czwartek, 21 lutego 2013

Niebezpieczne alianse (3)



Z posłem Johnem Godsonem mam z jednej strony trochę śmiechu, spowodowanego faktem, że człowiek o sprecyzowanym światopoglądzie musi się miotać wśród cynicznych pragmatyków, którzy dla doraźnych politycznych celów zrobią wiele, a z drugiej trudno jest mi go krytykować, ponieważ jest to ciepły i serdeczny człowiek, który wierzy w to, co mówi.

Początkowo oznaki sympatii pojawiały się ze strony nie tylko własnych wyborców (pierwszy raz wszedł do Sejmu na miejsce wstępującej na urząd prezydenta Łodzi Hannę Zdanowską, ale 2011 r. wygrał już wybory i to z miejsca 5. na liście PO). Łodzianie bardzo go chwalili, ponieważ jest to chyba jeden z niezbyt wielu polskich polityków, który swoje obowiązki traktuje serio, w tym dba o kontakt z wyborcami oraz wykazuje się troską o ich lokalne problemy.

Problemy zaczęły się, kiedy w Sejmie pojawiły się sprawy stawiające posłów przed dylematami moralnymi, ponieważ musieli wybrać między poglądami, które głośno głoszą, a ogólną linią własnej partii. W sprawie zaostrzenia przepisów antyaborcyjnych poseł Godson buńczucznie zapowiedział trzymanie się własnych pryncypiów, które są akurat zbieżne z katolickimi. Wkrótce jednak oświadczył, że zmienił zdanie i jest za pozostawieniem obecnego kształtu prawnego.

Każdy z nas może mieć na ten temat własne zdanie, a już zwłaszcza kobiety, których ten problem dotyczy, ale należy zrozumieć, że człowiek ma prawo do własnych poglądów, których nie da się zmienić z dnia na dzień. Niemniej zaraz po „chojrackiej” zapowiedzi trzymania się surowych chrześcijańskich wartości, posypały się na biednego posła Johna Godsona gromy ze strony zwolenników liberalnego podejścia do kwestii przerywania ciąży. Dostało mu się od wsteczników, kołtunów i in. Został też wielokrotnie odesłany „tam gdzie jego miejsce”, czyli w tym wypadku „do ojca Rydzyka”.

Kiedy jednak poseł zdanie zmienił, co prawdopodobnie nastąpiło po perswazjach ze strony kolegów, a może nawet samego szefa (tego nie wiemy), ciosy nadciągnęły z drugiej strony. Zwolennicy aborcji zaczęli gratulować „powrotu zdrowego rozsądku”, ale surowi chrześcijanie zaczęli wyrażać pogardę wobec człowieka o tak chwiejnym podejściu do własnych pryncypiów.

Minął czas jakiś i w Sejmie pojawiła się kwestia związków partnerskich. Generalnie całe zagadnienie jest szersze niż sprawa gejów i lesbijek, bo związek partnerski może dotyczyć również par heteroseksualnych, ale oczywiście obejmuje również homoseksualne, więc chrześcijanie (i chyba nie tylko zresztą) mają problem. Sam związek partnerski, nawet heteroseksualny jest dla ludzi religijnych problemem, no to nic innego jak legalizacja życia „na kocią łapę”, czego ani żadna wspólnota chrześcijańska, muzułmańska czy żydowska (religijna) nie akceptuje. I poseł Godson, który jest pastorem jednego z kościołów ewangelikalnych projektu o związkach partnerskich nie poparł, w czym wykazał się odwagą, bo przecież przeciwstawił się projektowi popieranemu przez samego Donalda Tuska.

John Godson nigdy nie ukrywał swoich poglądów religijnych ani swojego statusu duchownego. Liczenie na to, że duchowny kościoła innego niż katolicki, będzie bardziej liberalny w kwestiach obyczajowych, wynika z powszechnej ignorancji w kwestiach religioznawstwa. Jeżeli ktoś zobaczył w telewizji program pokazujący, że w San Francisco działa chrześcijański kościół skupiający wierzących gejów i lesbijki, albo dowiedział się, że w Szwecji wielu pastorów udziela ślubów parom homoseksualnym, i na tej podstawie wyrobił sobie zdanie na temat „postępowości” kościołów protestanckich w ogóle, to jest w ogromnym błędzie. Wystarczy wejść na kilka amerykańskich kanałów telewizyjnych z protestanckimi ewangelizatorami, żeby się przekonać, że generalnie jest zupełnie inaczej. Wielu kaznodziei wykazuje się wręcz zelotyzmem, a praktycznie fanatyzmem, godnym pierwszych chrześcijan, którego trudno szukać wśród duchownych katolickich.

Postawa pastora Johna Godsona nie powinna więc nikogo dziwić. Tym razem jednak krytycy jego braku otwartości na związki partnerskie przy okazji obnażyli (w wielu przypadkach) swoje oblicze pospolitych rasistów. Sam John Godson „wkleja” na swojej stronie na FB całe emaile, których autorzy każą mu wracać do Afryki, wracać na drzewo, jeść banany itd. W komentarzach pod artykułami dotyczącymi decyzji posła Godsona możemy z kolei przeczytać opinie teoretycznie mniej prymitywne, ale równie beznadziejne. Oto bowiem jeden z takich komentatorów dziwi się, jak czarny może być konserwatystą. Inny każde nie zgrywać się na konserwatystę potomkowi czarnych niewolników, którzy tyle wycierpieli od konserwatystów amerykańskich (argument kompletnie „od czapy”, bo akurat John Godson pochodzi od tych Afrykanów, którzy w Ameryce nigdy nie byli).

To co się da przy tej okazji zaobserwować, to przede wszystkim braki w edukacji oraz w elementarnej logice. Świadczy to również o tym, jak wielki mętlik mają w głowach zwolennicy szeroko pojmowanej tzw. lewicy, choć prawicowcy również nie są wcale wolni od tej przypadłości.

Zawsze uważałem, że sojusz mniejszości narodowych, mniejszości seksualnych i np. feministek pod wspólnym parasolem jakiejś partii określającej się jako lewicowa, opiera się wyłącznie na potrzebie oparcia się siłom konserwatywnym lub rasistowskim. Tymczasem przedstawiciele mniejszości narodowych czy religijnych mogą być równie, a często wręcz bardziej antyfeministyczne lub homofoniczne niż tradycyjnie pojmowani chrześcijańscy biali konserwatyści.

Bardzo pouczające są tutaj przykłady konserwatywnych środowisk muzułmańskich w Wielkiej Brytanii, które chciały się afiliować przy Partii Konserwatywnej. Ponieważ Torysi, zwłaszcza w czasie rządów pani Thatcher odmawiali im miejsca w swoich szeregach, zwracali się do laburzystów, a Partia Pracy takiego miejsca im u siebie udzieliła.

Konserwatywne poglądy czarnoskórych nie powinny nikogo dziwić, ponieważ wśród przedstawicieli każdej grupy kulturowej czy etnicznej są ludzie, którzy pragną się kierować takimi a nie innymi zasadami i rozluźnienie obyczajów im nie odpowiada. W samych Stanach Zjednoczonych istnieją konserwatywni Afro-Amerykanie, dzięki którym (to już moje osobiste zdanie), istnieją w tym kraju społeczności kolorowe, które nie stoczyły się do poziomu nowojorskich gett. Kiedy Bill Cosby w maju 2004 roku ostro skrytykował czarną społeczność wielkomiejskich gett za totalną głupotę i tragiczne metody wychowania dzieci, nie występował przecież jako rasista, ale konserwatysta (choć on sam pewnie by sobie takiego określenia nie przypisał) zatroskany o przyszłość ludzi, z którymi czuje emocjonalną więź. Przed kulturą rapu i hip-hopu od samego zniesienia niewolnictwa działały wśród ludności czarnej grupy dążące do wyniesienia ludności czarnej na posiom cywilizacyjny pozwalający na rozmowę z białymi bez kompleksów spowodowanych brakiem wykształcenia, ogłady towarzyskiej czy niskim statusem majątkowym. Bill Cosby obserwując obecną sytuację prawdopodobnie doszedł do wniosku, że te wszystkie wysiłki poszły na marne.

Oczywiście można się zżymać na podejście religii do pewnych zagadnień obyczajowych, ale generalnie trudno na to cokolwiek poradzić. Konserwatyzm jest immanentną cechą większości religii, ponieważ większość religii opiera się na ludzkiej potrzebie wiary w coś stałego, niezmiennego. Nie dziwmy się, że ludzie religijni myślą inaczej niż inni!

Wracając do posła Godsona i głównego celu moich ostatnich wpisów, chodzi o to, że rasizm pojawia się wszędzie i w każdym środowisku. Lewicowość czy prawicowość nie ma tu nic do rzeczy. Rasizm wyłazi z nas nawet tam, gdzie „chcemy dobrze”. W jednym z „pozytywnych” komentarzy pochwalających decyzję Johna Godsona na temat związków partnerskich można było przeczytać, „czarny, bo czarny, ale dobrze mówi”. Ręce opadają. Co tutaj ma kolor skóry do rzeczy? To tak, jak w polskim filmie z 2006 r., w którym jeden z grupy skinheadów mówi do czarnoskórego „dla mnie to ty jesteś biały”, co wyrażać najwyższy stopień akceptacji.

Na tym na razie kończę cykl o wątpliwych aliansach, czyli o sojusznikach, z którymi wolelibyśmy się nie łączyć, gdyby nie jakaś wspólna sprawa do załatwienia. Dzisiaj zwrócono mi uwagę, że próba dyskusji z antysemitami czy też rasistami nie ma sensu, bo ich się i tak nie przekona. Jest w tym dużo racji, ale ja wierzę, że może jeszcze da się kogoś uratować, zanim „ciemna strona mocy” całkiem go pochłonie. Jest jeszcze inna strona tego zagadnienia – gdybyśmy postanowili w ogóle nie rozmawiać z ludźmi o antysemickich czy rasistowskich poglądach, mogłoby się okazać, że jedynym dla nas wyjściem jest pustelnicze życie w eremie. Na dodatek czasami byśmy się łapali na tym, że nie powinniśmy mieć nic do czynienia z człowiekiem w lustrze.

środa, 20 lutego 2013

Niebezpieczne alianse (2)



UWAGA: Wszystkich Czytelników bardzo proszę o przeczytanie tekstu w całości i nie odrywania żadnego z jego fragmentów z kontekstu!

Nigdy nie ukrywałem, że nie jestem zwolennikiem rządów ochlosu, choć uważam za arogancję i podłość ze strony obecnie rządzących, że za ochlos uważają wszystkich, którzy znajdują się poza ich ugrupowaniem politycznym. Brak szacunku dla obywateli to jedna z najgorszych cech, jakie może przejawić rządzący. Oczywiście są gorsze, bo przecież może jeszcze obywateli bezprawnie aresztować i do nich strzelać, ale w warunkach demokracji ostentacyjne lekceważenie głosu społeczeństwa jest ze strony władz tragicznym błędem.

Druga strona medalu to jednak uleganie opiniom popularnym, lecz z gruntu głupim i szkodliwym. Problem polega właśnie na tym, że do słusznej krytyki władz, których polityka jest zła, dołączają się grupy, które przy okazji chcą wyeksponować swoje poglądy. Te z kolei mogą być wynikiem braku zrozumienia całości sytuacji, przesądów, czy wręcz jakiejś knajacko-więziennej mentalności. Raperzy, którzy skarżą się na brak dostępu do mediów, a równocześnie są z tego braku dostępu dumni, bo to przecież świadczy o tym, że są niebezpieczni dla establishmentu, w swoich tekstach często wyrażają całkiem słuszny gniew na system, który spycha tysiące ludzi na margines. Niestety w teksty te zawierają również agresję wobec ludzi, czy poglądów, które dla przeciętnego blokersa nie stanowią żadnego zagrożenia. Agresja ta wynika jednak z pewnego niepisanego „kodeksu” wynikającego z subkultury więziennej. Jeżeli raper w całkiem zgrabnie skonstruowanej rymowance skanduje hasła krytykujące rząd lekceważący obywateli i wciskający im ciemnotę, a równocześnie z pogardą i nienawiścią wyraża się o gejach jako „cwelach”, to jest to pewien sygnał, że kierunek robi się niebezpieczny.

Zorganizowani kibice jako grupa poparcia politycznego to beczka prochu, który może wysadzić nie tylko obecny porządek, ale również tych, którzy się tym prochem zechcą posłużyć. Nie jest oczywiście tak, że wszyscy kibice, nawet szalikowcy, to same żądne przemocy łobuzy, ale kiedy tłum rusza do akcji, może się okazać, że to właśnie oni stwarzają obraz całości. Dziennikarze nigdy nie pokażą grzecznie maszerujących tatusiów z dziećmi w klubowych szalikach, ale grupę najbardziej agresywnych „bojówkarzy”. Pal licho dziennikarzy. Rzecz w tym, że w tłumie nikt nie myśli, co świetnie opisał Gustav le Bon już pod koniec XIX wieku. Jeżeli ktoś rzuci hasło antysemickie, tłum je chętnie pochwyci. Co gorsza, bogobojni widzowie, którzy nawet w takim tłumie nie maszerują, w duchu się tym hasłom nie sprzeciwiają, bo przecież swoje wiedzą…

Bronisław Wildstein, który jest jednym ze sztandarowych prawicowych dziennikarzy polskich, i którego można wymienić jednym tchem obok Rafała Ziemkiewicza, w sprawie poparcia dla marszu niepodległości „wymiękł” prawdopodobnie właśnie ze względu na antysemickie hasła głoszone przez ugrupowania biorące udział w jego organizacji. Człowiek, który uważa się za polskiego patriotę i prawicowca, poczuł jednak dyskomfort w obliczu takich sojuszników, co np. Rafałowi Ziemkiewiczowi większych dylematów nie stwarza. Rafał Ziemkiewicz niejednokrotnie otwarcie krytykował antysemityzm, ale jak kiedyś stwierdził, nie mógł odrzucić wsparcia ludzi, którzy jako jedyni chcieli go bronić wobec lewicowej nagonki.

Osobiście jestem fanatykiem mówienia o wszystkim głośno i otwartego dialogu. Denerwuje mnie brak symetrii w krytyce postępowania pewnych środowisk żydowskich, podczas systematycznej krytyki Polaków, którym często w czambuł przypina się łatkę antysemitów. Żeby było wszystko jasne – nasz antysemityzm nie jest czymś, co można lekceważyć i nie jest wcale źle, jeżeli się go ludziom wytyka i za niego krytykuje. Oczywiście dopatrywanie się antysemityzmu tam, gdzie ma miejsce krytyka postępowania konkretnych środowisk żydowskich, jest nadużyciem. Niestety doświadczenie pokazuje, że przy nawet niewinnym, czy neutralnym zagadnieniu, przy którym poruszy się tematykę żydowską, zaraz pojawia się tak zmasowany wybuch antysemickich emocji, że obawiam się, że mój postulat mówienia o wszystkim głośno i otwarcie, stałby się tylko okazją do manifestacji nienawiści. Ja bowiem chciałbym rozmawiać o różnych sprawach przy założeniu, że wszyscy mamy dobrą wolę i że z takąż dobrą wolą, niczym Kargul z Pawlakiem z „Samych swoich”, „podchodzimy do płota” i dochodzimy do porozumienia. Obawiam się jednak, że kieruje mną wielka naiwność.

Wiadomość o chamskich wyzwiskach pod adresem sióstr Radwańskich ze strony izraelskiej hołoty (swoją drogą, nie jestem w stanie zrozumieć, jak na mecze tak „hrabiowskiego” sportu jak tenis przychodzi taki element), wywołała w Polsce szereg niezdrowych emocji. Akurat w tym wypadku nie tyle chodziło konkretnie o hasła antypolskie, co generalnie antykatolickie. Podobne ekscesy zdarzają się zresztą, kiedy grają też przedstawiciele innych narodowości.
Podniosły się głosy oburzenia, że polskie media nic na ten temat nie mówią, co oczywiście wytłumaczono sobie ich „zażydzeniem” itd.

Sam umieściłem na FB link do wiadomości na ten temat, żeby zwrócić uwagę na pospolite chamstwo, od którego żaden naród nie jest wolny.  Niestety, wiadomość ta została podchwycona przez ludzi, którzy momentalnie rozpoczęli „tradycyjny koncert antysemityzmu”. Pomyślałem wtedy, że generalnie już chyba rozumiem, dlaczego w mediach nie ma proporcji w krytyce Żydów w stosunku do naszej narodowej samokrytyki.

Jestem fanatykiem mówienia prawdy, ale równocześnie jestem niepoprawnym zwolennikiem porozumienia i współpracy między ludźmi. Wszystko wskazuje na to, że jest to objaw jakiejś potwornej naiwności. „Polityczna poprawność”, która narzuca (często bardzo słusznie) ograniczenia sposobowi mówienia, który niejako z góry zakłada pogardę i nienawiść wobec innych ludzi, w państwie Izrael nie istnieje. Możemy więc w telewizji zobaczyć program, w którym w chamsko-szyderczy sposób traktuje się chrześcijaństwo czy islam, na co nie pozwoliłaby sobie żadna europejska stacja telewizyjna. Antysemityzm TV „Trwam” to przy takich programach grzeczna pogadanka dla przedszkolaków. Chodzi jednak o wnioski, jakie należałoby z tego wyciągnąć. Z całą pewnością chciałbym, żeby „mowa nienawiści”, w tym nienawiści antypolskiej nie pojawiała się w mediach izraelskich czy generalnie żydowskich. Równocześnie sami powinniśmy się wystrzegać zachowań czy wypowiedzi antysemickich, ponieważ jest to po prostu złe! Nie uważam, żeby błąd popełniał ktoś, kto mówi o winie swoich przodków, bo nie uważam tego za objaw słabości, ale pewnego wyższego etapu rozwoju etycznego. Niemniej domaganie się napiętnowania pospolitego chamstwa po drugiej stronie powinno być sprawą zupełnie normalną i nie zawierającą dodatkowych podtekstów.
Myślenie przeciętnego antysemity nie polega bowiem na tym, że „oto konkretny izraelski cham obraził nasze rodaczki i należy go za to ukarać”, ale „(wszyscy) Żydzi nas obrażają, w takim razie pobiję pierwszego lepszego Żyda, który mi się nawinie pod rękę”. Takie myślenie jest właśnie tragiczne w skutkach i sojuszu z ludźmi tak myślącymi się obawiam.


CDN

niedziela, 17 lutego 2013

Niebezpieczne alianse (1)



Angażując się we wszelkie działania o charakterze publicznym – czy to społeczne, czy polityczne, czy choćby towarzyskie – zawsze narażamy się na kontakt z ludźmi, którzy są wobec nas mili i sympatyczni, ale którzy mogą okazać się mieć zupełnie odmienne od naszych poglądy. Mogą też okazać się kompletnymi dziwolągami i wręcz szaleńcami, ale my nie mamy możliwości się o tym przekonać, dopóki ktoś taki nie odkryje swojego prawdziwego oblicza.

Ponieważ uważam się za pragmatyka, jestem zdania, że wszyscy w Polsce powinniśmy nauczyć się jednoczyć wokół załatwienia jednej sprawy, podczas gdy przy załatwianiu innej możemy przystąpić do zupełnie innej konfiguracji. Sztuka ta jest jednak niezwykle trudna, ponieważ jeżeli przy załatwianiu jednej sprawy wybijają się jednostki o poglądach, które nam skrajnie nie odpowiadają, zaczyna być mało ciekawie, ponieważ jednostki owe co i rusz przemycają, lub wręcz otwartym tekstem głoszą hasła, z którymi się nie zgadzamy. Trudno jest wytrwać w towarzystwie ludzi o skrajnie odmiennych poglądach na jakąś sprawę, choć łączy nas poparcie dla tej jednej.

Mamy w Polsce piękną kartę w postaci ruchu egzekucyjnego z XVI wieku, kiedy to średnia szlachta wykazywała się niespotykanym w ówczesnej Europie rozsądkiem politycznym, myśleniem państwotwórczym i obywatelskim. Oczywiście byłoby wierutnym kłamstwem gloryfikowanie wszystkich posunięć szlachty zgromadzonej pod jego sztandarem, bo np. utrwalanie przywilejów szlachty kosztem chłopstwa i mieszczaństwa niestety mądre nie było, a później fatalnie odbiło się na sytuacji całego kraju. Rozgrywanie kupców żydowskich przeciwko mieszczanom pochodzenia niemieckiego też nie przyczyniło się do rozwoju nowoczesnego społeczeństwa. Generalnie jednak myślenie obywatelskie ruchu egzekucyjnego, obejmujące odebranie nieprawnie zagarniętych przez magnatów królewszczyzn, zniesienia uprzywilejowania magnaterii i duchowieństwa, uporządkowanie skarbu, stworzenie stałej armii, zagwarantowanie wolności wyznania i, bardzo ważne z punktu widzenia rozwoju gospodarki, zniesienia wewnętrznych ceł i myt.

Przykład ruchu egzekucyjnego pokazuje, że nasi przodkowie potrafili myśleć po obywatelsku, potrafili się łączyć w pozytywnym działaniu, i kierować się wspólnym dobrem kraju. Wszystko to działo się w warunkach szczytu potęgi Rzeczypospolitej, co oznacza, że tej polskiej szlachty nie zdeterminował do działania jakiś bodziec zewnętrzny. Pomimo kilku słabych punktów, generalnie ruch egzekucyjny był jedynym na taką skalę przed drugą końcem XVIII wieku, kiedy to do działań na rzecz wspólnoty państwowej przymusiły szlachtę bardzo złe okoliczności zewnętrzne.

Później, jeżeli Polacy działali w większej grupie na rzecz wspólnego dobra, było to zawsze stymulowane czynnikami zewnętrznymi, czego ostatnim przykładem była „Solidarność”, która m.in sprzeciwiła się sowieckiej dominacji w Polsce. Jak wszyscy wiemy, po osiągnięciu zwycięstwa i obaleniu ustroju narzuconego przez wschodnie mocarstwo (a wszystko wskazuje na to, że już wcześniej), w ruchu tym nastąpiły takie podziały, że sama myśl o współdziałaniu dawnych kolegów z lat 80. ubiegłego wieku wydaje się kompletną utopią.

Trudno się ludziom łączyć wokół jednego celu, ponieważ czasami pomocnicy, jacy się do nas przyłączają, mogą nam zepsuć pozytywny wizerunek. Metody przez nich proponowane mogą się okazać lekarstwem gorszym od choroby. Jeżeli natomiast ktoś chciałby ich wykorzystać instrumentalnie i doraźnie, to może później przeżyć wielkie rozczarowanie, bo pewne grupy, raz nobilitowane, tak łatwo nie zechcę z powrotem zejść do roli marginesu.

Wszelkie porównania z Hitlerem i jego Niemcami są dzisiaj nudne, a nawet mają swoją negatywną nazwę – prawo Godwina, wg którego uważa się, że jeżeli ktoś w dyskusji użył takiego porównania, praktycznie już ją przegrał. Dość kontrowersyjna to teza, choć podejrzewam, że wiem, skąd się bierze. Otóż Hitler i nazizm przestał być już argumentem ostatecznym i synonimem zła absolutnego. Sprowadzenie bowiem każdej dyskusji do porównania propozycji czy poglądów przeciwnika do nazistowskich powinno bowiem całkowicie przeciwnika skompromitować i pogrążyć. Użycie tego argumentu przez nieuczciwego dyskutanta faktycznie sprowadza całą dyskusję do absurdu, ale zakaz jego używania z kolei sprawia, że hitlerowskie zbrodnie się relatywizuje, co może zaowocować wnioskiem, że jednak nie wszystko w tych działaniach nazistów było takie złe. A skoro nie było, bo budował np. autostrady, to może i w innych sprawach warto byłoby zrewidować naszą negatywną ocenę ich polityki. Brniemy w ten sposób w bardzo grząski i niebezpieczny grunt.

Jeżeli dzisiejsze ruchy nacjonalistyczne w Polsce, nawet jeśli nie nawiązują do Hitlera (bo są i takie!), ale do podobnych ruchów w II Rzeczypospolitej, to okazywanie sympatii czy choćby zrozumienia ich hasłom, staje się bardzo niebezpieczne. To, że np. rodziny z dziećmi biorą udział w pochodach nacjonalistów, nie tylko nie świadczy o tym, że ruch ten nie jest niebezpieczny (wydawałoby się, że jest wręcz sielankowy w takim razie, skoro biorą w nim udział mamusie, tatusiowie i dzieci), a tylko o braku wyobraźni tych rodziców.

Niewątpliwie w warunkach frustracji spowodowanej niesprzyjającymi warunkami życia, ruch „dziarskich chłopców” obiecujących proste rozwiązania na problemy, które wcale proste nie są, wielu może wydawać się bardzo atrakcyjny. Kiedyś sfrustrowany koniecznością dania satysfakcji zwykłemu kupcowi (Wokulskiemu), hrabia Krzeszowski wołała „a niechże już przyjdzie ta rewolucja socjalna”. Obecnie niektórzy sfrustrowani bezrobociem, niskimi zarobkami, czy kiepską kondycją własnego biznesu, myślą pewnie sobie „a niech tych zadowolonych z siebie dupków, przez których jest jak jest, pogonią choćby i faszyści”. Ci sami ludzie, albo inni, którzy się do takiej manifestacji przyłączyli, mogą się kierować typowo nazistowską wykładnią dziejów – „wszystkiemu winni są Żydzi, a więc niech żyje Polska dla Polaków”. I już w głowach swoich rozwiązali cały problem bezrobocia, niskich pensji, niepewnego zatrudnienia i szeregu innych. Kiedy się dziarsko maszeruje w tłumie, mózg człowieka odpoczywa, a wszystko nagle wydaje się takie proste.

Przy obalaniu niepopularnych rządów grupy „dziarskich chłopców” (posługuję się tutaj terminologią z „Szewców” Witkacego) bywają bardzo przydatne. W ten sposób rozumowali niemieccy przedsiębiorcy finansując pana Hitlera, którego sami uważali za jakiegoś ulicznego chłystka. Kiedy już pomogli mu objąć władzę, nie było odwrotu, a Hitlera nie można się było pozbyć. Stało się wręcz przeciwnie, to Hitler narzucił im swój sposób myślenia o gospodarce, i to on pozbywał się tych, którym było z nim nie po drodze. O tym naprawdę warto pamiętać.

Kiedy Rafał Ziemkiewicz, który odżegnuje się od faszyzmu i antysemityzmu, mówi, że skoro przed lewakami bronią go skrajni nacjonaliści, to on przecież nie powie im, żeby go nie bronili, to w jakimś minimalnym stopniu jestem w stanie go zrozumieć, ale jednak brakuje mi stanowczego odcięcia się od tychże ekstremistów. Kiedy brytyjski działacz muzułmański mówi, że jego współwyznawcy generalnie są pokój miłujący, że zabijanie ludzi jest złe itp., a równocześnie niczym piskorz wyślizguje się od wyraźnego potępienia ataków terrorystycznych, bo to „przecież moi bracia i nie mogę przeciwko nim występować”, to przekaz wydaje się dość jasny. Są sytuacje, kiedy trzeba przyjąć jasne stanowisko i stanowczo odciąć się od zła. 

CDN

sobota, 16 lutego 2013

Nauka języków obcych przez internet



Dwa lata temu, kiedy wybierałem się na wakacje do Rzymu, zacząłem się uczyć włoskiego korzystając z amerykańskiej strony Livemocha.com. Co prawda założyłem na niej konto dużo wcześniej, żeby się uczyć innych języków, ale nie zacząłem z niej korzystać aż do momentu, kiedy mój rodzinny wyjazd do Włoch zaczął przybierać realne kształty.

W nauce języka po początkowym zapale potrzebna jest wytrwałość. Przed wakacjami 2011 roku robiłem po kilka lekcji włoskiego dziennie na Livemocha, we Włoszech faktycznie udało mi się swoją świeżo nabytą wiedzę wykorzystać, ale potem zabrakło energii do systematycznej pracy nad językiem Dantego. Co prawda co jakiś czas miewam zrywy do nauki włoskiego, ale nie jest to niestety praca systematyczna, która obejmowałaby zarówno nieustanne utrwalanie tego, co się już umie, jak i opanowywanie nowego materiału.

Dzięki Livemocha.com nawiązałem jednak kilka bardzo sympatycznych kontaktów i np. od czasu do czasu rozmawiam sobie z Lorettą, Włoszką poznaną w ten właśnie sposób. Livemocha działa na zasadzie wymiany usług nauczycielskich. Lekcje i ćwiczenia są przygotowywane przez fachowców, ale oceniającymi są ci, dla których język, jaki chce opanować uczący się, jest językiem ojczystym, lub są to po prostu ludzie, którzy są w tym języku lepsi. Z Lorettą niestety częściej rozmawiam lub czatuję po angielsku niż po włosku, ale od czasu do czasu jednak się mobilizuję i próbuję użyć tego języka, który niestety „rdzewieje”. Cały czas sobie jednak obiecuję, że do włoskiego wrócę.

Podobnie jest z innymi językami, do których się w życiu zabierałem, zwłaszcza z niemieckim i francuskim, których podstaw liznąłem, na jakimś poziomie prostej komunikacji jestem w stanie się porozumieć, przeczytać przy pomocy słownika jakiś tekst też umiem, ale nie jest to poziom, który by mnie satysfakcjonował.

Z rosyjskim sprawa jest skomplikowana i wstydliwa, bo przecież uczyłem się tego języka w szkole podstawowej i w liceum. O ile jednak w podstawówce rosyjski przychodził mi bez trudu, w czym prawdopodobnie jest duża zasługa mojej ówczesnej nauczycielki, w liceum przyćmił go angielski, który był wówczas dla mnie językiem nowym, ale jakże atrakcyjnym!

Korzystając z przerwy międzysemestralnej, postanowiłem odnowić zabawę z Livemocha.com, ponieważ jest to coś, co bardzo dobrze wpływa na moją kondycję psychiczną. Jest oczywiście kilka słabych punktów nauki w tym systemie. Jednym z nich jest to, że obojętnie w jakim języku, wszystkie lekcje odbywają się w identycznym porządku, obejmują identyczne słownictwo i układ zdań. Prawdziwy problem zaczyna się w takich językach, gdzie występuje dość złożona odmiana rzeczowników, przymiotników i czasowników. Uczący się Amerykanin pewnie nie zrozumie dlaczego w polskim czy rosyjskim raz przymiotnik, który w jego języku występuje zawsze w tej samej formie, w tych językach co jakiś czas przybiera inną. W tłumaczeniu, które jest dostępne, następuje po sobie kilka zdań o identycznej konstrukcji z identycznymi formami części mowy, a w językach słowiańskich mogą się zmieniać! Niestety nie ma jakiejś części gramatycznej, która by to tłumaczyła. Czasami trafia się pracowity sprawdzający, który wytłumaczy pewne reguły. Mnie ostatnio trafił się rosyjski licealista, który w trzech prostych zdaniach wyłożył mi odmianę dwóch rosyjskich rzeczowników.

System, w którym każda lekcja 1., 2. itd. obejmuje identyczny zestaw słów i zdań, obojętnie w jakim języku, jest dobry wtedy, kiedy mamy do czynienia z językami, których pismo jesteśmy w stanie szybko opanować. Swego czasu próbowałem zacząć się uczyć hebrajskiego i arabskiego, ale niestety podawane najbardziej podstawowe wyrazy i zwroty typu „dzień dobry’, „jak się masz”, „nazywam się” itd. były pisane od razu w docelowym alfabecie, którego nie znam, a więc musiałbym poświęcić najpierw sporo czasu na jego opanowanie, zwłaszcza, że dwa ostatnie elementy każdej lekcji to napisanie krótkiego samodzielnego tekstu i przeczytanie krótkiego tekstu w języku, którego się uczymy. Bez znajomości liter tego się nie da zrobić, dlatego o ile lekcje pierwsze języków pisanych alfabetem łacińskim czy grażdanką faktycznie robią wrażenie ćwiczeń dla początkujących, to przy językach o innym systemie graficznego zapisu dźwięków (lub całych wyrazów), robią wrażenie niezwykle zaawansowanych.

Obecnie uczę się z Livemocha.com od początku rosyjskiego i niemieckiego. Zacząłem też japoński, na którego kurs chodziłem kilka lat temu przez 4 miesiące. W Livemocha.com nie idą na łatwiznę i od pierwsze lekcji w podawanych zwrotach pojawiają się znaki kanji, bez nauczenia się których znowu nie można byłoby zrobić ćwiczeń praktycznych. Gdyby bowiem zapis był tyko w hiraganie, myślę, że szybko bym sobie ten sylabiczny japoński alfabet przypomniał i poszłoby szybciej. Niemniej postanowiłem kontynuować naukę japońskiego, choć nastawiłem się na dużo wolniejsze tempo. Przy okazji bowiem odkryłem terapeutyczne działanie nauki japońskich/chińskich znaków. Zapamiętywanie układu odpowiednio zakrzywionych linii, który ma swoje znaczenie, bardzo sprzyja koncentracji i odcięciu się od szumu informacyjnego, jaki nas nieustannie rozprasza.

Gdyby mnie ktoś spytał, po co uczę się tych języków, bo przecież większość z nas nastawiona jest do życia utylitarnie, odpowiedziałbym, że jest to po prostu moje hobby, są to chwile, które są tylko dla mnie a nie po żadne „coś”! Na dodatek fascynują mnie możliwości, jakie daje Internet. Takich stron jak Livemocha.com jest w nim więcej, ale przecież dzięki niemu mamy też dostęp do gazet, czasopism, filmów i wiadomości telewizyjnych w języku, którego się uczymy. Mamy też praktycznie nieograniczone możliwości nawiązywania kontaktów z ludźmi na całym świecie! Istnieją też strony, na których możemy sprawdzić wymowę danego słowa w dowolnie wybranym przez siebie języku, gdzie poszukiwane wyrazy są nagrane przez jego „native speakerów” (np. http://pl.forvo.com/search/ ). Jeżeli więc ktoś mi marudzi o zgubnym wpływie Internetu na ludzi, zwłaszcza młodych, od razu odpowiadam – Internet jest genialny, tylko trzeba umieć z niego korzystać.

piątek, 15 lutego 2013

Pozbywanie się blotek, czyli polityczny poker



Korupcja i nepotyzm to zjawiska, które towarzyszą życiu politycznemu wszelkich cywilizacji od niepamiętnych czasów. Był więc w historii całkiem długie okresy, kiedy rzeczą naturalną było obsadzanie najwyższych stanowisk w państwie swoimi krewnymi, a jeżeli ktoś z warstw nieco niższych chciał się wybić, musiał szukać możnego protektora i nikt nie widział w tym niczego nagannego!

Były też czasy, że władze państwowe sprzedawały urzędy za określoną sumę pieniędzy, w tym stopnie oficerskie w armii i też nikt nie widział w tym objawów jakiejś patologii. Specjalne jednostki rządowe nie miały też żadnych zahamowań w handlowaniu tytułami arystokratycznymi, choć w tym wypadku, z dzisiejszego punktu widzenia, szkodliwość społeczna była najmniejsza. Przeciętnego obywatela niewiele pewnie obchodziło, że jakiś bogacz z jakąś okrągłą sumkę będzie kazał do siebie mówić panie hrabio, czy baronie.

Stany Zjednoczone to kraj, w którym z samej tylko tej racji, że prawie wszystko jest tam prywatne, istnieje duża tolerancja wobec półoficjalnego działania układów towarzysko-biznesowych w polityce. W XIX wieku kraj ten generalnie opierał się na korupcji i kumoterstwie. Dopiero pod koniec tegoż stulecia pewni dziennikarze (zwani pogardliwie „muckrakers”, czyli „grzebiący w gnoju”, co później stało się powodem do dumy) zaczęli piętnować wszechogarniające macki prywatnych zakulisowych powiązań. Nie na wiele się to zdaje, ponieważ skłonność do korupcji zawsze była tam ogromna, co pokazuje chociażby przykład Chicago w czasach Ala Capone’a. Układy kolesiowskie oparte o wspólne nie do końca legalne interesy od czasu do czasu są odkrywane i piętnowane. Nie sądzę jednak, żeby ktoś miał za złe jakiemuś senatorowi zatrudnienie we własnym biurze własnego syna, czy bratanka. Swoje biuro i swoich współpracowników każda ważna osoba dobiera sobie wg własnego uznania i nikomu nic do tego.

W Polsce korupcja jest tak ogromna, że nie tylko powoduje łamanie prawa (czyli wykraczanie poza przepisy ustalone przez ustawy), ale wydaje się, że same ustawy są opracowywane i pisane przez pewnych ludzi, którzy z góry przewidują, że na ich korupcjogennym charakterze skorzystają. Obserwując przedawnienie po roku (słownie: jednym roku) przestępstw związanych z ustawianiem przetargów na polskie drogi, trudno nie dojść do wniosku, że taki właśnie okres przedawnienia został przez jakieś lobby z góry zaplanowany, bo co to jest w Polsce przeciągnąć procedury sądowe przez okres wykraczający ponad rok?!

Tymczasem nie od dziś wiadomo, że oskarżenia o nepotyzm czy korupcję ze strony polityków a dotyczące innych polityków, działają na zasadzie dostrzegania drzazgi w oku brata swego, tylko po to, żeby odwrócić uwagę społeczeństwa od belki we własnym.
Dlatego nie ufam polskim politykom, kiedy zarzucają swoim kolegom kolesiostwo czy nepotyzm, ponieważ zawsze mam nieodparte wrażenie, że to tylko kozioł ofiarny, którego akurat trzeba rzucić na żer wygłodniałej opinii publicznej, a samemu w tym czasie prowadzić swoją, nie do końca transparentną działalność.

Kiedy Donald Tusk wyrzucał z Platformy Obywatelskiej panią profesor Zytę Gilowską, nie bardzo wiedziałem, o co chodzi. O ile dobrze pamiętam, oficjalnym pretekstem próby zniszczenia kariery politycznej jednej z, jak się zdawało, fachowych podpór tej partii, było zatrudnienie przez nią dziewczyny swojego syna w swoim biurze poselskim. A co niby w tym złego, że we własnym biurze polityk chce mieć zaufane osoby, a taką osobą może być albo ktoś z rodziny, albo dobry znajomy? Jest to zupełnie inna sytuacja, kiedy to np. wójt obsadzi urząd gminny swoją rodziną, czy naczelnik urzędu skarbowego powsadza swoich nepotów na rozmaite stanowiska w tym urzędzie. Urzędy państwowe bowiem wymagają zatrudnienia ludzi najbardziej kompetentnych i sposób rekrutacji pracowników, na których pensje zbieramy się niejako wszyscy, nie powinien wzbudzać żadnych wątpliwości, co do fachowości owych zatrudnionych. Opanowanie państwowego urzędu przez rodzinę jego naczelnika nie służy zaufaniu wobec państwa, ponieważ my, obywatele, zawsze będziemy podejrzewać jakieś prywatne interesy, jakim służą tacy urzędnicy, które niekoniecznie pokrywają się z naszymi.

Niemniej tam, gdzie funkcjonariusz publiczny dostaje pełną swobodę w rozporządzeniu własnym budżetem na własne biuro, taki funkcjonariusz powinien mieć prawo zatrudniać osoby, którym ufa i z którymi dobrze się czuje. Rzecz bowiem w tym, że o ile nawet „panienka z okienka” z urzędu gminnego powinna być odpowiedzialna odpowiedzialna nie tylko przed swoim bezpośrednim szefem, ale też całym systemem, w tym przed nami, jako petentami urzędu i obywatelami, to np. asystent posła odpowiada tylko przed nim.

Z profesor Gilowską wcale nie chodziło oczywiście o żadne tam święte oburzenie Donalda Tuska na „straszliwy nepotyzm”, ale m.in. o pewną pokazówkę, jak to mało Donald Tusk ma tolerancji wobec wszelkich objawów kumoterstwa. Oczywiście niewykluczone, że pani profesor stanowiła również jakieś zagrożenie dla szefa w ramach samej partii, więc takiej osoby należało się pozbyć. Jak wszyscy pamiętamy, pani profesor Zyta Gilowska nie zapadła się w polityczny niebyt, ponieważ przygarnął ją prezes Jarosław Kaczyński i nawet uczynił ministrem (zdecydowanie nie ministrą!) w rządzie PiS.

Janusz Palikom wyrzucając ze swojego ruchu panią Wandę Nowicką, kierował się najprawdopodobniej podobnymi przesłankami. Sprawa jest o tyle inna, że o ile pani Zyta Gilowska nie zrobiła, obiektywnie rzecz ujmując, nic złego, to pani Nowicka wzięła udział w bardzo nieeleganckim „podziale łupów” w postaci premii dla prezydium Sejmu, co zrobiło na całym społeczeństwie fatalne wrażenie, skoro wszystko w kraju drożeje, nie leczy się pacjentów i zamyka się szkoły. Nie takie rzeczy ten Sejm już widział i żaden polityk nie reagował, ale tutaj szef ruchu swojego imienia postanowił w mig wykorzystać okazję i pokazać się światu jako ten „jedyny sprawiedliwy” i przykładnie ukarać jedną ze swoich najbliższych (jak się zdawało) współpracownic. Znowu nie można wykluczyć, że pozycja jednej z lepiej znanych w Polsce działaczek feministycznych była w Ruchu Palikota zbyt silna i zagrażała samemu eponimowi tegoż Ruchu. Atak na Nowicką ze strony Palikota nie tylko nie przysporzył mu popularności wśród innych partii i ich sympatyków, ale przyczynił się do fermentu w partii własnej.

Za Nowicką ujęły się twardo środowiska feministyczne, a te jak się zdaje, są w Polsce o wiele bardziej wpływowe od środowisk gejowsko-lesbijskich, przez co droga posłanki Anny Grodzkiej do prezydium Sejmu została przystopowana, a przy okazji okazało się, że interesy grup, jakie chciał skupić wokół siebie Janusz Palikot, wcale nie są tak wzajemnie zbieżne. Najgorsze jest jednak to, że zarówno usunięcie Wandy Nowickiej z partii, jak i wysunięcie kandydatury Anny Grodzkiej na wicemarszałka Sejmu, to jedynie gra sprytnego manipulatora, który zrobi wszystko, żeby tylko wzrosły jego własne notowania.

Chciałbym się pokusić o jakiś ogólny wniosek, który polegałby na tym, że w działalności partyjnej najbardziej liczy się jednak lojalność wasala wobec seniora, ale również seniora wobec wasala – wiedzieli o tym japońscy książęta i ich samuraje, wiedzieli o tym jarlowie prowadzący skandynawskich chłopów na wiking (choć oczywiście w tym ostatnim przypadku nie była to podległość typu senior-wasal, bo były to stosunki przedfeudalne) . Kiedy pan nie jest lojalny wobec wasala, traci zaufanie innych wasali. Anna Grodzka czy Robert Biedroń już chyba zaczęli się mieć na baczności przed swoim niebezpiecznym szefem, który prawdopodobnie traktuje ich instrumentalnie. Kiedy Jarosław Kaczyński publicznie zadenuncjował Andrzeja Leppera, przy okazji wystraszył Romana Giertycha i cały budowany przez niego układ runął jak domek z kart, a zdolność koalicyjna PiSu od tamtej pory równa się zeru. Budowanie popularności na zdemaskowaniu cudzego złego zachowania generalnie nie wydaje się w Polsce zbyt skuteczne, ponieważ publiczne oskarżenie Lwa Rywina przez Adama Michnika, nie tylko nie przyczyniło się do wzrostu popularności tego ostatniego, ale w wręcz przeciwnie – wzmogło na niego ataki prawicy, która wysunęła podejrzenia w związku ze stosunkowo późnym powiadomieniu opinii publicznej o propozycji niesławnego producenta filmowego.

Taki atrakcyjny i „okrągły” wniosek chciałoby się wysnuć, ale jest jedna osoba, która się tej regule wymyka, a jest nią Donald Tusk! Ze swojej partii usuwa wszystkich, którzy mają (raczej mieli) jakąś samodzielną pozycję, pokazuje miejsce w szeregu swoim najbliższym współpracownikom, a mimo to trwa, a jego popularność zdaje się nie słabnąć, choć doprawdy trudno doszukać się jej uzasadnienia.

Polityka to gra, której nie powinniśmy porównywać ani do szachów ani do brydża. Nie jest to generalnie zajęcie dla intelektualistów. Najlepszym porównaniem dla gry zwanej polityką jest poker – dyscyplina wymagająca ogromnej inteligencji, ale zupełnie innego typu. Sztuka blefu, sztuka czekania i sztuka szarży w odpowiednim momencie – kto ich nie opanuje, ten przegrywa na jednym głupim błędzie. Jak na razie Donald Tusk jest niezaprzeczalnym mistrzem. Pretendenci jak na razie mają nikłe szanse na pokonanie go w grze, której ruchy ma opanowane do mistrzostwa.

Tymczasem, choć wysokich premii marszałek Ewy Kopacz i wicemarszałek Wandy Nowickiej w żaden sposób pochwalić nie mogę, cieszy mnie to, że Janusz Palikot, który uważa się za wielkiego zawodnika politycznego pokera, popełnił błąd, który może go drogo kosztować. Poker nie cierpi zarozumialców i jak żadna inna gra uczy pokory.

Należy jednak pamiętać i o tym, że w Polsce kompromitujący krok, czy też jakaś porażka polityczna w ogóle nie musi oznaczać końca kariery politycznej. Jak pokazują przykłady naszej najnowszej historii, polska wersja politycznego pokera polega na tym, że najważniejsza jest wytrwałość. Jeżeli więc polityk skompromitowany, ale o samodzielnej pozycji politycznej (wasale są na odstrzał!) jest na tyle zdeterminowany, żeby nadal działać w polityce, to generalnie nic mu na przeszkodzie nie staje, ale to jest już wyższa szkoła pokera i trzeba mieć do niej żelazne nerwy. 

Poza tym uważam, że należy wprowadzić jednomandatowe okręgi wyborcze!

sobota, 9 lutego 2013

Co nas demoralizuje i zarazem wpędza w cierpienie



Nie umiemy żyć bez systemu kar i nagród. Z pewnością każdy woli być motywowany marchewką niż kijem. Cokolwiek by to jednak było, rodzice i potem szkoła wyrabiają w nas oczekiwania pewnych zewnętrznych rezultatów naszych działań w postaci czy to premii pieniężnej, czy to choćby pochwały od kogoś bliskiego. Nie pamiętam, żebym w całym swoim życiu spotkał kogoś, kto nie oczekiwałby „dobrego słowa” za to, co dobrze wykonał.

Tymczasem brutalna prawda jest taka, że wszyscy jesteśmy wychowani w kulturze próżności i rozdętego ego w świecie, który obiektywnie rzecz ujmując jest kompletnie obojętny na to, czy my coś wykonujemy dobrze, czy źle. Oceniają nas inni ludzie, a nie świat. Nigdy nie będzie tak, że wszyscy nas pochwalą. Oceny są bowiem subiektywne. Jeszcze za komuny przeprowadzono w Polsce pewien eksperyment, a mianowicie podczas konferencji licealnych nauczycieli języka polskiego dano im do oceny jedno wypracowanie. Rezultaty wszystkich wówczas zaszokowały, ponieważ okazało się, że za to samo wypracowanie pojawiły się wszystkie, ale to dosłownie wszystkie możliwe oceny, od dwói (wówczas jeszcze nie stosowano jedynek) po piątkę (szóstek też jeszcze nie było), ze wszystkimi możliwymi ocenami pośrednimi, w tym tymi z plusami i minusami! Pokazało to jasno, że obiektywna ocena tekstu pisanego (oczywiście zakładając, że nie zawiera typowych błędów ortograficznych czy gramatycznych) po prostu nie istnieje.

Na tej samej zasadzie ocenie podlegają teksty literackie, dzieła sztuki czy utwory muzyczne. Jedni chwalą a inni ganią. Potem ci krytycy, którzy ganią posądzają tych, którzy chwalą o kiepskie wyrobienie i jarmarczny gust, co powoduje, że krytycy mogą na długie chwile w ogóle zapomnieć o przedmiocie krytyki, ponieważ zajmują się sobą nawzajem. To jest zresztą cecha typowa dla wszystkich środowisk wypowiadających się o czymkolwiek – wcale nie tylko o sztuce.

W świecie ocen, które nas motywują do działania lub kompletnie do niego zniechęcają, lansowana jest postawa kogoś, czyją ulubioną grą jest „mamo, patrz, sam to zrobiłem”. Kiedy więc pod ręką nie ma „mamy”, czy nauczycielki, która nas pochwali za to, co zrobiliśmy, to po prostu nie podejmujemy żadnych działań. W świecie ocen jako czynnika napędzającego nas do życia łatwo o rozczarowanie i depresję. Często jest to czynnik demoralizujący, bo oto zamiast dobrze robić to, czym się akurat zajmujemy, myślimy o efekcie i to nie w postaci dobrego rezultatu naszej pracy, ale o efekcie zewnętrznym, czyli o gratyfikacji w postaci czy to materialnej czy tylko werbalnej.

Tymczasem życie składa się z całego szeregu czynności niezbędnych do jego podtrzymania, za które generalnie nikt nas nie pochwali. Jeżeli nie posprzątamy mieszkania, to po prostu będziemy mieszkać w brudnej norze, natomiast jeżeli posprzątamy to będziemy żyć w otoczeniu korzystnym dla naszej psychiki. Owszem, może i jacyś goście, którzy nas odwiedzą pochwalą nas za idealny porządek i czystość naszego miejsca zamieszkania, ale oczekiwanie tego typu pochwał byłoby po prostu infantylne.

Nie wszystkim nam jest dane dostanie się do świata, w którym garstka ludzi jest oceniana, ale i uwielbiana, przez rzesze publiczności. Co więcej, świat ten często okazuje się wydmuszką, a ludzie, którzy rzekomo są najlepsi w tym co robią, wcale tacy nie są, ponieważ zostali w taki czy inny sztuczny sposób wylansowani. Doskonale pokazała to J.J.Rowling w jednej z części swojego Harry’ego Pottera, w postaci profesora Gilderoya Lockharta, który czarodziejem był bardzo kiepskim, za to umiał zadbać o swój PR, publikując mnóstwo książek (w świecie akademickim panuje obsesja na temat liczby publikacji – jakości niby też, bo są one recenzowane, ale liczba jest o wiele ważniejsza) i brylując w mediach.
Gdyby jednak w tym świecie nie było typowych celebrytów-wydmuszek, a sami naprawdę mistrzowie swoich fachów, to i tak byłby to świat o ograniczonym dostępie. Zresztą on z definicji powinien taki być.

Jeżeli więc nie jesteśmy sportowcami, bo tam faktycznie osiągnięcie wyniku w postaci wyprzedzenia wszystkich innych, jest najważniejsze (np. rekordy pobite na treningach nie mają najmniejszego znaczenia, podczas gdy wygrana w zawodach na bardzo kiepskim poziomie ma dla sportowca znaczenie kluczowe), cechą dojrzałości byłoby czerpanie satysfakcji z samego dobrego wykonania tego, co się robi. Np. budujesz domy, więc oczywiście klienci powinni ci za to zapłacić, ale nikt cię nie pochwali za to, że zbudowany przez ciebie dom się nie zawalił, natomiast oprócz zapłaty powinieneś czerpać satysfakcję z tego, że zbudowałeś dobrej jakości, estetyczny i funkcjonalny budynek mieszkalny. I to wszystko. Jeżeli ktoś z zewnątrz to zauważy i pochwali twoją firmę, która być może na tle innych wyróżnia się doskonałą jakością, to wspaniale, ale pracować licząc na taką pochwałę byłoby co najmniej mało dojrzałe.

W zawodach artystycznych sprawa jest dość skomplikowana. Jak kiedyś powiedziała pewna wokalistka rockowa (chyba to była Kora, ale głowy nie dam), „my się nie ścigamy”. Miała na myśli konkurencję między grupami rockowymi. Oczywiście artysta tym się m.in. różni od rzemieślnika, że ma o wiele większe ego od przeciętnego człowieka, które każe mu nieustannie robić wszystko na pokaz, ale wielki artysta to przecież ten, który to co robi, robi z samej potrzeby zajmowania się akurat tą dziedziną. I znowu, jeżeli ktoś pisze książki „pod Nobla”, nie wydaje się artystą dojrzałym. Zupełnie inaczej jest, jeżeli ktoś konsekwentnie pisze o tym, co go męczy i czym by się chciał podzielić ze światem bez względu na konsekwencje. Jeżeli w swojej twórczości osiąga przy tym szczyty formy i zostanie ona przez kogoś zauważona i doceniona, to wspaniale, ale to docenienie nie może być celem głównym.
Doskonale przy tym wiemy, że w historii istniało szereg wielkich pisarzy, którzy Nobla nigdy nie dostali i całkiem niemała grupa pisarzy dość przeciętnych, którym sztokholmski komitet tę nagrodę przyznał.

Jeżeli nauczyciel, lekarz, czy przedstawiciel jakiegokolwiek innego zawodu twierdzi, że nie będzie wykonywał swojego zawodu najlepiej jak potrafi, bo mu słabo płacą, wykazuje się postawą niedojrzałą i niemoralną. Walka o dobre wynagrodzenie bowiem to rzecz oddzielna od wykonywania pracy. Do tego trzeba znowu przypomnieć brutalną prawdę, że na spektakularne gratyfikacje finansowe w pewnych zawodach w ogóle nie można liczyć, o czym zdają się nie wiedzieć młodzi ludzie je podejmujący. Jeżeli więc ktoś, kto zostaje nauczycielem i zaczyna tłumaczyć swój brak entuzjazmu do pracy słabym wynagrodzeniem, znaczy to, że nigdy się do tego zawodu nie nadawał. Dużych pieniędzy bowiem nigdy z niego nie będzie, natomiast za prawdziwą nagrodę powinna nam często wystarczyć satysfakcja z dobrze wykonanej pracy, którą być może docenić jakiś pojedynczy uczeń, zaś setki nie docenią nigdy.

To wszystko, o czym piszę, jest w jakimś stopniu zainspirowane postawą życiową Japończyków, dla których praktycznie jedynym sensem życia jest coraz lepsze wykonywanie tego, czym się zajmują. Oczywiście trudno powiedzieć, że Japończyków należy zaliczyć do najszczęśliwszych narodów świata (duży wskaźnik samobójstw), niemniej ich problemy wydają się nieco innego rodzaju. W kręgu kultury zachodniej wszyscy cierpimy na kompleks celebryty, co spowodowane jest rozbuchanym ego. Realistyczne podejście do siebie samego i wykonywanej przez siebie pracy z pewnością zaoszczędziłoby nam wielu rozczarowań i cierpień.

wtorek, 5 lutego 2013

Zrealizowane chłopięce marzenia o wyrównaniu rachunków z łobuzami, czyli cały Quentin Tarantino



Kiedy chodziłem do szkoły podstawowej, jak już nieraz chyba wspominałem, wszystkich nas wychowywano w ponurym cieniu II wojny światowej, okrutnych Niemców i obozów koncentracyjnych. Od pierwszej klasy szkoły podstawowej po maturę, mówiono nam o potwornościach wojny i niemieckiej okupacji. Jako dziecko prawdopodobnie próbowałem sobie to wszystko zracjonalizować, a ponieważ telewizja na okrągło emitowała Czterech pancernych i psa oraz Stawkę większą niż życie, te okropieństwa niemieckich nazistów (o zbrodniach Sowietów nikt w szkole nie mówił, a tym bardziej w telewizji), były jakieś łatwiejsze do zniesienia, bo przecież wiadomo, że w końcu łajdacy zostali pokonani przez wesołych i szlachetnych chłopców z czołgu o nazwie „Rudy 102” oraz przez naszego oficera wywiadu, który zawsze okrutnych, ale przy tym dość tępych Niemców, wywiódł w pole.

Zachodnie komiksy z Supermanem czy Batmanem docierały do niektórych z nas bardzo rzadko, ale czasami ktoś przyniósł taką kolorową książeczkę z cudownymi obrazkami i „dymkami” w języku, którym wówczas nikt z nas nie mówił. Byliśmy jednak pełni podziwu dla po prostu nieograniczonych mocy amerykańskich superbohaterów. Po takiej bardzo ograniczonej dawce świata zachodniej magii, nasza wyobraźnia pracowała bardzo intensywnie. Jedną z moich fantazji z dzieciństwa, to postać jakiegoś superbohatera, którego nie imają się kule i który posiada „kosmiczne” moce, w niemieckim obozie koncentracyjnym. Niemieccy oprawcy do niego strzelają, a on nic, tylko idzie na nich i po kolei rozwala ciosami pięści, po czym wyzwala cały obóz. Dziecięca wyobraźnia nie jest bowiem aż tak niewinna, jakby ją chcieli widzieć autorzy podręczników pedagogiki. Nie wiem, jak dziewczynki, ale my, czyli ówcześni mali chłopcy, kiedy rozmawialiśmy na temat wojen, wcale nie chcieliśmy pokojowych rozwiązań, ani pojednania z Niemcami, tylko po prostu odpłacić im pięknym za nadobne, najlepiej z okrucieństwem równym ich zbrodniom. W końcu to my byliśmy i tak ci dobrzy, a im się należało, więc najchętniej byśmy ich wszystkich wycięli w pień, a przed śmiercią jeszcze trochę pomęczyli. Może w tym momencie zasieję ziarno niepokoju wśród moich znajomych co do zdrowia psychicznego mojego i moich kolegów, ale obawiam się, że nie byliśmy wcale jakąś wyjątkową grupą młodych psychopatów, a stanowiliśmy raczej normę.

W rzeczywistości raczej mało kto ma możliwość dokonania krwawej zemsty na łajdakach i okrutnikach, ale niektórzy mają nieco szczęścia i mogą te marzenia zrealizować w postaci artystycznej. Od dawna odnoszę wrażenie, że Quentin Tarantino to jest właśnie taki chłopak z mojego pokolenia (2 lata starszy), który cały czas realizuje swoje chłopięce marzenie o zemście na draniach, opowiadając o niej swoje filmowe historie. Żadne tam hipisowskie pierdoły o robieniu miłości, a nie wojny, tylko krwawa jatka, w której podłość zostaje okrutnie ukarana tak, żebyśmy my, jako widzowie, nie mieli żadnej wątpliwości, że dobro zwyciężyło, a zło leży w zakrwawionych kawałkach. Uff, jak fajnie, kurde! No co? Nigdy nie mieliście takich marzeń?

Specjalny oddział złożony z samych Żydów, którzy rozwalają niemieckie szuje, wycinając im wprzódy piętno w postaci swastyki na czole, nigdy nie istniał, ale czy nie byłoby fajnie, gdyby jednak istniał? Wczoraj natomiast obejrzałem obraz, w którym Tarantino rozprawił się z rasistowskim Południem już na trzy lata przed wybuchem wojny secesyjnej. Django to przecież nic innego, jak uosobienie czarnego inteligentnego twardziela, który nie zostawia kamienia na kamieniu z majątku będącego z kolei archetypem patologicznej południowej plantacji z niewolnikami. Ciemne okularki a la John Lennon, jakie nosi tytułowy bohater, z pewnością są okiem puszczonym do widza, co Tarantino robi nieustannie w swoich filmach, jakby chciał wykrzyczeć „no jaja sobie, ludziska, robię i tyle!” Gdyby kogoś jednak przekonały dialogi, które też niemal zawsze brzmią u niego po szekspirowsku, a czasami wręcz po sokratejsku, to już użycie dynamitu, który w rzeczywistości został wynaleziony dopiero po wojnie secesyjnej (Alfred Nobel opatentował go w 1867 r.), to już czysta kpina z gatunku, z widza i z siebie samego, czyli to, za co kochamy szalonego reżysera.

Kto nie oglądał – polecam. Gra aktorska wyśmienita. Praca kamery również. Doskonała wiadomość dla uczących się języka angielskiego – w przeciwieństwie do klasycznych westernów, w Django wszyscy mówią pięknie i wyraźnie (mimo, że niektórzy gwarą). Kto nie lubi klimatów Tarantino, pewnie i tego filmu nie polubi, ale jego fani nie powinni być rozczarowani.

sobota, 2 lutego 2013

O deklamujących staruszkach, czyli tajemnice pamięci



Przypomniała mi się pewna scena z dzieciństwa, która wydarzyła się podczas jednych z moich wakacji u dziadków we wsi, skąd pochodziła moja Mama. Mój wujek (najmłodszy brat Mamy), który był tylko 9 lat ode mnie starszy (niestety zmarł na zawał w wieku 35 lat), kiedy miałem jakieś 7-8 lat wziął mnie do swojego kolegi, który mieszkał po sąsiedzku. Siedzimy sobie na ławce przed domem, ja oczywiście dumny, że jestem tam jak równy z równym z „dorosłymi” chłopakami, owe chłopaki gadają o jakichś interesujących ich sprawach (najczęściej były to komentarze dotyczące miejscowych dziewczyn, albo wspomnienia ze młodzieżowych libacji alkoholowych), aż podchodzi do nas staruszka. Nie pamiętam już, czy była to babcia Janusza, kolegi wujka, czy babka cioteczna. W każdym razie była to jakaś jego krewna.

Szczuplutka kobiecina w typowej chustce na głowie zagaiła bardzo uprzejmą rozmowę. Tak, na marginesie, moje częste wizyty na wsi pozwalają mi nie myśleć o jej mieszkańcach stereotypowo – choć niewątpliwie spotkać tam można mnóstwo tzw. „typowych wiejskich bab”, bardzo pyskatych a przy tym o nienajszerszych horyzontach, miałem szczęście spotkać naprawdę wspaniałych ludzi. Owa starsza pani, mimo że mówiła dialektem typowym dla tego regionu kielecczyzny, słowa wypowiadała tak delikatnie i elegancko (przepraszam, ale nie przychodzi mi do głowy lepsze słowo), że owa wiejska gwara brzmiała jak najpiękniejsza polszczyzna, której nie powstydziłby się przedwojenny profesor. Nie o naszym języku ojczystym chcę tu jednak wspomnieć, ale o języku zaborców. Otóż starsza pani zaczęła nam w pewnym momencie opowiadać o czasach sprzed I wojny światowej, kiedy to chodziła do szkoły, gdzie uczono ją rosyjskich wierszyków i piosenek. Nie czekając na zachętę z naszej strony, zaczęła śpiewać jakąś piosenkę po rosyjsku, której niestety nie pamiętam. Następnie wyrecytowała jakiś wiersz w tymże języku. Po czym uśmiechnęła się do nas bardzo miło, podsumowała swój monolog czymś w rodzaju „tak to właśnie było” i poszła w kierunku domu. Starsi chłopcy, którzy faktycznie byli dość typowymi wiejskimi łobuziakami, skorymi do złośliwości, również, a może zwłaszcza wobec ludzi starszych, nie śmiali się ze zdziwaczałej staruszki. Pamiętam natomiast, że mój wujek wyraził szczery podziw dla jej pamięci. Po tylu latach pamiętała całkiem długie fragmenty tekstów w obcym języku! Chłopcy, jak i ja później, uczyli się przecież rosyjskiego w szkole – był to wszak język obowiązkowy w czasach komuny, ale chyba nie potrafili się nawet przedstawić w tym języku.

Wielu moich znajomych już później, po upadku komuny, twierdziło, że rosyjskiego się nie uczyło, bo nie go nie lubiło. Na spotkaniu poświęconym „Uczcie” Platona, coś takiego powiedział nawet wielki polski historyk filozofii, profesor Tadeusz Gadacz. No cóż, pewnie i tak bywało, choć gdybym miał możliwość weryfikacji swoich podejrzeń, co najmniej 50% tych, którzy twierdzą, że nie opanowali rosyjskiego, ponieważ był to język znienawidzonych wrogów, racjonalizuje własne nieuctwo. Wydaje mi się, że jeżeli nawet pałamy szczerą abominacją wobec wrogów, powinniśmy się kierować raczej zasadą, że „język przyjaciół trzeba znać bardzo dobrze, a język wrogów jeszcze lepiej”. To już jednak jest inny temat.

O staruszce z Lasocina przypomniałem sobie później w 1997 roku, kiedy to wracaliśmy z żoną i synem z wakacji na Słowacji. Nie mieliśmy wtedy jeszcze samochodu, więc do Zakopanego dojechaliśmy pociągiem, potem na Łysą Polanę autobusem, a stamtąd odebrał nas samochodem kolega, który dojechał do celu wcześniej. Powrót ze Starej Leśnej, gdzie kwaterowaliśmy, wymyśliłem jednak nieco okrężny, ponieważ zależało mi, żeby się przejechać słowackimi i czeskimi kolejami, a przy okazji podziwiać widoki z okien pociągu. Ponieważ mam rodzinę w Cieszynie, zaplanowałem przejazd pociągiem z Popradu do Czeskiego Cieszyna, a stamtąd już piechotą przejście przez granicę do mieszkania wujostwa.

W przedziale pociągu z Popradu do Čadcy, gdzie mieliśmy przesiadkę na pociąg już do samego Cieszyna, oprócz dwóch nastolatków, siedział siwy chudziutki starszy pan, który słysząc język polski, zagadał do nas. Ponieważ słowacki jest językiem polskiemu dość bliskim (a śmiem twierdzić, że w równym stopniu językom ruskim, jeśli chodzi o słownictwo, choć z zupełnie innym akcentem), zaś już po tygodniu robienia zakupów, czy rozmów z właścicielką kwatery, byliśmy doń przyzwyczajeni, nie mieliśmy problemu z porozumieniem ze starym Słowakiem. Bardzo go interesowała sytuacja polityczna w Polsce. Pamiętam, że nie mógł się nadziwić, że Polacy wybrali komunistę (Aleksandra Kwaśniewskiego) na prezydenta. Był to, o ile dobrze pamiętam, koniec lipca lub początek sierpnia, więc była to pora żniw. Nie wiem, już w jakim kontekście padło to słowo, ale starszy pan tym razem nie zrozumiał po polsku. Kiedy mu zacząłem opisywać zbiór zboża na polu, z radością wykrzyknął „A, žatva!”, po czym wyraził entuzjastyczny podziw dla podobieństw słowiańskich języków.

Starszy pan, w kontekście tłumaczenia nam historii Słowacji, oczywiście sięgnął do czasów austro-węgierskich, co w kontekście tego kraju, znaczyło po prostu węgierskich. W pewnym momencie zaczął wspominać swoje dzieciństwo i szkołę, w której uczono go wierszyków po węgiersku, po czym przeszedł do demonstracji tego, co z owej szkoły wyniósł, deklamując dziecięcy wierszyk po węgiersku! Kiedy go spytałem, o czym on był, miły staruszek odpowiedział, że nie ma zielonego pojęcia, bo choć owszem, kiedyś rozumiał treść tej rymowanki, obecnie nie pamięta znaczenia ani jednego z tych węgierskich słów. Po czym się zmitygował i, o ile dobrze pamiętam, jedno czy dwa sobie przypomniał. Brzmienie wierszyka było jednak zapisane w jego mózgu niczym na płycie CD.

Pamięć ludzka jest zjawiskiem złożonym i chyba nadal nie do końca wyjaśnionym. Podobno „pamiętamy” wszystko, cokolwiek przydarzyło się w naszym życiu, tzn. mamy to gdzieś w mózgu zapisane. Problem polega na odnalezieniu właściwego „folderu” i „pliku”, bo niestety mamy w tych naszych mózgach straszny bałagan. Może tak właśnie jest – trudno mi się wypowiadać na ten temat nie posiadając dostatecznej wiedzy. Jeżeli tak, to jakimże „ważnym” dla mózgów tych starszych ludzi, których wspomniałem, musiały być te teksty w obcych dla nich językach, które nauczyciele kazali im przyswoić. Piszę „ważne” w cudzysłowie z braku lepszego słowa, bo przecież obiektywnie te rymowanki nie mogły być na tyle istotne, żeby je przechowywać w pamięci przez dziesiątki lat do późnej starości i „odnajdywać” je w jej pokładach bez najmniejszego trudu. Czym kieruje się nasz umysł selekcjonując dane, które zapamiętuje, a odrzucając te, które z obiektywnego punktu widzenia wydają się bardzo ważne? Gdybyśmy potrafili odpowiedzieć na te pytania, stworzylibyśmy idealny system oświaty kształcący geniuszy. Na razie jednak niewiele wskazuje na to, że nam się to uda.

Kiedy tylko zaczynam myśleć o mechanizmach pamięci zawsze przychodzi mi do głowy starsza pani z Lasocina i starszy pan ze słowackiego pociągu. Zawsze będę ciepło wspominał tych uroczych staruszków recytujących wiersze w obcych językach, jakie narzucił im zaborca.