poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Cudze chwalicie... (6)

Wiem, że się powtarzam, ale uważam, że trzeba zwiedzać Polskę, jeździć po różnych jej regionach i ją poznawać. Wycieczki szkolne od pierwszej klasy szkoły podstawowej do klasy maturalnej powinny mieć miejsce przynajmniej raz na semestr w celu praktycznego zapoznania młodych Polaków z ich własnym krajem. Żeby mogli jak najwięcej zobaczyć na własne oczy, dotknąć, przemierzyć piechotą – jednym słowem doświadczyć na wszelkich możliwych płaszczyznach.

Uważam, że jeśli ktoś jeździ samochodem po Polsce od wielu lat, nie może nie zauważyć olbrzymich zmian, jakie zaszły w naszym kraju w przeciągu ostatnich dziesięciu lat. Zresztą co tam dziesięciu. W 2006 kupiłem sobie świetny atlas samochodowy Polski z bardzo szczegółowo naniesioną siatką dróg. W tym roku w wielu przypadkach okazał się mało użyteczny, ponieważ jeździłem drogami (w tym ekspresowymi), których jeszcze dwa lata temu nie było. I jestem bardzo zadowolony. Cieszę się z tego, co się dzieje w Białymstoku i wokół niego – buduje się drogi i nowoczesne ulice z bezkolizyjnymi skrzyżowaniami. Naprawdę odczuwam pozytywne zmiany.

Z Lasocina, czyli wsi, skąd pochodziła moja mama, pojechaliśmy w kierunku Opatowa nowoczesną drogą przez Bałtów zostawiając z boku Ożarów (co kiedyś było niemożliwe). Od Kielc w stronę Piotrkowa zbudowano już całkiem imponujący odcinek drogi ekspresowej. Co prawda staliśmy w długim korku od Sulejowa do kilku kilometrów przed Piotrkowem, ale to ze względu na ruch wahadłowy spowodowany przebudową drogi. Od Piotrkowa do Łodzi jedzie się już naprawdę na miarę XXI wieku – najpierw autostradą, a potem drogą, która mogłaby nią również być, gdyby nie skrzyżowania ze światłami.

Rozmawiając niedawno z moim zaprzyjaźnionym mechanikiem, który w ciągu miesiąca jeździ co najmniej kilkakrotnie w różne kierunki Polski w poszukiwaniu części zamiennych, doszliśmy do wniosku, że teraz drogowcy powinni skończyć to, co zaczęli, bo jeśli zaczną remont nowych odcinków dróg, transport w Polsce mógłby ulec paraliżowi. Robi się dużo.

Nie piszę tego dlatego, że jestem jakimś fanem obecnej koalicji rządzącej, ale jeżeli opozycja atakuje rząd za nieudolność w budowie i przebudowie dróg, to oddaje sobie strzał w stopę, bo nikt, kto jeździ po Polsce nie może zaprzeczyć, że tak wiele pozytywnych zmian w sprawie dróg nie zaszło nigdy przedtem. Inna sprawa, że doskonale wiadomo, że opozycji wcale nie chodzi, żeby mówić prawdę, ale żeby „dokopać” swoim przeciwnikom, a jeszcze inna kwestia to taka, że żelazny elektorat PiS to ludzie spędzający większość życia w promieniu 20 km od lokalnego kościoła parafialnego, więc wszystko im można wmówić.

Wracając do pozytywów zwiedzania Polski – widząc wiele rzeczy na własne oczy wyrabiamy sobie własne zdanie na pewne tematy, nie poddając się łatwo takiej czy innej indoktrynacji tych, którzy piszą podręczniki szkolne i artykuły do gazet.

„Cudze chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie”, napisał Wincenty Pol. W XIX wieku, kiedy wielu polskich arystokratów przehulało swoje majątki w zachodnich kasynach i lupanarach, zaś do miast napływali głównie Niemcy ze swoją kulturą przemysłową, łatwo było wpędzić Polaków w kompleksy, wmówić im, że są gorsi i głupsi, bo wszystko, co lepsze, jest gdzie indziej. To dlatego młody panicz Tadeusz tak pięknie odpowiada na zachwyty Hrabiego nad włoskim niebem („U nas dość głowę podnieść, ileż to widoków…”). XIX wiek to w ogóle próba odrodzenia dumy narodowej podjęta przez patriotyczną szlachtę i mieszczaństwo, a później przez coraz bardziej uświadomionych narodowo chłopów. I tak młoda polska inteligencja miała łatwiejsze zadanie od np. Czechów czy Słoweńców, gdzie miasta były od wieków całkowicie zniemczone, a język literacki trzeba było stworzyć na nowo. Mimo to, pracę wykonano ogromną. Możemy się wyśmiewać z Mickiewicza i romantyków, czy potem z Sienkiewicza czy trochę później Żeromskiego, ale dzięki tym ludziom Polacy są Polakami.

Niestety w całej tej sprawie jest też i łyżka dziegciu. Świadomi przedstawiciele narodu słabego, upodlonego przez ciemiężców, a przy tym zagrożonego mniej lub bardziej tymczasowymi modami (francuszczyzna), popadają w skłonność do przesadnego wyolbrzymiania pozytywnych aspektów tego, co własne. Niestety tutaj narażamy się na śmieszność, którą tak krytykował Gombrowicz (za co jego z kolei spotykała i spotyka niewybredna krytyka ze strony zaczadzonych własną koncepcją głupio pojętego patriotyzmu).

Świetnie, że u nas te chmury tańczą po niebie i tworzą różne obrazy (przy uruchomieniu wyobraźni przez widza oczywiście), ale żebyśmy nie wiem jak chcieli się pocieszać, Italia ma więcej dni słonecznych w roku, a błękitu jej nieba doświadczamy u nas może przez tydzień w roku. Takie są fakty.

Mamy piękne zabytki – katedry, klasztory, pałace, dwory i dworki, ale w Europie Zachodniej mają budynki większe i bogaciej urządzone. Nieustanne porównywanie naszych budowli z obiektami znajdującymi się gdzie indziej, prowadzi z jednej strony do sytuacji, które nas ośmieszają w oczach obcych („polskie Carcassonne” o Szydłowie, „Wersal podlaski” o pałacu Branickich w Białymstoku, „polski Manchester” o Łodzi, czy „Manchester północy” o Białymstoku itd. itp.), a z drugiej utwierdzają kolejne pokolenie w kompleksie polegającym na tym, że wszystko co robimy, nie robimy po prostu dla siebie, ale żeby się popisać przed Zachodem. Ponieważ od tysiąca lat brakuje nam środków finansowych na dorównanie Zachodowi, wychodzi nam to dość słabo, a to prowadzi do nakręcenia kolejnej spirali złego samopoczucia, samoobwiniania się lub obwiniania bliźnich za to, że chcemy na siłę stać się kimś/czyś, kim/czym nie jesteśmy, bo nas na to nie stać.

Psychologowie radzą, że żeby poczuć się szczęśliwszym, należy przestać się porównywać do innych, bo w ten sposób zawsze będziemy myśleć o tych piękniejszych, zdrowszych i bogatszych i nigdy nie osiągniemy spokoju. Z drugiej strony, gdybyśmy nie patrzyli na tych, których uważamy za lepszych od siebie, prawdopodobnie stanęlibyśmy na jakimś etapie rozwoju nie robiąc żadnego postępu. Plemiona Papui Nowej Gwinei przez wieki żyły szczęśliwie, ale w naszym przypadku tego typu szczęście niestety nie jest do zaakceptowania. Tkwimy wewnątrz cywilizacji europejskiej, i bez przerwy zapatrujemy się na miejsca, które uchodzą za jej centra.

Sprawę należy postawić w następujący sposób – jeżeli chcemy stworzyć, zbudować coś naprawdę dobrego i potrzebnego, co podpatrzyliśmy u innych, to jak najbardziej powinniśmy to zrobić. Byłoby oczywiście dużo lepiej, gdybyśmy sami wymyślili coś wspanialszego i to zbudowali. Naśladowania dobrych wzorów nie ma się co wstydzić. Wstydzić natomiast należy się żałosnej pychy i ogłaszania, że oto zbudowaliśmy np. „drugą Dolinę Krzemową”. W ten sposób zawsze będziemy się (na poziomie mentalnym) stawiać o krok lub kilka za tą prawdziwą Doliną Krzemową. Budujmy natomiast nowoczesne centra przemysłu informatycznego, twórzmy przedsiębiorstwa komputerowe i nazwijmy je po polsku. Być może kiedyś jakiś zachodni dziennikarz faktycznie nazwie taki ośrodek „polską Doliną Krzemową”, ale byłaby też szansa, że napisze o …. (tu padnie nazwa polskiego centrum przemysłu komputerowego), a do tego doda, że miejsce to spełnia w Europie taką rolę, jak Dolina Krzemowa w USA. Niby podobnie, ale jednak inaczej.
Oczywiście popuszczam tutaj wodze fantazji, ale moje przesłanie jest dość proste. Nie leczmy swoich kompleksów nazwami skrojonymi na wyrost, bo po pierwsze w ten sposób tylko obnażamy i utrwalamy nasze kompleksy, a po drugie narażamy się na śmieszność. Marne bowiem pocieszenie, że w tego typu zabiegach o wiele śmieszniejsi są Litwini.

Wracając do Wincentego Pola i jego sloganu. Byłoby niepoważne, gdybyśmy nagle przestali chwalić cudze, czyli gdybyśmy np. zaczęli z lekceważeniem mówić o Kaplicy Sykstyńskiej czy o Luwrze. Swoje trzeba poznawać bezwzględnie. Odrobina podejścia sentymentalnego czy wręcz romantycznego też nie zaszkodzi. Człowiek wychowany w rodzinie o normalnych relacjach emocjonalnych doskonale wie, że jego rodzice nie są tak bogaci czy wykształceni jak sąsiedzi, ale i tak ich kocha i szanuje. Tak samo jest z zabytkami Polski – trzeba je poznać i choć trochę pokochać – nie dlatego, że są takie jak te na Zachodzie czy od nich lepsze, ale dlatego, że są nasze.

Jeżeli chodzi o porównywanie się do lepszych, to należy to robić w odniesieniu do przyszłości. Nie ma nic złego w dążeniu do lepszego życia, piękniejszego otoczenia, czy wydajniejszych technologii. Podsumowując – kochajmy przeszłość jaka by nie była, wyciągajmy z niej wnioski, a cały czas dążmy do form doskonalszych w przyszłości.

niedziela, 28 sierpnia 2011

Cudze chwalicie... (5) Kurozwęki

Prywatne jest lepsze od państwowego bo... I tutaj mógłbym zacząć wyliczać argumenty, do których sami dochodziliśmy podczas studiów historycznych, albo te wtłaczane nam do głów przez ideologów wolnego rynku z lat 80. (czyli z czasów komuny).

Rzecz w tym, że o ile nadal jestem wręcz fanatykiem popierania wolnej inicjatywy gospodarczej każdego obywatela, jestem coraz bardziej sceptyczny co do wyższości jednej formy własności nad drugą. Po prostu uważam, że państwowy dyrektor może być doskonałym menadżerem, podczas gdy prywatny przedsiębiorstwa może się okazać absolutnym nieudacznikiem. Przykłady tego typu powtarzają się dość często, więc nie uważam za zasadne ich przytaczanie.

Piszę o tym nadal przy okazji refleksji nad naszymi wakacjami. Pałac w Kozłówce pozostał w rękach państwowych, bo po jakimś czasie procesów wyszło na to, że potomkowie Zamoyskich zrzekli się praw do całości majątku za odszkodowaniem pieniężnym, zachowując sobie prawo do dwóch miesięcy wakacji (o ile dobrze pamiętam) w wydzielonych apartamentach pałacowych, gdzie cały zarząd pozostaje państwowy.

Czy pałac w Kozłówce jest gorzej zarządzany, niż gdyby w całości pozostał własnością prywatną? Nie wiem. Powiem więcej - nie sądzę, ponieważ widać, że dba się o wygląd obiektu, wnętrza są pięknie urządzone, a obsługa przewodnicka jest na wysokim poziomie.

W Kurozwękach z kolei cały majątek, włącznie z pałacem, został odzyskany przez potomka przedwojennych właścicieli, pana Marcina (Martin) Popiela. I też bardzo dobrze!

Państwo Popielowie mieszkają w skromnym dworku w bezpośrednim sąsiedztwie pałacu, który jest udostępniony turystom. Można oczywiście ubolewać nad wyposażeniem wnętrz, które po rabunku dokonanym tuż po II wojnie światowej przez Sowietów i władzę ludową, oraz później przez kolejne lata tej ostatniej, nie odzyskały swojej świetności, ale trudno za to winić właścicieli.

Dzięki inicjatywie właścicieli, przy pałacu obsługiwanym przez grupę profesjonalnych przewodników, funkcjonuje doskonała restauracja i pizzeria (o jakości tej ostatniej nie mogę się wypowiadać, bo z niej nie korzystałem).

Dodatkową atrakcją jest mini-zwierzyniec i ogromna zagroda z amerykańskimi bizonami, które zostały tu sprowadzone ok. roku 2000 (jeśli pamięć mnie nie myli). Jeżeli natomiast ktoś się poczuł przeniesiony w dawne (lepsze) czasy, to stało się to dzięki gościom (a może dzieciom, nie wiem) państwa Popielów, którzy akurat sobie urządzili przejażdżkę konną.

Nasze osobiste dzieci były zachwycone nowoczesnym cymbergajem (czytelników mojego pokolenia uświadamiam, że nie chodzi o grę trzema monetami przy pomocy grzebienia), która jest znana ze wszystkich miejsc popularnych wśród turystów.

Na mięso z bizona w restauracji się nie odważyłem, ale za to zamówiłem sobie dwie porcje pierogów - ruskie i z kapustą i grzybami, którym wystawiam jak najwyższą ocenę. Te ostatnie wykazywały się idealną proporcją kiszonej kapusty i grzybów w swoim nadzieniu (co w publicznej gastronomii najczęściej okazuję się zdumiewającą przewagą kapusty nad grzybami). Naprawdę polecam!

Myślę, że w przypadku Kurozwęk, które znowu jakiś przewodnik nazwał "małym Wawelem" (o zgrozo, ze względu na te krużganki i tak przerobione na okna), jest to miejsce, które naprawdę warto odwiedzać! Oczywiście po pierwsze ze względu na przeszłość historyczną, po drugie ze względu na świetną kuchnię miejscowej restauracji (w oranżerii pałacowej), ale także na inne inicjatywy (m.in. bizony) właścicieli majątku.

Naprawdę nie musimy nazywać Kurozwęk "Małym Wawelem". Pałac jest o wiele mniejszy i w ogóle trudno go porównywać do królewskiego zamku w Krakowie. Jest wartością samą w sobie. Jest śliczny i bardzo ciekawy! Jeśli wybieracie się w okolice Kielc czy Gór Świętokrzyskich, to odwiedźcie majątek państwa Popielów koniecznie! I niech nie zraża Was napis przy wjeździe "Teren prywatny, obowiązują bilety wstępu" - to i tak lepsze niż "Teren prywatny, wstęp wzbroniony". Zwłaszcza, że pieniądze zapłacone za wstęp są warte tego, co zobaczymy i co przeżyjemy.

sobota, 27 sierpnia 2011

Cudze chwalicie... (4) Oblęgorek, Ciekoty

Kiedy 32 lata temu pojechałem z wycieczką szkolną m.in. do Oblęgorka, po dworku oprowadzała nas bardzo bystra i dowcipna starsza pani, która była synową Henryka Sienkiewicza. Nie pamiętam już w ilu salach znajdowała się ekspozycja muzealna, ale panie obecnie obsługujące Muzeum Sienkiewicza uświadomiły mi, że prawdopodobnie mogły to być góra dwa pokoje. Obecnie cały parter jest dostępny dla publiczności, a trwają prace nad rekonstrukcją pomieszczeń na piętrze.

Po zakupie biletów otrzymuje się słuchawki i niewielki odtwarzacz z opisem poszczególnych pomieszczeń. W odróżnieniu od innych tego typu rozwiązań, nie można przejść do innego pomieszczenia licząc na to, że automatycznie zmieni się słuchany tekst. Należy zacząć od gabinetu Sienkiewicza, wysłuchać wszystkiego do końca na jego temat i dopiero potem przejść do salonu, gdzie znowu cały tekst musi wybrzmieć, następnie do jadalni, palarni i sypialni pisarza.

Dworek w Oblęgorku być może nie ma w sobie nic nadzwyczajnego – w porównaniu z pałacami w Kozłówce, czy Kurozwękach to oczywiście maleństwo. Niemniej, gdyby mi ktoś zaoferował mieszkanie w jednym z pałaców lub w domu Sienkiewicza, niewątpliwie wybrałbym ten ostatni.

Nie bez powodu piszę o „zaoferowaniu”, ponieważ Sienkiewiczowi dworek w Oblęgorku kupiono za składkowe pieniądze i ofiarowano go mistrzowi. Jak się dowiedziałem, autor Trylogii niejednokrotnie miał być beneficjentem darowizn ze strony zamożnych czytelników, ale też często odmawiał przyjęcia takiej formy hołdu dla swojej twórczości. Dom w Oblęgorku jednak przyjął i w nim zamieszkał.

Należę do tych, którzy Sienkiewicza czytali i kochali. Powiem więcej, nadal go kocham, choć z coraz większym trudem przyszłoby mi wrócić do lektury jego książek. Bo z Sienkiewiczem jest tak, że albo się go bezwarunkowo kocha przymykając oko na rozmaite bzdury, które powypisywał w szlachetnym celu „ku pokrzepieniu serc”, albo uważa za pisarza drugorzędnego.

Wiedziałem, że Sienkiewicz faktycznie „serca krzepił”, a z pewnością lektura jego powieści kształtowała postawę patriotyczną wielu pokoleń Polaków. Wszystko jednak ma swoją określoną żywotność i pewne formuły ulegają wyczerpaniu. Zmienia się język, zmienia się podejście do życia i rzeczywistości. Czy Sienkiewicz może być lekarstwem na cynizm czasów nam współczesnych? Bardzo wątpię.

Niemniej, jeszcze za swojego życia zaznał tak wielkiej popularności, jaką dzisiaj nie cieszy się nikt. Nie ma nikogo w naszym społeczeństwie, a już na pewno nie pisarza, któremu ludzie spontanicznie złożyliby się na dom! Być może za mało się orientuję, ale nie wydaje mi się, żeby dzisiejszym „celebrytom” (brr) ktoś nieustannie przysyłał cenne prezenty. No może jakieś firmy, które chcą sobie zrobić reklamę.

Henryk Sienkiewicz był więc idolem cieszącym się tak wielką miłością swoich fanów, jakiej dzisiaj trudno sobie wyobrazić. Podobny hołd ze strony społeczeństwa spotkał potem marszałka Piłsudskiego, któremu kupiono dworek w Sulejówku. Trzeba jednak przyznać, że przy Oblęgorku, który wygląda jak mały pałacyk, dom Naczelnika wydaje się skromny.

Z funduszy unijnych zbudowano w Ciekotach „szklany dom”, czyli muzeum Żeromskiego. Dom nie jest cały szklany, a tylko jego środkowa część jest częściowo przeszklona, zaś wnętrze prezentuje się jeszcze skromnie – oprócz wystawki starych wydań książek Stefana Żeromskiego, możemy znaleźć trochę sztuki współczesnej i gablotę z minerałami (jak to wszędzie w okolicach Gór Świętokrzyskich). Za „szklanym domem” zbudowano drewniany dworek szlachecki, który ma być właściwym muzeum pisarza, ponieważ ma przypominać dom, w którym spędził swoje lata dzieciństwa i młodości. Na razie robi wrażenie dość pustego. Miejmy nadzieję, że fundusze pozwolą go wyposażyć w kolejne eksponaty. Trzeba nadmienić, że obecny dworek w Ciekotach jest jakieś cztery razy większy od oryginału. Dom ojca Stefana Żeromskiego miał jakieś 50 metrów kwadratowych. Gdyby go zrekonstruowano w takiej postaci, muzeum prawdopodobnie nie zrobiłoby większego wrażenia.

Z miłą panią przewodnik pogawędziliśmy sobie nieco na temat recepcji Żeromskiego wśród współczesnej młodzieży i w ogóle współczesnych czytelników. Zgodziliśmy się, że szkoda, że Żeromski zszedł jakby na dalszy plan. Wielka szkoda, ponieważ osobiście uważam, że był to jeden z pierwszych, jeśli nie pierwszy, polski pisarz, który nie unikał tematów wówczas jeszcze skrzętnie omijanych. Sam będąc kobieciarzem (polecam jego Dzienniki), doskonale rozumiał i potrafił opisać różne aspekty erotyzmu. Dla porównania, u Sienkiewicza stosunki męsko-damskie nigdy nie wybiegają poza utarty schemat, nad którym nawet nie ma co dyskutować.

Jest mi naprawdę żal, że „Syzyfowe prace” są dzisiaj w takiej niełasce i to nie tylko uczniów, ale i wielu nauczycieli, którzy najchętniej pozbyliby się tej pozycji z listy lektur szkolnych. (Że nie wspomnę grona mędrków z intelektualnymi pretensjami dającym upust swoim frustracjom w gazetach). Oczywiście, jeżeli położymy nacisk na to, że jest to opowieść o rusyfikacji narodu polskiego, to położymy całą sprawę, bo jesteśmy dzisiaj zbyt cyniczni, żeby nas coś takiego automatycznie wzruszało. Owszem, wiemy, że rusyfikacja była i już. Po co zaraz czytać o tym powieści? Tymczasem uważam, że najciekawszym elementem tej historii jest manipulacja. Jest to świetna analiza manipulacji – nie prymitywnego bicia dzieci za używanie polszczyzny, ale wciągania ambitnych młodych zarozumialców do szerszego planu, któremu ci bezwiednie ulegają.

Wielka szkoda, że mało kto chce się pochylić nad postacią Radka, bo jest to przecież przykład trudnych początków emancypacji chłopów, których przedstawiciele powoli przebijają się do „cywilizowanego społeczeństwa”, co jeszcze zajmie im jakieś kolejne 50, a może 100 lat. To są rzeczy warte dyskusji, a lektura to przede wszystkim pretekst do dyskusji – tak to rozumiem.

Takie mniej więcej myśli mnie naszły (nie po raz pierwszy) podczas wizyty w „szklanym domu” w Ciekotach.

piątek, 26 sierpnia 2011

Cudze chwalicie... (3) Szydłów

Jeżeli ktoś nie był w Szydłowie to gorąco polecam. Nie, nie dlatego, że to jakieś „polskie Carcassonne”, tylko dlatego, że to niewielka miejscowość, ale nasza i kochana. Znam trochę małych miejscowości na Kielecczyźnie, w Łódzkiem i na Podlasiu, więc uważam, że Szydłów jest mały nawet wśród innych małych miejscowości. Prawa miejskie stracił w 1869, ale oczywiście dobrze zachowane mury miejskie i to co w ich obrębie, czyli układ ulic oraz pewne budynki, wskazują, że było to kiedyś miasto. Dodajmy, że miasto królewskie, którego lokację na prawie średzkim przeprowadził sam Władysław Łokietek. Ponieważ mam wielką słabość do tego średniowiecznego zucha, który wytrwałym wysiłkiem doprowadził do odrodzenia Królestwa Polskiego, tym bardziej zapałałem do Szydłowa wielkim afektem.

Po wejściu w obręb murów miejskich zrobiliśmy sobie rundkę po miejscach godnych zwiedzenia. W synagodze kupiliśmy bilety ważne, jak się później okazało, również w zamku. Synagoga nie ma wnętrza urządzonego wg wymogów religijnych – jest przede wszystkim salą wystawową, gdzie można obejrzeć zdjęcia i obrazy olejne malarzy jak najbardziej współczesnych (są to owoce plenerów malarskich w Szydłowie i okolicach), ale oczywiście są również elementy wyposażenia żydowskiej „szkoły”, w tym aron ha-kodesz, czyli szafa ołtarzowa do przechowywania zwojów Tory..

Część zamkowa to przede wszystkim rozległy dziedziniec, który potrafi pomieścić niemałą publikę Nocy Kabaretowych emitowanych przez program drugi TVP, niewielki zamek właściwy (a właściwie to, co z niego zostało) po lewo, oraz tzw. skarbczyk po prawej stronie, gdzie obecnie znajduje się muzeum (cały czas obowiązuje jeden bardzo tani bilet!).

Mury miasta wraz z Bramą Krakowską są obecnie remontowane, co jest bardzo dobrą wiadomością. Już za murami, naprzeciwko owej bramy znajduje się maleńki kościółek św. Jakuba, gdzie dwie panie konserwatorki odnawiały XIV-wieczne polichromie. Na moje pytanie, kiedy przewidują zakończenie swojej pracy, odpowiedziały, że „jak będą fundusze to przyszły rok”. Trzymam więc kciuki za ich pracę i za to, żeby te fundusze się znalazły.

Obejrzawszy z zewnątrz inne pozostałości świetności Szydłowa, co wymagało obejścia reszty murów od wewnątrz, pozostało tylko westchnąć z nostalgią i pojechać dalej.

Szydłów niewątpliwie świadczy o tym, że w średniowieczu i jeszcze w czasach renesansu był prężnym ośrodkiem miejskim. Oczywiście nie dorównywał Sandomierzowi, ale niemniej spełniał istotną rolę w strukturze miejskiej (ale również obronnej) kraju. Trzeba jednak znowu dodać, że w porównaniu z podobnymi konstrukcjami w Europie zachodniej, jest to obiekt niewielki. W Carcassonne nie byłem, ale sobie obejrzałem i poczytałem o tym mieście w Internecie. Naprawdę apeluję z całego serca, nie ośmieszajmy się robiąc takie niewczesne porównania. Francuskie mury i zamek są olbrzymie, a przy tym dzisiaj są elementem biznesu turystycznego – nocą są one pięknie oświetlone. Kiedy człowiek słabo uświadomiony historycznie wjeżdża do Szydłowa ma wrażenie, że wjechał po prostu do kolejnej polskiej wsi, gdzie przypadkiem znajdują się jakieś wysokie mury.

Mam mieszane uczucia, jeśli chodzi o ruch turystyczny w ogóle. Z jednej strony byłoby wspaniale, gdyby Szydłów stał się faktycznie miejscowością turystyczną przyciągającą setki turystów zostawiających na miejscu pieniądze, ale z drugiej w Szydłowie podobało mi się właśnie to, że tego zatrzęsienia turystów nie było, że wszystko można było sobie spokojnie obejrzeć za naprawdę niską cenę (o ile dobrze pamiętam 5 zł kosztował bilet dla dorosłych). Nigdzie nie czuje się pośpiechu, ani atmosfery handlowej – w odróżnieniu od znanych miejscowości, gdzie zatrzęsienie straganów z pamiątkami jest przerażające. Mimo woli przyszedł mi do głowy Malbork, do którego zajrzeliśmy w zeszłym roku, gdzie zrezygnowaliśmy ze zwiedzania wnętrz ze względu na horrendalne ceny biletów. Nie chciałbym, żeby Szydłów stał się przykładem podobnego szaleństwa cenowego. Z drugiej strony byłoby jednak dobrze, gdyby miejscowość ta cieszyła się większą popularnością przynajmniej wśród polskich urlopowiczów i wakacjuszy. Nie dlatego, że to jakieś „polskie Carcassonne”, ale że to po prostu piękne polskie miejsce z kompleksem zabytków skoncentrowanych na niewielkiej przestrzeni; zabytków, które pokazują historię polskiej kultury takiej jaka faktycznie była.

wtorek, 23 sierpnia 2011

Cudze chwalicie... (2) Zamek Krzyżtopór w Ujeżdzie

Zawsze odczuwam coś w rodzaju mieszanki lekkiego poirytowania, gorzkiego sarkazmu i pustego śmiechu, kiedy widzę lub słyszę przymiotnik „polski/a/ie” a następnie rzeczownik, który absolutnie polski nie jest.

Góra Cisowa na Suwalszczyźnie ma się nijak do Fudżijamy. Narew, owszem, ma piękne rozlewiska, ale żadną miarą nie da się ich porównać do Amazonii. Pałac Branickich w Białymstoku jest naprawdę piękny, a już zwłaszcza po ostatnich zmianach w parku, który przybliżył go do oryginału z XVIII wieku, ale mógłby być najwyżej ćwiercią skrzydła jednego z budynków składających się na królewski kompleks pod Paryżem.

Zamek Krzyżtopór w Ujeździe, o ile wiem, nie jest porównywany z jakimś wzorem zagranicznym. Moje luźne skojarzenie natomiast powiązało go z ruinami starożytnego Rzymu. Nie dlatego, że taki podobny, ale że tak olbrzymi i w stanie takiego upadku! Śmiem twierdzić, że gdyby owa budowla Ossolińskich zachowała się do naszych czasów w nienaruszonym stanie, przyćmiłaby wszystkie pałace, jakie do tej pory zwiedziłem w Polsce. No może oprócz tych królewskich. Rozmach, z jakim zaplanowano całość, zachowane fragmenty i przekazy historyczne (m.in. o marmurowych żłobach dla koni) wskazują, że polscy magnaci zdobyli się nie tylko na niewyobrażalny wysiłek finansowy, ale że również pod względem estetycznym było to przedsięwzięcie o wielkiej wadze. Niestety najpierw wojny szwedzkie, a potem przegrana konfederacji barskiej doprowadziły to miejsce do upadku.

Na stare lata zmienia mi się podejście do wielu rzeczy, w tym do wierności oryginałowi. Chcę tutaj być dobrze zrozumiany. Jak najbardziej jestem za wiernością oryginałowi (choć na przestrzeni historii właściciele architektonicznych dzieł sztuki podchodzili do tego tematu z wielką nonszalancją, swobodnie przebudowując i dobudowując elementy o zupełnie innym stylu). Ponieważ jednak każda odbudowa to już jednak nie oryginał, bo przecież chociażby budulec będzie inny, przyjęło się, że należy ruinom nadać status ruin trwałych i pozwolić tym historycznie oryginalnym kikutom straszyć potencjalnych przechodniów i chyba na dodatek stanowić dla nich swoiste memento i naukę moralną o przemijalności choćby i najpotężniejszych. Jako historyk z wykształcenia długo hołdowałem pierwszej części tego podejścia (ta druga należy raczej do sfery religijno-filozoficznej). Obecnie uważam jednak, że dla krajobrazu i dla naszego poczucia estetyki o wiele lepiej by było, gdyby wszelkim ruinom przywrócono pierwotną świetność. Oczywiście z zachowaniem wierności oryginałowi.

Tutaj może pojawić się problem, bo np. zamek w Tykocinie (ulubione miejsce Zygmunta Augusta oraz miejsce śmierci Janusza Radziwiłła z „Potopu”) został „odbudowany”, ale wiadomo, że rysunki przedstawiające oryginał były dość skąpe, zaś planów architektonicznych nie ma wcale.

O wiele poważniejszy problem to oczywiście pieniądze. Zamek krzyżacki w Rynie został zakupiony przez prywatnego przedsiębiorcę, który wyremontował (a może postawił od nowa) mury budowli i zrobił w niej hotel. Obecnie patrząc tylko na jedną ścianę można się zorientować, że była to warownia Zakonu niemieckiego.

Odbudowa zamku Krzyżtopór byłaby inwestycją pochłaniającą olbrzymie nakłady finansowe. Żeby tylko to! Ktoś, kto chciałby takie pieniądze włożyć, chciałby je po jakimś czasie wyjąć. Gdyby z zamku zrobiono jedynie muzeum, nie tylko inwestor nie wyszedłby na swoje, ale ktoś musiałby wiecznie do obiektu dokładać. Taki odbudowany zamek musiałby stać się jakimś luksusowym hotelem, ale oczywiście nie ma żadnej gwarancji, że jako taki cieszyłby się popularnością.

Na razie istnieje dość ograniczona liczba ludzi, którzy z Krzyżtopora żyją. Mam tutaj na myśli właścicieli skromnego barku, którzy przy odpowiednim marketingu wokół samego zamku, mogliby przekształcić swój lokal na coś bardziej eleganckiego, oraz właściciele straganów z pamiątkami.

Zaopatrzyliśmy się w kilka suwenirów (m.in. w kawałek agatu) od sympatycznego młodego absolwenta geologii AGH. Kierowaliśmy się już do samochodu, kiedy zagadała nas pani w wieku nieokreślonym (raczej starsza od nas), przedstawiając się jako absolwentka sztuki czy historii sztuki (nie dam głowy) oraz jako autorka książki, którą „kupują u mnie profesorowie”, i która jest jedynym pełnym i zgodnym z faktami opisem Krzyżtopora.

Wcale nie miałem ochoty podchodzić do pani przy straganie, ale na nieszczęście owa kobieta złapała kontakt wzrokowy z moją żoną, a ta podeszła bliżej.

- Proszę wziąć moją książkę i otworzyć na stronie 12…. – zaczęła kobieta, przy okazji opowiadając wszystko, co na owej stronie się znajdowało. – A teraz proszę otworzyć na stronie 16…. itd. itp.
- Ja to wszystko oczywiście znam na pamięć, bo sama to pisałam – co jakiś czas przypominała autorka, zaszczyt poznania której nas właśnie spotkał.

Książeczka nie wyglądała na imponującą. Była to raczej 40-stronicowa broszurka. Narastało we mnie poczucie wewnętrznego dyskomfortu. Spodziewałem się, że kobieta zażyczy sobie co najmniej 20 złotych za swoje „dzieło”, co byłoby ceną stanowczo zawyżoną, a równocześnie coraz dłużej słuchając jej opowieści zdawałem sobie sprawę, że zaciągamy u niej pewne zobowiązanie. Jest to dość dobrze znany chwyt z psychologii handlu detalicznego. Po wysłuchaniu dłuższej historii, w naszych umysłach miało się pojawić poczucie konieczności zakupu u tak sympatycznej osoby, która nam w dodatku poświęca tyle czasu i przekazuje za darmo tyle cennej wiedzy. Pogadanka miała być bowiem z jednej strony zanętą do zakupu całej książeczki, a z drugiej miała nas zobligować do odpłacenia się miłym gestem (zakupem książki) za jej miły gest. Wiedziałem, że trzeba być wyjątkowym twardzielem, tzn. mieć w sobie dobrze wyrobione poczucie asertywności, żeby zakupu odmówić, a swojej żony, która jest osobą niezwykle wrażliwą, o taki stopień asertywności nie podejrzewałem.

Przy całym sprycie sprzedawcy-psychologa, autorka książki o Krzyżtoporze popełniła jednak kilka błędów. Pierwszym było odpędzenie dwóch chłopców, którzy podeszli do jej straganu, żeby zobaczyć inne pamiątki niż książki.

- Nie przeszkadzajcie mi teraz! – powiedziała ze zniecierpliwieniem. – Idźcie sobie! Nie widzicie, że teraz rozmawiam z państwem?

No tak się wobec klienta, nawet małoletniego, profesjonalny sprzedawca nie zachowuje.

Kolejnym zgrzytem była merytoryczna kwestia historyczna.

- Czy państwo zauważyliście koło krzyża przy bramie zamku tarczę z literą „W”?
- Tak – odpowiadam. – To herb Abdank!
- Nieprawda! – wykrzyknęła pisarka i sprzedawczyni pamiątek w jednej osobie, która tak naprawdę w ogóle nie słuchała tego, co powiedziałem. – Ja tutaj słyszałam, że nawet jedna przewodniczka mówiła ludziom, że „tutaj była wielka walka” i od tej wielkiej walki ta litera „W”. Bzdura. To właściciel zamku (pani otworzy moją książkę na stronie ….) tak uhonorował swoją matkę, umieszczając tam jej herb.

- Ale to jest herb Abdank, prawda? – zagajam sympatycznie.
- Ja tam nie wiem, proszę pana. Ja w mojej książce opisuję wszystko szczegółowo, to sobie może pan przeczytać.

W każdym razie prawdopodobnie to była ta kropla, która przepełniła kielich. Brak znajomości heraldyki polskiej u autorki książek, z której „uczą się profesorowie”, spowodował ostateczną decyzję mojej żony, która spokojnie książeczkę odłożyła, podziękowała i zaczęła się zabierać do odejścia.

- Jak to? To nie kupi pani mojej książki? – spytała zaczepnie autorka.
- Nie, dziękuję – odpowiedziała grzecznie moja żona. – Mamy już tyle pamiątek…
- No i co pani tym dzieciom kupiła? – z pogardą skwitowała nasze zakupy na sąsiednim straganie pisarka i straganiarka w jednym.
- To po co ja się tyle nagadałam? Gdybym miała takich klientów, to bym zbankrutowała! – podsumowała gorzko kontakt z nami.

Powiem otwarcie, że postawa mojej żony pozytywnie mnie zaskoczyła. Asertywność to w świecie nachalnego marketingu duża umiejętność. Jeżeli nie staje się pospolitym chamstwem, czyli nie reagujemy „a odczep się pani”, ale potrafimy grzecznie odmówić zakupu, choćby nie wiem jakie techniki NLP czy hipnotyzerskie sprzedawca stosował, to jest dobrze!

Przy zamku Krzyżtopór znajdowały się plakaty, które nas zaintrygowały i zachęciły do kolejnych wypraw w celu poznawania polskiej architektury i historii. Jeden z plakatów zachęcał do zwiedzenia Kurozwęk, zaś drugi do przyjazdu do Szydłowa, „polskiego Carcassonne”. Kiedy przeczytałem ten ostatni zwrot, ręce mi opadły, ale nie zniechęciło to nas do odwiedzenia tej miejscowości.

Jak już w gościach u naszych przyjaciół w Płocku się dowiedzieliśmy, autorka książki o Krzyżtoporze i sprzedawczyni pamiątek w jednej osobie nazywa się Sabina Dydo i jest dość dobrze znana tym, którzy postanowili zobaczyć zamek w Ujeździe. Nasz przyjaciel Jarek, będąc tam kilka lat temu, całkowicie uległ „czarowi” owej pani, za co dostał nawet jej własną pamiątkową pieczątkę, i kupił książeczkę, która już te kilka lat temu faktycznie kosztowała 20 złotych (tak jak zgadywałem, ale w naszym przypadku nie doszło nawet do pytania o cenę).

CDN

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Cudze chwalicie... (1)

Wróciliśmy do domu już chyba na dobre. Odczuwamy coś w rodzaju szoku spowodowanego naglą pustką po tygodniach pełnych wrażeń i przyjemnych doznań. Powoli trzeba jednak zbierać myśli, porządkować je i układać na półkach, wyciągać wnioski i niestety wracać do prozy życia.

Po powrocie z Włoch, gdzie na szczęście nie padłem ofiarą syndromu Stendhala (co pewnie świadczy o mojej niskiej wrażliwości), wyruszyliśmy na tygodniowy samochodowy objazd po Polsce. Podobnie jak w zeszłym roku podjechaliśmy do Hajnówki, gdzie moja żona ma ciotki i rodzeństwo cioteczne, a następnie ruszyliśmy do mojej ciotki, która mieszka w miejscowości Lasocin w woj. świętokrzyskim (w pobliżu Ożarowa – tego od cementowni, a nie od kabli, i Annopola). Po drodze zwiedziliśmy, znowu podobnie jak w zeszłym roku, Kozłówkę i Kazimierz. Tym razem nie był to poniedziałek, więc muzeum w Kozłówce było otwarte dla zwiedzających, z czego oczywiście skorzystaliśmy, bo też taki był nasz plan. Niestety nie można było we wnętrzach robić zdjęć.

Nikt, kto odebrał choćby minimalne wykształcenie historyczne, nie może zaprzeczyć, że wpływy kulturowe basenu Morza Śródziemnego, a później Europy zachodniej na cywilizacje północnych krajów naszego kontynentu, były ogromne i zaczęły się jeśli nie przed, to z pewnością wraz z przyjęciem przez nie chrześcijaństwa. Zaczęło się od kościółków romańskich w X i XI wieku i ciągnie się przez całą naszą historię aż do dziś. Nie dziwota więc, że kopie klasycznych rzeźb greckich, lub przynajmniej zbiór rzeźb na nich wzorowanych, znajdziemy w każdym szanującym się polskim pałacu magnackim. Nie inaczej było w pałacu Zamoyskich w Kozłówce.

Niejako symbolicznym zwiastunem naszych porównań polsko-włoskich była postać Mojżesza, której oryginał dłuta Michała Anioła jest częścią grobowca Juliusza II w kościele św. Piotra w Okowach w Rzymie. Otóż idąc po schodach za panią przewodniczką, która pięknie pokonując wadę wymowy „r” nadała swojej narracji arystokratyczną manierę znaną starszemu pokoleniu z pogadanek Jerzego Waldorffa (tzw. grasejowanie), zauważyliśmy po drodze Mojżesza (kopię tego z Rzymu), tylko wysokości może 75 centymetrów. Dlaczego uznałem tę figurę za symbol? Otóż dlatego, że w wielu dziedzinach naśladowaliśmy (i naśladujemy) obcych, czego zresztą nie należy się wstydzić, bo nie należy się wstydzić dobrych wzorów. Rzecz w tym, że „tak krawiec kraje, jak mu sukna staje”, a więc u nas wszystko jest jakby mniejsze. Co nie znaczy, że gorsze!

Pierwsze skojarzenie, jakie przychodzi mi do głowy wchodząc na rynek Kazimierza Dolnego to bombonierka. Renesansowe kamieniczki tego miasta są niczym kunsztownie wykonane czekoladki – maleńkie, ale słodkie!

W Sandomierzu, dokąd wybraliśmy się na półdniową wycieczkę, zaskoczyły mnie niewielkie rozmiary katedry. Piszę „zaskoczyły”, ponieważ znam tę świątynię od wczesnego dzieciństwa. Podczas wakacji moja mama czasami zabierała mnie do Sandomierza, gdzie pokazywała mi miejscowe atrakcje. Później byłem tam z wycieczką szkolną, kiedy byłem w VII klasie podstawówki, a następnie na II roku historii (tzw. naukowy objazd terenowy). Z dzieciństwa pamiętam wrażenie jakie zrobiły na mnie olbrzymie obrazy rozmieszczone na ścianach katedry, które przedstawiały sceny męczeństwa rozmaitych świętych. Na obrazach tych Turcy ucinają głowy pobożnym mnichom, niegodziwi oprawcy przebijają brzuchy, wieszają na wymyślnych szubienicach i krzyżach rozmodlonych chrześcijan, a wszędzie pełno jest krwi tętniczej obficie buchającej z szyj pozbawionych głów oraz innych ran kłutych i ciętych. Te obrazy miały przerażać i przerażały!

Jako dziecku katedra sandomierska wydawała się kościołem olbrzymim. Jako studentowi dużym. Jako człowiekowi, który odwiedził kilka kościołów w Rzymie (nie tylko bazylik większych), polska katedra wydała się nagle po prostu mała! 

CDN

czwartek, 4 sierpnia 2011

Włoskie doświadczenia kulinarne

Jeżeli ktoś uważa, że zjadłszy kilka ton makaronu i pizzy jest już znawcą kuchni włoskiej, to się głęboko myli. Ja z całą pewnością nie jestem. Wszelkie pasty (makarony) zaliczają się do tzw. primi, czyli dań pierwszych (a więc są jedzone zamiast naszej zupy). Ponieważ są one bardzo sycące, przynajmniej jak na mój gust, do dania drugiego w moim przypadku nigdy nie doszło. Na dobrą sprawę nie wiem więc, co się jada we Włoszech po makaronie, a w związku z tym nie znam również przepisów na dania główne.


Kto się wychował na pizzy amerykańskiej, na średnim lub grubym cieście z mnóstwem dodatków ułożonych na pomidorowym sosie, tego pizza włoska może rozczarować. Nie wolno nam bowiem zapominać, że pierwotna pizza to posiłek ludzi ubogich, którzy kładli na podpłomyk co mieli pod ręką. Można w Rzymie dostać nawet coś, co się nazywa pizza bianca, a co jest po prostu pustym „spodem”, czyli rodzajem chleba. Można dostać taki placek polany jedynie sosem pomidorowym. Dodatki są dawkowane stosunkowo skąpo, ale mnie zupełnie wystarczały.

W wielu miejscach (m.in. przy fontannie di Trevi) można pokazać odpowiednią pizzę leżącą w gablocie, której odpowiedni kawałek odkroi nam sprzedawca (on też pokazuje odcinek i pytającym wzrokiem daje znać, że czeka na nasze „OK” lub „basta”. Taki kawałek wkłada na moment do pieca w celu podgrzania. Moje kawałki nigdy nie były dość podgrzane, tzn. na gorącym spodzie pozostawały bardzo zimne kawałki szynki lub grzybów. Generalnie nastawiłem się, że w Rzymie spróbuję różnych rodzajów makaronu raczej niż pizzy, ale kiedy następnym razem makaronu nie było w karcie, zamawiałem pizzę okrągłą (pizza tonda), w przypadku której istniało większe prawdopodobieństwo, że będzie ciepła i smaczna.

Makarony początkowo też mnie rozczarowały, ponieważ pierwszy, jaki zamówiłem był jedynie z oliwą przyprawioną czosnkiem i peperoncini, do którego nie podano nawet parmezanu. Następna pasta, w barze w pobliżu „świętych schodów” na Lateranie, była dużo lepsza – funghi porcini, czyli borowiki bardzo dobrze smakowały z makaronem tagliatelle. Mojej córce smakowała lasagne, natomiast cannelloni, których trochę spróbowałem od żony, choć smaczne, były zimne w środku (nadzienie mięsne).

Doskonałą pastę zjadłem w trattorii niedaleko Watykanu, której wnętrze przywodziło mi na pamięć pralnię z lat mojego dzieciństwa, chyba ze względu na widoczne kotły. Kelner stanowił skrzyżowanie stereotypowego włoskiego fryzjera z charakterystycznym wąsikiem z „ojcem chrzestnym” ze względu na chrypkę, z którą mówił. Był łysiejącym brunetem po pięćdziesiątce, którego sposób obsługi gości był uprzejmy, ale daleki od usłużności.

Jedzenie natomiast, które przyniósł, było wyśmienite. Zamówiłem sobie bucatini all’Armatriciana, czyli makaron nieco grubszy od spaghetti, będący raczej długą rurką pustą w środku. Sos do niego był pomidorowy ze smażonym boczkiem. Całość zaś była obficie posypana parmezanem. Niebo w gębie. Spotkał mnie przy tym nieoczekiwany komplement ze strony mojej żony, która spróbowawszy mojego makaronu stwierdziła „O, taki jak robi Stefan”. Okazuje się, że pastę jaką robię w domu, mógłbym śmiało zaserwować rodowitym Włochom.

W knajpce z „napoletana” w nazwie zamówiłem sobie carbonarę, która również była taka, jaką sam robię. Włoskie spaghetti alla carbonara jest robione tylko z jajkiem (oczywiście oprócz smażonego boczku), bez dodatku śmietany, z czym często można się spotkać w polskich restauracjach serwujących danie o tej nazwie.

Przed wyjazdem moja włoska znajoma z Facebooka, Loretta, stwierdziła, że muszę spróbować pasty z frutti di mare, a konkretnie z gamberetti, czyli z krewetkami. Są chyba rzeczy, które w danym momencie nie są nam dane, następnego dnia, kiedy miałem okazję takie danie sobie zamówić, podświadomość zrobiła mi kawał i kelnerowi podyktowałem znowu „carbonara” zamiast „frutti di mare”. Byłem przekonany, że zamówiłem owoce morza, ale nawet moja żona słyszała, że powiedziałem „carbonara”. Nie chciałem już wprowadzać dodatkowego zamieszania i znowu zjadłem to pyszne, choć proste włoskie danie.

Nie wiem, czy na podstawie tych kilku dni mogę już wyrażać jakąś ogólną opinię, ale zauważyliśmy, że we włoskich knajpach zamówione jedzenie jest przynoszone w tym samym czasie dla wszystkich gości. W Polsce pierwsze przybywa danie, które się najszybciej robi. Możliwa jest więc sytuacja, że jeden z biesiadników już skończy jeść, kiedy jego współbiesiadnik dopiero doczeka się na swoje zamówienie. Być może był to tylko zbieg okoliczności, ale za każdym razem w ciągu tych sześciu dni, kiedy jadaliśmy w Rzymie, wszyscy dostawaliśmy swoje zamówione potrawy w tym samym czasie.

W sobotę nie jedliśmy na mieście, ponieważ nastawiliśmy się na wczesną kolację zrobioną przez Basię – naszą gospodynię. Byli goście – inni polscy imigranci, o których jeszcze napiszę (choć pewnie dopiero po powrocie z Gór Świętokrzyskich, w które wyruszam jutro), z których jeden piekł mięso na grillu, zaś Basia przed daniami mięsnymi zaserwowała wspaniałe penne z mielonym mięsem i warzywami zapiekane pod beszamelem i dwoma rodzajami sera: mozarellą i parmezanem. Delicje!

Kolejną ucztą, jaką przygotowali dla nas nasi gospodarze, były przepyszne penne z owocami morza (nareszcie się doczekałem, choć bez krewetek), które ugotowała Basia, i specjalność Kuby, czyli cozze (małże). Otóż danie, za które w polskiej restauracji trzeba byłoby zapłacić od 60 złotych wzwyż, tutaj kosztowało 8 euro. Kuba rano udał się do sklepu, gdzie kupił świeże małże, które wieczorem dokładnie umył i ugotował w sosie z czosnku, pietruszki, pomidorów i jakichś przypraw. Zgodnie z instrukcją jedliśmy tylko te, które się same otworzyły, gdyż to stanowi gwarancję świeżości. Naprawdę warto było! Jestem naprawdę wdzięczny Basi i Kubie za uczty, które dla nas przygotowali.

Z dań drugich tylko raz nasza przyjaciółka Jola zamówiła „melanzanę” czyli bakłażana. Niestety ani ona, ani tym bardziej my nie zapamiętaliśmy, jak był przyrządzony. Tak czy inaczej olbrzymi dział kuchni włoskiej, czyli wszystko to, co Włosi jedzą po makaronie, mamy jeszcze do przerobienia.

Do posiłków, a także wieczorami, kto chciał, pił wino, które jest w porównaniu z Polską tanie. W sklepie można dostać dobre wino z certyfikatem miejsca już od 3 euro. Oczywiście są w sprzedaży również wina powyżej 10 euro. Tanie są wina stołowe, zarówno białe jak i czerwone, które można kupić w sklepie w plastikowym kanistrze stojącym na wielkiej metalowej beczce z kranikiem. Cena takiego 2-litrowego kanistra wahała się od 1,2 do 2 euro. Ten „wynalazek” odkryliśmy jednak tuż przed naszym odjazdem, więc nie skosztowaliśmy tego włoskiego „taniego wina”.

Wspominałem już o „małpkach” z dobrym winem na lotnisku. Nikogo to jednak nie powinno zaskakiwać – w końcu jest to kraj o kulturze picia wina sięgającej starożytności.

Mam nadzieję, że to nie był koniec naszej kulinarnej włoskiej przygody, ponieważ są jeszcze tysiące potraw do spróbowania. Część będę próbował przyrządzić w domu korzystając z przepisów kuchni włoskiej i włoskich półproduktów dostępnych w naszych sklepach. Po to, wypróbować inne, trzeba się będzie udać znowu do słonecznej Italii.

Rzym (4)

Ostatni dzień w Rzymie postanowiliśmy spędzić bez napiętego planu, a tak naprawdę bez żadnego planu.

Osobiście funkcjonuję tak, że wszystko lubię przełożyć na plan emocjonalny. Wydaje mi się, że dlatego mam problemy z naukowym podejściem do rzeczywistości. Studiując historię najbardziej lubiłem wczuwać się w epokę. Fascynowało i nadal fascynuje mnie sposób myślenia i odczuwania ludzi z odległych czasów. Zapoznanie się z konkretnymi wydarzeniami, nazwiskami i datami jest z pewnością ważne i historycy muszą się tym zajmować. Według mnie jednak ograniczanie się tylko do tychże elementów w historii, potwornie ją zubaża, redukując ją do kartki papieru z datami i nazwiskami. A ludzie ci przecież mieli często długie, bogate i skomplikowane życie. Otoczeni byli innymi ludźmi z podobnie skomplikowanym życiem zewnętrznym i wewnętrznym. Historyk dokonuje selekcji wydarzeń i nazwisk, co oczywiście jest niezbędne. Mnie jednak fascynuje to, co się wydarzyło, lub mogło wydarzyć np. na ulicy X miasta Y, powiedzmy 16 stycznia 1908 roku. Toczyło się jakieś życie – na marginesie wydarzeń politycznych, ale przecież w ich kontekście.

Podobnie jest z poznawaniem miejsc. Najpierw oczywiście następuje intensywne zwiedzanie miejsc polecanych do zwiedzenia. Rzecz w tym, że takie „zaliczanie” przypomina działania anegdotycznych japońskich turystów, którzy w błyskawicznym tempie przebiegają przez zabytkowe kościoły robiąc niezliczoną liczbę zdjęć, żeby potem spokojnie je obejrzeć w domu i przy pomocy Internetu dojść do tego, gdzie właściwie byli. Może tak drastycznie z nami nie było, ale często tempo zwiedzania spowodowane koniecznością „zaliczenia” tego czy innego miejsca prowadziło do znużenia. Fizyczne zmęczenie nie jest tu właśnie takim problemem, jak to, że się pędzi do kolejnego obiektu, nie nasyciwszy się jeszcze pierwszym.

Drugiego dnia zwiedzania np. przypadkiem „zgubiliśmy” się (tzn. mój syn i ja) i usiedliśmy sobie na Forum Romanum. Takie przycupnięcie i oddanie się zadumie przyglądając się ruinom starożytnych łuków triumfalnych, kurii i świątyń, zrobiło więcej dla mojej percepcji tego miejsca niż przebiegnięcie się obok każdego z tych budynków i pobieżne zobaczenie ich z bliska.

Znużenie połączone z niedosytem to chyba najlepsze określenie tego stanu. Żeby poczuć Rzym, należałoby w jednym miejscu posiedzieć pół dnia, coś w tym miejscu zjeść, albo przynajmniej wypić kawę. Jeszcze lepiej byłoby zagadać kogoś miejscowego, bo tłumy turystów na dłuższą metę to również dość męczący widok. Niemniej mając ograniczony czas, będąc przy tym niewolnikami tygodniowego biletu na środki transportu (trzeba maksymalnie wykorzystać te 7 dni), zrobiliśmy to, co można było zrobić i to co trzeba było zrobić.

Faktycznie, dopiero teraz, przy oglądaniu zdjęć i robieniu tych wpisów, dociera do mnie to, gdzie byliśmy i co zobaczyliśmy.

Z tych wszystkich powodów postanowiliśmy ostatniego dnie pochodzić po Rzymie bez pośpiechu. I był to pomysł genialny. Nasi przyjaciele oddzielili się od nas wczesnym popołudniem, ponieważ ich dzieci chciały iść na plażę, a nasza rodzina oddała się leniwemu spacerowi po uliczkach Rzymu. Odwiedziliśmy większość miejsc, w których już byliśmy. M.in. po raz trzeci poszliśmy pod fontannę di Trevi, tym razem żeby wrzucić nasze eurocenty, czego zapomnieliśmy zrobić wcześniej.

Kiedy zgłodnieliśmy, wstąpiliśmy do restauracji na „obiadokolację”, a potem usiedliśmy na ławeczce przed lodziarnią (w okolicach S.Maria Maggiore), żeby oddać się rozkoszom podniebienia, jakich dostarczają prawdziwe włoskie lody.

Moja córka odwiedziła nieskończenie wielką liczbę sklepów z pamiątkami, z których każdy zastrzegał, że towary w nich sprzedawane są rodzimą włoską produkcją, a nie żadną chińszczyzną, choć obsługę wielu z nich stanowili wyłącznie Chińczycy.

Na via Tritone moja żona zwróciła moją uwagę na sklep, na wystawie którego wyłożone były muszki, krawaty i inne akcesoria stroju męskiego. Wstąpiwszy tam kupiłem sobie trzy muszki i pas do smokingu za niezwykle korzystną cenę. W porównaniu z cenami takich samych rzeczy w Polsce, była ona naprawdę niska.

Pożegnaliśmy się z Rzymem z żalem, ale i nadzieją, że jeszcze tam wrócimy. Kiedy uda nam się znowu tam pojechać, nie będziemy już czuli tej presji „zaliczania” najważniejszych obiektów, choć z całą pewnością jeszcze sporo ich zostało, np. bazylika św. Pawła za Murami. Chciałbym przespacerować się po Rzymie nocą, kiedy zabytkowe dzieła architektury są pięknie oświetlone, a całe wielopokoleniowe rodziny (włącznie z małymi dziećmi) wychodzą do trattorii coś zjeść. Myślę, że dzięki takim doświadczeniom można miasto poznać lepiej.

Tak czy inaczej, myślę, że czas, jaki mieliśmy, wykorzystaliśmy bardzo dobrze. W jednym z poprzednich wpisów napisałem, że Rzym wydał mi się mały. Nastąpiło to jednak dopiero trzeciego-czwartego dnia. Początkowo bowiem miasto to odebrałem jako wielki chaos, uroczy bo uroczy, ale jednak chaos. Piękne budynki – od starożytnych ruin, poprzez romańskie kościółki, renesansowe i barokowe pałace do późniejszych kamienic, wydają się wyrastać obok siebie bez żadnego ładu i składu. Ulice nie przecinają się pod kątem prostym.

Właśnie gdzieś tak czwartego dnia doszedłem do wniosku, że „w tym szaleństwie jest metoda”. A dnia ostatniego doszliśmy do wniosku, że w Rzymie nie można się zgubić, ponieważ idąc 10 minut w jakimkolwiek kierunku, zawsze trafi się na miejsce, które się już zna. Oczywiście mówię o tej części Rzymu, która jest warta zwiedzania.

Chciałbym kiedyś odwiedzić dzielnicę EUR zbudowaną przez Mussoliniego, która do dziś uważana jest za najbardziej nowoczesną część Wiecznego Miasta. Mam nadzieję, że będzie nam dane do Rzymu wrócić i nasycić się jego atmosferą.

Wycieczka do Cerveteri

We wtorek poszliśmy rano na plażę, gdzie nasze nogi doświadczały zbawiennego masażu falami. Morze Tyrreńskie dostarcza bowiem genialnego efektu jacuzzi zwłaszcza dla turystów pracowicie przemierzających per pedes przestrzenie Rzymu.

Tak, jak to już dawno zaplanowaliśmy, po południu pojechaliśmy autobusem miejskim (Cerveteri nie Rzymu) z naszego miejsca zakwaterowania, czyli z Mariny di Cerveteri do samej miejscowości Cerveteri, czyli do starożytnych Caere. Kiedy Rzym był jeszcze wioską, Caere było potężnym 100-tysięcznym miastem portowym żyjącym z intensywnego handlu z Grekami, Fenicjanami i innymi ludami basenu Morza Śródziemnego.

Dotarłszy na końcowy przystanek autobusu najpierw udaliśmy się w kierunku kompleksu grobowców etruskich, tzw. Necropoli di Banditaccia. Po dwóch stronach uroczej alei z perspektywą tworzoną przez rzędy pinii, znajdują się duże, kopulaste miejsca pochówku całych rodzin pierwotnych mieszkańców tego miasta, czyli Etrusków.

Naród ten stanowi do dziś wielką zagadkę historii. Do dziś nie odczytano ich języka. Nie do końca jest też jasne, jak potężna federacja miast etruskich, która pierwotnie kontrolowała kompleks latyńskich wiosek, które potem stworzyły miasto Rzym, w przeciągu kolejnych stuleci uległa tymże latyńskim wieśniakom, którzy im, Etruskom, zawdzięczali początki swojej kultury. Istnieje teoria, że przyczyniła się do tego pesymistyczna religia Etrusków, która zakładała, że kiedyś ich cywilizacja musi upaść. Myślę, że warto do tego dodać ten sam element, który tysiąc lat później doprowadził do upadku samego Rzymu. Mam tutaj na myśli dekadencję spowodowaną dobrobytem. Etruskowie prowadzili bowiem bardzo wygodne życie. Tam, gdzie ludzie nie muszą walczyć o przetrwanie i oddają się rozkoszom życia, brakuje determinacji choćby do tego, żeby służyć w wojsku. Rzym z kolei był miastem ludzi ambitnych. Niezbyt może lotnych, jeśli chodzi o kulturę i sztukę (w odróżnieniu od Etrusków), ale za to twardych, gardzących wygodami i dążących do ekspansji.

Po powrocie do „centrum” miasteczka, udaliśmy się z synem do muzeum składające się dwóch sal – na parterze i na piętrze. Szczerze mówiąc nie było dla mnie wielkim zaskoczeniem, że zdecydowaną przewagę nad eksponatami stricte etruskimi, miały wazy greckie, tak dobrze znane z podręczników do historii i historii sztuki. Mieliśmy dobrą zabawę rozpoznając sceny z greckiej mitologii przedstawiane na tych wyrobach ceramiki.

W Cerveteri znajduje się romański kościół Matki Boskiej Większej (S.Maria Maggiore) oraz średniowieczny zamek zbudowany na etruskich fundamentach.

Dzień przed wyjazdem

Ostatni dzień przed wyjazdem do Polski miał być poświęcony plażowaniu i słodkiemu nicnierobieniu. Rano jednak wybraliśmy się obiema rodzinami na spacer na drugą stronę torów, czyli tam, gdzie są sklepy. Osobiście chciałem dotrzeć na pocztę, żeby kupić znaczki i wysłać wreszcie kartki pocztowe, które kupiliśmy dużo wcześniej.

Po zakupach w sklepie, który nazwaliśmy „1001 drobiazgów” („U Chińczyka”, jak go nazywa Basia), kupiliśmy sobie faktyczne drobiazgi na pamiątkę, m.in. chwytak do nakładania makaronu.

Kiedy weszliśmy do lokalu, w którym serwowano kawę, rogaliki i inne słodkie wypieki (zjadłem tam pysznego croissanta z jagodami!), zaskoczyła nas ulewa, ale to naprawdę ulewa! Jakąś godzinę przesiedzieliśmy pod namiotem tegoż lokalu z kawą i rogalikami, ale potem postanowiliśmy się ruszyć.

Wiedzieliśmy już, że z plaży nici, ponieważ całe niebo zasnuło się chmurami. Pocieszeniem była trattoria urządzona w tradycyjnym stylu wiejskiej włoskiej karczmy, gdzie zamówiliśmy sobie pizze i sałatki oraz wino w karafkach. Żałowałem, że miła barmanko-kelnerka (stanowiąca cały personel tego miejsca) nie posiadała makaronu w swojej ofercie, ale i tak byliśmy zadowoleni.

Potem nasi przyjaciele z naszymi dziećmi udali się na kwaterę, a moja żona i ja na poszukiwanie poczty. Kiedy krocząc w kroplach kapuśniaczku, w jaki przekształciła się ulewa sprzed godziny, dotarliśmy wreszcie do drzwi urzędu pocztowego, okazało się, że był on zamknięty, ponieważ godziny jego pracy kończyły się o 14.00. Moja Agnieszka skomentowała to sarkastyczną uwagą na temat nieuchronności kryzysu ekonomicznego Italii, skoro jej mieszkańcy tak pracują.

Dzień wyjazdu

Nasi płoccy przyjaciele odpalili swój pojazd ok. 6.00 rano. My mieliśmy jeszcze całe przedpołudnie do naszego lotu. Korzystając z tego, że nasze dzieci spały sobie snem sprawiedliwych, ruszyliśmy z żoną znowu na pocztę w celu zakupu znaczków na kartki do wysłania rodzinie i znajomym.

Kiedy przed 8.30 (godzina otwarcia poczty) stawiliśmy się przed urzędem, stała tam już kolejka kilku interesantów. Roleta zaczęła się zwijać punktualnie, co było dla mnie miłym zaskoczeniem. Pani, która znajdowała się za kratą, nie podniosła jej jednak, ale wytłumaczyła kolejkowiczom, że poczta jeszcze nie będzie otwarta z powodów kłopotów technicznych i że należy się spodziewać rozpoczęcia pracy urzędu ok. 9.00. Rozeszliśmy się więc.

Dla zabicia czasu poszliśmy do tego samego lokalu z kawą i rogalikami, gdzie byliśmy dnia poprzedniego. Zjedliśmy typowe włoskie śniadanie, czyli cornetto (rogalik) i kawa, oraz zakupiliśmy kilka rogalików na wynos – na śniadanie dla dzieci.

Wróciwszy na pocztę znowu zastaliśmy kolejkę i zamkniętą kratę. Naprzeciwko otwarty był jednak kiosk z gazetami. Nie liczyłem na to, że tam znajdę znaczki, ale postanowiłem zapytać sprzedawcę, czy jest jakieś miejsce oprócz poczty, gdzie takie znaczki mogę kupić. Nie wiem doprawdy dlaczego, ale wydawało mi się, że znaczki pocztowe to po włosku „stampi”, co oczywiście nie jest prawdą (pewnie sobie przeniosłem angielskie „stamps” na włoski). To dlatego sympatyczny i gotowy do pomocy starszy pan sprzedający w kiosku nie bardzo zrozumiał o co mi chodzi. Kiedy mu jednak wytłumaczyłem pomagając sobie rękami (gest przyklejania czegoś na „cartolinę”), zrozumiał w lot i powiedział, że „francobullo” (tak to wymawiał, słownik podaje „franco-bollo”) mogę kupić w tabccherii na stacji kolejowej, gdzie bywaliśmy przecież codziennie. Chodziło o tę samą tabaccherię, która była równocześnie kasą biletową.

Nie czekając więc na otwarcie poczty, ruszyliśmy na stację, kupiliśmy znaczki, wrzucili pocztówki do skrzynki i wrócili na kwaterę. Kiedy dzieci zjadły śniadanie, poszliśmy jeszcze na godzinę na plażę, gdzie popływaliśmy w ciepłym morzu.

A potem… No niestety, wszystko co dobre musi się kiedyś skończyć. Spakowani byliśmy już od poprzedniego dnia. Znieśliśmy więc nasze torby do samochodu Basi, która nas następnie zawiozła na lotnisko im. Leonarda da Vinci (Fiumicino).

Lotnisko Fiumicino jest olbrzymie, ale bardzo sprawnie zorganizowane. Np. odprawa bagażowa odbywa się na dany lot tylko i wyłącznie przy stanowisku przypisanym temu lotowi, więc nie stoi się w długich kolejkach. My akurat byliśmy dość wcześnie, więc przed nami była tylko jedna osoba. Przejście przez bramki bezpieczeństwa odbyło się też sprawnie i szybko.

Na lotnisku dokonaliśmy jeszcze ostatnich zakupów (głównie książki) oraz zjedliśmy nasz ostatni włoski posiłek. Pozwoliłem sobie na małe obżarstwo, bo oprócz ravioli z sosem pomidorowym, skonsumowałem dwie włoskie kiełbaski (salsiccie) z pieczonymi ziemniakami, popijając to buteleczką wina. Strasznie mi się te małe butelki (pojemności chyba 200 ml) spodobały. Niewielka porcja, a wino bardzo dobre.

Po zajęciu miejsc w embraerze po dwóch godzinach znaleźliśmy się na Okęciu. Po odczekaniu trzech godzin wsiedliśmy do naszego autokaru („Podlasiak”) i o 2.00 w nocy (już 29 lipca) byliśmy już w domu.

Przez pierwsze dwa dni po powrocie całe nasze rzymskie wakacje wydawały nam się jakimś nierealnym snem. Do dziś porządkuję sobie wszystko w głowie, zaś te zapiski na blogu są między innymi tego porządkowania powodem i równocześnie wynikiem.

środa, 3 sierpnia 2011

Rzym (3)

W sobotę miało być wreszcie Tivoli. Przed wyprawą Jarek i ja pojechaliśmy jeszcze z Basią na zakupy do centrum Ceranowy, czyli Mariny di Cerveteri „za torami” (określenie moje). Podczas tych zakupów złapał nas deszcz, więc doszliśmy do wniosku, że Tivoli znów nie odwiedzimy, zwłaszcza, że to miasteczko położone na górze, a w górach przecież pada z pewnością jeszcze bardziej.

Uzgodniliśmy z naszymi dziewczynami, że w takim razie robimy najstarszą drogę rzymską, pochodzącą jeszcze z czasów wczesnej republiki, Via Appia Antica (żeby odróżnić od nowoczesnej ulicy Via Appia Nuova).

Na wszelki wypadek Basia i Kuba pożyczyli nam swoje trzy kurtki, ponieważ my nie braliśmy do Włoch ani nic ciepłego do ubrania, ani nic przeciwdeszczowego. Plecak z kurtkami na szczęście nie musiał być nawet otwierany, bo w międzyczasie zrobiła się ładna pogoda.

Jak zwykle pociąg zawiózł nas do Rzymu, natomiast po wyjściu z dworca Ostiense natknęliśmy się na mały problem, a mianowicie nieznajomość kierunku, w którym mieliśmy się udać. Podszedłem odważnie do grupy umundurowanych mężczyzn, z których każdy nosił strój innego kroju i koloru. Myślę, że dwóch z nich to byli żołnierze, natomiast jeden reprezentował policję (chyba nie karabinierów, o ile się orientuję). Mundurowi, jak do tej pory wszyscy zagadnięci Włosi, starali się być bardzo pomocni, zwłaszcza policjant o typowo nordyckim typie urody (wysoki blondyn), którego do odpowiedzi wywołali żołnierze – prawdopodobnie dlatego, że nie byli miejscowymi chłopakami. Mimo swoich najlepszych chęci naszego problemu nie rozwiązali, ponieważ sami nie bardzo wiedzieli, jakim środkiem lokomocji mamy udać się w podróż do naszego celu. Owszem rękami pokazywali kierunek, w którym znajduje się Via Appia, ale nie wiedzieli jakim autobusem tam dotrzeć. W końcu jeden z żołnierzy zdobył się na angielszczyznę i wskazując ręką na grupę kierowców autobusów stojących na swoich końcowych przystankach, powiedział „Ask the driver!”

Jak nam poradzono, tak zrobiliśmy. Jeden z kierowców bardzo wyraźnie nam wytłumaczył, że ani on ani jego koledzy nie jadą w pożądanym przez nas kierunku, ale kazał nam iść „tutto dritto” w kierunku stacji metra Piramide, skąd mieliśmy wsiąść w autobus 118. Ten numer wymówił najpierw tak, jak się czyta całą taką liczbę, a potem go jeszcze powtórzył po jednej cyfrze „uno uno otto”. Naprawdę podoba mi się ten stosunek Włochów do turystów.

Po odczekaniu kilkunastu minut na przystanku, zajęliśmy miejsca we właściwym autobusie i ruszyliśmy w stronę „królowej rzymskich dróg”. Minąwszy Circo Massimo (Circus Maximus) i znajome już termy Karakalli, wjechaliśmy, nie zdając sobie z tego sprawy już w samą Vię Appię. Nie tak sobie co prawda wyobrażałem ten antyczny przykład budownictwa drogowego, bo nie spodziewałem się tam kostki brukowej z pierwszej połowy XX wieku naszej ery, ani jeżdżących po nich samochodach.

Wysiedliśmy prze katakumbach św. Sebastiana. Zwiedziliśmy kościół pod jego wezwaniem. Do katakumb św. Sebastiana nie poszliśmy, ponieważ zaplanowaliśmy, że później zwiedzimy najbardziej znane katakumby św. Kaliksta.

Stanąwszy znowu na Via Appia nie mogliśmy się oprzeć myśli, że gdzieś przecież musi być taka jej część, gdzie nie jeżdżą samochody i gdzie bruk nie jest dwudziestowieczną kostką.
Ponieważ generalnie jestem człowiekiem leniwym, kiedy ktoś inny podejmuje inicjatywę kierowania grupą, podporządkowuję się takiemu kierownictwu bez problemu. Kierownikami grupy był więc Jarek i moja żona. Patrząc na plany miasta, stwierdzili, że ta „prawdziwa” Via Appia to musi być droga widniejąca na mapie, a prowadząca ku kościółkowi „Quo Vadis”, czyli temu miejscu, które zainspirowało Henryka Sienkiewicza do napisania jego słynnej powieści. Ruszyliśmy w tamtym kierunku, ale zamiast do antycznego bruku, zaczęliśmy się zbliżać do centrum miasta. Wtedy jednak obudziłem swój mózg z błogiego letargu, wziąłem do ręki jeden z naszych przewodników, w którym oprócz opisu była bardzo mała mapka, z której wynikało, że żeby zobaczyć starożytną drogę, trzeba iść w kierunku przeciwnym. Wyraziwszy tę opinię głośno i uzyskawszy poparcie mojego syna, przekonaliśmy grupę do udania się za kościół św. Sebastiana.

Faktycznie, po kilkudziesięciu metrach dotarliśmy do miejsca, gdzie równiutkie kwadraciki kostki brukowej ustąpiły o wiele większym powierzchniom kamieni, po których, jak wierzę, maszerowały rzymskie legiony od czasów Appiusza Klaudiusza, który kazał tę drogę wybudować. Idąc dalej docieraliśmy do starożytnych budowli, w tym na teren wykopalisk, gdzie archeolodzy odkopali prawdopodobnie fragmenty villi jakiegoś bogacza. Później pojawił się szereg ruin (w lepszym lub gorszym stanie) grobowców, w tym znanego poety i filozofa z czasów Nerona, Lucjusza Anneusza Seneki. Jak się później dowiedzieliśmy, prawo rzymskie zabraniało chować zmarłych na świętej ziemi miasta. Robiono to więc poza jego obrębem.

Po drodze mijali nas inni turyści, ale wcale nie tłumnie, tylko pojedynczo lub niewielkimi grupami. Natomiast niezwykłe wrażenie zrobił na nas legionista rzymski maszerujący od strony starożytnego Brundyzjum (Brindisi w Kalabrii). Przez sekundę wydawało się, że przenieśliśmy się w czasie. Wrażenie psuł tylko fakt, że chłopak odziany w rzymski strój i niosący ciężką rzymską tarczę (nie żaden plastik, jak ci przebierańcy spod Koloseum czy Ołtarza Ojczyzny, z którymi można było sobie zrobić za opłatą zdjęcie), miał sporą nadwagę. Niemniej maszerował naprawdę dziarsko. Doszliśmy do wniosku, że był to pewnie członek jakiegoś bractwa miłośników starorzymskiej wojskowości, na kształt podobnych stowarzyszeń miłośników średniowiecznego rycerstwa, jakie możemy spotkać w Polsce i innych krajach Europy.

Wędrówka po Via Appia podziałała na mnie niezwykle kojąco, gdyż praktycznie idąc tą drogą wychodzi się z miasta i idzie uroczymi terenami wiejskimi. Niestety samochodów całkowicie nie udało się uniknąć, ponieważ mają prawo nimi jeździć po tej starożytnej drodze właściciele posiadłości przy niej położonych. Jak nam później powiedziała polska przewodniczka przy katakumbach św. Kaliksta, mają tam swoje rezydencje uznani projektanci mody, reżyserzy, gwiazdy filmowe, czy też zamożni biznesmeni.

My jednak nie natknęliśmy się na nikogo, kogo byśmy znali z telewizji. Może dlatego, że nie poszliśmy dalej niż sięgał teren jednostki wojskowej, która też się znajduje przy Via Appia.

Wracając doszliśmy do przystanku autobusowego, gdzie odczekaliśmy równe pół godziny na przybycie pożądanego pojazdu, który nas podrzucił do katakumb św. Kaliksta. Tam, w odróżnieniu od Watykanu, były napisy w języku polskim. Po zakupie biletów odczekaliśmy nieco na przydział przewodnika, ponieważ samodzielne zwiedzanie katakumb jest niedozwolone. Trzeba przyznać, że spodobała mi się organizacja tego miejsca. Po kilkunastu minutach do sporej gromadki turystów, jaka się zgromadziła przed wejściem na trasę zwiedzania, wyszedł ksiądz, który pozdrowił wszystkich w kilku językach, w tym po polsku, a następnie pytał kto jest włoskojęzyczny, anglojęzyczny itd.. i przydzielał poszczególne grupy do odpowiednich przewodników. Nas oprowadzała pani Krystyna – jak się okazało, łodzianka. Wyszło to z rozmowy, kiedy powiedzieliśmy kim jesteśmy, gdzie mieszkamy i gdzie studiowaliśmy.

Po krótkiej pogadance, która wprowadziła nas w symbolikę katakumb i rozwiała popularny mit, że było to miejsce tajnych nabożeństw pierwszych chrześcijan (był to przede wszystkim wielki podziemny cmentarz), ruszyliśmy pod ziemię „poganiając” poprzednią grupę i będąc „poganianymi” przez grupę kolejną. Pani Krystyna bardzo rzeczowo i ciekawie opowiedziała nam o św. Kalikście, papieżu, który te katakumby założył, ale wcale w nich nie jest pochowany, o pierwszych papieżach (z czasów sprzed edyktu mediolańskiego), którzy faktycznie w tych katakumbach spoczywają, o świętych męczennikach, w tym św. Cecylii, której kościół na Zatybrzu postanowiliśmy odnaleźć następnego dnia.

Po opuszczeniu katakumb udaliśmy się uroczą alejką w kierunku kościółka „Quo Vadis”, mijając po drodze parking, na którym z autokaru z grecką rejestracją wysypała się cała grupa turystów (a może pielgrzymów) pod wodzą brodatego duchownego prawosławnego. Nie ma się oczywiście czemu dziwić, gdyż pierwszymi hierarchami nielegalnego chrześcijaństwa byli wszak Grecy. Po grecku napisano Ewangelie, Dzieje Apostolskie i inne księgi Nowego Testamentu (wiem, wiem, prawdopodobnie oryginały niektórych z nich były po aramejsku, ale się nie zachowały, natomiast wiadomo, że św. Hieronim tłumaczył swoją Wulgatę na łacinę z greki). Co ciekawe, w sklepie z pamiątkami można było nabyć krucyfiksy zrobione zarówno wg tradycji zachodniej (Jezus rzeźbiony z jednym gwoździem przebijającym obie stopy naraz) jak i wschodniej (Jezus malowany na krzyżu z dwoma osobnymi gwoździami na oddzielnie przybite stopy).

Minąwszy ośrodek salezjański i naprawdę mały kościółek, który początkowo wziąłem za ten, do którego zmierzamy, doszliśmy do skrzyżowania, przy którym stał kościół w miejscu, gdzie podobno św. Piotr opuszczając Rzym spotkał Jezusa, który skłonił go do tego, by zawrócił i poniósł męczeńską śmierć wraz z współwyznawcami. W kościele „Quo Vadis” znajduje się rzekomy odcisk stóp św. Piotra. Gdyby były autentyczne, oznaczałoby, że Apostoł musiał nosić imponujący rozmiar sandałów. W kościele znajduje się również popiersie Henryka Sienkiewicza.

Autobusem udaliśmy się do centrum, tam wsiedliśmy do metra. Wysiadłszy na stacji Cavour, ku naszemu zaskoczeniu niemal natychmiast „natknęliśmy się” na kościół św. Piotra w Okowach (S. Pietro in Vincoli). Naszym głównym celem był słynny posąg Mojżesza na grobowcu papieża Juliusza II (kto oglądał „Rodzinę Borgiów”, ten z pewnością kojarzy kardynała della Rovere).

Z Kubą, naszym gospodarzem, wygrałem już jeden zakład, gdyż sprzeciwiłem się opinii, że Rafael Santi był uczniem Michała Anioła. Tym razem się nie założyłem, choć znowu bym wygrał, bo Kuba twierdził, że ów słynny Mojżesz z rogami (wynik błędu św. Hieronima, który błędnie przetłumaczył „promienie” jako „rogi”) znajduje się w Bazylice św. Piotra na Watykanie zaraz za Pietą. Owszem, przegapiłem tablicę grobową Marysieńki Sobieskiej (bo też jej i nie szukałem), ale tego Mojżesza bym nie przegapił. Zerknąłem do przewodnika i wszystko stało się jasne. To dlatego tak mi zależało, żeby zajrzeć do tego św. Piotra w Okowach (w centrum znajduje się gablota z łańcuchami, które mają być owymi okowami, w których więziono Apostoła).

Potem podeszliśmy pod Koloseum, które okazało się znowu blisko miejsca, w którym byliśmy w celu zakupu pamiątek. Tam wsiedliśmy do metra, które zawiozło nas na pociąg do Mariny di Cerveteri.

Wieczorem Basia, nasza gospodyni, przygotowała pyszny makaron zapiekany pod beszamelem, a potem było mięso i salsiccie (włoskie kiełbaski) z grilla. Jarek, który jest typowym mięsożercą i przez kilka dni cierpiał, kiedy kazano mu wybierać między pizzą a makaronem, wreszcie znalazł się w kulinarnym raju. Rezultatem mięsnego obżarstwa była jednak konieczność pozostania na kwaterze do południa dnia następnego, podczas gdy my, Kubiakowie, wyruszyliśmy do Rzymu wcześniej.

W niedzielę rano zwiedziliśmy czwartą z Bazylik Większych (czyli patriarszych, po św. Janie na Lateranie, który jest numerem 1. w hierarchii kościołów, św. Piotrze na Watykanie i św. Pawle za Murami, u którego niestety nie byliśmy i dlatego będziemy musieli jeszcze do Rzymu pojechać), a mianowicie Matki Boskiej Większej (S. Maria Maggiore).

Po finansowej ekstrawagancji, jaką popełniliśmy idąc na ciastka i kawę (za żaden solidny posiłek nie zapłaciliśmy tyle, co za te słodkości), wstąpiliśmy również do kościoła św. Praksedy (Prasseda po włosku), jednej z najstarszych świątyń chrześcijańskich w Rzymie, gdzie pod ołtarzem znajduje się niewielka komora katakumb. Patrząc na motyw Dobrego Pasterza wyrzeźbiony na sarkofagach, przypomniało mi się, to co mówiła pani Krystyna w katakumbach św. Kaliksta. Generalnie zakłada się, że zanim zaczęto przedstawiać Jezusa w postaci groźnego brodatego mistrza, pierwsi chrześcijanie lubili go sobie wyobrażać jako bezbrodego młodzieńca dźwigającego owieczkę (motyw z przypowieści o pasterzu znajdującym zagubioną owcę). Tymczasem wyobrażenie młodzieńca z owcą na barkach był wówczas całkiem modny również wśród ludności pogańskiej, zaś wykonawcy sarkofagów, głównie poganie, nie musieli się bardzo wysilać robiąc nagrobki dla chrześcijan, ponieważ mieli gotowe szablony, wg których masowo produkowali swoje wyroby kamieniarskie.

Następnie idąc obok pałacu prezydenta Włoch dotarliśmy do fontanny di Trevi, żeby się spotkać z naszymi przyjaciółmi, którzy w międzyczasie dotarli do Rzymu. Stamtąd pomaszerowaliśmy przez Plac Wenecki w kierunku Wielkiej Synagogi, gdzie mieliśmy się spotkać z Basią-przewodniczką. Po drodze przechodzi się obok Teatro Marcello.

Z Basią i jej mężem Andrzejem udaliśmy się na wyspę na Tybrze, po czym na drugą stronę rzeki, żeby zwiedzić kościół św. Cecylii, o której usłyszeliśmy dnia poprzedniego od polskiej przewodniczki w katakumbach św. Kaliksta. Św. Cecylia zasłynęła specjalnym ułożeniem palców przed męczeńską śmiercią, które wskazywało, że wierzyła w jednego Boga ale w trzech osobach. Dzieło barokowego rzeźbiarza Stefano Maderno znajduje się w bazylice św. Cecylii na Zatybrzu i chcieliśmy je zobaczyć, ale nic z tego nie wyszło, ponieważ przed bramy kościoła dotarliśmy w godzinach, w których były one zamknięte.

Zawróciliśmy więc i udali obok starożytnej świątyni Herkulesa do kościoła św. Walentego, przed którym znajdują się rozpropagowane przez „Rzymskie wakacje” z Audrey Hepburn i Gregorym Peckiem słynne „usta prawdy”. Jeszcze kilka lat temu dostęp do nich był zupełnie darmowy (podobnie było z Koloseum, Palatynem i Forum Romanum). Obecnie trzeba kupić bilet i ustawić się w kolejce, żeby włożyć rękę do otworu starożytnej klapy studzienki kanalizacyjnej. Nie skorzystaliśmy.

Kościół św. Walentego jest kolejną z najstarszych świątyń chrześcijańskich Rzymu, ale został on przebudowany w stylu romańskim. We wnętrzu znajduje się fragment posadzki z porfiru – najdroższej skały, której już nigdzie się nie pozyskuje. Większość tego minerału w postaci posadzek, rzeźb, czy wanien w Muzeum Watykańskim, znajduje się natomiast w Rzymie.

Następnie Basia zaprowadziła nas do olbrzymiego centrum handlowego (Galleria Alberto Sordi) naprzeciwko kolumny Marka Aureliusza. Tam odwiedziliśmy włoski odpowiednik EMPiKu, czyli olbrzymią księgarnię, gdzie dokonaliśmy zakupów (CD, książka).

Tam nasi przyjaciele z Płocka stwierdzili, że ich dzieci ciągną nad morze, więc udali się na dworzec kolejowy. Niewiele później opuścił nas Andrzej, który spieszył się do pracy. Basia natomiast poprowadziła nas na Piazza Popolo, gdzie zwróciła naszą uwagę na doskonałą symetrię w założeniu tego placu z dwoma identycznymi kościołami. Po naszej prawej rozciągała się Villa Borghese, ale zrezygnowaliśmy ze spaceru po jej ogrodach. Zaszliśmy natomiast do kościoła tytularnego kardynała Dziwisza z ekspresyjnymi obrazami Caravaggia.

Pożegnawszy się z Basią poszliśmy za jej radą do knajpki z „Napoletana” w nazwie, co wg Basi wskazuje na smaczną kuchnię. Faktycznie nie zawiedliśmy się. Syci na duchu i ciele, spokojnie udaliśmy się na Termini, skąd wróciliśmy na naszą kwaterę.


poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Rzym (2)

W piątek (22 czerwca) było sciopero nazionale (strajk) komunikacji miejskiej, więc zgodnie z radą Basi-przewodniczki tego dnia postanowiliśmy zwiedzić Watykan. Dojazd był prosty – z pociągu trzeba było wysiąść na pierwszej większej stacji kolejowej, San Pietro.

Zaczęliśmy od Placu św. Piotra, który wbrew temu, czego się spodziewali Basia i Kuba, u których mieszkaliśmy, niczym nas nie zaskoczył. Podobno niektórym wydaje się mniejszy, niż sobie wcześniej wyobrażali. Na nas zrobił dokładnie takie wrażenie, jakiego się spodziewaliśmy. W końcu tyle razy widzieliśmy to miejsce w telewizji.

Wybraliśmy się stosunkowo późno, koło południa, czy nawet wczesnym popołudniem, też za sprawą rady naszej Basi-przewodniczki. Rada ta okazała się strzałem w dziesiątkę, ponieważ po krótkim marszu do wejścia do Muzeum Watykańskiego, doszliśmy do kas bez żadnej kolejki. Nie czekaliśmy ani minuty, tylko od razu kupiliśmy bilety i weszliśmy do jednego z najwspanialszych, jeśli nie najwspanialszego muzeum, w jakim kiedykolwiek byłem.

Jeżeli ktoś był w paryskim Luwrze czy londyńskim British Museum, ten z pewnością ma wyobrażenie, jak wygląda muzeum z prawdziwego zdarzenia. Te miejsca niewątpliwie robiły na mnie wrażenie, ale mimo świetnej aranżacji eksponatów i organizacji zwiedzania, cały czas czuło się, że się jest w muzeum. W Muzeum Watykańskim, gdyby nie tłumy turystów, można odnieść wrażenie, że jest to pałac mieszkalny papieża albo jakiegoś rzymskiego bogacza, który za moment przejdzie przez swoje gustownie urządzone wnętrza. Wszystkie bowiem antyczne posągi stały naprawdę na swoim miejscu. Nie w oszklonych gablotach, ale w specjalnie do tego przeznaczonych wnękach. Oczywiście oburzało nas to, że nagim grecko-rzymskim bogom i herosom poutrącano męskie przyrodzenia, niekiedy nie zastępując ich nawet figowymi listkami, co sprawiało wrażenie szczególnie bolesnego okaleczenia, ale i tak ogólne wrażenie było naprawdę pozytywne.

Kaplica sykstyńska natomiast to klejnot sam w sobie. Znamy oczywiście poszczególne fragmenty fresków Michała Anioła, jak np. Sąd Ostateczny, czy Stworzenie Adama, ale tutaj one wszystkie są „naraz”. Sufit i ściany to barwny komiks na tematy biblijne, z tą różnicą, że poszczególne freski to naprawdę wycyzelowane perełki.

Po drodze minęliśmy Stanze Rafaela, m.in. słynną Szkołę ateńską, oraz miejsce o nazwie „Sala Sobieski”, z wielkim obrazem Jana Matejki Sobieski pod Wiedniem.

Eksponaty egipskie nie są tak imponujące, jak w British Museum czy Luwrze i niestety nie do końca harmonizują z całością wnętrza.

Ostatni etap zwiedzania Muzeum Watykańskiego to sztuka współczesna i choć wcale nie jestem jej przeciwnikiem – często wręcz przeciwnie – tutaj, uważam, pozostaje ona zupełnie poza kontekstem. Sztuka współczesna wymaga innego nastawienia i odbioru, ponieważ stoi za nią zupełnie inna poetyka i inna narracja, niż dzieł sprzed XIX wieku. Zestawianie wielkich mistrzów renesansu z dziełami końca XX wieku powoduje pewien zgrzyt. Przynajmniej takie jest moje wrażenie.

Po wyjściu z Muzeum Watykańskiego udaliśmy się z powrotem na Plac św. Piotra w celu ustawienia się w kolejce do wejścia do Bazyliki. Na szczęście kolejka szła błyskawicznie, więc nie minęło 10 minut, kiedy znaleźliśmy się przy bramkach bezpieczeństwa (takich jak na lotniskach), i zaraz potem we wnętrzu najbardziej znanego kościoła rzymskiego katolicyzmu świata.
Opis Bazyliki mija się z celem, ponieważ bez trudu można go znaleźć w Internecie z doskonałymi zdjęciami. Oczywiście najpierw rzuca się w oczy Pieta Michała Anioła, a zaraz potem nowe miejsce spoczynku niedawno beatyfikowanego Jana Pawła II. Dostrzegłem grobowiec Katarzyny, ostatniej królowej Szwecji z dynastii Wazów. Wychodząc zaś zwróciłem uwagę na biały grób ostatnich pretendentów do tronu Anglii i Szkocji z dynastii Stuartów. Niestety przegapiłem tablicę wskazującą miejsce pochówku Marysieńki, czyli Marii Sobieskiej.

Co jakiś czas zwiedzający natyka się na tabliczki informujące o konkretnym punkcie bazyliki. Są one wielojęzyczne. Bez trudu więc odczyta je osoba władająca językiem włoskim, angielskim, francuskim, hiszpańskim, niemieckim, rosyjskim i chińskim, natomiast pomimo tyluletniego pontyfikatu Polaka i pomimo olbrzymiej liczby naszych rodaków przybywających tam niemal każdego tygodnia, napisu w języku polskim nie ma. „Jeżeli nie szanuje się Polaków jako wiernych, to może przynajmniej jako źródło dochodu…” – pomyślałem i w tym samym momencie, jakby w odpowiedzi zobaczyłem skarbonkę, na której widniały również napisy w wyżej wymienionych językach, ale również i w naszym, a mianowicie „ofiara”. To chyba na wypadek, gdyby jakiś polski katolik nie domyślił się, że tam się wrzuca pieniądze.

Drugi napis po polsku, jaki dostrzegliśmy to „Winda” przy wjeździe na kopułę bazyliki. Skorzystaliśmy z niej, ale i tak trzeba jeszcze przebyć 320 stopni w górę, zanim się dotrze do celu. Wędrówka krętymi schodami i pochyłym korytarzem (pochyłość wyznacza kształt kopuły). Po drodze można podziwiać widok wnętrza bazyliki z góry, natomiast nagrodą jest panorama Rzymu już na zewnątrz. Doskonale stąd widać, że Rzym jest miastem o niskiej zabudowie oraz to, że to, co jest warte zwiedzenia znajduje się z zasięgu wzroku.

Po punktach obowiązkowych, czyli po czymś dla ducha, należało pokrzepić ciało. Udaliśmy się więc na poszukiwanie jakiejś trattorii albo osterii, ponieważ założyliśmy, że tylko w takich warto jadać. Są stosunkowo tanie (ponieważ są dla Włochów, a nie specjalnie dla turystów), a jedzenie jest w nich smaczne. Na uliczkach, którymi szliśmy było ich sporo, ale mieliśmy poważny problem ze zdecydowaniem się, w której zasiąść do wczesnej ceny. Polegał on na tym, że w niektórych serwowano tylko pizze, w innych tylko makarony (pasta) i dania główne. W końcu znaleźliśmy taką, gdzie było wszystko. Lokal nie robił wrażenia najbardziej schludnego i czystego, ale jedzenie było wyśmienite.

Dodatkową atrakcją naszego posiłku była obserwacja młodych ludzi stanowiących tłumek przed przeszklonym wejściem do budynku po przeciwnej stronie ulicy. Niektórzy z nich mieli na głowach wieńce laurowe! Jak się domyśliliśmy, był to gmach jakiejś uczelni, a „laureaci” to prawdopodobnie zwycięzcy obrońcy dyplomów.  

Nie spodziewaliśmy się żadnych niespodzianek w drodze powrotnej na stację kolejową San Pietro. Jarek, którzy trzymał mapę i wziął na siebie odpowiedzialność za przeprowadzenie nas do tejże stacji nieco inną drogą (co przyjęliśmy jak najbardziej pozytywnie, ponieważ zawsze lepiej jest jeszcze coś zobaczyć), poprowadził nas pewną ulicą, która na prawie dwukilometrowym odcinku ciągnęła się pod górę. Dzięki temu mieliśmy coraz piękniejszy widok na panoramę miasta. Miejscami wydawał się nawet bardziej urokliwy od tego z kopuły bazyliki św. Piotra. Po drodze zjedliśmy pyszne lody i, idąc dalej, dotarliśmy do parku pełnego niewielkich postumentów z popiersiami Włochów, których nazwiska nic nam nie mówiły, ale którzy z pewnością odegrali doniosłą rolę w życiu swojego kraju. Idąc wzdłuż tego parku dotarliśmy do konnego pomnika Giuseppe Garibaldiego, ponieważ miejsce, w którym się znajdowaliśmy było placem tegoż imienia.

Doszedłszy do wniosku, że od stacji San Pietro raczej się oddaliliśmy, niż zbliżyli, postanowiliśmy zasięgnąć języka. Po raz kolejny wysilając swój mocno początkujący włoski spytałem kierowcę autobusu (najwidoczniej przestali strajkować), który stał obok swojego pojazdu najwyraźniej mając tam pętlę. Kierowca, jak praktycznie wszyscy zagadnięci Włosi, naprawdę chciał pomóc, więc wytłumaczył nam, że powinniśmy wsiąść do autobusu jadącego w dół (ale nie ten numer, którym on kierował) i wysiąść przy tunelu. Kocham język włoski, ponieważ naprawdę zrozumiałem całe przesłanie! Największy ubaw miała jednak nasza młodzież, kiedy usłyszała, jak kierowca mówił, że ten autobus, do którego wsiądziemy musi „scendere la curva” (czyli, jak rozumiem „zjechać po zakręcie”). Najpierw śmiechem parsknęła moja Joanna, po czym pozostali przedstawiciele młodszego pokolenia. Na szczęście kierowca był tak zajęty tłumaczeniem nam drogi do stacji, że nie zwrócił najmniejszej uwagi na nagłe objawy wesołości młodych Polek i Polaków.
Po odczekaniu kilku minut na przystanku po przeciwnej stronie i ulicy i pomnika Garibaldiego, wsiedliśmy do właściwego autobusu. Moja żona wypychała mnie, żebym podszedł do kierowcy i zapytał, na którym przystanku mamy wysiąść. Niestety nie czuję się na tyle pewnie ze swoim włoskim, żeby na poczekaniu zadać właściwe pytanie, które będzie zrozumiałe przez adresata. W związku z tym inicjatywę przejęła Jola. Podeszła do kierowcy i spytała po angielsku (tak przynajmniej mówiła, bo ja jej pytania nie słyszałem). Kolejny kierowca autobusu chciał być bardzo pomocny i zalał Jolę potokiem słów… po włosku. Po grzecznym „thank you”, nasza droga przyjaciółka wróciła z wiedzą równą tej, którą posiadała przed zadaniem pytania. Nie byłem pewny, ale wydawało mi się, że to ma być po prostu jeden długi przystanek. Tak też było. Kiedy zaczęliśmy zwalniać, podszedłem do kierowcy i spytałem, czy na San Pietro to „adesso” (teraz).. Potwierdził, a na dodatek, kiedy już zatrzymał autobus i wyłączył silnik (prawdopodobnie był do przystanek końcowy), wysiadł razem z nami, zszedł po schodach aż do miejsca, gdzie naszym oczom ukazał się tunel, który miał nas już prosto doprowadzić na stację San Pietro.

Nie był to jednakże koniec naszej odysei, ponieważ po wejściu do tunelu, minięciu kilku autokarów, w tym polskiego „Sinbada”, weszliśmy na górę i znaleźliśmy się w labiryncie korytarzy i schodów, z których żadne nie prowadziły na perony stacji San Pietro. Dotarliśmy do wielkiej sali z kasami biletowymi. Jedyny człowiek, jaki się tam znajdował na pytanie jak wyjść na peron, wskazał nam jedne z drzwi. Przekroczywszy ich próg mogliśmy iść już tylko w jednym kierunku, który wyprowadził nas na San Pietro, ale nie stację, tylko ten słynny plac znany wielu Polakom z telewizji.

Znalazłszy się w znajomym miejscu, nie robiliśmy już żadnych eksperymentów miastoznawczych, tylko udaliśmy się na stację kolejową dokładnie tą samą drogą, którą przybyliśmy w południe.