miałaby przy tym nic do rzeczy, gdyby nowogrodzcy oligarchowie zapałali chęcią opanowania wszystkich ziem dawnej Rusi Kijowskiej, bo wtedy przecież i tak weszliby w konflikt z Wielkim Księstwem Litewskim i Polską. Chyba, że nowogrodzianie w swoim kupieckim republikanizmie nie kierowaliby się myśleniem etniczno-wyznaniowym. 

Można byłoby natomiast pokusić się o wizję Rusi zjednoczonej przez wielkich książąt litewskich, którzy automatycznie stawali się królami polskimi. Tutaj jednak łatwo o polonocentryczną pychę i myślenie mocarstwowe, któremu dość łatwo ulec, a czego chciałbym uniknąć.

niedziela, 20 kwietnia 2014

Garść luźnych refleksji na temat Rusi i Rosji



Po śmierci Jarosława Mądrego (1054) Ruś Kijowska rozpadła się na małe księstwa. Takie były czasy, można powiedzieć, ale „takie były czasy” to po prostu taki „okrągły” i zgrabny slogan, który generalnie nic, ale to nic nie znaczy. Królestwa powstawały i rozpadały się nie dlatego, że są jakieś tam „czasy” (że niby świat objeżdża trębacz i krzyczy „Uwaga, ludziska! Nadchodzi czas rozbicia dzielnicowego!”, albo „Hej, hej, ogłaszam czas imperiów”). To, że czasy były takie, a nie inne, zawsze oceniamy z pewnego dystansu, po wielu latach, jeśli nie wiekach. W ten sposób racjonalizujemy sobie ludzkie działania i nabieramy pysznego poczucia zrozumienia mechanizmu rządzącego historią. To nigdy nie jest takie proste, bo gdybyśmy umieli odczytać „program źródłowy”, czyli strukturę zmian historycznych, faktycznie nastąpiłby owej historii koniec, a my byśmy się pogrążyli w nirwanie przyglądając się biernie tym przewidzianym zmianom. Nic takiego nie ma miejsca, i mieć nie będzie, więc wyjaśnianie pewnych zjawisk przy pomocy dość głupawego podsumowania, że „takie były czasy” nie ma sensu. Rozpad Rusi nastąpił, bo kniaź podzielił swoje władztwo, z trudem zebrane w jedno przez swoich przodków i utrzymane przez siebie samego, między swoich synów. Ponieważ wszystko było wówczas prywatne, w tym całe państwa, nikt mieszkańców tych państw o zdanie nie pytał. Młodzi kniaziowie, jak to typy ambitne, niczyjego zwierzchnictwa uznać nie chcieli, bo każdy się za najgodniejszego władzy uważał, doprowadzili do rozdrobnienia dziedzictwa wareskiej dynastii Rurykowiczów.

Wiemy z historii, że polscy książęta lubili wyprawić się do Kijowa. Zrobił to Bolesław Chrobry, a potem Bolesław Śmiały. Rozbicie dzielnicowe Polski nie przeszkadzało np. Kazimierzowi Sprawiedliwemu (najmłodszemu synowi Bolesława Krzywoustego) interesować się i interweniować w wewnętrzne sprawy zachodnich księstw ruskich. Co ciekawe, sam złożył hołd lenny cesarzowi Fryderykowi Barbarossie, żeby w razie czego mieć go po swojej stronie w sporze ze starszym bratem, Mieszkiem wielkopolskim, któremu, jako najstarszemu z rodu po wygnaniu Władysława śląskiego i śmierci Bolesława Kędzierzawego, należał się tron seniora. Średniowiecze to w ogóle okres, do którego trudno przykładać nasze, a może nawet nie nasze, tylko dziewiętnastowieczne pojmowanie historii. Władcy uważali, że to co zagarną to ich prywatna własność, więc byli dostatecznie zmotywowani, żeby z jednej strony płaszczyć się przed silniejszymi i bezlitośnie deptać słabszych. Tak czy inaczej, ostatni z Piastów, Kazimierz Wielki, który zrezygnował z ziemi, na której zagęszczenie osadników niemieckojęzycznych było już wówczas większe, niż na pozostałych ziemiach polskich, ale gdzie nadal mieszkała ludność polskojęzyczna (wiem, wiem, działacze narodowości śląskiej nigdy mi tego nie darują), a tamtejsi książęta byli jak najbardziej potomkami Bolesława Krzywoustego, ba byli potomkami Henryka Brodatego i Henryka Pobożnego, władców, którym o mało nie udało się już wcześniej zjednoczyć Polski, tenże Kazimierz Wielki zdobył na wschodzie ziemie zamieszkałe przez ludność etnicznie ruską, czyli Ruś Halicką. Fakt, że jest to ziemia ruska pozostał w nazwie województwa utworzonego na tym terenie. Województwo Ruskie ze Lwowem pozostawało w Koronie Polskiej do I rozbioru Rzeczypospolitej, kiedy dostało się pod panowanie austriackie.

Tymczasem, kiedy dziedziny europejskich twórców państw ulegały rozdrobnieniu, na Dalekim Wchodzie pojawił się kolejny w historii zjednoczyciel, człowiek, który tak naprawdę wziął się praktycznie znikąd, bo wszystko wskazuje na to, że legenda o jego początkach jest całkiem prawdopodobna. Mowa oczywiście o Temudżynie, szerzej znanym jako Czyngis-chan.  Zjednoczywszy i podbiwszy sąsiednie plemiona mongolskie i tureckie, zdobył Państwo Środka, gdzie do dziś uczy się o nim w szkole jako jednym z cesarzy, a następnie ruszył na Zachód siejąc powszechną panikę, ponieważ jego oddziały słynęły z okrucieństwa. Wieści o okrucieństwie nie były ani trochę przesadzone, ale wyjaśnienie, że Mongołowie (którzy później sami rozbili się na mniejsze ordy i chanaty i zaczęli być znani jako Tatarzy) byli po prostu dzikim ludem lubującym się w sadystycznym pastwieniu się nad ludnością podbitą, nie do końca jest zgodne ze stanem rzeczywistym. Mongołowie, zwłaszcza po zetknięciu się z cywilizacjami swoich sąsiadów, nie byli bardziej okrutni niż wcześniejsi wikingowie, czy krzyżowcy. Okropności, jakich się dopuszczali (dziś nazwalibyśmy to ludobójstwem), nie były wynikiem jakiegoś krwiożerczego szalu, ale wyrachowanym wykonaniem planu mającego na celu psychologiczne oddziałanie na ludność podbijaną. To m.in. bezprzykładne okrucieństwo powodowało, że ludy na drodze Mongołów traciły ducha walki na samą wieść o zbliżaniu się azjatyckiej szarańczy.

Dzielni kniaziowie ruscy i niemniej dzielni ruscy witezie (odpowiednicy zachodnich rycerzy) zdecydowali się jednak stawić czoło mongolskiej nawale (hmm, nie mogę się oprzeć refleksji, że gdyby zjawisko podobne do Czyngis-chana pojawiło się dzisiaj, europejscy intelektualiści zapewne zalecaliby poddanie się władcy Wschodu, w celu uniknięcia rozlewu krwi), ale nad Kałką (1223) ponieśli klęskę. To jest jeden z tych momentów w historii, który kusi do snucia domysłów, co by się stało, gdyby jednak Mongołów pokonali. Książęta ruscy bowiem, ruszając nad Kałkę, zachowali się nie tylko bardzo szlachetnie, ale i rozsądnie. Ruszyli na pomoc władcy Połowców (Kumanów), plemienia tureckiego zamieszkującego wówczas północne wybrzeże Morza Czarnego (w tym Krym) i to ruszyli zgodnie i zjednoczeni. Chyba doskonale wyczuwali, że zagrożenie nadciągające ze wschodu to po prostu koniec tej Rusi, którą znali, a jaka będzie ta przyszła, nikt nie umiał przewidzieć. Zawiesili więc swoje rodzinne spory i ruszyli ze swoimi wojskami przeciwko wspólnemu zagrożeniu. We współczesnej Europie postawa już nieznana. Niestety przegrali i to zdecydowało o kształcie późniejszych dziejów Rusi i Rosji.

Lew Gumilow przypisywał najazdowi i późniejszemu mongolskiemu zwierzchnictwu czynnik stymulujący powstanie narodu rosyjskiego, jako swoistej mieszanki słowiańsko-tatarskiej, stanowiącej nową jakość w stosunku do dawnych Rusinów, będących tylko Słowianami. Wcześniej Aleksander Błok napisał poemat będący dumną manifestacją mongolskości Rosjan „Scytowie” (Skify). Tworząc pewne konstrukcje historiozoficzne czy też poetyckie, można nie tylko popuszczać wodze fantazji, ale wręcz wierzyć we własne „odkrycia”, a tak naprawdę skojarzenia. Niemniej niemało poważnych historyków zaczęło się zastanawiać, co bardziej wpłynęło na ukształtowanie się politycznej mentalności Rosjan – czy było to panowanie mongolskie, czy raczej wpływ prawosławnego Bizancjum, które władcy Rosji chcieli naśladować, uważając się w końcu za trzeci Rzym.

Tego typu dywagacje nieuchronnie prowadzą do dylematów dotyczących wyższości świąt wielkanocnych nad Bożym Narodzeniem, bo osobiście nie podjąłbym się precyzyjnej oceny, które wpływy kulturalne odegrały większą rolę na ukształtowanie się rosyjskiej „drogi do potęgi”. Niemniej równie beznadziejne byłoby uznanie, że takie wpływy nie miały miejsca.
Ruscy kniaziowie z rodu Rurykowiczów, a konkretnie z linii Aleksandra Newskiego, objęli władzę nad księstwem włodzimierskim, z tytułem wielskich książąt, bo tam właśnie przenieśli się władcy Kijowa po spaleniu miasta przez Mongołów w 1299 r., a to właśnie na terenie tego księstwa do coraz większego znaczenia doszło miasteczko Moskwa, żeby w końcu stać się jego stolicą. Z kolei książęta moskiewscy rozpoczną proces „zbierania ziem ruskich”, w tym również tych, które znalazły się pod panowaniem stosunkowo młodej potęgi, jaką wówczas było Wielkie Księstwo Litewskie.

Istnieje teoria, że kultury wyższe pochłaniają swoich barbarzyńskich zdobywców, a historia zna wiele przykładów na jej potwierdzenie. Dodajmy jednak, że barbarzyńcy potrafią również unicestwić cywilizację wyższą od swojej. W przypadku pogańskich Litwinów można przyjąć, że wielu z nich, zwłaszcza książąt i bojarów uległo rutenizacji, ponieważ kultura ruska była pierwszą, z jaką się zetknęli i jaką spodobało im się naśladować. Każdy członek rodziny Giedyminowiczów (i wywodzących się z nich Jagiellonów) mówił po rusku (dialektem będącym prekursorem dzisiejszego białoruskiego). O ile Jagiełło umiał jeszcze mówić po litewsku i po rusku, to już Kazimierz Jagiellończyk tylko po rusku i po polsku. Można więc zaryzykować twierdzenie, że Wielkie Księstwo Litewskie było kulturowo państwem ruskim, w ogromnej mierze prawosławnym (z wyjątkiem władców, którzy najpierw byli poganami, a potem stali się rzymskimi katolikami), które w dodatku miało pod swoim panowaniem dawną stolicę Rusi, Kijów. W XV wieku wcale nie było pewne, kto zjednoczy ziemie ruskie, czy będą to wielcy książęta moskiewscy, czy litewscy. Jeżeli ktoś mówiłby w tamtych czasach o jakichś „historycznych prawach” byłby raczej śmieszny. Dla Rusinów wcale nie było takie pewne, że potomek Rurykowiczów ma większe prawo do rządzenia nimi, niż ktoś z Jagiellonów. Wilno i Moskwa były stolicami, gdzie wymiennie uciekali możnowładcy, którzy podpadli swoim władcom. Faktycznie nie można lekceważyć psychologicznego efektu, jakim było przyjęcie przez Iwana Groźnego tytułu cara, do którego tytułu rościł sobie prawo jako potomek po kądzieli cesarzy bizantyjskich. Był rok 1547, a więc od upadku Konstantynopola upłynęły 94 lata. Moskwa ogłasza się Trzecim (i ostatnim) Rzymem. Niewątpliwie Bizancjum od czasu chrztu Rusi (988 r.) odgrywało ogromną rolę jako źródło kultury opartej na prawosławnym chrześcijaństwie. Teraz tradycję cesarstwa, którego już nie było, postanowiono wykorzystać świadomie, jako czynnika usprawiedliwiającego wszechwładzę cara.

Zanim to jednak nastąpiło, ruscy kniaziowie przeszli niezłą szkołę przetrwania, podkopywanie i pozbywania się konkurentów oraz zdobywania władzy poprzez umiejętne rozgrywanie mongolskich, a później (po rozpadzie imperium Czyngis-chana) tatarskich zwierzchników. Wielki książę jeździł do nich po jarłyk (oficjalne uznanie ich władzy nad Rusią), ale równie dobrze mógł tam zostać otruty (dość popularna metoda politycznego morderstwa wśród plemion mongolsko-tatarskich). Kniaź, który umiał nie tylko nie narazić się Mongołom, ale jeszcze uzyskać ich pomoc przy eliminacji jakiegoś kuzyna, czy brata-rywala do władzy nad Rusią, musiał być zarówno nie lada twardzielem o żelaznych nerwach, jak i wielkim spryciarzem. Metody zdobywania i sprawowania władzy siłą rzeczy powtarzały się w kolejnych pokoleniach tworząc swoistą mentalność nieufności na najwyższych szczeblach, traktowania poddanych jak niewolników (rabów) i służalczości wobec zwierzchników. Jeżeli ten system wzmocniono ideologicznie wprowadzając bizantyjski przepych i bizantyjską kontrolę nad Cerkwią, kultura polityczna, jaka ukształtowała się w państwie moskiewskim przyjęła zupełnie inny charakter niż te, które kształtowały się w państwach europejskich.

Czy tak musiało się stać? Odpowiadam szybko i zdecydowanie – skoro się stało, to znaczy, że tak, musiało. Niemniej od czasu do czasu można się zabawić w wyobrażenie sobie, co by było, gdyby na pewnym etapie historii pewne wydarzenia przybrały inny obrót.

CDN

sobota, 19 kwietnia 2014

Garść dygresji o budowaniu potęgi w kontekście ostatnich wydarzeń



Historie alternatywne stanowią dla niektórych pasjonujące zajęcie. W Polsce ostatnimi laty wśród miłośników historii niemałe zamieszanie wywołała teoria, wg której Polacy powinni byli pójść z Hitlerem na Rosję, a potem, kiedy już alianci zachodni pokonaliby Hitlera, my powinniśmy byli raz-dwa zmienić sojusz i wyjść na swoje. Niektórzy uważają, że w takim wypadku byłoby w naszym interesie, żeby Hitler w ogóle wygrał, bo wtedy bylibyśmy potęgą. U podstaw tego myślenia, jak warto zauważyć, jest idea mocarstwowości. Po prostu celem każdego państwa jest być potęgą! Przypomina mi się rozmowa z pewną rosyjskojęzyczną mieszkanką wschodniej Ukrainy, jaką odbyłem w autokarze do Londynu kilka lat temu. Bezpośrednia kobieta (z jednej strony za tę „swojską” bezpośredniość Rosjan i w ogóle wschodnich Słowian, lubię, ale z drugiej, czasami wyłazi ze mnie jakaś angielska rezerwa,  ale to osobny temat) wyrażała żal, że Polska poszła ku Zachodowi, bo przecież gdyby wszyscy Słowianie się zjednoczyli, byliby potęgą. Nie wiem, czy ta kobieta akurat zdawała sobie sprawę, że głosi ideę popularną w XIX w. w Rosji, ale również w krajach bałkańskich i w Czechach, a mianowicie panslawizm. Polacy jakoś na panslawizm nigdy nie chcieli się dać złapać, bo doskonale wiedzieli, że cała piękna idea to nic innego, niż propaganda caratu.

Cały problem w tej „potędze”. Kiedy budujemy imperium, wtedy jednostki się nie liczą. Wiedział o tym Cezar, wiedział Napoleon, Hitler i Stalin. Ludzi potrafi ogarnąć histeria budowania potęgi i wtedy nawet sami są gotowi do poświęceń, a tych, którzy nie są, wszyscy dookoła przymuszą, zaś w ostateczności przymusi ich aparat władzy. Nieważne, że ludzie tracą życie, godność i wolność. Potęga jest tego warta. Psychologia tłumu – jesteśmy razem, jesteśmy niepokonani. Po jakimś czasie ludzie się opamiętują, zwłaszcza kiedy potęga okaże się ułudą, bo została obalona przez koalicję innych, nawet mniejszych „potęg”. Narkotyczne poczucie jedności się rozpada i budowniczowie potęgi zaczynają się nawzajem oskarżać o podsycanie nastrojów do budowania potęgi podniecających.

Rosja jest krajem, który praktycznie nie może istnieć bez poczucia potęgi. Historia pokazuje, że kiedy nie jednoczy się wokół samodzierżcy, zaczyna się tam smuta i naród pogrąża się w depresji. Te „smuty” z początku XVII w. były spowodowane nie tylko kryzysem wewnętrznym, ale również polityką  korzystających z tego kryzysu polskich magnatów, a później już wprost państwa polskiego. Rządy Borysa Jelcyna przypadły jednak na czasy już jednak bardziej cywilizowane, kiedy każdy Rosjanin mógł się dowiedzieć, na czym polega demokracja choćby z telewizji czy później z internetu. Zamiast demokracji w stylu Zachodnim, zobaczyli, że kraj został zawłaszczony przez oligarchów, którzy niczym panowie feudalni z podległymi sobie mafiami złożonymi z kryminalistów, zawłaszczyły państwo. Sytuacja zaś zwykłego obywatela nie tylko się nie poprawiła, ale w wielu przypadkach pogorszyła. Co się dzieje w takich przypadkach w narodzie, który przywykł do posłuchu wobec samodzierżcy? Jedni zaczęli tęsknić za prawosławnym carem, inni za potężnym gensekiem, ale łączyło ich jedno – tęsknota do potęgi, dla której można znieść nawet własny parszywy los.

Władimir Władimirowicz Putin, jako niezwykle bystry oficer KGB, znający doskonale psychikę Rosjan, ale również społeczności innych krajów, doskonale wpasował się w sytuację i odegrał rolę męża opatrznościowego.

W tym momencie pozwolę sobie na dygresję (cha cha cha, jakby wszystkie moje wpisy nie były upstrzone dygresjami!) Choć jestem w dużym stopniu zwolennikiem fenomenologicznego podejścia do rzeczywistości, co oznacza, ze uważam, że musimy być ciągle otwarci na nowe zjawiska i nie przyzwyczajać się do schematów, zwłaszcza w obserwacji społeczeństw i w ogóle ludzi, to jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że istnieją pewne struktury, głównie w przekazywanej z pokolenia na pokolenia siatce pojęć i poglądów.

Jeżeli poczytamy Dostojewskiego, to przecież znajdziemy tam klucz do myślenia Rosjanina. Wielki rosyjski moralista uważał, że wszystko, co przychodzi z Zachodu jest z gruntu złe, i że bzdurą jest myślenie, że Rosja mogłaby się kiedykolwiek stać takim samym krajem, jak państwa zachodnioeuropejskie. Wszystko, co w Rosji jest dobre i służy dobru obywateli, zostało wprowadzone przez cara-samodzierżcę i nie ma dyskusji. Mówiąc szczerze, Dostojewski miał rację – wszystkie instytucje państwowe, ale również np. koleje, zostały zbudowane odgórną decyzją cara, ale przecież inaczej w tym ustroju być nie mogło! Rosjanom nigdy nie dano szansy na zbudowanie jakichś zrębów demokracji, a jak się taka szansa niby pojawiła, to i tak władzę rozdrapali „watażkowie”, czyli post-KPZRowscy oligarchowie. Potem przyszedł Putin, dla przykładu wysłał jednego z potentatów do łagru na Sybir (czym połączył dwie długie rosyjskie tradycje – carską i bolszewicką). Padło na Chodorkowskiego, któremu się widocznie zdawało, że Władimirem Władymirowiczem można sobie „szutki” urządzać i go krytykować. Chodorkowski wyszedł ostatnio na wolność, ale nie doczekał tego Aleksandr Litwinienko, którego długie ręce Kremla dosięgły w Londynie. Przez jakiś czas nadzieją demokratów mógł być przykład Aleksandra Nawalnego, publicysty, który nigdy się nie bał krytykować Władimira Władimirowicza, a ten mu na to dość długo pozwalał. W końcu jednak miarka się przebrała i Nawalny dostał nauczkę w postaci pięciu lat wiezienia, ale ostatecznie przy zawieszeniu wykonania kary. Powinien chyba zrozumieć przesłanie.

Zwolennicy Nawalnego robili demonstracje w Moskwie i ostro krytykowali Putina, a niektórzy zaczęli nawet wierzyć, że coś się w Rosji może wreszcie zmieniać na lepsze, że uda się zdemokratyzować ten oligarchiczno-kagiebowski układ. Tutaj jednak Władimirowi Władymirowiczowi przyszli w sukurs Ukraińcy, którzy postanowili obalić legalnie przez siebie samych wybranego prorosyjskiego prezydenta Janukowycza. Zaczęło się od protestu przeciwko samemu Janukowyczowi, wyjątkowemu burakowi, jak się okazało, nawet na warunki Europy Wschodniej. Potem stu ludzi zostało zastrzelonych przez snajperów, co wśród metod walki z demonstrantami jest przypadkiem skrajnym i ostatecznym, bo przecież najpierw używa się armatek wodnych i kul gumowych, żeby nie zabijać ludzi. Snajper to, ktoś kto z premedytacją pozbawia ludzi życia. To już nie są żadne tam emocjonalne przepychanki czy nawet nawalanki. To jest zaplanowane morderstwo. Warto o tym pamiętać.

Janukowycz uszedł pod skrzydła samodzierżcy Rosji, a ten nagle sobie uświadomił, że władzę w Kijowie przejęli faszyści. Co więcej, przewidział, że z całą pewnością zaczną oni prześladować mniejszość rosyjską na Krymie i we wschodnich regionach Ukrainy. Udzielił więc moralnego wsparcia „chłopcom z samoobrony, którzy kupili sobie mundury w sklepie”, a ci szast-prast i zorganizowali referendum na Krymie, którego rezultatem był Anschluss tego półwyspu do Rosji. Na naszych oczach dzieje się to samo we wschodniej Ukrainie. Zachód się na to zgodzi, bo nikt nie będzie umierał za Bachczysaraj, Charków czy Donieck. W końcu rosyjskich wojsk tam oficjalnie nie ma. Granicy nie pogwałcono, skoro wszystko robią chłopcy w mundurach ze sklepu i zwykli rosyskojęzyczni obywatele.

Stara zasada z wyświechtanych powieści detektywistycznych mówi „szukaj tego, kto na tym zyskał”. Jakby nie patrzeć, wygrał Władimir Władymirowicz, bo oto zażegnał zagrożenie wewnętrzne. Jacyś tam „zapadnicy” czyli okcydentaliści nie będą mu psuć roboty swoimi liberalnymi mrzonkami, bo oto większość narodu skupiła się wokół oswobodziciela ziem ruskich spod władzy faszystów. A że Rosja przy okazji powiększy swoje terytorium to przecież oznaka, że znowu staje się potęgą. Dla tej potęgi Rosjanin przez co najmniej dwa stulecia nauczył się poświęcać własną godność i dobrobyt. Dla tego wspólnego projektu zwanego „potęgą” warto.

Już wiem, ze dzisiaj nie dojdę do zagadnienia, o którym chciałem napisać, więc pozwolę sobie na jeszcze jedną dygresję. W Europie Zachodniej, w tym, jak się niedawno miałem okazję przekonać, istnieje grupa ludzi, którzy nazywają się nowoczesną lewicą, ale tak naprawdę są spadkobiercami księcia Piotra Kropotkina i ruchu znanego jako anarchistyczny. Wychodząc z założenia, że wszelkie zło bierze się z nacjonalizmów, a te z istnienia państw narodowych, uważają, że należy je porozbijać na autonomiczne regiony z szerokimi uprawnieniami samorządowymi. W jakimś stopniu sam jestem zwolennikiem decentralizacji i pozostawiania jak największej części decyzji społecznościom lokalnym. Trzeba sobie jednak zdawać sprawę z tego, że rozbicie państwa na małe organizmy służy tym, którzy akurat budują potęgę. Myślę, że generalnie bardzo przyjemnie żyło się na początku XIX wieku w państewkach niemieckich, gdzie stosunki społeczne stawały się coraz bardziej cywilizowane, a pracowitość i oszczędność Niemców sprawiały, że ludzie żyli w dobrobycie. Faktycznie jakieś wielkie państwo nie było im do szczęścia potrzebne. Tymczasem Napoleon Bonaparte wszystkie te państewka podporządkował swojej władzy bez większego wysiłku i do dziś jest uważany w Niemczech za jedną z najkoszmarniejszych postaci w historii. Po sprowokowanej przez Prusy i wygranej wojnie z Napoleonem III, obywatele państewek-regionów zapałali wielkim entuzjazmem do poddania się władzy Prus, jako jedynej realnej potędze zdolnej obronić Niemców przed Francuzami. Rozbicie na dzielnice nie przyniosło niczego dobrego ani Polsce, ani średniowiecznej Rusi. Ta ostatnia dostała się pod władzę Mongołów, Litwinów i Polaków. To wszystko historia, i jako intuicyjny zwolennik fenomenologii raczej niż strukturalizmu, uważam, że ona nigdy się nie powtarza. Niemniej nie można zupełnie zlekceważyć nauki, jaką daje nam opis przeszłości. Tak samo jak pacyfiści zawsze bezwiednie służą najsilniejszemu, tak zwolennicy likwidacji państw na rzecz autonomicznych małych regionów służą temu, kto akurat u siebie przeprowadza proces odwrotny, czyli buduje „potęgę” – imperium.

czwartek, 17 kwietnia 2014

O uważności (3)


Największym wrogiem uważności jest rutyna. Doskonale wiadomo, że rutyna przyczynia się do wypadków na jezdniach spowodowanych przez pewnych siebie „starych kierowców”. Rutyna potrafi też zabić pacjenta na stole operacyjnym, kiedy to pewny siebie chirurg wykonuje operację „na pamięć” bez uważnego przyjrzenia się konkretnemu przypadkowi. Wychowanie do rutyny też sprawia, że polscy uczniowie nie są dobrzy w rozwiązywaniu problemów praktycznych.

Krytyka szkoły jako miejsca, gdzie uczy się młodych ludzi rzeczy „zupełnie do życia nieprzydatnych” jest tak bogata, że bez trudu znajdziemy jej przykłady w Internecie. Nie będę jej więc ani przytaczać, ani z nią polemizować, bo w pewnym (ale tylko w pewnym!) stopniu się z nią nawet zgadzam. Domorośli reformatorzy oświaty nie biorą jednak pod uwagę jednego czynnika. Wydaje im się, że jeżeli wprowadzą lekcje obsługi automatów, wypełniania pitów, sporządzania biznesplanu itp. autentycznie pożytecznych umiejętności, sprawią, że szkoła stanie się miejscem ciekawym, a uczniowie nie będą się mogli doczekać pójścia do szkoły. Tym czynnikiem, którego nie rozumieją piewcy praktycznych umiejętności, jest nastawienie uczniów, którzy, podobnie jak dorośli, przede wszystkim chcą uniknąć wysiłku, a więc uważności, i oddać się jakiejkolwiek rutynie, która nie będzie wymagała zbytniego myślenia.

Pamiętam, że wczasach kiedy byłem jeszcze studentem przedostatniego roku historii, na jakimś spotkaniu towarzyskim u rodziny dyskutowałem z pewnym panem, przedsiębiorcą (jak to się wtedy mówiło „prywaciarzem”), który konieczność rozwiązywania praktycznych problemów doskonale rozumiał, ale jako rodzic jakoś chyba się nie palił do wdrażania w nie własnych dzieci. Ja wtedy z wielkim entuzjazmem perorowałem, jak to trzeba dzieci uczyć myślenia, że zapamiętywanie dziesiątek dat i nazwisk nie jest takie istotne, bo te można sobie w razie potrzeby doczytać, ale wykształcenie procesu myślenia jest bezcenne, itd. itp. Na to tenże pan, ów prekursor nowego polskiego kapitalizmu, spokojnie pokiwał głową i równie spokojnym głosem (bo nie, żeby się ze mną kłócił!) powiedział: „Ech, no dobrze, ale jak komuś nie idzie myślenie? To może już lepiej jak wykuje te kilka dat i nazwisk i przynajmniej coś będzie wiedział.” Na taki argument nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć, bo choć rozpierał mnie entuzjazm właściwy młodym ludziom, którzy wierzą, że zmienią świat, to jednak od razu stanęły mi przed oczami rzesze dzieci może nie zupełnie mało rozgarniętych, ale takich, których już w młodym wieku myślenie bardzo męczyło, jeśli nie bolało, i znając rzeczywistość szkolną, w której wiadomo, że nie ma możliwości zmuszenia wszystkich do robienia tego samego, doszedłem do wniosku, że w pewnych przypadkach może rzeczywiście bardziej wychowawcze byłoby wyegzekwowanie pewnej pamięciowej wiedzy, której opanowanie też wymaga pewnego wysiłku umysłowego, niż na siłę robić filozofów z młodych ludzi, których problemy są jak najdalsze od przyczyn i skutków jakiejś wojny, albo kryzysu gospodarczego.

Problem jednak w tym, że edukacja jako taka, niemal z definicji polega na wdrożeniu ludzi w pewną rutynę. Żmudne powtarzanie ma przecież na celu wyrobienie umiejętności zautomatyzowanej, w której nie będziemy tracić czasu na zastanawianie się, jak coś zrobić. Chirurg nie może hamletyzować ze skalpelem w ręku, kierowca nie ma zbyt wiele czasu, by się zdecydować, czy zmienić pas na jezdni, czy nie. Bokser również czasu ma mało na decyzję, jak zblokować cios przeciwnika i wyprowadzić kontrę. W wielu dziedzinach dyletanta poznaje się właśnie po tym, że wykonanie jakiejś czynności zajmuje mu więcej czasu niż profesjonaliście, choć osiągnięty efekt może dorównywać efektowi tego ostatniego.

Tutaj dotykamy pewnego bardzo ciekawego zjawiska. Otóż niejednokrotnie zdarza się, że jakiś amator z wielkim zapałem zabiera się do wykonania jakiegoś zadania i wychodzi mu to nadzwyczaj dobrze, podczas gdy profesjonalista robiąc coś rutynowo nie wykaże się zbytnim polotem. (Nie oszukujmy się jednak, w większości codziennych przypadków to jednak profesjonalista wykona swoją robotę lepiej, bo się nie miota po omacku, tylko po prostu wie, co robić). Doskonałym przykładem dyletanta, który prześcignął profesjonalistów może być generał Ignacy Prądzyński, który zaprojektował Kanał Augustowski, nie będąc inżynierem wykształconym w tego typu pracach. Jego ogromny sukces wynikał z faktu, że zabrał się do pracy niezwykle uważnie. W przyspieszonym tempie „odbył studia inżynierskie”, które polegały na UWAŻNYM przeczytaniu i zrozumieniu podręczników na temat projektowania kanałów, po czym zabrał się do pracy uważnie analizując teren i rozrysował bardzo dobre plany, których wykonanie wzbudziło niekłamany podziw ze strony profesjonalistów.

Uważny amator jest w stanie wykonać swoje pierwsze dzieło niemal genialnie, ponieważ zabiera się do niego niezwykle pieczołowicie i poświęca mu więcej uwagi, a właściwie uważności, niż profesjonalista, który działa rutynowo, a więc w dużej mierze z wyłączeniem uważności (w skrajnych przypadkach nawet myślenia).

Ciekawe jest też zjawisko pisarzy – mistrzów jednej powieści. Najczęściej jest to powieść debiutancka, kiedy to autor wkłada całą swoją twórczą energię i właśnie uważność w dopracowanie każdego elementu i szczegółu swojego tekstu. Jeżeli przy pisaniu następnej powieści już wpadnie w rutynę i zacznie powielać własne schematy, krytycy nie zostawią na nim suchej nitki. Powieściopisarz, który wykonuje swoją pracę naprawdę profesjonalnie i dlatego zyskuje uznanie czytelników i krytyków (co się rzadko zdarza równocześnie), to ktoś kto przy każdej zapisywanej stronie poświęca jej całą swoją uważność.

System szkolny, zarówno ten dawny, jeszcze komunistyczny, jak i współczesny, który się z tamtego w prostej linii wywodzi, a  który mniej lub bardziej słusznie krytykujemy (w zależności od konkretnego elementu, który poddajemy krytyce) wydaje się nakierowany na zrutynizowanie sposobu pracy mózgu młodego człowieka. System standardowych testów, pod które szkoły współcześnie ustawiają swoją pracę to kolejny gwóźdź do trumny edukacji zindywidualizowanej i bardziej życiowej (praktycznej). Niestety ludzie po szkołach zarówno za komuny, jak i dziś nie tylko nie są przygotowani do konkretnych zawodów, co nie jest wielką tragedią, bo nigdzie nie są, ale nie są przygotowani do uczenia się tychże zawodów. Niedawno znajomy, który prowadzi własną firmę, opowiedział mi o szeregu przykładów dwudziestolatków, na których zawodowe umiejętności on nie liczy, bo wie, że szkoły ich nie uczą, ale liczy na ich gotowość do ich nauczenia się w trakcie pracy. Tego niestety tym młodym ludziom zupełnie brakuje.

Jeden z przykładów, które mój znajomy mi opowiedział, a który sam często powtarzam, to przypadek młodego człowieka, który nie sprawdzał się na żadnym stanowisku pracy, więc znajomy postanowił dać mu zadanie, które, jak mu się wydawało, trudno zepsuć. Chodziło mianowicie o pakowanie listów do kopert. Koperty te mają zafoliowane „okienka”, w których powinny się znaleźć adresy odbiorców. Jakież było zdziwienie mojego znajomego, kiedy dostał zwrot z poczty całego pokaźnego pliku korespondencji, ponieważ w żadnym okienku koperty nie było adresu. Po prostu listy zostały włożone do kopert jak popadnie. Pracownik tłumaczył się, że był zmęczony i że kolega go zagadywał. Gdyby nie opowiedział mi tego mój dobry znajomy, pomyślałbym, że tę historię wymyślił jakiś współczesny Gogol albo inny humorysta. Oczami duszy mojej widzę Roberta Górskiego z Kabaretu Moralnego Niepokoju, jak opowiada tę historię. Tymczasem tego nikt nie zmyślił. Problem w tym, że takich przykładów można zebrać dużo więcej i jako problem masowy takie historyjki przestają być śmieszne. Jeżeli będziemy żyć w społeczeństwie składającym się w większości z tych rybek z kreskówki „Gdzie jest Nemo”, która po sekundzie zapominała własnego imienia, to biada nam wszystkim.

Tak już zupełnie poważnie. Podstawowym elementem wychowawczym, na który musi postawić każda szkoła na świecie, jest kształtowanie postawy nakierowania na uważność. Wiąże się to z myśleniem, o czym jeszcze napiszę, ale nie każdy musi być Sokratesem czy Wittgensteinem.  Uważność przy wykonywaniu tego, co się robi, to klucz do… już chciałem napisać „sukcesu”, ale jest to po prostu klucz do normalności, w której wszyscy czują, że wiedzą na czym stoją.

Już wcześniej zetknąłem się z biznesmenami, którzy twierdzili, że oni poszukują młodych ludzi, którzy mają w miarę sensownie poukładane w głowie, a oni ich już roboty nauczą, bo wcale nie liczą, że nauczyła ich tego jakakolwiek szkoła czy uczelnia. Często prasa o zabarwieniu bądź to lewicowym, bądź lewicowym, ale udającym prawicę, pisze o wygórowanych wymaganiach pracodawców wobec młodych ludzi, którzy przecież nie mieli kiedy zdobyć kwalifikacji potrzebnych do konkretnych oferowanych przez nich stanowisk pracy. Myślę, że często to może być oparte na faktach, bo polski pracodawca niejedno ma oblicze. Niemniej zetknąłem się z taką liczbą naprawdę rozsądnych przedsiębiorców wykazujących dużo dobrej woli wobec swoich pracowników, że śmiem twierdzić, że jednostronne narzekanie na cały system niczego nie wyjaśnia, a tym bardziej nie rozwiązuje. Generalnie operowanie wielkimi kwantyfikatorami, powoływanie się na jakieś ogólne wrażenie, czy też na to, w co wierzy tzw. większość, to kolejny wróg uważności. Sam jestem tu nie bez winy, ponieważ niejednokrotnie ulegam „szlachetnemu oburzeniu” pod wpływem jakiejś wiadomości (na szczęście nie trafiają do mnie hasła i slogany), podczas gdy uważne przestudiowanie całości zagadnienia mogłoby pokazać zupełnie inny obraz rzeczywistości. Propagandowa i PRowska działalność wszelkich partii politycznych, korporacji czy nawet organizacji społecznych nie sprzyjają uważności. Wręcz przeciwnie, wszystkie te okrągłe slogany, memy, filmiki propagandowe, mają na celu coś wręcz odwrotnego. Mamy przestać być uważni, mamy natomiast być skoncentrowani – na tym co nam podają, zaś zamknięci na to co podają inni. Demokracja m.in. dlatego pozostaje ustrojem niedoskonałym, bo w większości przypadków bazuje na ludzkiej nieuważności.

CDN

środa, 16 kwietnia 2014

O uważności (2)



Każdy się zgodzi, że uważność jest bardzo potrzebna na jezdni. Kierowca nie może być ani roztargniony, czy też zajmować się rzeczami nie związanymi z prowadzeniem pojazdu (np. rozmawiać przez telefon komórkowy), ale też nie powinien się koncentrować tylko na jednym czy kilku nielicznych elementach samej jazdy. Nie może skupiać całej uwagi na pojeździe jadącym przed nim, bo musi np. uważać na pojazd próbujący mu zajechać drogę z boku. W walce również nie można się skupiać np. na jednej ręce przeciwnika, ponieważ on pracuje całym ciałem i może w dowolnej chwili użyć każdej z jego części. Uważność jest więc bardzo ważna w sztuce przetrwania. Zła strona tego faktu polega na tym, ze po dłuższych okresach wzmożonej uważności odczuwamy ogromne wyczerpanie, takie jak po ciężkiej fizycznej pracy. Dyrektorzy przedsiębiorstw często mogą odczuwać zmęczenie nieustanną uważnością, a takie zmęczenie jest bardzo istotnym elementem stresu i w rezultacie całego stanu zdrowia. Ludzie na pewnych stanowiskach muszą się wykazywać wzmożoną uważnością i tak właśnie dyrektor musi być człowiekiem bardzo uważnym, podczas gdy profesor uczelni do całkiem niedawna nie tak bardzo. Wszyscy pewnie kojarzymy sobie stereotypowe postaci roztargnionych uczonych z głową w chmurach. Naukowiec po prostu koncentrował się na swojej wąskiej dziedzinie stopniowo jeszcze ją zawężając, aż zaczynał żyć w wirtualnym świecie własnej specjalności. Dzisiaj nie jest to praktycznie możliwe, bo profesorowie często muszą odgrywać role menadżerów. Zarządzając czymkolwiek nie możemy sobie pozwolić na koncentrację na jednym i lekceważenie innych aspektów życia, ponieważ wszystko jest ważne i wszystko należy ogarnąć (w znaczeniu jak najbardziej dosłownym, nie slangowo-młodzieżowym).

Z drugiej strony stereotypowy roztargniony profesor nie oddając się szeroko pojętej uważności, a więc kombinacji umiejętności przetrwania w środowisku akademickim, pracy menadżerskiej, problemom dydaktycznym itd., a skupiając się jedynie na zagadnieniu badawczym, miał większe szanse na odkrycie czy opracowanie czegoś nowego w porównaniu z kolegą, który brylował w towarzystwie, był uwielbiany przez studentów i piął się po szczeblach kariery akademickiej, ponieważ nie tracił czasu na rzeczy bezpośrednio z pracą badawczą nie związanymi. Roztargnionych „Einsteinów” praktycznie dzisiaj już nie ma. Pozostają celebryci, którym się na dodatek wydaje, że w niczym nie ustępują ludziom, w pracy których uważność jest warunkiem przetrwania, czyli dyrektorom firm, politykom czy gangsterom. Oczywiście tacy naprawdę istnieją, ale czy w swojej dziedzinie dorównują gigantom myśli oderwanym od rzeczywistości? Wielu naukowców faktycznie jest lepszymi menadżerami niż uczonymi, ale zdarzają się też tacy, którzy żyjąc szereg lat we wsobnym świecie akademickim, karmiąc się myślowymi konstruktami własnymi i tymi wyprodukowanymi przez kolegów, w pewnym momencie nabierają przekonania, że są gotowi poradzić sobie w realnym świecie, w polityce czy, rzadziej, w biznesie. Niektórzy faktycznie dobrze się w tym świecie odnajdują, ale niestety tracą coś, co nazwałbym „dziewictwem”, które pojmuję jako konieczność zajmowania się sprawami bieżącymi, wymagającymi szybkich decyzji, na przemyślenie których często nie mają czasu, a nie pogłębionej refleksji, jaka jest możliwa tylko z pewnego dystansu. Świat wzmożonej uważności niestety nie wydaje się sprzyjać spokojnej koncentracji na wyselekcjonowanym zagadnieniu badawczym.

Powyższe przykłady dotyczą uważności wzmożonej, czyli tej, bez której przetrwanie, czy to w sensie jak najbardziej dosłownym, czy też w sensie nieco metaforycznym, np. przetrwanie w pewnym środowisku. Wróćmy jednak do uważności również bardzo w życiu ważnej, bo odnoszącej się do przyswajania wiadomości i umiejętności, czyli do procesu uczenia się. Niejeden z nas zapewne słyszał o regule dziesięciu tysięcy godzin. Kto nie wie, o co chodzi, gorąco polecam ciekawy artykuł na stronie: http://coaching.focus.pl/zycie/recepta-na-sukces-malcolma-gladwella-czyli-regula-10-tys-godzin-10 . Badacze, którzy odkryli tajemnicę geniuszów, doszli do wniosku, że wszyscy oni poświęcili ok. 10 tys. godzin systematycznej pracy nad swoją dziedziną, a po upływie tego czasu byli w niej bezkonkurencyjni. Domorośli „coache”, czyli amatorzy roszczący sobie pretensje do umiejętności nauczania innych jak osiągać sukces, czasami przywołują tę zasadę, skupiając się na liczbie poświęconych godzin,  ale z pominięciem pewnego szczegółu, który jest kluczowy, a mianowicie że robili to, że zacytuję fragment w/w artykułu „celowo i z determinacją”. Innymi słowy robili to uważnie.

Wiara w to, że dzięki mechanicznemu, czyli bez zaangażowania uważności, powtarzaniu można osiągnąć sukces, jest bardzo zwodnicza i ulegającym jej nie wróży sukcesu. Przychodzą mi na myśl dwie metody nauczania języków obcych. Jedna to sugestopedia, opracowana przez bułgarskiego psychologa Georgi’ego Łozanowa, a druga to metoda nauki przy pomocy fiszek ze słownictwem oraz podobna do niej komputerowa metoda SuperMemo i podobne do niej.

W przypadku sugestopedii, tak samo jak pochodnej od niej metody SITA (w której jedyną innowacją odróżniającą ją od klasycznej metody Łozanowa są okulary z rytmicznie mrugającą lampką), pojawia się problem uczących się, którzy zaczynają wierzyć, że w stanie głębokiego relaksu wzmocnionego muzyką (najlepsza do tego celu jest barokowa) dosłownie wchłoną język obcy bez żadnego wysiłku, bo ten przeniknie do ich umysłów właśnie dzięki ich zrelaksowaniu. Nie jest tak, że potępiam próbę nauki w stanie relaksacji, bo doskonale wiem, że do tego, co nazywam otwarciem na nowy materiał, niezbędny jest swoisty stan rozluźnienia.

Tutaj zaczyna się najtrudniejsza część wyjaśnienia kwintesencji uważności.  Otóż stan absolutnej relaksacji prowadzi do jego formy najdoskonalszej, czyli do snu. We śnie uważność zanika kompletnie, choć doskonale wiemy, że mózg pracuje produkując m.in. sny. Jeżeli ktoś liczy, że czegokolwiek nauczy się przez sen, jak pokazuję niektóre filmy, bynajmniej nie science-fiction, ale raczej niezbyt ambitne komedie, tego czeka po prostu rozczarowanie. Kombinacja stanu zrelaksowania i uważności to dla przyswajania nowego materiału, w tym językowego, sprawa kluczowa. Problem w tym, że osiągnięcie takiego stanu wymaga ogromnego wysiłku, gdyż, jak łatwo zauważyć, są to sprzeczności. Mamy być rozluźnieni i w tym samym czasie uważni, podczas gdy wiemy jak bardzo uważność wyczerpuje naszą energię. Trudność z osiągnięciem właściwych proporcji polega przede wszystkim na tym, że nie bardzo wiadomo, w którym dokładnie miejscu znajdują się sterowniki i jak ich właściwie użyć. Niemniej warto próbować, choć osobiście do sugestopedii jako skutecznej metody nauki języków obcych przekonany nie jestem.

Wiara w to, że kiedy się systematycznie ćwiczy, sukces jest skazany na nadejście, spełnia być może pewną rolę wychowawczą, ale niestety również może przynieść bolesne rozczarowanie.
Metody polegające na mechanicznie wyliczonym systemie powtórek zakładają, że jeżeli po prostu będzie się systematycznie wykonywać ćwiczenia na np. tłumaczenie słówek, te słówka wejdą po jakimś czasie do naszej długotrwałej pamięci. Osobiście korzystałem z tej metody i o ile w pewnym okresie mojego życia, kiedy moja wiara w jej skuteczność oraz radosny entuzjazm spowodowany wiarą w odkrycie czegoś nowego i niezawodnego, faktycznie przyczyniła się do dużych postępów w przyswajaniu nowego słownictwa, to po pierwotnej fascynacji, ale przy systematycznym korzystaniu z programów komputerowych na bazie SuperMemo, nie odnotowałem większych sukcesów. Za każdym razem, kiedy przystępowałem do ćwiczenia, wykonywałem je bezbłędnie, co powinno mnie utwierdzić w przekonaniu, że jestem jak najbardziej na dobrej drodze. Po pewnym czasie zorientowałem się, że jest zupełnie inaczej. Otóż, poza kontekstem ćwiczenia, tych samych wyrazów, które przy jego wykonywaniu pamiętałem bezbłędnie, w jakiejkolwiek innej sytuacji jakoś nie chciały mi przyjść do głowy. Wniosek jest, jak mi się wydaje, dość prosty. Mózg potrafi wypracować system zapamiętywania mechanicznego, ale jeżeli w tym procesie nie biorą udziału żadne emocje, ani należyta uważność, nie można się spodziewać żadnych rezultatów.

Tutaj jednak powraca zasadnicze pytanie o definicję słowa. Czym jest sama uważność? Czy w jej wywoływaniu zasadniczą rolę odgrywa wola, czy też emocje, a może jedno i drugie? Piotr Mart, twórca metody 5S, stawia na emocjonalne skojarzenie każdej jednostki leksykalnej, której nie należy tłumaczyć na język ojczysty, a stworzyć całą siatkę skojarzeń emocjonalnych, dzięki której nowe słowo zostanie prawidłowo zinternalizowane. Być może więc uważność to właściwe zaangażowanie wszystkich zmysłów w proces nauki? Osobiście dorzuciłbym do zmysłów, które mogą się okazać jeszcze jednym narzędziem do mechanistycznej próby zapamiętywania, element woli, ale tutaj wchodzimy na dość śliski grunt, bo do końca wcale nie wiadomo, czym jest tzw. wola i jak działa.

Wola jako silna motywacja może tak naprawdę czasami zadziałać destrukcyjnie na postawę uczącego się. Silna presja (wcale nie tylko ta ze strony innych ludzi, ale nasza własna również) przyswojenia nowego materiału może doprowadzić do „spalenia się” uczącego się, ponieważ cała energia emocjonalna pójdzie na chęć (wolę) nauczenia się, a nie na samo nauczenie się.Z kolei wyłączenie woli, a poddanie się relaksowi lub wierze w samoistny wynik beznamiętnych mechanicznych powtórek, prowadzi do wyłączenia uważności, bez której wszelkie przyswajanie wiedzy jest w ogóle niemożliwe.

Największym problemem jednak pozostaje pytanie z repertuaru buddyzmu zen „kto uważa?” Nie umiemy precyzyjnie określić ani ośrodka woli, ani uważności. Teoretycznie wiedza ludzkości na temat mózgu się poszerza, ale zanim ta wiedza „trafi pod strzechy” jeszcze wiele czasu upłynie. Z praktycznego punktu widzenia i tak powinniśmy próbować uczyć się z jak najwłaściwszym wykorzystaniem uważności. Sami na własną potrzebę musimy wykryć, co w naszym konkretnym przypadku stymuluje naszą uważność i z tego odkrycia robić następnie właściwy użytek.

Uważność męczy. Dlatego myślenie z uwzględnieniem uważności również męczy, i to bardzo, dlatego zwolennicy popularnego powiedzonka „myślenie nie boli” prawdopodobnie nigdy się nad nim głębiej nie zastanawiali, tylko je bezmyślnie powtarzają.

Ponieważ wypadkowa ludzkiego ciała, które jest wynikiem tysiącleci ewolucji, sprawia, że jako gatunek kierujemy się zasadą ekonomii wysiłku, w sposób naturalny unikamy wszystkiego, co sprawia nam ból albo po prostu przykrość. To dlatego unikamy myślenia, bo wolimy oddać się emocjom. To dlatego wielu z nas woli oddać się religii, niż uważnej obserwacji otaczającej nas rzeczywistości. Uważność nas męczy i jest naturalne, że stanu nieprzyjemnego chcemy uniknąć.

CDN

wtorek, 15 kwietnia 2014

O uważności



„Uważność” to nie jest słowo, które brzmiałoby jakoś zgrabnie w języku polskim. Jest mało naukowe, bo po pierwsze nie brzmi obco, ale tak jakoś swojsko, siermiężnie, a przy tym bardzo trudno o określenie jego pola semantycznego. Niemniej w tym wpisie zdecydowałem, że będę używał właśnie tego terminu, po prostu z braku lepszego. Chodzi o to, że można byłoby go zastąpić słowem „koncentracja” (oczywiście chodzi o koncentrację umysłu), ale choć w dużej mierze znaczenia uważności i koncentracji się pokrywają, to jednak nie do końca są to synonimy. Do uważności niezbędna jest koncentracja, ale uważność to koncentracja na właściwym obiekcie, który może się bardzo szybko zmieniać. Jest to również umiejętność oceny owej zmienności. Posługując się nieco uproszczonym przykładem ze świata sztuk walki, można porównać koncentrację ze skupieniem się na obronie przed jednego typu atakiem, podczas, gdy ten może nadejść z innej strony i mieć zupełnie inny charakter, niż ten, na którym się skoncentrowaliśmy.

Dodatkowej trudności dostarcza fakt, że to, co nazywamy naszym umysłem nie do końca koresponduje z jakimś precyzyjnie zlokalizowanym punktem w naszym mózgu. Sam umysł trudno zdefiniować, zwłaszcza że, jak zapewniają psychologowie, nie ma jakiegoś „superkontrolera” w naszej głowie, który odpowiadałby za pracę innych części mózgu. Wiemy też, że mózg ludzki ma wielkie zdolności adaptacyjne i że istnieją przypadki, w których jedna jego część może przejąć rolę innej. Umiejętność koncentracji, którą podobno można wyćwiczyć, sprawia, że możemy sobie wypracować coś, co spełni rolę takiego „kontrolera”. Na razie jednak rolę tę wypełnia wiara w konstrukt języka, jakim jest „jaźń” każdego z nas.

Koncentracja w takim razie może w jakimś stopniu być nawet przeciwieństwem uważności, bo o ile ta pierwsza jest skupieniem się na szczególe, ta druga powinna być umiejętnością dostrzeżenia całości. O ile koncentrację można by zaliczyć do sfery działalności analitycznej, to uważność do syntetycznej, ale ten podział, mówiąc szczerze, niewiele wnosi do wyjaśnienia tego zagadnienia, a już tym bardziej do praktycznego zastosowania wiedzy o nim. Tak czy inaczej, uważność to „mobilna koncentracja” oraz w ogóle wola tejże koncentracji.

Niechaj mi Czytelnicy wybaczą ten przydługi wstęp na temat definicji (czy też problemem z definicją) samego terminu. Myślę jednak, że intuicyjnie każdy pojmie, w jakim znaczeniu będę używał terminu „uważność” w poniższym wywodzie.

Porażkę procesu przyswajania wiedzy podczas lekcji szkolnej, wykładu uniwersyteckiego czy szkolenia pracowniczego najczęściej możemy przypisać brakowi uważności, co w tym wypadku praktycznie równa się brakowi koncentracji. Ci uczestnicy, którzy po prostu nie są zainteresowani, nie potrafią się skupić na zagadnieniu, zaczynają się czuć nerwowo, a kiedy znajdują drugą osobę, która doświadcza tego samego, momentalnie odczuwa ulgę i wdzięczność tejże drugiej osobie za wyrwanie jej z poczucia wyobcowania i niskiej samooceny. Wytwarza się „rzeczywistość klasowa”, która sprowadza się do swoistej formy życia towarzyskiego i jest jak najdalsza od samego celu spotkania nauczyciela/wykładowcy/szkoleniowca i grupy uczniów/studentów/kursantów.

W sytuacji, kiedy nawet nie próbuje się słuchać tego, co mówi do nas nauczyciel, trudno o jakąś efektywność uczenia się. Niektórzy, ci, którzy sami przed sobą chcą zachować pozory przyzwoitości, twierdzą, że nauczą się w domu z materiałów, które nauczyciel dostarczył lub podręczników i spokojnie oddają się towarzyskim rozmowom podczas zajęć. Oczywiście taki przebieg wydarzeń bardzo często spowodowany jest winą samego prowadzącego zajęcia, który nie potrafi zainteresować tematem zajęć. Mówi nieciekawie, a jak ciekawie to monotonnie. Najgorsze są przypadki, kiedy kursanci przymuszeni do uczestnictwa w szkoleni poleceniem przełożonego, mają poczucie straty czasu, ponieważ prelegent zwyczajnie nie ma nic ciekawego do powiedzenia, a kurs prowadzi tylko dlatego, że akurat jest okazja do zarobienia kilku złotych. Wtedy kursanci nie tylko się zajęciami nie interesują, ale są wręcz wściekli, że zostali do nich przymuszeni.

Do absurdów dochodzi również na wyższych uczelniach, gdzie studenci muszą uczestniczyć w zajęciach, których związku ze swoimi zainteresowaniami w ogóle nie widzą. Temu można byłoby zaradzić, gdyby wykładowca prowadził zajęcia w jakiś niezwykle atrakcyjny sposób, bo wtedy miałby szansę zasiać ziarno zainteresowania na „dziewiczej glebie”, czyli tam, gdzie go wcześniej nie było, ale iluż jest takich wykładowców? To, na co należałoby realnie liczyć, to to, że „trafi swój na swego” (w pozytywnym znaczeniu), czyli że zainteresowania studenta pokryją się z ofertą wykładowcy. Tylko wtedy można liczyć na pozytywny efekt.

Szkoła podstawowa i średnia to z definicji przymus robienia wielu rzeczy po raz pierwszy w życiu, dlatego rola nauczyciela jako stymulatora zainteresowania jest ogromna. Nauczyciel może i powinien prowadzić zajęcia atrakcyjnie, ale to co dla jednego jest elementem przyciągającym uwagę, dla innego nie jest, a przy tym dla wielu rozmowa z kolegą nadal będzie bardziej wciągająca. Tego typu lekcyjne atrakcje, jak prezentacje multimedialne czy filmy, faktycznie odgrywają w przypadku jednych ogromną rolę stymulującą, podczas gdy w przypadku innych są jedynie pretekstem do oddania się rozmowom na tematy związane z bieżącymi wydarzeniami z życia uczniów. Dodajmy do tego, że są uczniowie, który nic, co oferuje nauczyciel, nigdy nie zainteresuje. Z tym wszystkim należy się liczyć, bo są to zjawiska całkiem normalne. Problem tylko w tym, że nieliczny odsetek tych, którzy by się chcieli czegoś nauczyć, nie mogą skorzystać, ponieważ ich koncentracja jest nieustannie rozpraszana przez tych, którzy do nauki mają stosunek obojętny. W tym momencie polscy nauczyciele próbują zaprowadzić dyscyplinę i w zależności od ich osobowości, niektórym się to nawet udaje. Można sobie teraz zadać pytanie, czy kiedy nauczyciel wprowadził klasę w stan idealnej ciszy i udało mu się przeprowadzić zajęcia tak, jak sobie zaplanował. może liczyć na sukces w postaci ilości przyswojonej przez ucznia wiedzy? Niestety rzeczywistość pokazuje, że niekoniecznie. W stan idealnej ciszy może faktycznie pomóc w zapobieżeniu dekoncentracji uczniów zainteresowanych, ale wcale niekoniecznie generuje uważność u tych, którzy zainteresowani nie są.

Zostawmy jednak na moment nauczycieli i ich rolę w tworzeniu sytuacji sprzyjającej uważności, a skupmy się samych najbardziej zainteresowanych, czyli na uczących się (obojętnie w jakim wieku). Niejednemu z nas zapewne zdarzyło się zapamiętać coś z lekcji w ogóle nie zaglądając w domu do notatek czy podręcznika. Sam przypominam sobie profesorów (niezwykle rzadkie przypadki), których fragmenty wykładów jestem w stanie plastycznie sobie odtworzyć w pamięci. Czasami nie jest to jednak zasługa nauczyciela, ale samego tematu. Niektórzy uczniowie np. bez powtarzania w domu są w stanie opowiedzieć przebieg jakichś wydarzeń z historii i to z pokazywaniem na mapie. Właściwie emfatyczny zwrot „i to” nie bardzo ma tutaj sens, ponieważ być może ten nagły przypływ zdolności zapamiętywania nastąpił właśnie dzięki dodatkowemu bodźcowi, jakim było prześledzenia np. szlaku podróży Magellana, czy ORP „Orzeł” po morzach świata. Jeżeli nawet nam samym zdarza się to rzadko, to niemal każdy ma w pamięci kolegę, który „nic się nie uczył, bo zapamiętywał wszystko z lekcji”. Kiedy mówimy o takich ludziach, najczęściej do opisu fenomenu, którego nie bardzo umiemy wyjaśnić, używamy rzeczownika „talent”, lub przymiotnika „zdolny”. Tymczasem warto przeprowadzić analizę owych „nieosiągalnych dla większości zdolności”.
Uważności, czyli otworzenie niemal wszystkich zmysłów na napływającą informację, jak już wspomniałem na wstępie, nie do końca można uznać za samą koncentrację. Mój dziadek, Władysław Dudziński, który skończył nie wiem ile klas wiejskiej szkoły podstawowej (być może tylko cztery) bardzo cenił wykształcenie i ludzi wykształconych. Z jego opowiadań wiem, że wśród chłopów z okolic wsi, w której mieszkał (a była to nieduża wieś w środku lasu), wykształcenie cieszyło się szacunkiem i również dzieci wychowywano w tym duchu. Pamiętam jego opowieść o nauczycielce, która tłumaczyła rodzicom jego kolegów, że jeden z nich tak bardzo chce się nauczyć, że zachowuje się jakby chciał tę wiedzę pochłonąć na takiej zasadzie, jak się „pochłania” posiłek i że to jest aż chorobliwe. Jak sobie to później wyjaśniłem, ten chłopiec, rówieśnik mojego dziadka, był po prostu „przemotywowany”. Presja, lub tylko atrakcyjny obraz przyszłości, jaki w jego domu prawdopodobnie odmalowano w kontekście efektu nabycia szkolnej wiedzy, sprawiła, że chłopak dokonał tak wielkiego wysiłku w celu koncentracji nad tym, co mówi nauczycielka, że efektywnie zablokował receptory tych treści.

Koncentracja wymaga wielkiego wysiłku. Uważność tak samo, ale dodatkowa trudność z uważnością polega na tym samym, co stosuje każdy dobry bokser. Trzeba wiedzieć, kiedy się szybko skoncentrować i kiedy się rozluźnić. Przyswajanie nowego materiału wymaga równoczesnej koncentracji (pewnego spięcia) ale równocześnie rozluźnienia umysłu do tego stopnia, żeby pozwolić mu faktycznie nowe wiadomości wchłonąć. Uczniowie, którym zazdrośni koledzy przypisują ślęczenie nad książkami i kujoństwo, ale o których skądinąd wiadomo, że tak nie robią, często sprawiają wrażenie zbyt nonszalanckich, w skrajnych przypadkach bezczelnych, co drażni kolegów, którzy nie osiągają zbyt imponujących wyników, a czasami wprowadza w rozdrażnienie również nauczycieli, którzy chcieliby wpoić uczniom etos ciężkiej pracy. Tymczasem taki mądrala zbytnio się nie przemęcza, a wyniki osiąga bez trudu. Po prostu opanował sztukę skoncentrowania się w odpowiednim momencie na właściwej informacji. Do tego musi dochodzić jeszcze jeden czynnik – istnienie jakiejś płaszczyzny, „płyty głównej”, czyli pewnej siatki w postaci wiedzy ugruntowanej już wcześniej, do której te nowe informacje można „dokleić”. Brak takiej płaszczyzny bardzo utrudnia przyswajanie nowych treści. Niemniej przy odrobinie uważności, uczeń zwany zdolnym, umie ją sobie szybko zbudować na bazie pierwszych informacji na dany temat podanych przez nauczyciela. Oczywiście jeżeli jest to poparte pewną pracą w postaci czytania, najlepiej w źródłach pozapodręcznikowych, co w dobie Internetu jest bardzo łatwe, uczeń zwany „zdolnym” osiąga wyniki, które wyraźnie wybijają się na tle innych. Niemniej to ten odpowiedni rodzaj uważności jest kluczem do zrozumienia tego zjawiska.

Uważność to nakierowanie całego siebie na dane zagadnienie i pozwolenie na pochłonięcie temu zagadnieniu. Jeżeli uczeń odgrywając dialog po angielsku nagle czuje, że faktycznie wchodzi w rolę odgrywanej osoby i daje mu to wielką satysfakcję, to znaczy, że cały dał się wciągnąć zadaniu. Najgorsze w takiej sytuacji jest to, że przyzwyczajony do wpajanej mu przez dorosłych myśli, że to co wartościowe, musi być okupione wielkim wysiłkiem, zaczyna uważać, że to było łatwe, ale z pogardliwym podtekstem „zbyt łatwe”, a więc niewiele warte. Tymczasem doświadczyli „uważności w działaniu”. Zdolni potrafią w ten sam sposób traktować wszystko, dlatego robią wrażenie, że wszystko przychodzi im bez trudu, a na dodatek sami w to zaczynają wierzyć i stają się niesamowitymi zarozumialcami, co drażni otoczenie, ale to już jest osobne zagadnienie.

CDN

niedziela, 6 kwietnia 2014

Uczenie języka pod egzamin, czyli o koszmarze polskiej oświaty



Do szkoły przychodzi pani z pewnego wydawnictwa specjalizującego się w podręcznikach do języka angielskiego z propozycją „Repetytorium” przygotowującym do egzaminu szóstoklasisty. Od przyszłego roku bowiem test z języka angielskiego wchodzi w skład rzeczonego egzaminu. Oglądam proponowany podręcznik i ogarnia mnie poczucie bezsilnej rezygnacji, bo wściekłość byłaby w tym przypadku jedynie stratą energii.

Szał pomiarowy, jaki ogarnął polski system oświatowy, dotarł więc i tutaj. Będziemy przy pomocy standardowego testu mierzyć znajomość języka obcego dzieci w wieku lat 12. I tak załamują mnie podręczniki, z których korzystam obecnie, które oprócz całkiem przyzwoicie zrobionych działów poświęconych słownictwu, mają również te dotyczące gramatyki. Nikt nie musi mnie przekonywać, że gramatyka jest w nauce każdego języka ważna, ponieważ jest to przecież struktura, czyli szkielet, na którym opiera się cały system językowy, dzięki któremu słowa układają się w sensowne ciągi. Wszystko to prawda, ale obserwując dziesięciolatki (IV klasa) zmuszone do wykonania serii ćwiczeń typu „ułóż pytania do następujących odpowiedzi”, a są to pytania zarówno „tak/nie”, jak i tzw. „wh-questions”, mam wrażenie, że uczestniczę w jakiejś zbiorowej paranoi. Autorami podręczników są metodycy brytyjscy, a więc native speakerzy, którym bezgranicznie ufamy, tylko że warto byłoby jednak czasami pokierować się własnym rozumem. Dzieci w pewnym wieku po prostu nie są w stanie nie tyle zapamiętać, co po prostu się skupić na tyle, żeby w ogóle pojąć cały ten zestaw reguł (a niestety w języku angielskim co do układania pytań nie ma jednej reguły, bo tworzy się je przy pomocy szeregu różnych czasowników pomocniczych).

Polscy metodycy, co widać na podstawie przedstawionego przez panią z wydawnictwa repetytorium, nie są wcale lepsi. Co prawda pani przekonywała mnie, że książka nie zawiera klasycznych ćwiczeń gramatycznych, a gramatyka, jeśli jest, to w formie ćwiczenia leksykalnego. Wszystko w porządku, niech i tak będzie. Problem polega jednak na czymś zupełnie innym. Ani metodycy układający ten nowy podręcznik, ani pani, która mnie do niego przekonywała, nie dostrzegają całości absurdu tej sytuacji. Ci, którzy wyjechali do Wielkiej Brytanii do pracy, bardzo szybko się zorientowali, że w codziennym życiu bardzo rzadko rozwiązuje się pisemne testy, że kiedy się wchodzi do sklepu to nie wypełnia się napisanego dialogu brakującymi słowami, tylko trzeba sformułować sensowne zdania z prośbą o podanie konkretnych produktów, że rozmawiając z pracodawcą, również nie ma się przed nosem kartki z proponowanymi słowami do uzupełnienia tekstu, tylko po prostu trzeba mówić „z głowy” i to w dodatku mówić z sensem.

Podzieliłem się swoimi wątpliwościami z koleżanką, która anglistką nie jest, ale za to jest matką dzieci, które również uczyły się i uczą języków obcych. Stwierdziła, że przecież nasze pokolenie jakoś w tej szkole podstawowej rosyjskiego nauczono, mimo, że nauka zaczynała się od piątej klasy, a nie od pierwszej, jak to ma miejsce dzisiaj. Właściwie praktycznie nigdy wcześniej, czy to ucząc się angielskiego, czy też ucząc go innych, nie odwoływałem się do swoich doświadczeń ucznia szkoły podstawowej przyswajającego język rosyjski. Dzisiaj dość modne jest wśród przedstawicieli mojego pokolenia twierdzenie, że „rosyjskiego się nie nauczyłem, bo nie cierpiałem Sowietów”. W niektórych przypadkach może to i prawda, w innych jest to jedynie racjonalizacja własnego nieuctwa, ale to nie takie ważne. Ja język rosyjski w podstawówce lubiłem i uważam, że moja nauczycielka tego języka, pani Krystyna Śmiechowicz, była bardzo dobrym pedagogiem. Pamiętam też, że serce do rosyjskiego straciłem w pierwszej klasie liceum, kiedy to na pierwszej i drugiej lekcji kazano nam przepisać do zeszytu ok. 10 stron reguł rosyjskiej ortografii i gramatyki i wykuć je na pamięć. Kolejne tygodnie lekcji rosyjskiego polegały na testowaniu nas ze znajomości tych reguł. Cała przyjemność obcowania z tekstami i posługiwania się językiem obcym prysła jak bańka mydlana.

W szkole podstawowej, po nauczeniu się liter grażdanki, po prostu słuchaliśmy (w szkołach nie było magnetofonów, więc teksty czytała nauczycielka), czytaliśmy, rozmawialiśmy o tym, co przeczytaliśmy lub usłyszeliśmy (oczywiście w języku docelowym), a potem pisaliśmy krótsze lub dłuższe wypracowania. Przy nauce nowych słówek musieliśmy napisać kilka zdań z ich użyciem. Gramatyka (tzn. nie formułki, ale zasady użycia struktury) podawana była niejako „po drodze”, przy okazji wyjaśnienia trudniejszego fragmentu tekstu. Na każdej lekcji musieliśmy się wypowiadać, czy to w formie dialogu sytuacyjnego, czy samodzielnej wypowiedzi. W ten sposób nabieraliśmy pewności, że coś umiemy i że z każdym tygodniem tej wiedzy nam przybywa. Pierwszy tydzień liceum wystarczył, że cały entuzjazm do języka rosyjskiego wyparował prawie bezpowrotnie. Do języka rosyjskiego wróciłem całkiem niedawno, kiedy okazało się, że ostatnia książka Borysa Akunina o detektywie Eraście Fandorinie nie została jeszcze przetłumaczona na polski, a w internecie dostępny jest plik PDF w języku oryginału. Przyznaję, że wiele słów musiałem sprawdzać w słowniku, ale sobie poradziłem i książkę przeczytałem.

Angielskiego zacząłem się uczyć dopiero w liceum i praktycznie od samego początku traktowałem naukę tego języka jako proces nie tylko ilościowo, ale również jakościowo, zupełnie odmienny od nauki rosyjskiego. Uczyliśmy się z podręcznika, który był zorganizowany wg zagadnień gramatycznych (L.G. Alexander, First Things First, i dalsze części), ale na zasadzie zabawnych dialogów i bez gramatycznego metajęzyka (tzn. owszem, dowiedziałem się, że to się nazywa present simple, a to present continuous, ale generalnie nie musiałem), natomiast bardzo dużo ćwiczyliśmy w formie ustnej i pisemnej. Nie było zeszytów ćwiczeń z zadaniami takimi samymi, jak potem pojawiają się na testach, więc cała struktura, jaką zbudowaliśmy sobie w głowach na temat języka była zupełnie inna niż ta, którą tworzą sobie dzieci wychowane na uzupełniankach, testach wyboru itd. Ucząc z angielskich podręczników odnoszę jakieś irracjonalne wrażenie, że dla młodego człowieka język angielski kojarzy się z jakimś tekstem z dziurami do uzupełnienia, podczas gdy powinien się kojarzyć ze spójnym i zwartym tekstem zarówno w formie biernej (teksty do słuchania i czytania), jak i czynnej (teksty samodzielnie wypowiadane i pisane). Dlatego ośmielę się twierdzić, że zasady metodyki nauczania j. angielskiego, wraz z całym systemem pomiaru dydaktycznego, przyczyniają się raczej do zniechęcenia młodych ludzi do nauki języka niż do wzbudzenia w nich entuzjazmu.

Dodajmy, że dla nauczyciela uczenie przy pomocy zeszytu ćwiczeń i testów jest bardzo wygodne, bo oszczędza mu czas. Mało który więc się zbuntuje i zacznie uczyć inaczej. Co więcej, on się zbuntować w ogóle nie może, bo nauczyciel nie jest od programu nauczania i ogólnych założeń metodycznych, gdyż te są opracowywane centralnie i decyzją ministerstwa narzucane szkołom. Do tego dochodzi pomysł jakiegoś „geniusza”, żeby na koniec szkoły podstawowej poddać dwunastolatki pisemnemu testowi. Jak przygotować się do testu doskonale wiemy. Trzeba na lekcji i w domu robić dużo testów. Innymi słowy, należy cały proces dydaktyczny ustawić pod przyszły test. A jak to zrobić? Testów z lat poprzednich jeszcze nie ma, ale z pomocą przychodzą nam wydawnictwa językowe, które na tę okoliczność postanowiły wyjść nam naprzeciw i już przygotowały ciekawą ofertę w formie nudnego jak flaki z olejem repetytorium, dzięki któremu dzieci tym bardziej będą kojarzyć język angielski z uzupełnianiem oderwanych od realnego życia ćwiczeń.

Ponieważ frakcja „pomiarowców” i „testerów” opanowała obecnie cały świat (bo wcale nie tylko Polskę), na kolejne 20 lat nie widzę raczej nadziei na zmianę trendu w oświacie.

Proszę zauważyć, że proponując powrót do pewnych starych metod (broń Boże nie wszystkich), postuluję procedury, które z jednej strony redukują niepotrzebny stres związany z koniecznością zapamiętania suchych reguł gramatycznych, czyli są dla ucznia bardziej przyjazne i po prostu łatwiejsze, ale z drugiej narzucają konieczność większej ilości pracy i w rezultacie skuteczniejszego opanowania materiału trudniejszego, bo napisanie wypracowania, czy przygotowanie dłuższej zwartej wypowiedzi ustnej wymaga większej pracy niż zautomatyzowane wypełnienie luk w tekście. Kiedy jednak dziecko/nastolatek zobaczy, że umie skonstruować dłuższą wypowiedź w języku obcym, zrozumie, że wysiłek nie idzie na marne i warto się starać. Jeżeli do tego okaże się, że wyjechawszy za granicę naprawdę potrafi się porozumiewać, z pewnością zadziała to jako dodatkowy bodziec do nauki języka. Tragiczne przypadki rozczarowań polegają bowiem m.in. na tym, że dziecko, które w szkole dostaje dobre stopnie za uzupełnione ćwiczenia i testy, przy pierwszej konfrontacji z cudzoziemcem pragnie zapaść się pod ziemię, bo nie potrafi niczego powiedzieć. Tymczasem winny jest system, który większość czasu na naukę języka poświęcił na rozwiązywanie ćwiczeń pod test, a teraz jeszcze pod egzamin (też w formie testu).