niedziela, 26 kwietnia 2009

Bar "U Wołodzi" a sowieckie zbrodnie

Podczas wielkanocnego śniadanio-obiadu w którym towarzyszyła nam rodzina żony z Hajnówki, zahaczyliśmy o „Bar u Wołodzi”, turystyczną atrakcję tego miasta. Właściwie byłą atrakcję, ponieważ właściciel rzeczonego lokalu popadł w kłopoty różnego rodzaju i praktycznie jego słynny bar już nie funkcjonuje.
Wujek, który pamięta obie sowieckie okupacje (1939-41 i 1944-45, jeśli nie liczyć 44 lat PRLu), i na bolszewików strasznie jest cięty, nie może się nadziwić, jak to możliwe, że można przyozdabiać bar sowieckimi gadżetami (popiersia Lenina, czerwone gwiazdy i flagi itd.), obnosić się w sowieckim mundurze, podczas gdy byłoby to nie do wyobrażenia, gdyby ktokolwiek paradował w mundurze SS, albo umieścił w lokalu gastronomicznym w widocznym miejscu hitlerowską swastykę. Jak to się dzieje, że symbole jednego krwawego totalitaryzmu, który ma na sumieniu miliony istnień ludzkich, a który był wrogi wobec wszystkiego, co polskie, jest tolerowany, podczas gdy sama myśl o symbolach tego drugiego wzbudza w nas dreszcze wręcz irracjonalnego strachu?
Mówiąc szczerze, znalezienie odpowiedzi na to pytanie nie jest łatwe. Na opisany stan rzeczy może się składać szereg czynników. Jednym z nich jest niewątpliwie skuteczniejsza propaganda sowiecka. Komuniści przez dziesiątki lat zwodzili cały świat humanizmem swojego przesłania. Nie jest żadną tajemnicą, że pod wielkim wpływem Stalina pozostawali zarówno intelektualiści (np. G.B.Shaw), jak i czołowi politycy ówczesnego świata (F.D.Roosevelt, choć ten komunistą ani socjalistą w europejskim znaczeniu tego słowa nie był). Jeśli nawet docierało coś do nich o okrucieństwach stalinowskiego reżimu, to zachodni lewicujący mądrale traktowali je jako konieczność wynikającą z logiki rewolucji społecznej.
Nawet dzisiaj, kiedy wydawałoby się, że wiele już odkryto i podano do publicznej wiadomości, ładnych parę lat po „Archipelagu Gułag” Sołżenicyna, czy „Innym świecie” Herlinga-Grudzińskiego, nadal uważa się, że komunizm nie był ideologią tak zbrodniczą jak nazizm. Pamiętam wypowiedź Szewacha Weissa (byłego ambasadora Izraela w Polsce), w której stanowczo odmówił postawienia znaku równości między nazizmem a komunizmem. Można powiedzieć, nic dziwnego, skoro Hitler jawnie wzywał do eksterminacji Żydów, podczas gdy w sowieckim aparacie Żydzi często odnajdywali swoje miejsce na ziemi. Jak na ironię, Stalin od czasu do czasu organizował antysemickie nagonki, ale zawsze robił to tak sprytnie, że nigdy nie nazwał swoich działań po imieniu, podczas gdy dla nazistowskich Niemców antysemityzm był imperatywem ideologicznym.
Skuteczność sowieckiej propagandy niczego jeszcze nie tłumaczy. Mimo wszystko, miliony ludzi w Polsce dobrze wiedziały, czym jest bolszewizm. Szczególnie mieszkańcy kresów wschodnich, którzy niekiedy czekali na nadejście Niemców (w 1941 r.), ponieważ okupacja sowiecka była nie do zniesienia. Deportacje, aresztowania i egzekucje, głód i poniżenie, to były codzienne doświadczenia tych ludzi. Czy nie potrafili przekazać prawdy o tych czasach młodszym pokoleniom? No może i potrafili, ale żyjąc przez 45 lat pod władzą, która nie pozwoliła złego słowa powiedzieć na Związek Sowiecki, może dla świętego spokoju pozwalali dzieciom oglądać „Czterech pancernych i psa” i nasiąkać podziwem dla koleżeńskich sołdatów i pięknej Marusi? Część Polaków znalazła swoje miejsce w komunistycznym aparacie, a ich potomkowie dziś mówią, żeby jak najszybciej zapomnieć o tym, co było kilkadziesiąt lat temu. W ten sposób wzmacniają relatywizm w ocenie zbrodni sowieckich wobec zbrodni hitlerowskich.
Czy to już tłumaczy wszystko? Przecież w ciągu 45 lat ludzie w jakimś stopniu tak się przyzwyczaili do komunizmu w codziennym życiu, tak pewne jego elementy weszły ludziom w głowę, że nawet najwięksi opozycjoniści i bojownicy o demokrację nie byli (i nadal nie są) wolni od pewnego sposobu myślenia, w którym wyrośli. Nie mówię tu o wierze w ideały komunizmu (choć oczywiście idealna „sprawiedliwość społeczna” marzy się wszystkim, no, może oprócz Unii Polityki Realnej Korwina-Mikke), ale o tym, że obecność pewnych ludzi w świecie polityki zawsze będzie czymś normalnym. Co więcej, ci sami ludzie, którzy swego czasu głosili komunizm i wierność sojuszowi ze Związkiem Sowieckim, sami podchodzili do tych „ideałów” cynicznie i koniunkturalnie. Dzisiaj od 20 lat robią oko do opinii publicznej i mówią, że nigdy nie byli zwolennikami sowieckiego totalitaryzmu. Głośno się śmieją z własnej komunistycznej przeszłości i w tym są podobni do tych, którzy śmiech uczynili bronią w walce z totalitaryzmem.
Kabaret Pietrzaka czy Laskowika to w latach 80. były potężne głosy, w których społeczeństwo odnajdowało swoją godność, mogąc pośmiać się z idiotyzmów komunizmu. Przez półtora roku (od sierpnia 1980 do 13 grudnia 1981 r.) wyśmiewano głośno komunizm i komunistów, wyśmiewano sojusz ze Związkiem Sowieckim i sam Związek Sowiecki. Ten śmiech pozwalał żyć, pozwalał się zdystansować od totalitarnej rzeczywistości i poczuć własną przewagę nad ową rzeczywistością. Kto się potrafi z kogoś śmiać, ten się go nie boi i okazuje mu pogardę. Śmiech przemawia do większości ludzi o wiele szybciej niż wykłady z historii na temat zbrodni. To dlatego o nieszczęściach wolimy nie myśleć i przewdziewamy błazeńskie maski.
Kolejny czynnik, który jest w pewnym stopniu związany z poprzednim, to nasza historyczna pogarda wobec naszych wschodnich sąsiadów. Już u Galla Anonima znajdziemy wzmiankę, w której wysłannicy polskiego księcia zastając księcia ruskiego nad rzeką z wędką, zaczynają przemowę od „jużci nasi książęta nigdy tego nie czynili”. Wyśmiewają się z wędkarstwa jako zajęcia niegodnego wojownika, a tym bardziej władcy. Jeśli poczytamy pamiętniki czy to Paska, czy Poczobutta-Odlanickiego, bez trudu odnajdziemy pogardę wobec Moskali, jako ludzi stojących na niższym stopniu rozwoju cywilizacyjnego. Henryk Rzewuski w „Pamiątkach Soplicy” przeciwstawi „kacapów”, czyli Moskali, „naszym” Rusinom, czyli Ukraińcom. Ci ostatni są piękni i zadbani, podczas gdy ci pierwsi noszą długie nieestetyczne brody. Pogarda wobec Rosjan pomagała przetrwać zabory i utrzymać narodową tożsamość, chociaż akurat w wieku XIX Rosjanie reprezentowali bardzo wysoki stopień rozwoju kultury i nauki. Rosyjska literatura drugiej połowy XIX w. nie ma sobie równych (co jako Polak i ślepy miłośnik Sienkiewicza, Prusa i Żeromskiego przyznaję z niechęcią, ale takie są fakty). To „spojrzenie z góry” na „wschodnią dzicz” stanowiło m.in. czynnik, który nie pozwolił na rusyfikację, ponieważ równałaby się ona z cywilizacyjną degradacją.
O bosej bolszewickiej armii z karabinami na sznurkach wiadomo było w Polsce zarówno w roku 1920 jak i w 1939 (wujek zapamiętał sowieckich dowódców w oficerkach z brezentu zamiast skóry). Ludzie cierpieli, ale m.in. siłę do przetrwania czerpali z myśli, że coś tak mało cywilizowanego, coś tak po prostu głupiego nie może przetrwać. Jak wiemy, tragicznie się mylili, ale myśl o własnej wyższości ich nie opuszczała i paradoksalnie to ona dała nam nie tyle siłę, ale w ogóle motywację do wykrzesania tej siły. Myślenie typu „wy nas zabijacie i niszczycie, ale my i tak się z was śmiejemy” przetrwała przez pół wieku sowieckiej dominacji. Czy takie rozumowanie było zawsze słuszne, to sprawa dyskusyjna. Rosjanie, obok bijącej w oczy głupoty pewnych rozwiązań ustrojowych, mieli zawsze grupę ludzi niezwykle inteligentnych – z jednej strony funkcjonariuszy tajnych służb, a z drugiej mniej lub bardziej prześladowanych intelektualistów. My w swojej prześmiewczości nie zawsze potrafiliśmy odróżnić jednych od drugich (i nadal nie potrafimy).
Teraz przyjrzyjmy się Niemcom. Przecież my od samego początku naszego istnienia jako byt państwowy, żyjemy w kompleksie niższości wobec Niemców. Piastowie od początku do końca panowania dynastii sprowadzają Niemców do Polski, żeby budowali nam cywilizację. Jakkolwiek może mnie to boleć jako polskiego patriotę, takie są fakty. Szereg rzemiosł, a przede wszystkim organizację rzemiosła (system cechowy), organizację miejską, innowacje w rolnictwie itd. przynieśli przybysze z zachodu sprowadzeni przez naszych kochanych Piastów. Na Śląsku doszło do tego, że dzielnica ta w praktyce prawie całkowicie uległa zniemczeniu. To samo jednak groziło Poznaniowi i Krakowowi. Gdyby nie „czystka etniczna” czy wręcz „ludobójstwo” (używając dzisiejszej nomenklatury) Władysława Łokietka, być może uleglibyśmy zniemczeniu tak jak to się w tamtym czasie stało z Czechami. Wrogość wobec Krzyżaków za ostatnich Piastów i za Jagiellonów splatała z podziwem dla ich sprawności organizacyjnej, umiejętności budowy zamków i techniki wojskowej. Okres Rzeczypospolitej królów elekcyjnych to okres braku wyraźnych wrogich stosunków z Niemcami. Przy okazji z Niemiec przyszedł do nas druk, a Kopernik wydaje swoje dzieło w Norymberdze. Veitowi Stossowi (Witowi Stwoszowi) z Norymbergi zawdzięczamy jeden z najpiękniejszych zabytków polskiej sztuki – ołtarz mariacki. W wieku XVIII wybieramy niemieckojęzycznych władców Saksonii na naszych królów. Ba, szlachta ich uwielbia.
Pod zaborami uczymy się od Prusaków skutecznej organizacji, samorządności i gospodarności. Wielkopolanie nie chcąc być wykupieni przez „obcy kapitał” (że znowu użyję dzisiejszej nomenklatury) sami zorganizowali się tak skutecznie, że z powodzeniem konkurowali gospodarczo z Niemcami. Niemiec w powszechnej świadomości nie był człowiekiem, którym można było gardzić. Można było się go bać, albo nienawidzić, ale nie gardzić.
Podczas okupacji niemieckiej podziemie oczywiści rozpowszechniało dowcipy o Hitlerze, Goeringu czy Goebbelsie, ale z opowieści ludzi, którzy te czasy pamiętają, wiem, że do roku 1940, kiedy Niemcy rozpętali bezprzykładny terror wobec polskiej ludności cywilnej, podziwiali ich z doskonałą i sprawną organizację, która często była lepsza od przedwojennej polskiej. Tych ludzi znowu można było się panicznie bać, i z głębi serca nienawidzić, ale śmiać się nie bardzo było jak.
Mało kto potrafi śmiać się ze śmierci (o ile ktoś sobie zdaje sprawę z jej powagi). Hitlerowska okupacja trwała krótko i jest postrzegana jako zło absolutne, zło w czystej postaci. Zbrodnie sowieckie zdążyły się rozmyć w komunistycznej propagandzie otumaniających szereg „intelektualistów”, w stosukowo długim czasie, w którym trzeba było jakoś żyć, i w śmiechu, który w ogóle pozwalał żyć.
To dlatego (zamknięty już) hajnowski „Bar u Wołodzi” kojarzył się ze śmiechem z bolszewickiego absurdu, a nie z sowieckimi zbrodniami. Czy to dobrze? Nie wiem, bo niewątpliwie zbrodnie sowieckie dorównywały niemieckim, ale czy to źle, że ludzie się dzisiaj z tego śmieją? Ani przez moment bowiem nikomu nie powinno przyjść do głowy, że Wołodzia z Hajnówki chciał na poważnie wskrzesić ducha Związku Sowieckiego!

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Obyczaje starsze niż islam

Ponieważ ten blog jest z założenia "głośnym myśleniem",  wpisy na nim nie pretendują do wiedzy ostatecznej, a jedynie reprezentują obecny stan wiedzy i emocji autora. Poniższy podcast jest częściowo odpowiedzią na moje wątpliwości. 


Często lokalne przedislamskie obyczaje, które niestety przetrwały, utożsamiane są błędnie z samym islamem, przez co często niesprawiedliwie wrzuca się do jednego worka zwolenników wycinania kobietom łechtaczek (Afryka), czy  "morderstw honorowych" (obyczaj azjatycki) z normalnymi ludźmi chcącymi żyć według zasad, które uważają za dobre i które w większości pokrywają się z zasadami innych systemów etycznych. 


niedziela, 19 kwietnia 2009

Granice wolności religijnej

Temat kontrowersyjny i budzący wiele emocji (często niezdrowych). Problem religii w cywilizowanych krajach został sprowadzony do sfery prywatności i bardzo dobrze, ale kwestie tożsamości, a przede wszystkim sposobu i organizacji życia społecznego nie pozwalają religiom spokojnie sobie trwać w owej prywatności. Nie wystarczy ogłosić, że państwo jest oddzielone od Kościoła/ów. Państwo niejednokrotnie jest stawiane w obliczu konieczności podjęcia konkretnych decyzji dotyczących granic wolności religii, wolności jednostek i wolności innych od "molestowania religijnego". Jak widzimy, współczesne państwa europejskie nie prowadzą spójnej polityki w tym względzie. Francja (i Turcja)prowadzą politykę obowiązkowej laicyzacji sfery publicznej. Brytyjczycy chcą naśladować Amerykanów w budowie społeczeństwa wielokulturowego. Warto tutaj przyjrzeć się rozwiązaniom wypracowywanym przez tych ostatnich.

Oto ciekawy podcast z radiowej "Dwójki".



Europa idzie w kierunku sekularyzacji. Stany Zjednoczone podobno nie, chociaż ci Amerykanie, których znam osobiście, i których artykuły czytam, to akurat agnostycy lub ateiści.

Ciekawy jest fragment wywiadu, w którym dr Potz mówi o nawiedzaniu domów przez świadków Jehowy jako "czynności kultowej". Generalnie religie monoteistyczne (oprócz judaizmu, który nie dopuszcza do siebie łatwo ludzi z zewnątrz) prowadzą działalność misyjną. Jeżeli do tego dodamy, że w niektórych "czynność kultową" trudno odróżnić od czynności politycznej czy prawnej, to władze kraju, który ma wśród swoich obywateli wyznawców takiej religii, mają spory dylemat.

sobota, 18 kwietnia 2009

Bridging the Gap

Zastanawiałem się kiedyś, dlaczego hip-hopowcy czy szerzej pojęci raperzy nie wykorzystują bluesowych sampli jako swoich melodyczno-rytmicznych podkładów. Zarówno hip-hop jak i rap to gatunki muzycznie "pasożytnicze", "żerujące" na tym, co stworzyli inni. Twórcze są w warstwie tekstowej i tylko w tym aspekcie mogą być poddawane obiektywnej krytyce. Skoro jednak decydują się "pasożytować" na takiej a nie innej oryginalnej muzyce, nurtowało mnie pytanie, dlaczego nie na czymś "organicznie czarnym". Rytm bluesa bardzo dobrze nadaje się do rytmicznego parlanda, jakim jest rap. No i doczekałem się. Jest taki kawałek rapowy, który wykorzystuje bluesa. Jest on pięknym przykładem intertekstualności, czy też dialogiczności międzypokoleniowej. Oto jazzman Olu Dara bierze udział w przedsięwzięciu muzycznym swojego syna Nasira (Nasa), który jest raperem. Międzypokoleniowy dialog odbywa się na płaszczyźnie zarówno muzycznej, gdzie bluesowy podkład towarzyszy zarówno vocalowi Olu, jak i monorecytacji Nasa, oraz tekstowej. Tekst utworu to krótka historia i hołd zarazem złożony wszystkim pokoleniom czarnoskórych amerykańskich muzyków.  Rap i hip hop to specyficzna poezja. Nie ma w niej miejsca na wysublimowane metafory. Przesłanie jest proste i wyrażone wprost. Tytuł tego utworu też nie pozostawia najmniejszych wątpliwości: "Bridging the Gap".


Miara cywilizacji

Что говорил Максим Горький на острове Капри? "Мерило всякой цивилизации - способ отношения к женщине".
Венедикт Ерофеев, Москва - Петушки

O cywilizacji/cywilizacjach można dyskutować bez końca. Poprawna politycznie interpretacja problemów stosunków między cywilizacjami/kulturami (zastosujmy tu Huntingtonowskie uproszczenie, nie wdając się w Spenglerowskie niuanse) to uznanie, że nie ma kultur gorszych i lepszych. Prekursorem takiego podejścia był zresztą Bronisław Malinowski. Nie oszukujmy się jednak. Zawsze będziemy wartościować, żebyśmy nie wiem jak ulegali własnej hipokryzji. Wartościujemy sposób życia własnych przodków, a więc naszą własną cywilizację, tylko trochę wcześniej. Po to ją zmienialiśmy i nieustannie zmieniamy, bo ta starsza jej wersja nam nie odpowiada. To zrozumiałe i naturalne. Patrzymy jednak na inne rejony świata, gdzie wzorce zachowania kształtowały się pod wpływem nieco innych czynników (wypada się zgodzić, że przede wszystkim religijnych), i często nie możemy się oprzeć krytycznemu podejściu do sposobu życia, który uważamy za inny, dziwny, anachroniczny (zacofany!), czy wręcz nieludzki. 
Wielu z nas uważa, że nie mamy prawa wtrącać się do życia innych kultur, które rozwijają się we własnych suwerennych państwach. Jeśli gdzieś kamienuje się kobiety, które zostały zgwałcone, to jest to wewnętrzna sprawa społeczeństwa, które to robi. Jeśli aranżuje się małżeństwa dzieci, a kobieta, która w wieku dojrzałym zakochuje się w kimś innym, niż jej przeznaczony małżonek, członek jej rodziny musi zmazać taką hańbę zabijając ją, a najlepiej jak również i nieszczęsnego ukochanego. Nie mamy prawa ingerować w razie takich przypadków w Afganistanie, Pakistanie czy Nigerii, "bo taka jest ich kultura" i "kim my jesteśmy, żeby się w wewnętrzne problemy innej kultury?"      
"Cywilizacje", gdzie morduje się ludzi w imię "dobrych obyczajów" wzmocnionych sankcją religijną, należy, wg zwolenników równości i tolerancji, zostawić im samym, ponieważ to, że ludzi nie należy w ogóle zabijać, to wymysł tylko naszej kultury, a więc nie jest uniwersalny i nie mamy prawa go nikomu narzucać. Można pomyśleć, że to jakiś obłęd, ale to właśnie takie myślenie jest bardzo popularne wśród zachodnich intelektualistów. Jeśli ktoś nie chce wyjść na zacofanego "krzyżowca", musi przyłączyć się do tego chóru. 
Tymczasem kraje bogate, lub dawne imperia, przyciągają przedstawicieli owych innych kultur, którzy przeszczepiają swoje "obyczaje" w dzielnicach Londynu, Frankfurtu czy Petersburga. Inspiracją dla tego wpisu jest wydarzenie z Petersburga właśnie, gdzie ojciec-Azer pod wpływem znajomych, którzy zwrócili mu uwagę na zbyt krótką sukienkę córki, zlecił płatnym mordercom jej zabójstwo. To się po prostu nie mieści w głowie. Własny ojciec każe zabić dziecko w imię średniowiecznych obyczajów. Takie przypadki notowano już w W.Brytanii i Niemczech. Wszędzie tam, gdzie się to stało, wkroczyła policja, ale wiadomo, że  ta ma prawo interweniować dopiero kiedy tragedia już się wydarzy. Nie chcę być źle zrozumiany. Nie uważam, że "honorowe zabójstwa" są zjawiskiem powszechnym. Problem jednak w traktowaniu całych grup mniejszości jako mających prawo do rozwijania odrębnej obyczajowości w ramach własnej społeczności. 
Wielokulturowość jako imperatyw (w USA stało się to w drodze "krwawej ewolucji", w Wielkiej Brytanii w wyniku chęci dogodzenia wszystkim i każdemu z osobna, co jest niestety niemożliwe) również w dużym stopniu zakłada nieingerencję w "wewnętrzne sprawy" danej społeczności-kultury. Na morderstwa nie ma na szczęście społecznego przyzwolenia, ale niebezpieczne jest samo traktowanie kultur jako nienaruszalnych jednostek. Enoch Powell w swoim słynnym wystąpieniu, w którym mówił o niebezpieczeństwie "rzek krwi" spowodowanych napływem imigrantów, posłużył się zbyt dosadnym, czy wręcz brutalnym, jak na gusta asekuranckich Brytyjczyków, językiem, ale istotą jego ostrzeżenia był nie tyle rasizm i niechęć do "obcych", ale strach przed tym, że przyjmując całe zwarte kulturowo grupy, jego kraj automatycznie przyjmie konflikty między tymi grupami. W dużym stopniu stało się to prawdą.    
Sytuację da się porównać do schyłku Cesarstwa Rzymskiego.  Cudzoziemcy służyli w armii rzymskiej już pod koniec republiki. Cesarstwo od samego początku werbowało barbarzyńców w szeregi legionów, ale jako jednostki. Poddani rzymskiej dyscyplinie wojskowej, żołnierze pochodzenia germańskiego, syryjskiego czy afrykańskiego, byli posłusznymi trybikami w wielkiej machinie. Kiedy w ostatnim stuleciu swego istnienia Imperium zaczęło przyjmować w szeregi armii całe oddziały barbarzyńskie wraz z ich wewnętrzną organizacjią (królowie/wodzowie), a w granice kraju wpuszczono całe ich "cywilne" zaplecze (starcy, kobiety, dzieci, kapłani), które nie miało ochoty się asymilować ze starą cywilizacją, okazując wierność własnym wodzom niż jakiemuś dalekiemu cesarzowi, oznaczało to upadek tysiącletniego, tak niegdyś potężnego, tworu państwowego. 
Niektórzy uważają, że miarą cywilizacji jest stosunek do mniejszości.  Z pewnością kraje okrzepłe i pewne trwałości swojej demokracji ufają mniejszościom etnicznym czy religijnym, bo i te wykazują się silną lojalnością wobec kraju, w którym żyją. Państwowości i integralności Francji na pewno nie zagraża kulturowa odrębność Bretończyków czy Alzatczyków. Walijczycy nie zagrażają całości  Wielkiej Brytanii, a polscy muzułmańscy Tatarzy zasłużenie cieszą się szacunkiem wszystkich Polaków. Mniejszość niemiecka w II Rzeczypospolitej nie okazała się jednak godna zaufania, okazując się hitlerowską V kolumną (oczywiście zdaję sobie sprawę, że upraszczam i krzywdzę tych, którzy byli lojalnymi obywatelami Polski niemieckiego pochodzenia, jak np. jeden z łódzkich Geyerów, którego hitlerowcy rozstrzelali za odmowę podpisania volsklisty).  
Sprawa jest oczywiście skomplikowana, a każdy przypadek wymaga odrębnego rozpatrzenia. Ogólny dylemat polega jednak na tym, czy miarą cywilizacji jest stosunek do mniejszości (mniej lub bardziej abstrakcyjnych grup), czy stosunek do kobiet (konkretnych ludzi)?

czwartek, 16 kwietnia 2009

Nisze i "mainstream"




 Swego czasu dyskutowałem ze znajomymi o tym, jak w świecie muzycznym lansuje się miernoty, podczas gdy ludzie utalentowani nie mogą się przebić. Wyraziłem zdanie, że taka artystka bluesowa jak Magda Piskorczyk potrzebuje dobrego agenta, który dzięki swoim znajomościom w świecie przemysłu rozrywkowego, wepchnąłby ją na ekrany telewizorów, skąd bez skrupułów wyrugowałbym kilka innych „gwiazd”. Jeden ze znajomych, sam muzyk wyrosły z piosenki studenckiej (niegdyś laureat, a teraz jeden z jurorów łódzkiej Japy) uprawiający poezję śpiewaną i piosenkę turystyczną, naprowadził mnie na właściwe tory myślenia, twierdząc, że wpakowanie Magdy Piskorczyk w świat muzycznego establishmentu, świat gwiazd, gwiazdeczek i „celebrytów” (brr, co za słowo!) byłoby zniszczeniem jej jako artystki. O wiele lepiej jest, kiedy pozostaje w swojej niszy, bluesie, i to w tym dość hermetycznym środowisku fanów tego typu muzyki święci triumfy. Tak jest z wieloma innymi gatunkami muzycznymi i wykonawcami osiągającymi w nich artystyczne wyżyny.

 

Wszystko wskazuje na to, że powoli będzie zanikać coś, co nazywamy głównym nurtem (mainstream) w wielu dziedzinach. Po pierwsze, nikt nie jest w stanie obserwować wszystkiego, co się dzieje nawet we własnej wąskiej specjalności.  W związku z tym tworzą się szkoły, których przedstawiciele nie tylko wyważają otwarte drzwi, bo ktoś inny robił to co one wcześniej, ale również tworzą hermetyczne języki, które być może mówią o tym samym, ale używają innej nomenklatury.  To się może zdarzyć z literaturą i jej krytyką, tak już się dzieje w wielu dziedzinach nauki i sztuki wizualnej. Z muzyką jest podobnie. Fani jazzu nie słuchają bluesa, a słuchacze hip-hopu nie gustują w poezji śpiewanej (choć ja akurat widzę między tymi dwoma gatunkami wiele wspólnego).

 

Internet wbrew pozorom nie stał się i prawdopodobnie nigdy się nie stanie nowoczesną wieżą Babel, dzięki której cały świat stanie się faktycznie „globalną wioską”, a wszyscy będą mieć te same gusta we wszystkich dziedzinach. Ktoś, kto tak uważa, nie bierze pod uwagę faktu, że ludzie różnicują się, kiedy tylko mogą. Tworzą grupy i całe konstelacje wzajemnych powiązań, jak i całe skomplikowane systemy wzajemnej niechęci czy wrogości.  Jeśli zasypiemy rowy tworzące dzisiejsze podziały (rasa, narodowość, klasa społeczna), ludzie nie omieszkają zorganizować „nowego świata” wg nowych kryteriów podziałów, systemów afiliacji i odrzucenia. To leży w naszej naturze. Nie wyobrażam sobie zresztą, żeby mogło być inaczej. Gdybyśmy przestali różnicować, osiągnęlibyśmy najwyższy stan zjednoczenia ze Uniwersum, a na to się raczej nie zanosi. Internet z jednej strony tworzy nową platformę łączącą ludzi, ale daje kolejną okazję do tworzenia mniej lub bardziej zamkniętych „środowisk”. Platforma porozumienia nie gwarantuje porozumienia, to pewne. W Internecie grupują się więc fani heavy metalu czy muzyki klasycznej, którzy nie wchodzą na strony tej drugiej grupy, bo nie czują, żeby mieli tam czego szukać.  

 

Przy większym dostępie do Internetu, który mógłby zastąpić, albo raczej wchłonąć tradycyjne media (radio i telewizję), tzw. główny nurt mógłby zaniknąć całkowicie, natomiast ludzie koncentrowaliby się tylko na tym, co ich interesuje. Czy to dobrze? W pewnych dziedzinach myślę, że tak. Fani bluesa mogą się integrować wokół stron mu poświęconych (tak samo jak miłośnicy innych gatunków muzyki), natomiast ludzie, którzy się interesują wszystkim po trochu (jak ja np.), mogą sobie wędrować od strony do strony. Jest to o tyle dobre, że uniezależniamy się od narzuconej przez telewizję i radio komercyjnej papki, od której użytkownik tych tradycyjnych mediów nie ma praktycznie ucieczki.

 

Są też słabe strony tego zjawiska. Ludzie, którzy będą się organizować wokół konkretnych stron WWW, mogą ulec pokusie eskapizmu, natomiast w stosunkach międzyludzkich może nastąpić daleko posunięty relatywizm moralny, gdzie etyki poszczególnych grup przestaną w ogóle do siebie przystawać. Tak się może stać. Osobiście mam jednak nadzieję, że ludzie pozostaną ludźmi, a zdrowy rozsądek nie pozwoli na traktowanie Internetu jak coś więcej, niż tylko kolejnego narzędzia w ich rękach.

 

 


środa, 15 kwietnia 2009

sobota, 11 kwietnia 2009

O religiach słów kilka

Jestem agnostykiem, co oznacza, że na takie tematy, jak życie pozagrobowe, rzeczywistość transcendentalna itd. mam za mało danych, żeby cokolwiek o nich twierdzić, natomiast mam zbyt mało wiary, żeby po prostu przyjąć bezkrytycznie to, co głoszą jakiekolwiek religie. Podobnie jak niedawno zmarły profesor Religa nie jestem wojującym ateistą i wśród chrześcijan, podobnie jak wśród innych porządnych ludzi czuję się dobrze. Wcale nie zależy mi, żeby kogokolwiek przekonywać, że moje wątpliwości są lepsze od ich wiary. Ateiści mają z kolei niezachwianą wiarę,  że poza światem materialnym nie ma nic. Ja takiej wiary też nie mam.  Wbrew temu, co mogą myśleć zarówno ludzie wierzący, jak i zdeklarowani ateiści, nie czuję specjalnego dyskomfortu psychicznego spowodowanego moim nie do końca określonym światopoglądem. Myślę, że kieruję się w życiu kilkoma prostymi zasadami, które uważam za etyczne i jedynie przypadki, kiedy zdarza się, że je łamię, sprawiają, że czuję się źle sam ze sobą.

Co to za zasady? Można powiedzieć uniwersalne. Problem w tym, że uniwersalna jest chęć życia (choć i tu można znaleźć szereg wyjątków spowodowanych zarówno warunkami kulturowymi jak i innymi czynnikami), a co za tym idzie zdobywanie pożywienia, okrycia ciała i dachu nad głową oraz dążenie do rozmnożenia się i związane z nim dążenie do przyjemności. Najlepiej jest przetrwać w grupie, więc dążymy do kontaktów z innymi ludźmi, ale zarówno w sposobie jedzenia, układania stosunków międzyludzkich, zależnościami między partnerami seksualnymi,  dziećmi i rodzicami itd. itp., daje o sobie znać kultura, która tworzyła się pierwotnie we w miarę zamkniętych środowiskach, żeby potem na skutek zarówno wojen jak i kontaktów handlowych ulegać modyfikacjom, powolnym lub gwałtownym zmianom, a także mieszaniu się i syntezie.

Orhan Pamuk opisuje siebie jako „kulturowego muzułmanina”, tzn. jest chyba niewierzący (do końca to trudno stwierdzić), ale uważa się za spadkobiercę i w jakimś stopniu część sposobu myślenia, jaki odziedziczył po muzułmańskich przodkach. Oriana Fallaci była zdeklarowaną ateistką, ale przy tym bardzo silnie związana emocjonalnie z chrześcijańską tradycją kultury europejskiej. Chyba odczuwam coś podobnego. Jestem „kulturowym chrześcijaninem” mimo, że nie wierzę ani w kościelne czy w ogóle religijne dogmaty, ani nie odczuwam konieczności uczestniczenia w obrządkach religijnych. Jestem krytyczny wobec kleru katolickiego,  ale równocześnie drażni mnie agresywny i często prymitywny antyklerykalizm rozmaitych grup związanych z szeroko pojętą „lewicą”. Sam do kościoła nie chodzę, ale chyba czułbym się nieswojo w Polsce, w której większość obywateli poszłaby w moje ślady. Ludzie religijni to po prostu część kulturowego krajobrazu, wśród którego czuję się dobrze i bezpiecznie. Jakiekolwiek jednak przegięcie w drugą stronę, coraz większa obecność kleru w mediach i oświacie, również odczuwam za trend niebezpieczny. Religia, podobnie zresztą jak inne zjawiska, sama w sobie nie musi być zła. Często wręcz przeciwnie, dla starszych osób, które zostały przez „nowy ład”, jaki nastał w Polsce po roku 1989, "odstawione na boczny tor”, Radio Maryja może mieć bardzo dobry wpływ na stan ich psychiki.  Wszelkie działania, które wydobywają człowieka z depresji, są dobre. Równocześnie te same działania mogą u innych ludzi potęgować zgorzknienie i nienawiść do innych, postrzeganych w Radiu Maryja (i przedstawianych) jako wrogowie. 

Prawdopodobnie podobnie jest z islamem. Dla wielu ludzi to po prostu busola etycznego postępowania i w tym wypadku jest czynnikiem niezwykle pozytywnym.  Inni będą eksponować konieczność walki z niewiernymi i religia stanie się czynnikiem niebezpiecznym. Założywszy jednak, że ludzie pojmujący islam jako nakaz agresji wobec innych znajdują się w mniejszości, pozostaje różnica w samym założeniu doktrynalnym, z którego wypływa cała kultura, która mimo szeregu podobieństw, nosi w sobie poważne różnice. Założenia katolicyzmu, wbrew temu co można obserwować w zachowaniu polityków typu Antoni Macierewicz, czy Jarosław Kaczyński, to tolerancja wobec ludzkich słabości. To nieustanna szansa na wybaczenie. Jasne, że praktyka najczęściej nie miała z tym nic wspólnego. Wiemy też, że ta praktyka jak najściślej była związana ze sposobem sprawowania władzy oraz z zaspokajaniem potrzeb ekonomicznych za pomocą rabunku. Mimo całej rozbudowanej obrzędowości i dewocyjnej stronie kultu, chrześcijaństwo nie jest rygorystyczną relgią-prawem w takim stopniu, jak judaizm czy islam. Od samego początku sfera sacrum była oddzielona od świeckiego aspektu życia społecznego, choć wpływ tej pierwszej bywał niezwykle silny. Z pewnością inkwizytorzy, nakazujący władzom świeckim wykonać „mokrą robotę”, nie kierowali się miłosierdziem, ale my ich właśnie za to potępiamy, bo wiemy, że miłosierdziem kierować się powinni, bo miłosierdzie jest nakazem samego Jezusa.

            Niedawno dyskutowaliśmy na forum naszej-klasy o przestrzeganiu prawa. Niewątpliwie prawo jest uchwalane po to, by go przestrzegać (interpretacje typu „żeby je łamać” jest oczywiście żartem i to w dodatku głupawym). Niemniej istnieje sfera naszej świadomości, która prawom przychodzącym do nas z zewnątrz przeciwstawia albo zdrowy rozsądek, albo coś, co nazywamy „bycie ludzkim”, czyli wyrozumiałość i tolerancję wobec słabości innych. Różnicę między chrześcijaństwem a islamem w tym względzie najlepiej ilustrują dwie historie. Jedna pochodzi z Ewangelii wg św. Jana (bardzo dobrze znana, jak mniemam), a druga jest Hadissą, czyli częścią Sunny proroka Muhammada.

 

Tekst z Ewangelii:

 

„Jezus udał się na Górę Oliwną, ale o brzasku zjawił się znów w świątyni. Wszystek lud schodził się do Niego, a On usiadłszy nauczał. Wówczas uczeni w Piśmie i faryzeusze przyprowadzili do Niego kobietę, którą pochwycono na cudzołóstwie, a postawiwszy ją na środku, powiedzieli do Niego: «Nauczycielu, kobietę tę dopiero pochwycono na cudzołóstwie. W Prawie Mojżesz nakazał nam takie kamienować. A Ty co mówisz»? Mówili to wystawiając Go na próbę, aby mieli o co Go oskarżyć. Lecz Jezus nachyliwszy się pisał palcem po ziemi. A kiedy w dalszym ciągu Go pytali, podniósł się i rzekł do nich: «Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci w nią kamieniem». I powtórnie nachyliwszy się, pisał na ziemi. Kiedy to usłyszeli, wszyscy jeden po drugim zaczęli odchodzić, poczynając od starszych. Pozostał tylko Jezus i kobieta stojąca na środku. Wówczas Jezus podniósłszy się rzekł do niej: «Niewiasto, gdzie oni są? Nikt cię nie potępił?» a ona odrzekła: «Nikt Panie!» Rzekł do niej Jezus: «I Ja ciebie nie potępiam. - Idź, a od tej chwili już nie grzesz».”

 

A teraz dwie opowieści o Muhammadzie:

 

„Przyszła do Proroka Muhammada PZN kobieta z  plemienia Gamid i powiedziała: O Proroku, popełniłam cudzołóstwo i pragnę od ciebie oczyszczenia. Prorok PZN udał, iż nie usłyszał jej. Na drugi dzień owa kobieta znów przybyła do Proroka PZN i zapytała go: Czy chcesz mnie zlekceważyć tak jak Maiza bnu Malika? Na Allaha, cudzołożyłam z tym człowiekiem i jestem w ciąży. Słysząc to Prorok PZN rzekł: Jeśli tak, to wróć tu po urodzeniu dziecka. Po dziewięciu miesiącach kobieta zjawiła się u Proroka PZN z nowonarodzonym dzieckiem. Prorok PZN  na to: Idź i wykarm go i wróć gdy minie okres karmienia(dwa lata). Po wykarmieniu dziecka owa kobieta przyszła do Proroka ze swoim dzieckiem trzymającym w dłoni kawałek chleba. Powiedziała: O Proroku już wykarmiłam swoje dziecko. Prorok PZN wziął od niej dziecko i oddał go jednemu z muzułmanów a następnie nakazał ukamienować ową kobietę. Wśród świadków kamienowania był towarzysz Proroka Chalid bnu Łalid(RAA), który rzucając kamieniami w kobietę mówił źle o niej. Prorok PZN słysząc to powiedział: Przestań Chalid! Na Allaha, w którego ręku spoczywa moja dusza, ta kobieta okazała tak dużą skruchę, która wystarczy na przebaczenie dla człowieka, który popełnił największy grzech na świecie. Allah wybaczy mu. Po ukamienowaniu Prorok PZN odmówił modlitwę pogrzebową nad ciałem zmarłej kobiety i kazał ją pochować”.

 

Przyszedł do Proroka PZN Maiz bnu Malik i rzekł: O Proroku, oczyść mnie! Wysłannik Allaha odrzekł: Co ty mówisz? Wróć do domu i proś  Allaha o wybaczenie  i okaż skruchę. Mężczyzna odszedł, ale po pewnym czasie wrócił i powiedział: O Proroku, oczyść mnie! Wysłannik PZN odpowiedział: Biada ci, idź i okaż skruchę!  Maiz odszedł, ale zaraz wrócił i powiedział to samo: O Proroku, oczyść mnie! Za czwartym razem Wysłannik PZN zapytał:  Z czego mam cię oczyścić? Mężczyzna odpowiedział: Z cudzołóstwa. Prorok pytał się ludzi, czy czasem  Maiz bnu Malik nie jest chory psychicznie. Wszyscy zapytani odpowiadali, że nie. Pytał się, zatem czy nie wypił wina? Jeden z towarzyszy wstał by sprawdzić czy nie czuć z jego ust zapachu wina. Okazało się, że nie był pod wpływem alkoholu. Następnie Prorok(AS) zapytał Maiza: Czy cudzołożyłeś? Odrzekł: Tak. Prorok wydał wyrok ukamienowania go… Dwa dni po jego śmierci Prorok PZN przemówił: Proście o przebaczenie dla Maiza bnu Malika. Odpowiedzieli: Niech Allah wybaczy mu. Prorok PZN rzekł: On okazał tak wielką skruchę, że można obdzielić nią całą wspólnotę.”

źródło: http://www.muzulmanka.pl/pytanie.htm

 

            Jak widać, Muhammad nie czuł się panem prawa (choć przecież nim był), a tylko jego wiernym i konsekwentnym wykonawcą, podczas gdy Jezus po prostu doprowadził do tego, że żydowskie prawo nie zostało wyegzekwowane. Można nawet dojść do wniosku, że opowieść o twórcy islamu wskazuje na to, że lepiej już się do grzechu nie przyznawać i nie prosić o wybaczenie, bo żadna łaska nie jest po prostu możliwa. Nie ukrywam, że bliższe jest mi podejście Jezusa do problemu przestępstwa i żalu za niego.

             Śmieszy mnie, kiedy Bronisław Wildstein czy inni tropiciele komunistycznych przestępców eksponują swoje chrześcijaństwo. Nie dlatego, że jestem przeciwnikiem rozliczenia esbeckich zbrodniarzy, albo że jestem przeciwnikiem etyki chrześcijańskiej. Śmieszność polega na tym, że te dwa podejścia nie przystają do siebie. Nie jest prawdą, że w chrześcijaństwie, żeby nastąpiło przebaczenie, najpierw musi nastąpić szczere przyznanie się do winy, a następnie żal za grzechy i skrucha. Jezus nie powiedział (wg Ewangelii oczywiście, bo to jedyne nasze źródła), „niechaj moi oprawcy przyznają się do mordu na mnie, potem niech okażą żal i skruchę, a dopiero potem wybacz im, Ojcze”, ale po prostu mówi „wybacz im, bo nie wiedzą, co czynią”. Biskupi polscy na 1000-lecie chrztu Polski nie wzywali Niemców do skruchy, ale „wybaczyli” i jeszcze w dodatku „poprosili o wybaczenie”, czym narazili się całemu społeczeństwu pamiętającemu zbrodnie niemieckie i podłożyli się gomułkowskim specom od propagandy, którzy nie omieszkali tego faktu wykorzystać. Inna sprawa, że jestem przeciwnikiem wszelkich publicznych, czynionych w imieniu całych narodów, aktów przeprosin czy wybaczeń.

            Zgadzam się, że dla oczyszczenia życia publicznego w Polsce, należałoby wyeliminować ludzi skompromitowanych udziałem w totalitarnych zbrodniach. Tutaj powoływałbym się jednak na jakieś rzymskie tradycje swojej postawy („Dura lex sed lex” itp.), bo na muzułmańskie raczej nie. Konsekwentnie i ślepo działające prawo to domena zupełnie odmienna duchem idei nauczyciela z Nazaretu, dlatego wolałbym gdyby się nie powoływano na niego, gdy postępuje się bardziej w duchu XII tablic rzymskich,  niż zasadzie „miłuj bliźniego swego”.

            Pomimo ogromu zbrodni, jakie popełniono w Europie i na całym świecie w imieniu chrześcijaństwa, były one w świetle podstaw tejże religii czymś złym. Podstawy islamu są mało „ludzkie”. Prezentują żelazną konsekwencję wobec czynów uznanych za grzechy, przy tym prawo, które decyduje co grzechem jest, a co nie jest, nie pozostawia marginesu na ludzkie słabości.

            Nie mam nic przeciwko islamowi, ani ludziom go wyznającym. Nie chciałbym tylko, żeby ludzie rozumujący w sposób typowo legalistyczny, narzucali w Europie swój tak odmienny od naszego sposób myślenia. 

piątek, 10 kwietnia 2009

Młodzieży chowanie (4)

Praca nauczyciela w szkole podstawowej czy średniej do łatwych nie należy i jest to stwierdzenie banalne. Problem nie tyle polega na merytorycznym przygotowaniu do nauczania przedmiotu (choć z tym również bywa różnie u różnych nauczycieli), ale na tym, że w klasie toczy się walkę.  Uczniowie „wyczuwają” nauczyciela, sprawdzają na ile mogą sobie pozwolić. Reakcja tego ostatniego to sprawdzian jego przydatności do zawodu.  

            Kiedy zaczynałem pracę w szkole, moje wyobrażenie o tym, jaki powinien być dobry nauczyciel, opierało się na pamięci własnych nauczycieli. Na studiach była co prawda dydaktyka i pedagogika, ale traktowało się te przedmioty nieco lekceważąco, a jeśli nawet pewne zagadnienia były ciekawe, to nie kojarzyły się z konkretnymi sytuacjami. Pamięć żywych nauczycieli, którzy nie tak dawno mnie uczyli, była czymś o wiele bardziej „namacalnym” niż papierowe teorie profesorów pedagogiki, którzy nie wiadomo kiedy sami mieli do czynienia z prawdziwymi uczniami ze szkoły podstawowej.

            Doszedłem do wniosku, że przede wszystkim muszę swoich uczniów nauczyć historii (było to po skończeniu tego właśnie kierunku), a najprostsza metoda do osiągnięcia tego celu, to materiał „podać” a potem konsekwentnie go „wyegzekwować”. Nie trzeba dużej wyobraźni, żeby zrozumieć, jak bolesne spotkało mnie rozczarowanie. Okazało się, że dzieciaki to nie są komputery, gdzie panuje prosta zasada „input – output”, ale że niektóre mają trudności z pojęciem tego, co się do nich mówi, inne rozumieją bardzo dobrze i na lekcji żywo reagują, natomiast na następnej nic nie pamiętają, bo zapomniały sobie powtórzyć materiału, jeszcze inne natomiast mają tenże materiał w tak głębokiej pogardzie lub co najmniej jest on im tak obojętny, że miałem wrażenie, iż walę głową w betonowy mur.               

            Zaczęła się „walka”, „żelazna konsekwencja”, dyscyplinowanie itd. itp. Jednym z wyników mojej postawy była ostra reprymenda ze strony dyrekcji, która stwierdziła, że uczniowie jednej z klas spalili dziennik, ponieważ obawiali się kolejnych złych stopni z klasówki z historii. Kiedy okazało się, że ministerstwo oświaty zmniejszyło liczbę godzin historii w szkole podstawowej, zostałem zredukowany i … wszyscy odetchnęli z ulgą – uczniowie, którzy mnie nienawidzili, dyrekcja, która pozbyła się kłopotu i ja, choć utrata pracy w „młodym kapitalizmie” nie była niczym przyjemnym.

            Wydaje mi się, że jakieś wnioski z tej mojej pierwszej pracy wyciągnąłem, choć wcale nie tak od razu. Przeszedłem bowiem przez etap drugiej skrajności – maksymalnego wyluzowania. Taka postawa najczęściej kończyła się tym, że uczniowie mnie lubili, ale niezbyt szanowali. Proces  dochodzenia do właściwych wniosków uczy pokory. Problem w tym, że on nadal trwa i nie ma żadnej pewności, czy rzeczywistość nie zweryfikuje moich dzisiejszych poglądów. Chodzi nie tylko o jakąś „obiektywną” prawdę, ale i o to, że kolejne roczniki to często zupełnie nowe wyzwania.

Nadal uważałem i uważam, że podstawową rolą nauczyciela-przedmiotowca jest nauczenie jakiegoś zakresu materiału z tego właśnie przedmiotu. Jeśli komuś się wydaje, że jest inaczej (a wielu dyrektorom tak się właśnie wydaje), to potem kolejne etapy nauki, czy to w szkole średniej, czy na studiach, doskonale pokazują, gdzie i kto popełnił błąd.

 Kiedy sam chodziłem do szkoły średniej, notatki na lekcjach jeszcze należało sporządzać samemu. Dzisiaj nauczyciele dyktują to, co jest do zapamiętania. Jak więc się spodziewać, że późniejszy student będzie umiał notować na wykładzie? Sztuka sporządzania dobrej notatki powinna być wyćwiczona w liceum, a nawet w gimnazjum. Mój ojciec opowiadał mi, że  sporządzania notatek nauczyła go jego polonistka ze szkoły podstawowej (lata 40. XX wieku). Kiedy poszedł do technikum, gdzie nikt niczego nie dyktował, nie miał żadnych problemów z zapisaniem najważniejszych wiadomości z lekcji.

Jeżeli studenci kierunku stosunki międzynarodowe nie znają państw otaczających Polskę i ich stolic, nie mówiąc już o Europie czy świecie, to znaczy, że nauczyciel geografii w szkole średniej zajmował się nie tym, co trzeba. Osobiście nie lubiłem geografii w liceum (geologia np. nie interesowała mnie wcale), ale ze szkoły podstawowej wyniosłem znajomość mapy politycznej świata.  Nie tylko zresztą politycznej, bo pamiętam, że musieliśmy się nauczyć rzek, łańcuchów górskich, wysp itd. na i wokół wszystkich kontynentów. Wszystko oczywiście z pokazywaniem na mapie. Naturalnie nie pamiętam wszystkich rzek czy jezior Afryki, ale jeśli ktoś wymienia jakąś nazwę geograficzną, potrafię wyobrazić sobie jej okolice na mapie.  

 Nauczyciel nie może więc ograniczyć swojej roli do dawania dobrego przykładu wychowawczego. Skoro ma uczyć  fizyki, chemii, historii czy biologii, to ma zrobić wszystko, żeby to osiągnąć. Niestety, pojawiają się problemy, o których wspomniałem na początku. Pewne jest, że nie nauczymy wszystkich wszystkiego, czego chcemy. Nie możemy więc popełnić jednego podstawowego błędu, mianowicie potraktować swojej roli jako „walki”. To, że jakiś uczeń (wcale nie większość) traktuje nauczyciela jako wroga, nie może doprowadzić do tego, żeby nauczyciel zaczął żywić podobne uczucia wobec ucznia.  To jest tragedia wielokrotna, ponieważ nauczyciel nie tylko naraża na szwank swoje zdrowie, ale również szacunek dla siebie i swojego zawodu stawiając się na równi z niedojrzałym dzieckiem, nie mówiąc już o zaprzepaszczeniu szansy na to, że to dziecko kiedykolwiek zainteresuje się przedmiotem przez tego nauczyciela wykładanym.

            Oczywiście ekonomiczna natura człowieka powoduje sytuację nieustannych negocjacji między uczącym się a uczącym na temat zakresu materiału. Oczywiście zdarzają się ambitni uczniowie i studenci, którzy czasem wręcz  wymuszają na nauczycielu/wykładowcy przygotowanie ambitniejszego programu. Z reguły jest jednak wręcz przeciwnie. Sztuka polega więc na tym, żeby wymagać dużo, ale nie robić wrażenia, że się to robi uczniowi na złość. Jeżeli tak się dzieje, to znowu szansa na autentyczne zainteresowanie przedmiotem ze strony ucznia/studenta staje się znikoma. Dlatego bardzo ważne jest, żeby uczący się wiedział, jaki jest cel naszych działań i cały czas miał tę świadomość, że cokolwiek robimy, jest to dla jego dobra. Jednym słowem, swoich uczniów/studentów powinniśmy naprawdę lubić i naprawdę chcieć przekazać im to, co sami umiemy.  Tylko wtedy jest szansa (bo oczywiście pewności nigdy być nie może), że wytworzy się relacja mistrz-uczeń.

            Nie lubimy u innych własnych wad. To mądrość stara i banalna. Kiedy słucham młodych nauczycieli, którzy przechwalają się jak to „załatwili” jakiegoś ucznia/studenta, odczuwam irytację, ale zaraz uświadamiam sobie, że jest tak dlatego, że odnajduję w nich własne błędy, własną „ciemną stronę nauczyciela”. Starsi nauczyciele powinni dużo rozmawiać z młodymi, ponieważ żadne studia nie zastąpią żywej wymiany doświadczeń. Gorzej jest, kiedy nauczyciel w ciągu swojej kariery się nie rozwija. Nie mam tu wcale na myśli nieskończonej ilości kursów, do skończenia których się ich namawia (choć niektóre bywają naprawdę ciekawe i pożyteczne), ale o autorefleksję i umiejętność wyciągnięcia wniosków z  własnych błędów.

            W szkole podstawowej (lata 70. XX w.) miałem nauczycielkę od … nieważne, która  w czasach głębokiej komuny, a więc władzy „robotniczo-chłopskiej” potrafiła upokorzyć biedną zahukaną dziewczynkę słowami „córka prządki i tramwajarza”. Była nauczycielką bardzo wymagającą, a jej przedmiot był jedynym, którego się uczyłem z podręcznika w domu. Z trudem, ale zacząłem i z niego uzyskiwać dobre wyniki (była to pierwsza lekcja pokory w szkole podstawowej, bo inne przedmioty przyswajałem bez większego wysiłku). Niestety nigdy go nie polubiłem, a szkoda bo to przedmiot bardzo ciekawy i pożyteczny. Pogarda tej nauczycielki wobec nas, w większości dzieci z widzewskich rodzin robotniczych, do dziś pozostaje dla mnie niepojęta.  

            Nigdy, nawet wtedy, kiedy toczyłem permanentną wojnę z uczniami, do głowy by mi nie przyszło, żeby ekscytować się tym, z jakiego domu pochodzą. Nie cierpię też, kiedy nauczyciele/nauczycielki nawet w rozmowach między sobą, komentują wygląd fizyczny ucznia/studenta. Można powiedzieć, że wszyscy jesteśmy tylko ludźmi i krytyka czyjejś brzydoty jest wpisana w naszą naturę. Owszem, ale nie wobec młodego człowieka powierzonego naszej opiece. Można skrytykować to, że ktoś się nie myje, ale nie to, że ma odstające uszy. Jeśli nauczyciele wyśmiewają się z „brzydkiej dziewczyny”,  nie są niczym lepszym od szkolnych łobuzów.

            Moi obecni studenci (nie wszyscy oczywiście) bywają irytujący i to nawet nie dlatego, że niektórzy są nieukami, tylko właśnie dlatego, że od razu przychodzą na studia wyższe bez odpowiedniego przygotowania. Pisałem już o tym kilka tygodni temu. Ich błędem jest to, że znaleźli się w nieodpowiednim dla siebie miejscu (nie mówię tu o zachowaniu niektórych, bo to cały oddzielny temat). Jeżeli jedna osoba na dwadzieścia będzie wykonywać zawód, do którego się przygotowują, będzie to sukces. Niestety nadal potrafię okazać im swoją irytację i zniecierpliwienie, choć często obiecuję sobie nie reagować emocjonalnie na lenistwo albo brak odpowiedniej koncentracji ze strony studentów.             

            Nie chcę, żeby ten wpis wypadł tak, jakbym czuł się już  doskonały w swoim zawodzie, albo że już wiem, za co krytykować kolegów/koleżanki i w dodatku mam do tego prawo. Jak napisałem na wstępie, proces trwa. Nadal wydaje mi się, że kiedy sobie zażartuję ze studenta, to on to zrozumie jako lekką ostrogę, a nie głęboki cios ostrym narzędziem. Tymczasem prawda jest taka, że wielu młodych ludzi nie oczekuje żartów od ludzi w moim wieku. Wielu traktuje słowa nawet uzasadnionej krytyki swojej postawy wobec studiów jako osobisty atak na swoją osobę, choć nie jest to w żadnym wypadku moją intencją. W tej dziedzinie cały czas muszę się wiele uczyć, a problem w tym, że jest to nauka metodą „prób i błędów”. Może pora nieco „zesztywnieć” i nie wyskakiwać z żarcikami rodem z lat 80. do studentów z XXI wieku? Jak już będę wiedział, to o tym napiszę ;)

 

środa, 1 kwietnia 2009

Logika i wiara, czyli mieszanka wybuchowa

Kto czytał „Krzyżaków” ten pewnie pamięta fragment, w którym brat Rotgier opowiada o śmierci Juranda ze Spychowa na dworze księcia mazowieckiego. Dla tych, którzy nie czytali, lub nie pamiętają, cytuję:

 „I tu począł opowiadać wszystko, co stało się w Szczytnie: jako Jurand przez nich samych wezwany, aby zobaczył, czy dziewczyna, którą zbójom odjęli, nie jest jego córką, zamiast wdzięcznością się wypłacić wpadł w szał; jak zabił Danvelda, brata Gotfryda, Anglika Huga, von Brachta i dwóch szlachetnych giermków, nie licząc knechtów; jak oni, pomni na przykazania boskie, nie chcąc zabijać, musieli w końcu splątać siecią strasznego męża, który wówczas przeciw sobie samemu podniósł broń i poranił się okrutnie; jak wreszcie nie tylko w zamku, ale i w mieście byli ludzie, którzy wśród wichury zimowej słyszeli podczas nocy po walce straszliwe jakieś śmiechy i głosy wołające w powietrzu: "Nasz Jurand! krzywdziciel Krzyża! rozlewca krwi niewinnej! Nasz Jurand!"

I całe opowiadanie, a zwłaszcza ostatnie słowa Krzyżaka wielkie uczyniły wrażenie na wszystkich obecnych. Zdjął ich po prostu strach, czy istotnie Jurand nie wezwał w pomoc sił nieczystych – i zapadło głuche milczenie.”

Katolicy od niepamiętnych czasów walczą z zabobonami, święcie wierząc, że to co sami proponują, jest oczywiście jedynie prawdziwe (co nie powinno dziwić) i w stu procentach racjonalne (co przy powoływaniu się na tezy nieweryfikowalne, jest co najmniej zastanawiające). Do napisania tego tekstu skłonił mnie artykuł w dzisiejszej „Rzeczypospolitej”, którego autorem jest Robert Tekieli, niestrudzony tropiciel New Age, sekciarstwa, okultyzmu, pseudo-medycyny, zwanej często alternatywną i innych zabobonów, które Panu Bogu niemiłe są, a co on, Robert Tekieli wie najlepiej, ponieważ myśli racjonalnie i naukowo.

Artykuł nosi tytuł „Homeopatia, czyli ość węża”. Jak nietrudno się domyślić, autor rozprawia się z homeopatią, jako dziedziną, która nie powinna mieć prawa nazywać się żadnym rodzajem medycyny, ponieważ jest wielkim oszustwem, a jeśli bywa skuteczna, to na zasadzie placebo. Ponieważ akurat w tej sprawie mam do Roberta Tekielego pogląd zbliżony, początkowo gotów byłem przyklasnąć jego tezom. Nie wierzę, że środek rozcieńczony do tego stopnia, że go w roztworze praktycznie już nie ma, może realnie oddziaływać na organizm. Chyba, że towarzyszy temu wielka wiara, a tak przecież działa placebo. Tak na marginesie, to lekceważące twierdzenie racjonalistów wszelkiego rodzaju „to tylko sugestia”, jest przezabawne, bo przecież nikt tak naprawdę nie wie, jak działa sugestia. Ba, działanie sugestii zakrawa na najprawdziwszy cud, a przecież racjonaliści w żadne cuda wierzyć nie powinni, jeśli chcą być konsekwentni. Gdyby to ode mnie zależało i gdybym potrafił wzbudzić w sobie tak wielką wiarę, to leczyłbym się tylko przy pomocy placebo!               

Pierwsze pięć kolumn artykułu pana Roberta jest logicznym wywodem ukazującym jasno, że homeopatia naukowa nie jest, bo nie jest poparta żadnym dowodem naukowym. W szóstej kolumnie natykamy się jednak na podtytuł „Alchemia i spirytyzm”, w której z pragnienia ostatecznego pogrążenia oszukańczej homeopatii i wykazania jej szkodliwości, autor artykułu powołuje się na biografa twórcy homeopatii Hahnemana, który jednoznacznie twierdzi, że tenże „był mistrzem okultyzmu”. W następnym akapicie dowiadujemy się, że producenci środków homeopatycznych szukają inspiracji u mediów spirytystycznych. No, tu już zaczyna pachnieć siarką. Ale Robert Tekieli się nie zatrzymuje i „jedzie po całości”.      

„Rejestrowane są przypadki niezwykłej i wcześniej nigdy nie rejestrowanej agresji u małych dzieci, które następują po podaniu specyfików homeopatycznych. I które mijają całkowicie po ich odstawieniu. Pewna matka zgodnie z sugestią homeopaty prowadziła dzienniczek, w którym rejestrowała zachowania swego półrocznego dziecka po podaniu kolejnych dawek homeopatii. Dziecko było radosne, uśmiechnięte, choroba nie wpływała na jego nastrój. Po podaniu specyfiku homeopatycznego dziecko osowiało, przestało się uśmiechać. Dopiero po trzech dniach dzięki dzienniczkowi matka skojarzyła zmianę nastroju dziecka z homeopatią. Po odstawieniu specyfiku dziecko znów stało się uśmiechnięte.

Literatura krytyczna wobec homeopatii zgromadziła setki przypadków występowania negatywnych skutków „leczenia” homeopatycznego, takich jak brak radości, nieuzasadniony niepokój, zniechęcenie, brak poczucia sensu życia, opór przed modlitwą, blokada duchowej radości, niepokój duchowy, niechęć do spraw religijnych czy nawet do samego Boga.”

Homeopatia to już nie tylko oszustwo i wciskanie łatwowiernym pacjentom placebo zamiast faktycznie działającego środka chemicznego w postaci pigułki. Homeopatia to wg Roberta Tekielego sprawka szatańska, zło w czystej postaci. A jeśli wasze dzieci zaczną poddawać w wątpliwość prawdziwość św. Mikołaja, albo jakiegoś innego świętego, należy sobie dobrze przypomnieć, czy nie zaaplikowaliśmy im ostatnio jakiegoś leku homeopatycznego.  

O ile pierwsza część artykułu faktycznie robi wrażenie racjonalnej krytyki metody, co do której każdy logicznie myślący człowiek może i powinien mieć wątpliwości, to jego końcowy fragment jest osłabiający. Oto człowiek, który tropi oszustwo z naukowego, a więc racjonalnego i logicznego punktu widzenia, powołuje się na „rejestrowane  przypadki” czegoś, czego się również nie da wytłumaczyć poza płaszczyzną czystej irracjonalnej wiary.

Rozumiem ludzi religijnych, w tym katolików. Każdy ma prawo wierzyć w to, co chce i każdy ma prawo uznawać to, w co wierzą inni, za bzdury. Nie mieszajmy jednak porządku wiary z nauką i naukowością. Nie „wzmacniajmy” racjonalnych argumentów przeciwko temu, co uważamy za dyrdymały, innymi dyrdymałami. W ten sposób bowiem cały logiczny wywód kończy się samoośmieszeniem i następuje podważenie wiarygodności samego autora. 

Tradycja prawosławia to tradycja wiary. Niewiele w myśli teologicznej tego odłamu chrześcijaństwa zawiłości dialektycznych. Rzymski katolicyzm opiera się na tradycji scholastycznej, a więc na przekonaniu, że wiarę należy podeprzeć argumentami logicznymi, a więc naukowymi. Stąd ta dziwna schizofrenia u niektórych katolików, którym sama wiara nie wystarczy. Podpierają się myślą racjonalną. W kontaktach z resztą świata chcą się pokazać jako ludzie wręcz bardziej racjonalni od wszystkich innych.  Nie mogą przy tym zrezygnować z czynnika, który w końcu stanowi istotę ich postawy, a które z logiką tego świata mają niewiele wspólnego i wychodzi mieszanka wybuchowa w postaci artykułu Roberta Tekielego. 

Zrozumiałbym tekst, w którym człowiek religjny wykazuje, że w świetle jego wiary, inna wiara jest błędna. Rozumiem też teksty, w których logiczna argumentacja obala to, w co wierzą inni. Ale kiedy w jednym tekście superracjonalizm przeplata się z przejawem czystej irracjonalnej wiary autora, całość staje się żałosna. 

A przecież wystarczyło logicznie wykazać, że dwa razy dwa nie równa się pięć, i już nie dodawać historyjki o tym, że jakieś głosy krzyczały „Nasz Jurand!”