czwartek, 29 listopada 2012

Listopadowy nastrój


Żebym nie wiem jak atrakcyjnie próbował sobie zapełnić czas w listopadzie, miesiąc ten pozostanie najbardziej ponurym okresem w roku. Z całą pewnością dużą rolę w utrwalaniu depresyjnego nastroju odgrywa znikoma dawka słonecznego światła, na dodatek ograniczonego przez zmianę czasu, który sprawia, że już po 15.00 robi się ciemno.

W listopadzie, jak w żadnym innym miesiącu, dopadają człowieka „dementorzy” z Harry’ego Pottera, czyli potwory przypominające same klęski i nieprzyjemne chwile z życia. Oczywiście nastrojowi temu nie wolno się poddawać, ponieważ do niczego dobrego to nie doprowadzi. Od dawna twierdzę, że w listopadzie powinno się organizować więcej spotkań towarzyskich, powinno się podejmować szereg pozytywnych inicjatyw i działań. Niestety, tych spotkań nie udaje się urządzić więcej niż w innych miesiącach, ponieważ ci, którzy pracują, są po prostu zajęci, a po pracy na tyle zmęczeni, że wolą spokojnie spędzić czas w domu niż podejmować wysiłek zabawiania współbiesiadników. Pozytywne inicjatywy też jakoś nie wychodzą, ponieważ daje się zauważyć, że nastrój smutku i bezsilności udziela się też innym.

Cudzoziemcy, a zwłaszcza Anglicy, co jakiś czas dają wyraz swojemu zdziwieniu, że Polacy swoje kiepskie samopoczucie przypisują pogodzie. Ja, jako typowy meteopata, doskonale wiem, jak bardzo ciśnienie powietrza wpływa na mój ogólny nastrój. Zaryzykowałbym twierdzenie, że w słoneczny dzień nawet pogrzeb nie jest przygnębiający, zaś w dzień pochmurny i deszczowy nawet sukces nie cieszy.

Niewątpliwie w listopadzie należy zająć się jakąś pożyteczną robotą, a po niej czytaniem książek, bo to jednak pomaga przetrwać ten ponury czas, ale przede wszystkim trzeba cały czas pamiętać, że listopad nie będzie trwał wiecznie i że niedługo spadnie biały i wesoły śnieg, że już za miesiąc będzie Boże Narodzenie, dzieciaki dostaną prezenty, będzie można usiąść przy stole z rozszerzoną rodziną i skosztować nieco smakołyków zakrapianych dobrym alkoholem. Ta perspektywa nieco podnosi na duchu.

Inna sprawa, że chyba, jak nigdy przedtem, niewielu z nas wyczekuje z nadzieją nadchodzącego roku, skoro władze państwowe robią wszystko, żeby nas przygotować na gorsze czasy. W kraju, gdzie nie umiemy docenić tych lepszych, kiedy się pojawiają, zapowiedź konieczności zaciskania pasa, likwidacji miejsc pracy, obniżanie stawek płacy przy równoczesnym wzroście cen, trudno o optymizm. Myślenie tego typu przyprawia o zawrót głowy. Dlatego listopad trzeba przeczekać. On minie jak przykra, ale przejściowa choroba. Tego się będę trzymał.

Tymczasem proponuję lekturę wiersza Władysława Broniewskiego, którego moje pokolenie pamięta ze szkoły jako piewcę komunizmu, ale mało kto przypomina go sobie jako niezłego poetę lirycznego. Ponieważ był alkoholikiem, listopadową ponurość połączył z delirycznymi zwidami wywołanymi nadmiernym spożyciem alkoholu. Niemniej to bardzo dobra poezja.

Władysław Broniewski
Bar „Pod Zdechłym Psem”
 
Zanim się serce rozełka 
- czemu? - a bo ja wiem? - 
warto zajrzeć do szkiełka 
w barze "Pod Zdechłym Psem". 
 
Hulał po mieście listopad, 
dmuchał w ulice jak w flet, 
w drzwiach otwartych mnie dopadł, 
razem do baru wszedł. 
 
"Siadaj, poborco liści, 
siewco zgryzot wieczornych! 
Czemuś drzew nie oczyścił? 
Kiepski z ciebie komornik. 
 
Lepiej by z trzecim kompanem... 
Zresztą - można i bez..." 
Ledwiem to rzekł, już stanął 
trzeci mój kompan: bies. 
 
"Czym to ja się spodziewał 
pić z takimi jak wy? 
Pierwszy będzie mi śpiewał, 
drugi będzie mi wył. 
 
Cyk! kompania! Na zdrowie! 
Pijmy głębokim szkłem. 
Ja wam dzisiaj o sobie opowiem 
w barze "Pod Zdechłym Psem"..." 
 
I poniosło, poniosło, poniosło 
na całego, na umór, na ostro. 
I listopad pijany, i bies, 
a mnie gardło się ściska od łez. 
 
I poniosło, poniosło, poniosło, 
w sali uda o uda trze fokstrot, 
wkoło chleją, całują się, wrzeszczą, 
nieprzytomnie, głupawo, złowieszczo, 
 
przetaczają się falą pijaną, 
i tak - do białego dnia... 
Milcząc pijemy pod ścianą 
diabeł, listopad i ja. 
 
"Diable, bierz moją duszę,
jeśli jej jesteś rad, 
ale przeżyć raz muszę 
moje czterdzieści lat. 
 
Daj w nowym życiu, diable, 
miłość i śmierć, jak w tem, 
wiatr burzliwy na żagle, 
myśl - poza dobrem i złem. 
 
Znów będę bił się i kochał,
bujnie, wspaniale żył. 
Radość, a nie alkohol, 
wlej mi, diable, do żył..." 
 
Diabeł był w meloniku, 
przekrzywił go: "Żyłeś dość, 
to dlatego przy twoim stoliku 
siedzimy: rozpacz i złość. 
 
Głupioś życie roztrwonił. 
Życie - to jeden haust. 
Słyszysz, jak kosą dzwoni 
stara znajoma, Herr Faust? 
 
Na diabła mi dusza poety 
- tak diabeł ze mnie drwi - 
w wiersześ wylał, niestety, 
resztki człowieczej krwi..." 
 
Zniknęli czort z listopadem, 
rozwiali się - gdzie? - bo ja wiem? 
a ja na podłogę padam 
w barze "Pod Zdechłym Psem". 
 
Szumi alkohol i wieczność... 
Mruczą: "Zalał się gość..." 
A ja: "Zgódźcie na Drogę Mleczną 
taksówkę... Ja już mam dość..."

wtorek, 27 listopada 2012

Moje paranoje, czyli o GMO słów kilka



Niedawno można było przeczytać o dwóch byłych specjalistów Golden Sachs, którzy postanowili inwestować i doradzać w Grecji, ponieważ wyszli z założenia, że pomimo kryzysu, w kraju tym nadal przecież żyją ludzie, którzy będą kupowali chleb i mleko.

Bardzo mi się podoba to podejście, tak samo jak wszelkie pomysły ożywiania gospodarki pomimo beznadziejnej sytuacji, jak wydaje się panować w światowej gospodarce. Jednym z czynników, które zawsze uważałem za ostatnią deskę ratunku, było rolnictwo. Wyobrażam sobie bowiem, ze jeśli oto upadnie cały system finansowy świata, nowojorska Wall Street i londyńskie City zapadną się pod ziemię, upadnie przemysł, którego nie będzie miał kto finansować itd. itp. pozostanie przecież ziemia i ziarno, które będzie można na niej wysiać. W końcu bez banków można żyć, można żyć nawet bez samochodu, ale bez jedzenia się nie da. Doszedłem więc do wniosku, że należy przyjąć postawę stoicką, z powodu kryzysu, który ma się podobno jeszcze długo utrzymać, nie ma co panikować, bo najwyżej wrócimy do konnych furmanek, a najważniejsze to, żeby nie było głodu.

Teraz z innej beczki. Uważam siebie za człowieka, który ceni postęp organizacyjny, techniczny i naukowy we wszystkich dziedzinach. Nie cierpię postawy filisterskiej każącej się obawiać każdej nowości. Jeśli chodzi o uprawy genetycznie modyfikowane (GMO), generalnie nie mam nic przeciwko, o ile nowe organizmy są uczciwie i solidnie przebadane przez niezależne laboratoria. Wierzę, że eksperymenty w produkcji żywności były i będą ważne, ponieważ mają na celu wyżywienie rosnącej populacji Ziemi. Oczywiście z niepokojem czytam o alarmujących raportach, że np. pewne rośliny powodują groźne choroby. Lubię mieć do czynienia z naprawdę solidnymi argumentami, więc szkodliwość jednej czy dwóch upraw nie wpływa na moje przychylne podejście do eksperymentów tego typu.

Kolejna sprawa, która jest moją obsesją, to dostęp do informacji i wolność wyboru. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że w wielu przypadkach ta ostatnia jest w dużym stopniu złudna, a na dodatek nawet jeśli będę miał podaną pewną informację, natomiast moja wiedza w dziedzinie, której ona dotyczy, będzie niewystarczająca, na niewiele mi się ona przyda. W takim przypadku bowiem będę musiał zdać się na własną wiarę w tzw. autorytety (czego, jako dziecko wychowane w kulcie Leonarda da Vinci, nie cierpię). Co jednak, kiedy owe autorytety reprezentują kilka całkowicie od siebie odmiennych pozycji? Trudno, tak czy inaczej, chcę mieć prawo do własnej pomyłki co do wyboru autorytetów do wierzenia, niż być takiego wyboru w ogóle pozbawionym.

W pogawędce na FB z posłem Johnem Godsonem z Łodzi, w której to robiłem mu wyrzuty z powodu głosowania z 9 listopada dotyczącego nasiennictwa, poseł wyjaśnił mi, że przecież w ustawie chodzi o to, żeby w Polsce nie można było uprawiać GMO, za to, żeby można było regulować ich obrót handlowy. Spytałem, jak można regulować obrót handlowy czegoś, czego ma nie być. Chodzi oczywiście o żywność z importu. Dlaczego jednak odrzucono wszystkie propozycje poprawek, w rezultacie czego handlujący żywnością GMO nie będą mieli nawet obowiązku informować o charakterze owej żywności na opakowaniu? Nie tak dawno moi amerykańscy przyjaciele w rozmowie ze mną wyrazili ubolewanie, że w Stanach Zjednoczonych nie ma właśnie obowiązku informowania o zawartości GMO w opakowaniu jedzenia, i pochwałę Europy, gdzie taki wymóg istnieje. Jak widzimy, Polska dołączyła do polityki amerykańskiej, gdzie władze państwowe od zawsze szły ręka w rękę z wielkim kapitałem.

Śmieszne jest bowiem stawianie USA jako przykładu doskonałego sytemu, gdzie wszystko, co się da jest prywatne, a państwo się wtrąca do życia obywateli jak najmniej – można bowiem zaryzykować twierdzenie, że prywatne korporacje i państwo to po prostu jedno. Nie zapominajmy, że w Stanach Zjednoczonych, kampanię na rzecz zdrowego odżywiania dzieci i młodzieży zamieniono w farsę (choć w ogóle mało śmieszną), bo nakaz wprowadzania warzyw do szkolnych stołówek najpierw wywołał wielką kampanię na rzecz uznania keczupu za warzywo (nieudaną), a następnie doprowadził do oficjalnego, ustawowego uznania za warzywo pizzy! W majestacie prawa, w świetle powagi państwa i konstytucji, producenci włoskiego mącznego placka z dodatkami uznano za coś zupełnie innego! Jak to było możliwe? Ano właśnie przez ten mariaż wielkiego biznesu z władzami państwowymi.

O firmie Monsanto co jakiś czas jest głośno w mediach, w tym przede wszystkim w samych Stanach Zjednoczonych. Cała akcja informacyjna na temat szkodliwych praktyk tego przedsiębiorstwa zdaje się nie odnosić żadnego skutku, ponieważ lobbyści Monsanto to jedni z najlepszych prawników w kraju. To, że Monsanto uchodziło na sucho wypuszczanie produktów, które okazywały się szkodliwe, to jeden aspekt sprawy. Podobnie przecież robiły firmy tytoniowe, reklamując swoje produkty jako coś bardzo atrakcyjnego i ukrywając szkodliwość palenia. To jest wielkie draństwo, ale przy wielkim wysiłku grup walczących z takimi praktykami, zwłaszcza przy zainteresowaniu prawników, którzy dopiero chcą zaistnieć, zdobyć sławę, pieniądze i pozycję na rynku usług prawniczych, od czasu do czasu daje się je wykryć i nawet powstrzymać.

O wiele gorzej jest z praktykami monopolistycznymi, które mają silne umocowanie w ustawodawstwie dotyczącym ochrony praw autorskich, własności intelektualnej itd. itp. Menadżerowie Monsanto to mistrzowie świata w manipulowaniu prawami do opracowanego przez swoich specjalistów kodu genetycznego w celu uzyskania pozycji monopolisty na rynku. Generalnie mało kto już czuje się na siłach walczyć z koniecznością zakupu ziarna pod zasiew za każdym razem, kiedy nadchodzi na to czas. Stara praktyka rolnika, który część plonów zjadał, część sprzedawał, a część zostawiał jako nasiona na czas siewu, idzie na naszych oczach do lamusa, bo oto pewne ziarna zmodyfikowane genetycznie nadają się jedynie do konsumpcji, zaś nie do reprodukcji. Ziarna pod zasiew trzeba znowu kupić od firmy. Nie ma tutaj miejsca na metodę „gospodarczą”. Zresztą nawet gdyby ziarno ze zbiorów nadawało się do siewu, nie można byłoby go sobie tak po prostu użyć do tego celu, ponieważ byłoby to odebrane podobnie jak piractwo w przemyśle fonograficznym – nie wolno sobie powielać kupionego opatentowanego produktu. Co więcej, amerykańscy rolnicy często skarżą się, że nachodzą ich agenci Monsanto żądając pieniędzy, ponieważ do ich zasiewu dostały się geny Monsanto – z sąsiednich pól za sprawą wiatru czy zapylających owadów. Życie rolnika zamienia się w ten sposób w koszmar.

Wyobraźmy sobie, że świat opanowały uprawy GMO, które są faktycznie bardziej wydajne, odporne na chwasty i szkodniki (tzn. Monsanto opracował swoje pierwsze GMO, żeby uodpornić plony na działanie własnego pestycydu „roundup”). Perspektywa jest faktycznie atrakcyjna, bo oto może stoimy na progu zlikwidowania głodu. Co jednak, jeśli jakiś azjatycki czy afrykański kraj nie zapłaci tyle, ile zażąda Monsanto? Pozycja monopolisty w kontroli nad produkcją żywności daje po prostu jednej korporacji po prostu nieograniczoną władzę nad światem. Założywszy nawet, że taka korporacja nie będzie kierować się złą wolą, ale że np. z jakichś obiektywnych powodów nie dostarczy ziarna pod zasiew do jakiegoś regionu świata? A jeżeli magazyny i laboratoria Monsanto zostaną pewnego dnia zmiecione z powierzchni ziemi przez jakiś kataklizm, albo atak terrorystyczny? Cały świat pogrąża się w głodzie, bo ziarna do konsumpcji nie nadają się do reprodukcji, a producent tych ostatnich właśnie przestał istnieć. Oczywiście wiem, że w tym momencie ponosi mnie fantazja, a raczej paranoja, ale chyba wszyscy się ze mną zgodzą, że praktyki monopolistyczne to nic innego, jak rodzaj totalitaryzmu.

Zastanawiam się nad rozwiązaniami alternatywnymi. Uważam, że dobrym pomysłem byłyby naukowe ośrodki agronomiczne zajmujące się m.in. GMO – jeśli nie w każdej gminie, to w powiecie. Oczywiście istnieje niebezpieczeństwo, że w takim laboratorium pojawi się albo jakiś „szalony naukowiec”, albo ktoś niedouczony, kto wyprodukuje jakąś szkodliwą mutację. Tutaj jednak można byłoby wprowadzić jakiś skuteczny i obiektywny system kontroli i wdrażania.

Tutaj jednak pojawia się pewne niebezpieczeństwo. Są pewne amerykańskie projekty korporacji jak najbardziej prywatnych, które cieszą się zadziwiającą protekcją ze strony amerykańskich władz państwowych. Nie wiem, czy działający w interesie Monsanto dyplomata Wuja Sama, pozwoliłby takiemu państwu jak Polska na samodzielne badania w dziedzinie GMO. W Wielkiej Brytanii np. zniszczono kariery doskonałych uczonych, którzy ośmielili się skrytykować produkty Monsanto.

Bardzo bym chciał, żeby te wszystkie moje obawy okazały się tylko paranoją. Ocena stanu mojej psychiki jest w tym wypadku bowiem mało ważna w porównaniu ze szkodami jaki mogą wystąpić, jeśli moje obawy okazałyby się zasadne. Przede wszystkim jednak bardzo bym chciał, żeby nasze rodzime władze wykazały się większym poczuciem odpowiedzialności za przyszłość nas, żyjących w Polsce, żeby nie lekceważyły naszego głosu – naszych potrzeb i naszych obaw. Nonszalancja rządu we wprowadzaniu ważnej ustawy, o której media do momentu protestów nawet się nie zająknęly, bo w tym czasie były zajęte informowaniem nas o sprawach nie posiadających żadnej wagi, to również rzecz, która mnie drażni. Chcę bowiem wiedzieć, co rząd dla mnie planuje, chcę mieć prawo o tym podyskutować i chcę, żeby rządzący liczyli się z wynikami takiej dyskusji.

sobota, 24 listopada 2012

Jesień z Bluesem, czyli kilka refleksji na temat recepcji



Powiadają, że kiedy Jerzy Waszyngton był jeszcze młodzieńcem, ktoś mu wytłumaczył, że przytupywanie w rytm słuchanej muzyki, kiwanie ręką bądź głową w jej takt i wszelkie manifestacje jej przeżywania nie przystoją dżentelmenowi, więc pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych do końca życia tego unikał. Mówiąc krótko, w odbiorze muzyki zachowywał się jak absolutny sztywniak. 

Być może ktoś kiedyś w ten sam sposób wychowywał większość publiczności tegorocznej białostockiej Jesieni z Bluesem, ponieważ obserwując salę (wypełnioną po brzegi) można było odnieść wrażenie, że oto siedzimy na koncercie symfonicznym wymagającym maksymalnego skupienia i bezruchu. Ludzie reagujący spontanicznie jakąś częścią ciała, lub całym (tańcząc) byli tak wyjątkowym widokiem, że od razu rzucali się w oczy. Powiedzmy sobie szczerze – kiedy zdecydowana większość sztywno siedzi przyklejona do swoich foteli, a tylko kilka osób się kiwa w rytm muzyki, ci ostatni wyraźnie odstają od normy, bo zachowują się … nienormalnie (normę bowiem ustalili sztywniacy). 

Kiedy Magda Piskorczyk postanowiła rozruszać salę i wręcz wyszła do publiczności idąc z mikrofonem przejściem pośrodku sali kina Forum do samego końca, publiczność siedząca zarówno po jej lewej jak i po prawej, i tak nie dała się porwać, choć Magda śpiewa magicznie, zaś jej kapela i chór to żywy dynamit. Ale gdzie tam, panie… Co ja się tam będę wygłupiał…? Ludzie popatrzą i będzie obciach na całą wieś… No dobra, miasto. 

Być może nasze wychowanie nie jest podobne do tego, jakie odebrał Jerzy Waszyngton, ale tak czy inaczej mamy szereg zahamowań wynikających albo ze strachu przed śmiesznością, albo generalnie z jakichś kompleksów. Być może źródłem naszego sztywniactwa jest ten sam czynnik, który nakazuje polskim mężczyznom nie tańczyć na weselach przed wypiciem dużej ilości alkoholu.

Przez krótki moment wydawało mi się, że to, że wczorajsza białostocka publiczność nie reagowała spontanicznie przy pomocy ciała na rytm bluesa, przy którym aż się chce przynajmniej przytupywać, spowodowane było faktem, że byli to ludzie w pewnym wieku. Mam tu na myśli ludzi w swoim wieku i nieco starszych. Jak się daje zauważyć, publiczności Jesieni z Bluesem przybywa lat, a młodych fanów bluesa jakoś nie robi się coraz więcej. Młodzież zajmowała chyba jeden, no może dwa rzędy z lewej strony (patrząc ze sceny). Reszta to byli zdecydowanie ludzie po czterdziestce (taki eufemizm…). 

Ktoś może odnieść wrażenie, że coś mnie ugryzło i zacząłem krytykować ludzi starszych z powodu samego ich wieku. Nic z tych rzeczy.  Chodzi o coś zupełnie innego. 

Od dzieciństwa lubiłem oglądać amerykańskie filmy, w których pokazywano chóry gospel. Przeważnie występują one w scenach, które dzieją się w murzyńskich kościołach. Zawsze kiedy zaczyna śpiewać chór, publiczność się ożywia, zaczyna się kiwać i wręcz tańczyć, a niektórzy popadają w stan ekstazy. Ta spontaniczność zawsze do mnie przemawiała – ten stan, w którym człowiek pozwala swojemu ciału reagować na to co słyszy nie cenzurując swojego zachowania, nie przepuszczając go przez filtr zasad wpojonych w drodze szkolnej i domowej edukacji, nakazujących zachowanie pełne rezerwy i unikania okazywania emocji. Niewątpliwie na co dzień znajdujemy się w szeregu sytuacji, w których całkowity luz i spontaniczność nie do końca się sprawdzają – zwłaszcza w pracy – ale kiedy przychodzimy na imprezę, która z założenia jest rozrywkowa, dlaczego nie pozwolić sobie na odrobinę luzu? W murzyńskim kościele wszyscy tańczą – starzy i młodzi. I chyba wiem dlaczego – ponieważ w tym stanie czują się szczęśliwi. Nie widzę nic złego w byciu szczęśliwym. 

Blues wprowadza mnie w stan, w którym na ten krótki czas zanika moje ego. Ci, którzy interesują się buddyzmem, wiedzą jak wielkim szczęściem jest pozbycie się poczucia indywidualnego „ja” i roztopienie się w rzeczywistości. Nie trzeba być jednak buddystą, żeby doznawać takich stanów i myślę, że każdy z nas faktycznie ich mniej lub bardziej świadomie doświadczył. Chwile szczęścia często przecież nazywamy „zatraceniem”, choć od razu kojarzymy to słowo z czymś bardzo negatywnym. Można się jednak zatracić pozytywnie i z korzyścią dla własnej kondycji psychicznej. 

Takiego momentu doznałem podczas koncertu Big Daddy Wilsona i jego dwóch przyjaciół. Już później doszedłem do wniosku, że blues, który zaprezentowali, nie powalał jakimiś popisami wirtuozerskimi (choć było kilka ciekawych popisów solowych gitarzysty i basisty), ale przede wszystkim elektryzował i hipnotyzował. Dobry blues rozpoznaję po tym właśnie, że od pierwszych dźwięków wchodzę wraz z muzykami w spazmatyczną synkopę, w której się zatracam. Uwielbiam te chwile, kiedy mnie po prostu nie ma, bo jest tylko rytm i dźwięki muzyki, bo ja i te rytmicznie wydawane dźwięki zlewają się w jedno. Te chwile nie trwają długo (na szczęście lub nieszczęście – zależy jak na to patrzeć), ale to one stanowią kwintesencję bluesa i tego, co blues daje ludziom. 

W odróżnieniu od koncertu Magdy Piskorczyk, kiedy to siedziałem wraz z żoną i koleżanką na z trudem znalezionych kinowych fotelach, podczas koncertu Big Daddy Wilsona stałem i pozwoliłem ciału reagować na muzykę. Jak kiedyś będziecie na koncercie bluesowym to gorąco polecam! 

Bodźcem do pozostania w pozycji stojącej podczas tego występu była pewna sytuacja, która też dobrze ilustruje stan umysłu tegorocznej publiczności. Otóż na Jesieni z Bluesem bywało tak, że ludzie często zmieniali swoje miejsca. Część szła pod scenę tańczyć, ktoś inny zajmował na jakiś czas wolne miejsce siedzące. Jak ktoś się zmęczył tańcem, siadał tam, gdzie widział wolny fotel. Miejsca nigdy nie były numerowane. Tym razem było zupełnie inaczej. Sala była wypełniona, co oczywiście jest dużym plusem. Pół rzędu wolnych foteli było zarezerwowanych dla VIPów. Na koncert Magdy Piskorczyk znaleźliśmy miejsca – początkowo podążyliśmy w kierunku tych zarezerwowanych (z daleka nie widać było naklejonych napisów), potem z trudem, ale znaleźliśmy jakieś. 

Po przerwie, zwyczajem ze starych edycji festiwalu, kiedy Big Daddy Wilson już zaczął grać, zajęliśmy pierwsze lepsze trzy wolne siedzenia. Pięć minut później przyszli ludzie, którzy siedzieli tam przed przerwą i zrobiła się sytuacja, jak za komuny, kiedy to czasami sprzedawano dublujące się bilety i robiła się awantura („To miejsce jest moje!” „Ale z mojego biletu wynika, że moje!” itd.). Kiedy pani powiedziała nam, że to miejsca jej i jej partnera, moja żona i koleżanka przesunęły się (na szczęście z tamtych siedzeń nikt ich już nie przegonił), natomiast ja wstałem i stanąłem sobie pod ścianą. Była to najlepsza decyzja, jaką podjąłem podczas tegorocznej Jesieni z Bluesem. Kiedy Big Daddy Wilson wybił rytm kolejnego utworu, cały się owemu rytmowi poddałem. 

Na koncercie Nocnej Zmiany Bluesa z Janem Błędowskim od początku nawet nie próbowałem znaleźć miejsca siedzącego. I to też była dobra decyzja. 

Jak już wspomniałem, w latach poprzednich przed samą sceną zawsze kłębił się niewielki tłumek (wielki być nie mógł, bo miejsca za mało) ludzi, którzy tańczyli. W tym roku niczego takiego nie dało się zauważyć. Być może działo się tak dlatego, że całą tę przestrzeń zajęli fotoreporterzy nieustannie robiący zdjęcia wykonawcom. Młodzi ludzie, którzy siedzieli w drugim rzędzie na lewo (patrząc od strony sceny), dobrze się bawili, ale nie wyszli pod scenę potańczyć. Znak czasów? 

Generalnie można było odnieść wrażenie, że oto publiczność filharmoniczna przyszła na koncert bluesowy i przyniosła tu swoje obyczaje. W żadnym wypadku nie można bowiem powiedzieć, że publiczność była niewdzięczna lub, że nie podobało się jej wykonanie utworów prezentowanych przez artystów. Wręcz przeciwnie. Każdy utwór wieńczyły rzęsiste brawa. Co jakiś czas udawało się skłonić publiczność do wspólnego klaskania w rytm muzyki.  Niemniej, na początku wymagało to dużo wysiłku.
Zaryzykowałbym stwierdzenie, że publiczność rozgrzała się na dobre dopiero przy Nocnej Zmianie Bluesa, ale zaraz potem trzeba było już wyjść, bo był to już ostatni punkt programu. 

Poprzedniego dnia, czyli podczas występu grupy gospel The Jackson Singers, też widać było, że publiczność jest pozytywnie naładowana przekazem muzyków, ale gdyby nie wyraźne wezwanie do wstania i klaskania, spontanicznie nikt by tego nie zrobił. Zresztą kiedy tylko nadarzyła się okazja, żeby znowu usiąść wydawało się, że większość zrobiła to z ulgą. 

Jeśli chodzi o odpowiadanie śpiewem na wezwania ze sceny, było różnie, ponieważ prawdopodobnie części utworów publiczność nie znała lub angielszczyzna refrenu stanowiła zbyt wielkie wyzwanie. W ten sposób choć „He’s got the whole world in His hands” praktycznie się nie udało w wykonaniu publiczności, to już wszyscy pięknie śpiewali „down by the River side” i „Oh, Happy Day!” 

Wczoraj Magda na początek zaproponowała refren, którego prawdopodobnie nikt nie zrozumiał, więc bał się powtarzać. Potem było już trochę lepiej, choć daleko od „boskiego szału” z kościołów czarnych baptystów. Magda z pewnym wyrzutem zauważyła, że pewnie wszyscy sobie przypomną angielski, kiedy będzie występował Big Daddy Wilson i… miała dużo racji. Czarnoskóry muzyk przede wszystkim mówił i śpiewał z doskonałą dykcją (jeśli komuś się wydaje, że blues to musi być jakiś rytmiczny bełkot pod nosem w nikomu niezrozumiałym slangu, to stanowczo temu przeczę). Refren, który chciał, żebyśmy z nim śpiewali też był bardzo wdzięczny ("all we need is love" – jak z Beatlesów prawie). Sławomir Wierzcholski natomiast nie postawił wysokich wymagań językowych i dykcyjnych, przez co uzyskał chyba najlepszy efekt, bo publiczność z rozkoszą wykrzykiwała „Hau hau hau hau” czy „chory chory chory” (Jestem chory na bluesa). I naprawdę cała sala się na dobre rozbujała, ale w tym momencie niektórzy zaczęli już przezornie udawać się do szatni – prawdopodobnie, żeby później uniknąć długiej kolejki – i wracać na salę z okryciami wierzchnimi. Wielkie poczucie jedności, jakie daje wspólny śpiew i zabawa zaczęło się rozpraszać. 

Tegoroczna Jesień z Bluesem to również nagrody z okazji jubileuszów artystów. Magda Piskorczyk wystąpiła na tym festiwali równo 10 lat temu, a pamiętam to doskonale, ponieważ po jej ówczesnym występie napisałem spontaniczny list do Blues.pl, (gdzie go zamieszczono jako „głos nauczyciela z Białegostoku"), w którym wróżyłem Magdzie wielką przyszłość bluesową. Cały czas jestem wielbicielem jej głosu i tego, jak czuje bluesa (bez cudzysłowu!). Cały czas też trzymam za nią kciuki! Z racji specyfiki muzyki, jaką wykonuje, z pewnością nie może liczyć na wielką karierę w plastikowych mediach, dlatego życzę jej i sobie również, żeby blues i gospel nadal się rozwijały i przyciągały kolejne pokolenia fanów. Pięknym gestem ze strony Magdy było podziękowanie dla Eli Puczyńskiej, która od lat jest odpowiedzialna w Białostockim Ośrodku Kultury właśnie za Jesień z Bluesem i promocję młodych artystów. 

Nagrodę z rąk prezydenta Truskolaskiego (to m.in. dla niego były te zarezerwowane krzesła) odebrał Sławomir Wierzcholski, niedościgły mistrz harmonijki, który zadebiutował w Białymstoku 30 lat temu, za co również pięknie naszemu miastu podziękował. 

Ja osobiście doznałem wielkiego wzruszenia, kiedy Sławomir Wierzcholski zaprosił na scenę Jana Błędowskiego, który dla niego samego był już wzorem i idolem, kiedy dopiero zaczynał przygodę z muzyką. Jan Błędowski to skrzypek legendarnej grupy Krzak, która to w tym samym czasie co białostocka Kasa Chorych z Ryszardem Skibińskim, czyli na początku lat 80. (działali już w latach 70. ubiegłego stulecia) sprawiła, że blues był integralną częścią „mainstreamowej” sceny muzycznej. Moje pokolenie bowiem nie traktowało bluesa jako muzyki niszowej, ale jak najbardziej popularnej, choć oczywiście w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Po tylu latach usłyszałem Jana Błędowskiego i jego skrzypce na żywo! Naprawdę wielkie przeżycie, zwłaszcza, że jest to nadal nie tylko wirtuoz swojego instrumentu, ale również żywiołowy showman. 

Za dwa wspaniałe wieczory spędzone w białostockim kinie „Forum” jestem niezwykle wdzięczny artystom, którzy zagrali i zaśpiewali tak, jak gospel i bluesa tylko można grać i śpiewać, czyli oddali temu całą swoją duszę. Wdzięczny jestem również organizatorom Jesieni z Bluesem, dzięki którym w ponure listopadowe wieczory mogę się przenieść w zupełnie inny świat. Świat, w którym jestem szczęśliwy.

środa, 21 listopada 2012

Jak sobie wyobrażam dobrze zorganizowane konsultacje społeczne



Wiceprezydent Łodzi, Marek Cieślak, umieścił zdjęcie na Facebooku i opatrzył je komentarzem, że oto na spotkaniu zjawili się przedstawiciele Rad Osiedli, jest ich sporo, co dobrze wróży konsultacjom na temat budżetu. Niestety zdjęcie przeczyło podpisowi, ponieważ oprócz kilku osób za wielkim stołem prezydialnym (na podwyższeniu, a jakże), po drugiej stronie sal ukazało tylko dwa puste krzesła. Oczywiście nie mogłem się oprzeć, żeby nie umieścić złośliwego komentarza, zaś sam wiceprezydent Cieślak później przyznał, że przedstawicieli samych owych Rad Osiedli było nawet sporo, ale o budżecie raczej nie pogadali.

Odstawiając żarty na bok, zacząłem się zastanawiać nad tą sytuacją. Nie jest żadną tajemnicą, ze jesteśmy społeczeństwem biernym, jeśli chodzi o życie publiczne, zaś jeśli się już nim interesujemy, to raczej jest to scena centralna (Sejm, rząd) niż lokalna, co jest niestety bardzo złym znakiem dla przyszłości demokracji w naszym kraju. Podniecamy się walką Tuska z Kaczyńskim, a nie interesuje nas cena wywozu śmieci na naszym osiedlu. Tzn. owszem przy kolejnej podwyżce owej ceny popyskujemy sobie na władze spółdzielni mieszkaniowej, ale na zebranie członków tejże spółdzielni już nam się nie chce wybrać, nie mówiąc już o zainteresowaniu sposobami zarządzania miejscem, w którym mieszkamy. Oddajemy te sprawy walkowerem grupie aktywistów, którzy z chęcią zmonopolizują władzę i kontrolę nad finansami osiedla, a przy tym tak będą formułować pisma do lokatorów – członków spółdzielni, a więc swoich pracodawców, jakby owi lokatorzy byli ich feudalnymi poddanymi. Ale racja, ja nie o tym przecież…

To, co od dawna mnie nurtuje, a podejrzewam, że jest doskonale opracowane w literaturze przedmiotu (niestety nie jestem tutaj ekspertem, ale myślę, że mam dobrą intuicję), to wpływ otaczającej nas przestrzeni nie tylko na postrzeganie rzeczywistości, ale również na sposób naszego myślenia, tudzież wyrażania naszych myśli w postaci werbalnej.

Sala, w której władze Łodzi spotkały się z przedstawicielami rad osiedli, to jakaś typowa aula konferencyjna, z wielkim stołem prezydialnym, z mównicą przed nim i wielką widownią. W tak urządzonym pomieszczeniu normalny człowiek czuje się jak w jakimś kościele czy innej świątyni. Na dodatek czuje się jakimś przybyszem i chłopem małorolnym międlącym czapkę w rękach, bo oto z wyżyn spogląda na nich kolegium kapłanów-wielkich mistrzów. Oczywiście są ludzie, którzy w takich sytuacjach czują się jak ryba w wodzie, którzy dyskutują, a nawet pyskują bez żadnego respektu dla całej tej świątynnej atmosfery, ale tak czy inaczej, takie urządzenie sali nie sprzyja konstruktywnym propozycjom ze strony zaproszonych gości. Jeżeli na podwyższeniu stoi stół prezydialny to ludzie automatycznie czują, że decyzje i tak zapadną właśnie po tamtej stronie, na wyżynach, a oni są tutaj tylko biednymi Polakami-szarakami.

Uważam, że prawdziwe decyzje najlepiej podejmuje się w grupach najwyżej trzyosobowych, ale oczywiście wszyscy wiemy, że coś takiego byłoby zupełnie niedemokratyczne a z szacunkiem dla konsultacji społecznych nie miałoby nic wspólnego.

Jeżeli naprawdę zależy nam na autentycznych konsultacjach, na szczerych wypowiedziach zaproszonych przedstawicieli zainteresowanych środowisk, dobrze byłoby zorganizować pracę wcale nie w formie wielkiego wiecu, ale pracy w mniejszych grupach – nawet w tej samej sali. Ważniacy zza długiego stołu na piedestale powinni w tym celu zejść do ludzi na sali, usiąść razem z nimi albo każdy przy odpowiednim stole z grupą gości, albo wręcz w sali bez stołów a z krzesłami ustawionymi w okrąg. Takich okręgów mogłoby być ok. 5-6. Odpowiednio poprowadzona rozmowa, czyli w roboczej ale konstruktywnej atmosferze – nastawionej na osiągnięcie celu, a niekoniecznie np. na wylewaniu wzajemnych żali, mogłaby wyłonić dobre pomysły, które powinny być zapisywane. Na koniec każda z grup mogłaby przedstawić swoje pomysły. Gdyby okazały się ze sobą sprzeczne, wtedy można byłoby je przedyskutować plenarnie, ale nadał przedstawiciele władz miasta powinni siedzieć z ludźmi i, jeśli zajdzie taka potrzeba, wspierać ich wypowiedzi. Na koniec przyjmujemy w drodze głosowania wnioski ze spotkania.

Tak sobie wyobrażam prawdziwe konsultacje, gdzie ludzie naprawdę są pytani o zdanie, wiedzą, że nie będzie ono zlekceważone, bo władze miasta traktują ich poważnie i naprawdę są gotowe przyjąć proponowane rozwiązania. W przeciwnym wypadku wrażenie jest takie, że przykładowy zaproszony członek rady osiedla pomyśli, że ci ludzie za stołem na podwyższeniu i tak już podjęli decyzje, więc nawet nie ma co się odzywać, zaś inni, wychodząc z takiego samego założenia, w ogóle nie przyjdą.

Wielkie sale o charakterze świątynnym zachowajmy może do rozdawania nagród, albo jakichś uroczystych akademii ku czci lub z okazji rocznicy.

wtorek, 20 listopada 2012

"Panie Waldku, pan się nie boi...", czyli dlaczego sytuacja zrobiła się niepewna, choć powinna zostać uznana za normalną



Ustąpienie Waldemara Pawlaka ze stanowisk państwowych (wicepremiera i ministra gospodarki) po przegranej w wyborach o przywództwo we własnej partii to z jednej strony zjawisko zdrowe, ponieważ człowiek, który nie ma poparcia we własnym zapleczu politycznym, nie powinien mieć mandatu do pełnienia funkcji państwowych. To, czy Waldemar Pawlak zachowuje się jak dziecko, które się obraziło i zabrało swoje zabawki, to już jest wyłącznie jego sprawa. Normalnie jednak tak właśnie powinien się zachować i w krajach o dłuższej tradycji demokratycznej prawdopodobnie nikogo by jego dobrowolna dymisja nie zdziwiła.

Wszystko byłoby więc wspaniale – władza w PSL powinna płynnie przejść w ręce ekipy Janusza Piechocińskiego, zaś stanowiska państwowe sprawowane przez działaczy PSL w ramach umowy koalicyjnej z PO również. Niby proste, ale nie do końca.

Pewien mój młody znajomy, który jest działaczem młodzieżówki PO zauważył na FB, że oto będzie teraz problem z PSL. Oczywiście nie potrafiłem sobie odmówić kilku złośliwych komentarzy, bo przecież wiadomo nie od dziś, że jeśli chodzi o utrzymywanie się „na stołkach” z PSLem nigdy nie ma problemów, gdyż partię tę stanowią ludzie o bardzo silnym instynkcie samozachowawczym i poczuciu własnego interesu. Młody człowiek zwrócił jednak uwagę na pewien prosty fakt, który niestety ilustruje chore układy w polskich partiach politycznych. Otóż napisał, że Piechocińskiemu trudno będzie rządzić, ponieważ został wybrany głosami działaczy lokalnych, zaś Warszawa (warszawka), czyli klub parlamentarny PSL to ludzie Pawlaka. Piechocińskiemu może więc zabraknąć zaplecza w samej stolicy, a konkretnie w Sejmie.

Oczywiście nadal kpiłem z toku rozumowania młodego człowieka, bo z jego słów wynikało ni mniej ni więcej, ale to, że prawo do władzy mają działacze szczebla centralnego, zaś ci „z prowincji” powinni chyba tylko słuchać i potakiwać. Rozumowanie takie bardzo jasno wskazuje jak traktowana jest demokracja i obywatelskość przez aktywistów aparatu partyjnego.

Tymczasem uwaga młodego działacza PO na temat braku warszawskiego zaplecza Janusza Piechocińskiego jest jak najbardziej uzasadniona. Nie przejmowałbym się jednak w tym wypadku tą jednorazową sytuacją, z którą nowy prezes PSL chyba sobie jednak jakoś poradzi, ale w ogóle systemem wyłaniania elit rządzących.

To, że Janusz Piechociński demokratycznie wygrał wybory we własnej partii i pokonał jej wieloletniego wodza, to dobry sygnał, bo znaczy, że coś się w tej partii dzieje, że nie jest skostniałą sektą jednego guru. Natomiast to, że może się okazać, że klub parlamentarny pozostaje w opozycji do działaczy lokalnych jest niestety wynikiem obecnej chorej ordynacji wyborczej.

Otóż w demokracjach o dłuższych tradycjach, np. brytyjskiej, taka sytuacja, jaka nastąpiła w PSL oczywiście mogłaby mieć miejsce – pamiętamy jak Margaret Thatcher musiała ustąpić Johnowi Majorowi (człowiekowi z własnej partii), czy Tony Blair Gordonowi Brownowi (w obydwu przypadkach wyraźne osobowości ustąpiły ludziom dość nijakim, ale to już inna kwestia). Przetasowania wewnątrz partii od razu znajdują odzwierciedlenie w sytuacji państwa, czyli w obsadzie najważniejszych w nim stanowisk. Nie ma jednak mowy o tym, że doły partyjne na prowincji urządzają jakiś zamach skierowany przeciwko posłom do Parlamentu w Londynie, ponieważ jeśli nawet niezadowolenie dołów ma miejsce, ujawni się przy kolejnych wyborach parlamentarnych. Jest bowiem oczywiste, że partią będą kierować politycy z pierwszych stron gazet, ci, którzy zasiadają w londyńskim parlamencie, w tym ci, którzy będą tworzyć albo rząd albo gabinet cieni. Dzieje się tak dlatego, że ludzie ci mają najsilniejszy mandat do sprawowania władzy zarówno państwowej, jak i partyjnej, ponieważ okazało się, że mają poparcie wyborców w konkretnych okręgach wyborczych, ponieważ to ci wyborcy zaufali im i posłali ich do Parlamentu. Ludzie z mandatem od wyborców są naturalnymi przywódcami swoich partii. Nie ma więc tak, a przynajmniej oficjalnie, że oto większość parlamentarna sprawuje władzę, a tu nagle jakaś prowincjonalna mafia wewnątrz tejże większościowej partii w tym czasie szykuje na tę władzę spisek. Owszem, może pojawić się ferment i niezadowolenie, ale wtedy to grupa parlamentarna musi dokonać zmiany, albo niezadowoleni muszą poczekać do następnych wyborów parlamentarnych, a więc państwowych. Wtedy jest okazja do przetasowań wewnątrz partii tak, żeby wystawić takich ludzi, którzy będą z jednej strony w stanie zdobyć zaufanie społeczności lokalnych (wyborców), a po drugie sprawnie kierować krajem – bo to tacy ludzie są generalnie godni sprawować wszelkie kierownicze stanowiska, w tym w partiach. Opozycja wewnątrz danej partii na zasadzie prowincja-stolica może sobie nawet zaistnieć, ale nie ma przełożenia na rządzenie krajem, bo to jednak klub parlamentarny jest równocześnie kierownictwem partii, a jej władze naczelne stanowi premier lub szef gabinetu cieni. Proste i przejrzyste.

O taką klarowność sytuacji a równocześnie o stabilny i silny rząd oparty o mandat społeczeństwa chodzi i dlatego jestem za jednomandatowymi okręgami wyborczymi.

niedziela, 18 listopada 2012

O pokoju i dobrej woli, choć bardziej o ich braku, w kontekście obecnego konfliktu w Strefie Gazy



Wiadomo nie od dziś, że ci, którzy znajdują się między walczącymi stronami dostają po łbie od nich obu, a rozpaczliwe krzyki, że oto „jam jest pokój czyniący, do zgody was nawołujący i krwi rozlewowi zapobiegający” brzmią żałośnie, bo wojownicy wprawieni w ruch są na nie głusi. Poczuwszy zapach krwi, tylko ku niej kierują swoje kroki, a wszystko co znajdą po drodze, po prostu miażdżą. Wszelkiej maści centrowcy, mediatorzy i „dyskutanci” są traktowani jak ciepłe kluchy i zawracacze głowy, a jeżeli jeszcze stoją na drodze walczącym, nie ma dla nich w ogóle racji bytu.

Żeby to jeszcze było tak, że ludzie raz na zawsze pozostają albo wojownikami (tej czy przeciwnej opcji), albo tymi pokój miłującymi, sprawa byłaby przynajmniej prosta i klarowna. Niestety te postawy podlegają dynamice zjawisk i często zależą od nastroju chwili. Nigdy nie wiemy kiedy miłośnicy pokoju powiedzą nagle „dość, bo tamci faktycznie przesadzili w prowokowaniu naszych, więc naszym już naprawdę nie pozostało nic innego, jak tylko ich przykładnie ukarać”. Kwestią indywidualną pozostaje, kiedy następuje ten moment rezygnacji ze wzniosłego pacyfizmu i przejście „na ciemną stronę mocy”. Trzeba przecież zdawać sobie sprawę z tego, że „ciemna strona mocy”, czyli zwrot użyty w Gwiezdnych wojnach jako synonim czystego zła, wcale czystym złem nie jest, a często po prostu naturalnym instynktem samozachowawczym uruchamiającym groźne, ale jakże pożyteczne mechanizmy obronne.

Pacyfizm miał być siłą spajającą międzynarodowy ruch socjalistyczny przed  I wojną światową. Wspólna akcja, m.in. powszechny strajk w Niemczech i we Francji, miała sparaliżować agresywne działania rządów obu krajów. Nic z tego nie wyszło. Kompletnie nic. Kiedy sytuacja się zaostrzyła, socjaliści po obydwu stronach poparli swoje rządy i świat pogrążył się w zamęcie, w którym ginęli ludzie – w gruncie rzeczy z powodu rywalizacji europejskich mocarstw w zamorskich koloniach (w pewnym uproszczeniu oczywiście). Tylko bolszewicy Lenina sprowadzonego niemieckim pociągiem do Piotrogrodu wywołali rewolucję we własnym kraju, kiedy daleko w jego głębi stacjonowały niemieckie wojska.

Głosy pacyfistów przed samą I wojną światową były głosami wołającymi na puszczy. Kiedy grupy, które mają gdzieś prawdziwie żywotne interesy i które są naprawdę zdeterminowane, postanawiają postawić na rozwiązanie zbrojne, pacyfiści działający „społecznie”, czyli tacy, dla których pokój jest wartością samą w sobie, przegrywają.

Pacyfiści nigdy nie mają łatwego życia, ponieważ najczęściej są odbierani jako „pożyteczni idioci” działający na korzyść wroga. Niestety, kiedy jest się atakowanym i „nadstawia drugi policzek”, trudno liczyć, że atakujący się zatrzyma i zastanowi nad swoją głupotą. Atakujący mają swoje cele i je po prostu wykonują – bez emocji i z wyrachowaniem – dlatego trudno nawet apelować do jakichś ludzkich uczuć z ich strony. Na to jest za późno.

Jeśli spojrzymy na historię terroru IRA, który z ruchu narodowowyzwoleńczego przekształcił się w ruch walczący o „lepszą Irlandię” niż ta osiągnięta w 1921 r., a potem o oderwanie Irlandii Północnej od Zjednoczonego Królestwa, zaobserwujemy spiralę przemocy, której nie można było zatrzymać. Kiedy tylko jakiś przywódca Irlandzkiej Armii Republikańskiej wykazywał tendencje ugodowe w stosunku do Anglików, wkrótce był eliminowany przez swoich towarzyszy broni jako zdrajca, zaś jego miejsce zajmował jakiś młodszy jastrząb. Chciałoby się wierzyć, że energia i motywacja działaczy IRA uległy naturalnemu osłabieniu i dlatego przestaliśmy być bombardowani przez media jej atakami terrorystycznymi, ale o wiele bardziej prawdopodobna teoria to ta, która zakłada, że odkąd upadł Związek Sowiecki, nie miał kto finansować działalności terrorystycznej Irlandczyków.

Pojawienie się państwa Izrael na ziemiach starożytnej Palestyny, stało się upadająca kostka domina poruszająca cały ich ciąg. Może nawet trafniejszym porównaniem byłaby reakcja jądrowa, która przecież również polega na rozszczepianiu kolejnych jąder atomów przez poprzednie. Palestyńscy Arabowie, którzy opuścili swój kraj, nie chcieli się rozpłynąć wśród Arabów jordańskich. Jako zwarta grupa chcieli przejąć w Jordanii władzę. Spacyfikowani częściowo zostali w Jordanii, a częściowo wyemigrowali do Libanu destabilizując ten jeden z najdoskonalej urządzonych państw Bliskiego Wschodu.

Oczywiście fascynującym tematem jest to, czy państwo Izrael musiało powstać, czy Żydzi z całego świata dobrze zrobili, że stworzyli sobie państwo na ziemiach zamieszkałych przez prawie 2000 lat przez Arabów. Tworzenie państwa narodowego, bo przecież o takie chodziło, a nie o żadne uniwersalne imperium, wiąże się z pewnym założeniem, a mianowicie, że będzie dominowała jedna grupa kulturowa (etniczna, religijna). Państwo Izrael zostało stworzone przez Żydów dla Żydów. Atmosfera po II wojnie światowej była sprzyjająca, ponieważ potworność Shoah była jeszcze świeża w pamięci całego świata. Palestyną rządzili jeszcze na mocy przedwojennego mandatu Brytyjczycy, a miejscowych Arabów nikt o zdanie nie pytał.

Powstanie państwa żydowskiego na Bliskim Wschodzie zmobilizowało do działania siły arabskie, ale na nieszczęście dla tych ostatnich armia młodego Izraela za każdym razem okazywała się silniejsza, więc nie dość, że Egiptowi czy Syrii nie udało się wejść na teren Palestyny, to same te państwa na dłużej czy krócej traciły kontrolę nad własnymi terytoriami (Wzgórza Golan, Półwysep Synaj). Tymczasem ogromna liczba Palestyńczyków wyemigrowała m.in. do haszemickiego królestwa Jordanii (dawnej Transjordanii), tudzież innych krajów arabskich, skąd trudno już było powrócić i działać na terenie samej Palestyny.

Działalność OWP, tudzież innych organizacji palestyńskich, tudzież pośrednictwo międzynarodowe po latach walk doprowadziło do utworzenia Autonomii Palestyńskiej – podzielonej na dwie odseparowane od siebie części – jedną nad Jordanem, a drugą w strefie Gazy. W tej ostatniej mieszkańcy oddali w demokratycznych wyborach Hamasowi, czyli organizacji skrajnie antyizraelskiej, odpowiedzialnej za szereg zamachów terrorystycznych na terenie samego Izraela, w tym ostatniego ataku rakietowego, który, jak zwykle zresztą spowodował odwet ze strony superpotęgi militarnej, czyli państwa Izrael.

Pominąłem tutaj cały szereg istotnych szczegółów, ale nie chodziło mi o szczegółowy wykład historii stosunków izraelsko-palestyńskich, ale o bardzo ogólny ich zarys.  Chodzi m.in. o to, że obecnie, po prawie 65 latach istnienia państwa Izrael, dyskusje czy takie państwo ma rację bytu, czy nie, nie ma najmniejszego sensu. To są już trzy pokolenia (licząc w uproszczeniu) ludzi tam urodzonych i wychowanych, którzy innego domu nie mają. Izrael jest jednym z uznanych przez społeczność międzynarodową państw i wszelka dyskusja na ten temat wydaje się bezprzedmiotowa. Palestyńscy Arabowie, którym pojawienie się owego państwa niejako stworzyło odrębność tożsamość narodową – palestyńską właśnie, to kolejny fakt, nad którym należy przejść do porządku dziennego, zaś dyskusja na temat istnienia czy nie istnienia Palestyńczyków jako narodu nie ma sensu. Oni są i czują się narodem.

Utworzenie Autonomii Palestyńskiej dało całemu światu, który przez ponad pół stulecia z zapartym tchem przyglądał się sytuacji na wschodnim wybrzeżu Morza Śródziemnego, dało początek pewnej nadziei i spowodowało pewną ulgę wśród tej części społeczności międzynarodowej, która interesuje się polityką i której drogie są takie wartości, jak pokój czy współpraca między narodami. Wyobrażałem sobie, że nadzieja na dłuższy pokój zagościła również w umysłach wielu Żydów i Arabów (Izraelczyków i Palestyńczyków). Dlaczego tak się nie stało i dlaczego znowu mamy przykład kolejnego ogniwa w niekończącym się łańcuchu walk izraelsko-palestyńskich?

Jedynym logicznym wytłumaczeniem całej sytuacji jest brak dobrej woli po obydwu stronach. Pisząc „po obydwu stronach” nie mam na myśli całych owych stron, czyli wszystkich członków jednego czy drugiego narodu, ale tych ich przedstawicieli, którzy naprawdę mają coś do powiedzenia.

W wielkim uproszczeniu, ale chyba sięgając do sedna sprawy, można stwierdzić, że przez całą historię państwa Izrael, a może wręcz syjonizmu, jego przywódcom (z kilkoma wyjątkami) nie zależało na pokojowym ułożeniu się z Palestyńczykami, ale z ich całkowitą eliminacją z ziem, które owi przywódcy uznali za docelowy obszar swojego państwa. Tenże obszar obejmuje całą strefę Gazy i Cisjordanię. Ziemie te mają być otwarte na osadnictwo żydowskie, ponieważ ich koncepcja jest z gruntu nacjonalistyczna. Czy wszyscy Izraelczycy (Żydzi) podzielają taką koncepcję swojego narodu i państwa? Z całą pewnością nie, ale to dla nacjonalistycznych przywódców nie ma żadnego znaczenia.

Z drugiej strony celem przywódców Palestyńczyków (Arabów) jest całkowita likwidacja państwa Izrael i zepchnięcie całej ludności żydowskiej do morza. To jest cel być może drugoplanowy, dalekosiężny, ale on przyświeca każdemu pokoleniu tych, którzy obejmują władzę nad organizacjami palestyńskimi. Organizacje te z kolei albo cieszą się popularnością wśród ludności „cywilnej”, jako jedyni owej ludności obrońcy, albo ludność ta żyje przed nimi w strachu, ponieważ np. Hamas potrafi stosować przemoc wobec własnych rodaków.

Te ostateczne cele, jak nietrudno zauważyć, są ze sobą diametralnie sprzeczne, a wynik takiej gry może być tylko zero-jedynkowy.

Nie ma żadnego znaczenia, że np. premier Mosze Szaret był człowiekiem otwartym na dialog z Arabami i prawdopodobnie miał szczere chęci uczynienia z Izraela państwa, w którym Żydzi i Arabowie żyją ze sobą w harmonii, skoro generałowie armii i jego właśni ministrowie jeździli na prywatne konsultacje z Davidem Ben Gurionem, który mimo ustąpienia ze stanowiska premiera, i tak sprawował faktyczną władzę? Co z tego, że premier Icchak Rabin był człowiekiem dobrej woli i chciał pokoju z Palestyńczykami na zasadzie wzajemnego szacunku, skoro został zamordowany przez własnego fanatycznego rodaka?

Wymóg społeczności międzynarodowej zahamowanie budowania osiedli żydowskich na ziemiach przyznanych Palestyńczykom ma co najmniej 40 lat, ale osiedla powstają nadal. Na dodatek na „pierwszy front” styku z palestyńskimi sąsiadami nie idą wcale liberalni Izraelczycy, ale żydowscy fanatycy, którzy z Biblią w ręku i obłędem w oczach wykrzykują, że w tej księdze czarno na białym jest napisane, że te ziemie Bóg dał Żydom. Tacy ludzie z całą pewnością nie są ambasadorami pokoju, nie mówiąc już o pojednaniu.

Przywódcy tacy jak Benjamin Netanjahu świadomie kontynuują politykę faktów dokonanych, których ostateczny cel jest jasny. Jeżeli się zatrzymuje, robi to z powodów czysto taktycznych. Każdy atak ze strony terrorystów palestyńskich zostanie z całą pewnością wykorzystany do odwetu dziesięciokrotnie przewyższającego swoimi skutkami skutki samego ataku, da kolejny pretekst do wejścia wojsk lądowych i kolejnego zajęcia ziem Autonomii pod osadnictwo żydowskie. Może nawet celowo wysyła do tych osiedli fanatyków, żeby ci zaogniali atmosferą i dawali mu pretekst do interwencji.

Po stronie arabskiej wcale nie jest lepiej. Pamiętajmy co jest głównym celem najsilniejszych organizacji palestyńskich. Przywódcy tychże są w dodatku zakładnikami swoich własnych założeń, bo o ile niektórzy, z powodów taktycznych, idą na pewne ustępstwa – kompromisy są Palestyńczykom potrzebne, żeby nie dać się całkowicie eksterminować w związku ze zdecydowaną przewagą armii izraelskiej – ale nie mogą zrezygnować z postulatu likwidacji państwa żydowskiego, ponieważ straciliby własną rację bytu i mogliby zostać wyeliminowani przez własnych ambitnych i fanatycznych podwładnych.

Ataki terrorystyczne ze strony palestyńskiej są przy tym dowodem jakiejś chorobliwej krótkowzroczności, czy też po prostu czystej głupoty. Być może mają na celu zwrócenie uwagi świata arabskiego i w ogóle muzułmańskiego, tudzież zorganizowanie wielkiego islamskiego odwetu, ale doświadczenie powinno ich było nauczyć, że ta metoda się nie sprawdza. Atakowanie więc celów cywilnych, czy to w postaci samochodów-pułapek, obwiązywaniu się bombami i wysadzaniu w miejscach publicznych, gdzie zbiera się wielu Żydów-cywilów, czy ataki rakietowe na cele na terenie Izraela, jest po pierwsze podłą metodą walki, jak wszelki terroryzm, w którym giną cywile, ludzie zupełnie niewinni, w tym dzieci, a po drugie, znowu jak pokazuje najnowsza historia, te działania jeszcze nigdy nie przyniosły Palestyńczykom żadnych wymiernych korzyści. Wręcz przeciwnie, każda akcja ze strony Arabów wzmacniała po pierwsze pozycję „jastrzębi” we władzach Izraela i ich popularność wśród społeczeństwa („jedyni prawdziwi obrońcy”), a po drugie wzmacniała pozycję państwa Izrael w stosunku do całego świata arabskiego. Benjamin Netanjahu niemal czekał na pierwszy atak terrorystyczny ze strony Hamasu, żeby pokazać całemu światu, że Izrael jest ofiarą (no bo i faktycznie stał się ofiarą ataku rakietowego), a następnie żeby zrobić kolejny krok w kierunku ograniczenia autonomii Strefy Gazy, a może w dalszym planie jej całkowita likwidacja i rozszerzenie ziem pod osadnictwo żydowskie.

Tragedia klasyczna polega na tym, że naprzeciwko siebie stają dwie racje równorzędne, a przyglądając się konfliktowi z boku trudno poprzeć jedną ze stron. Sympatia wielu obserwatorów pozostaje po stronie Palestyńczyków, co budzi rozgoryczenie Izraelczyków, którzy narażeni są na terrorystyczne ataki. Nie dziwię się ich uczuciom, ale kwestia w tym wypadku jest dość prosta do wytłumaczenia, choć to dla nich żadne pocieszenie. Pomijam tutaj tradycyjny antysemityzm, bo ten oczywiście nadal oddziałuje na wiele ludzkich umysłów. Nie można jednak do antysemickiego worka wepchnąć całej masy krytyków państwa Izrael czy sympatyków Palestyńczyków, ponieważ ich odczucia biorą się z zupełnie innych źródeł. Nietrudno za każdym razem zauważyć, że po każdym ataku terrorystycznym ze strony którejś z organizacji palestyńskich, odwet Izraela jest o wiele silniejszy i przynosi o wiele więcej zniszczeń materialnych i ofiar w ludziach, niż palestyński akt terroru. Izrael jest cały czas, i słusznie zresztą, uważany za stronę silniejszą. Prowokacje Hamasu są wyrachowane, ponieważ być może celowo narażają część własnej ludności cywilnej, żeby całemu światu udowodnić, jaki Izrael jest zły. Politycy izraelscy, typu Ariel Sharon, czy obecnie Benjamin Netanjahu, za swoją strategię przyjęli pokazać, że faktycznie Izrael jest tak zły, że lepiej z nim nie zaczynać. W ten sposób działania obydwu stron są komplementarne – niejako wychodzą naprzeciw oczekiwaniom wroga i dają mu podstawę do legitymizacji swojej racji bytu. Ofiary cywilne po obu stronach prawdopodobnie wlicza się w koszty takiej polityki.

Ekstremiści prowokując zło ze strony przeciwnika, umacniają swoją pozycję wśród swoich, bo w ten sposób przekonują do siebie nawet swoich wewnętrznych przeciwników i przyciągają chwiejnych, tłumacząc im, że tylko oni są w stanie ochronić naród. W ten sposób następuje konsolidacja obu stron wokół swoich radykalnych przywódców. W ten sposób na pokój nie ma żadnych szans.

A świat? Świat patrzy obecnie na Izrael jak na Stany Zjednoczone w XIX wieku, a na Palestyńczyków jak na eksterminowanych Indian. Cóż, Komancze czy Siuksowie też atakowali i wyrzynali niewinnych białych osadników. W odwecie US Army wysyłała kawalerię i kolejną grupę tubylców można było zamknąć w rezerwacie, a najsilniejsze osobowości fizycznie wyeliminować. Tzw. ludzie dobrej woli są po stronie słabszych, a nietrudno zauważyć, kto z każdego ataku palestyńskiego wychodzi wzmocniony.

Czy jest nadzieja na pokój na Bliskim Wschodzie? Jakieś 12 lat temu nawet zacząłem taką żywić w rozmowach moim kolegą, Jordańczykiem, którego ojciec przybył do tego kraju z Palestyny po wypędzeniu przez wojska izraelskie. Potem jednak przyszedł 11 września i nic już nie było takie jak przedtem.

czwartek, 15 listopada 2012

"Jeszcze demokracja, czy już wrogie przejęcie", czyli Kulturkampf na osiedlu Kokkedal w Danii



Lubimy mówić o tolerancji jako składowej postępu i jako znaku naszych czasów. Jako kontrast przedstawia się czasy dawne, średniowiecze czy barok, kiedy to ludzie mordowali się z powodu religii. Oczywiście wiemy, że mordy na tle religijnym mają miejsce również i teraz, ale uważamy, że my w Europie mamy ten problem już przerobiony. Polska, która po szwedzkim potopie z najbardziej tolerancyjnego kraju na świecie zaczęła się przekształcać w katolicki zaścianek, jest jednak przykładem tego, że pomimo dominacji katolicyzmu i naciskom polskich panów na zmuszenie całej ludności prawosławnej do przyjęcia unii brzeskiej, i tak pozostawała krajem, gdzie wyznawcy różnych religii żyli obok siebie we względnej harmonii i pokoju.

Obserwując miasteczka obecnej Polski wschodniej (niegdyś centralnej) łatwo zauważyć stojące w pobliżu siebie świątynie różnych wyznań, co świadczy o istnieniu na tych ziemiach rozmaitych wspólnot kulturowych i religijnych. Jeżeli we Włodawie zarówno kościół jak i synagogę projektował ten sam architekt, Paweł Fontana, a kościoły, cerkwie i synagogi fundowali ci sami magnaci, świadczy to o tym, że owi panowie mieli poczucie odpowiedzialności za pomyślność swoich ziem. Szkoda, że tego mądrego i gospodarskiego myślenia nie łączyli z poczuciem odpowiedzialności za całość kraju, ale to już inne zagadnienie.

Niewątpliwie tolerancja przedrozbiorowa nie miała takiego charakteru jak ta lansowana dzisiaj, ponieważ życie w harmonii nie musiało oznaczać życia razem. Owszem, musiały być miejsca styku różnych kultur, ale mimo to funkcjonowały one jak osobne światy, zaś mniejszości nie mieszały się ani z większością ani ze sobą nawzajem

Sięgając dalej w głąb historii, możemy podać przykład tolerancji muzułmańskich władców Hiszpanii, którzy przed rekonkwistą władali większością półwyspu iberyjskiego. Rządzili muzułmanie, ale pod ich władaniem funkcjonowały chrześcijańskie kościoły i żydowskie synagogi. Do czasu najazdu fanatycznych Almorawidów z Afryki oraz potem opanowaniu całego kraju przez Kastylijczyków (Hiszpanów), panowała nie tylko tolerancja i harmonia, ale wręcz dobrobyt..

XIX wiek, który przyniósł diametralne zmiany w pojmowaniu struktury państwowej i społecznej, w którym powszechna równość wobec prawa wyparła podział na stany (czyli grupy o odmiennym statusie prawnym), choć oczywiście nie zniosła bardziej naturalnego podziału na klasy, z jednej strony upowszechnił pojęcie obywatelskości (do tej pory obywatelem był albo tylko mieszkaniec danego miasta, albo obywatelem ziemskim był szlachcic), a z drugiej doprowadził do powstania ideologii, które nazwałbym totalnymi (nie mylić z totalitarnymi). Rozszerzenie praw obywatelskich na wszystkich mieszkańców kraju przyniosło szereg pytań o najlepsze urządzenie tegoż na zasadzie narzucenia wszystkim uniwersalnych praw. Oczywiście było to zjawisko pozytywne, ale niosło ze sobą szereg niebezpieczeństw, z którymi borykamy się do dzisiaj. Uniwersalność obywatelskości wywołało poczucie konieczności stosowania rozwiązań uniwersalnych, czyli totalnych.

Próby narzucenia jakiejś przedziwnej religii państwowej przyjęli jakobini już pod koniec wieku XVIII. Napoleon niby pogodził się z papiestwem, ale nie jest żadną tajemnicą, że był ateistą lub przynajmniej wyznawcą swojej własnej filozofii. Tak czy inaczej tolerancja religijna stała się w wieku XIX w Europie sprawą raczej normalną. Nawet Anglicy dopuścili katolików do stanowisk uniwersyteckich i państwowych. Wyemancypowani żydzi europejscy nie musieli już trzymać się gett i ortodoksji, choć wielu pozostało przy obyczajach przodków.

Pojawienie się żydowskich przedsiębiorców w świecie uniwersalnym, a nie w gettcie, czy w specjalnej strefie chronionej przez magnata, doprowadziło do nowoczesnego antysemityzmu (w przeciwieństwie do dawnego antyjudaizmu, w czasach którego wystarczyło się ochrzcić, żeby przestać być traktowanym jako ktoś gorszy – na Litwie można było nawet automatycznie otrzymać szlachectwo). Niestety, do życia w uniwersalnej tolerancji nie przyzwyczailiśmy się do dziś. Wiek XIX to rozkład imperiów i narodziny nowoczesnych nacjonalizmów, od których już krok do totalitaryzmów.

Uważam jednak, że kluczem do zrozumienia problemów z tolerancją w warunkach uniwersalnej obywatelskości należy upatrywać w strukturze i stosunkach klasowo-majątkowych. Jak nietrudno zauważyć, Karol Marks stworzył swego rodzaju religię – ideologię co prawda ateistyczną, ale za to o takiej sile oddziaływania, że ludzie byli gotowi za nią umierać (i zabijać innych). Władcy komunistycznej Rosji dopracowali jeszcze rytuały, pobudowali sanktuaria, więc ateistyczny kult ideologii, tudzież męczenników, płynnie przechodzący w kult jednostek, doprowadził efektu typowego dla większości religii – albo strachu, albo ślepego uwielbienia bez głębszego zrozumienia.

Faszyzm i nazizm też były swego rodzaju kultami parareligijnymi. Co ciekawe, uważam, że wszystkie je łączy to samo podłoże, a mianowicie niezadowolenie społeczne. Od starożytności wiadomo, że tyrani opierają swoją władzę na ludziach, którzy czują się niezadowoleni ze swojej sytuacji majątkowej i swego statusu społecznego (co się zresztą ze sobą wiąże). Jednym słowem na populizmie. Powszechna bieda (pojęcie zresztą dość względne w tym wypadku) i związane z nią niezadowolenie nie musi zaowocować totalitaryzmem, jeżeli nie znajdą się silne osobowości, które zechcą fakt owej biedy wykorzystać, ale prawie na sto procent można być pewnym tego, że pojawienie się mas ludzi niezadowolonych ze swojego statusu majątkowego i społecznego, stanowi dla społeczeństwa stan zapalny, co każdy rządzący powinien brać pod uwagę. Jak uczy historia licznych rewolucji, puczów, zamachów stanu i pomniejszych rebelii, rządzący wydają się nader często wyjątkowo tępi i lekceważą sygnały, jakie daje im społeczeństwo.

Po 11 września 2001 r. terroryzm muzułmański stał się tematem centralnym mediów na całym świecie. Tylko nieliczni specjaliści zwracają uwagę na fakt, że od klęski Kara Mustafy pod Wiedniem, islam znajdował się w odwrocie, a przez cały wiek XIX świat ten nie stanowił dla nikogo żadnego poważniejszego zagrożenia. Wiek XIX i jego populistyczne ideologie zaczęły przenikać i do tego „uniwersum”. W świecie muzułmańskim ideologie populistyczne (np. antytureckie w świecie arabskim, czy te o charakterze typowo klasowym) przyjmowały często charakter religijny, ponieważ piewcy zmian często adoptowali język religii, upatrując źródeł sprawiedliwości społecznej w naukach Muhammada. Trzeba przy tym pamiętać, że islam, jako religia, której praktycznie nie da się oderwać od polityki, ponieważ jej główną manifestacją jest pewna postawa polityczna, doskonale się do takiego traktowania nadaje.

Wystarczy posłuchać czy poczytać deklaracje i przemówienia przywódców muzułmańskich, czy to irańskich szyitów, afgańskich talibów czy brytyjskich terrorystów w pakistańskich gett, żeby od razu odkryć, że odwołują się oni przede wszystkim do niezadowolenia społecznego. Islam staje się więc antytezą bankierskiego kapitalizmu i amerykańskiego imperializmu, która bierze w obronę biednych, uciśnionych i wykorzystywanych muzułmanów. Oczywiście retoryka zawiera ogromny procent zwrotów odwołujących się do religii i jej nauk, ale ludzi porywa się obrazem ogromu podłości, jakiej muzułmanie doświadczają ze strony zepsutego Zachodu i oczywiście izraelskich syjonistów. Jeżeli będziemy pojmować islamistów i popierających ich ludzi, którzy jeszcze niedawno byli dość letni religijnie, jako zaczadzonych samą religią, niczego nie zrozumiemy.

Demokracja jest ustrojem, gdzie rządzi większość. Wiedząc o tym, że większość może terroryzować mniejszość i uczynić z życia mniejszości piekło, wymyśliliśmy demokrację liberalną, w której jednak istnieje niebezpieczeństwo, że strażnicy tolerancji wobec mniejszości zrobią piekło większości. Tutaj wszystko zależy od mądrości, a przynajmniej rozsądku samych ludzi, którzy w demokracji partycypują.

Co jakiś czas prasa brytyjska lub amerykańska podaje, że oto w miejscowości takiej-a-takiej miejscowe władze zrezygnowały z organizacji świąt Bożego Narodzenia, żeby, jak tłumaczą, nie urazić uczuć wyznawców innych religii. Mamy tu często do czynienia z nadgorliwością pewnych kręgów liberalno-lewicowych, bo potem często w tych samych brytyjskich czy amerykańskich gazetach możemy przeczytać wypowiedź przedstawicieli islamu czy judaizmu, którzy kategorycznie twierdzą, że im Boże Narodzenie chrześcijan nie przeszkadza. Wychodzą bowiem ze zdroworozsądkowego założenia, że skoro żyją wśród chrześcijan, którzy obchodzą to święto, a oni sami obchodzą swoje święta, to przecież sprawiedliwie i demokratycznie jest, żeby wszyscy mogli świętować to, co chcą. Mogą tutaj jeszcze dochodzić inne względy, a mianowicie pewien sojusz ludzi religijnych przeciwko liberalnym ateistom, ale to zdarza się dość rzadko, ponieważ ludzie zaangażowani w swoje religie, zazwyczaj skupiają się na polemice z wyznawcami innych podobnych religii.

Tymczasem w Danii, a konkretnie w Kokkedal na północnych obrzeżach Kopenhagi, gdzie muzułmanie stanowią obecnie większość – również w radzie osiedla – uchwalono, że w tym roku na osiedlu nie stanie wielka choinka, bo jest zbyt droga (koszt ok. 7 tys. duńskich koron), co wywołało polemikę ze strony niemuzułmańskiej mniejszości, która twierdzi, że dziesięciokrotnie większą sumę przeznaczono niedawno na obchody muzułmańskiego święta.

Na taki argument odpowiedział prywatny sponsor, który zaoferował zakup choinki dla Kokkedal. Rada dzielnica odmówiła jej przyjęcia.

Na tę wiadomość zwrócił moją uwagę pewien znajomy, chcąc wywołać pewien stan alarmu w moim umyśle, co też na pewien czas mu się udało. Inny znajomy pięknie określił sytuację w Kokkedal „still democracy or a hostie takeover?” (jeszcze demokracja, czy wrogie przejęcie?). Postanowiłem jednak przyjrzeć się sprawie nieco chłodniej.

W Wielkiej Brytanii od dawna można zaobserwować przejmowanie starych kościołów przez muzułmanów i zamienianie ich na meczety. Trudno tutaj mówić o wrogim przejęciu, ponieważ kościoły te są przez wiernych anglikańskich, czy katolickich opuszczone. W Białych zębach, powieści Zadie Smith, anglikański wikary wypowiada się z pewną gorzką rezygnacją, ale bez wrogości wobec nowych gospodarzy świątyni „przynajmniej nadal będzie to miejsce, gdzie ktoś się będzie modlił” (cyt. niedosłowny, bo z pamięci). Tymczasem akurat budynkiem kościelnym w Anglii mało kto się przejmie, ponieważ zdecydowana większość mieszkańców tego kraju jest religijnie obojętna.

Traktowanie choinki jako symbolu chrześcijańskiego Bożego Narodzenia to w ogóle obszerny temat. Po pierwsze choinka wywodzi się z tradycji jak najbardziej pogańskiej (germańskiej), jako symbol Bożego Narodzenia przyjęła się na świecie dopiero w połowie XIX wieku (w Polsce wcześniej stawiano w izbie snopek). Samo Boże Narodzenie przez wieki było kłopotliwym dla Kościoła pijackim świętem, w związku z czym protestanci, zwłaszcza purytanie, wręcz zakazywali jego obchodzenia. Dzięki Charlesowi Dickensowi, człowiekowi, któremu trudno przypisać przywiązanie do religii, Boże Narodzenie odrodziło się w krajach anglosaskich jako święto rodzinne i komercyjne. Kościelne i rodzinne święto w innych krajach również przybrało formę komercyjną – m.in. w Polsce.

Duńczycy i in. Skandynawowie, pomimo formalnej przynależności do swoich luterańskich Kościołów, zbyt gorliwi w wyznawaniu chrześcijaństwa nie są, mówiąc bardzo eufemistycznie, natomiast tam, gdzie chcą się bawić przy choince wśród gromady wielkich krasnali (nie mających nic wspólnego z biskupem Mirry, czyli św. Mikołajem), to takie miejsca znajdą.

Ja nie wiem, czy w Bohonikach czy Kruszynianach publicznie obchodzi się Boże Narodzenie. O ile się orientuję, muzułmańscy Tatarzy w Kruszynianach nie stanowią większości. Niemniej wyobraźmy sobie te wsie dwieście lat temu, kiedy stanowili. Jakoś niespecjalnie wzruszałby mnie fakt, że muzułmanie nie obchodzą świąt chrześcijańskich i nie interesuje ich propagowanie symboliki z nimi związanych.

Tak naprawdę kwestia nie polega przecież wcale na religii, którą w Europie zachodniej wyznaje coraz mniej ludzi, ale w walce o kulturę. Mój znajomy pyta, czy to „wrogie przejęcie”. Przejęcie na pewno, ale czy wrogie? Naturalna kolej rzeczy. Śląsk przez setki lat niemczył się zupełnie pokojowo, na zasadzie osadnictwa ludności niemieckojęzycznej, która miejscowej słowiańskiej ludności wcale nie podbiła. W połowie XVII wieku na terenie Wielkiego Księstwa Litewskiego zaprzestano używać w oficjalnych dokumentach języka ruskiego (starobiałoruskiego), ponieważ w sposób naturalny wyparł go język polski, którym posługiwała się już cała szlachta, nawet ta wywodząca się od litewskich i ruskich bojarów.
W wieku XVIII w Wilnie odprawiono ostatnią mszę po litewsku, ponieważ zabrakło wiernych mówiących w tym języku. Tu nie było jakiejś zorganizowanej polityki polonizacji tych ziem. Polonizacja po prostu nastąpiła.

Jeżeli w Kokkedal muzułmanie stanowią tak zdecydowaną większość, że rządzą nawet w demokratycznie wybranej radzie osiedla, to właściwie do kogo należałoby mieć pretensje? Do tych, którzy im sprzedali domy w tej dzielnicy? Do tych, którzy ich sprowadzili do Danii? Do liberalnych kaznodziei multi-kulti? No może i tak, ale to na nic się nie zda. Fakty są takie, że muzułmanie są pełnoprawnymi obywatelami krajów Europy zachodniej i mają prawo do korzystania z wszelkich możliwości jakie daje demokracja.

Kiedy młodszy Bush napadał na Irak, białostocką Wyższą Szkołę Administracji Publicznej odwiedziła delegacja z ambasady amerykańskiej. Młody dyplomata – Amerykanin pochodzenia albańskiego, muzułmanin, tłumaczył wszystkim zgromadzonym, że islam jest najszybciej rozwijającą się religią w Stanach. Zastanawiałem się wtedy sarkastycznie, czy ten facet chciał nas wszystkich przestraszyć, czy przyświecał mu jakiś inny cel. Tak na poważnie, to cel propagandowy był bardzo jasny i klarowny – amerykańska dyplomacja rozpoczęła wówczas szeroką akcję mającą na celu pokazanie całemu światu, że Ameryka absolutnie nie jest wrogiem islamu, ani jego wyznawców, tylko złego Saddama. To, że amerykański dyplomata przy okazji nastraszył nas wizją kalifatu po drugiej stronie oceanu, było efektem ubocznym i pewnie niezamierzonym.

Czy przyjmowanie jakieś religii jest samo w sobie złe. Jako racjonalista uważam, że na najbardziej ogólnym poziomie rozwoju humanistycznego tak, ale na gruncie społecznej pragmatyki jestem skłonny do daleko posuniętej tolerancji. Dla wielu ludzi religia daje bodziec do postępowania dobrego i szlachetnego, a przy tym strukturalizuje ich czas nadając sens ich życiu. Problem w tym, żeby pewne rzeczy nie odbywały się na siłę. No i na siłę się nie odbywają. Kokkedal nie zostało podbite na zasadzie jakiegoś dżihadu.

Możemy powiedzieć, że islam europejski nie będzie islamem dzikich plemion afgańskich czy pakistańskich. Islam nie musi przybierać plemiennej formy somalijskiej, gdzie małym dziewczynkom wycina się łechtaczkę. Bośnia jest przecież przykładem europejskiego kraju słowiańskiego, gdzie dominują muzułmanie, którzy żyją całkiem podobnie do prawosławnych Serbów czy katolickich Chorwatów.

Generalnie jak się potoczą dalsze losy Europy i islamu nie wie nikt, bo nikt nie jest prorokiem. Nie we wszystkich krajach muzułmańskich obowiązuje szariat, ale nikt nie może wykluczyć, że po przejęciu kontroli nad jakimś obszarem, akurat ta dana grupa muzułmanów nie zechce szarłatu wprowadzić. Islamska Europa może przybrać formę tolerancyjnych i wysoko cywilizowanych hiszpańskich emiratów, ale równie dobrze formę rządów afgańskich talibów. Słuchając wypowiedzi pewnych (bo przecież nie wszystkich) brytyjskich muzułmanów o korzeniach pakistańskich można żywić takie obawy. Nie wiadomo.

Jedno natomiast widać jak na dłoni. Emocjonalnie tradycyjna Europa jest wypalona. Owszem, denerwują nas przedstawiciele Kościołów, zwłaszcza katolickiego, w związku z czym proponujemy światopogląd oparty na badaniach naukowych. Za badanie naukowe nikt jednak nie będzie się bił i oddawał życia. Grupy muzułmanów są aktywne religijnie i politycznie, ponieważ posiadają jeszcze tę energię, jaką daje wiara – czy to religijna, czy ideologiczna (pierwotny marksizm). Ta bowiem ukazuje świat w kategoriach teleologicznych, a więc jako coś, co ma swój cel, do którego dąży. Racjonaliści w żadną celowość świata już nie wierzą (pierwsi marksiści jeszcze wierzyli), więc nie kierują się żadnymi motywami. Na dodatek mamy skłonność do indywidualizmu i niechęć do podporządkowywania się jakimkolwiek liderom, czy to politykom,  czy to przywódcom religijnym, czy ideologom. Każda próba z ich strony zorganizowania nas w jakąś bardziej zwartą grupę, każda próba skłonienia nas do myślenia w kategoriach bardziej nakierowanych na przyszłość społeczeństwa (np. propagowanie posiadania dzieci) jest uważane za brutalną ingerencję w naszą prywatność, a często za czysty faszyzm. Ostrzeżenia przed potencjalnymi zagrożeniami ze strony mniejszości kulturowych (przemówienie Enocha Powella o „rzekach krwi” z 1968) jest odbierane jak faszyzm i, paradoksalnie to faktycznie nie odbiega od faszyzmu.

Na dodatek liberalni intelektualiści dopełniają tę wielką kombinację paradoksu i hipokryzji, z jednej strony propagując multikulturalizm, a z drugiej w swoich pismach używając określenie „drugie/trzecie pokolenie imigrantów”, zamiast po prostu „młodzi Brytyjczycy”, bo przecież to są ludzie urodzeni i wychowani w Europie i żadnymi imigrantami nie są. Na gruncie semantyki ujawniają więc owi intelektualiści swoje zakłamanie, pokazując swój brak akceptacji dla potomków imigrantów.

Jeżeli faktycznie nie chcemy, żeby zdominowała nas ideologia niezadowolonych ze swojej pozycji społecznej ekstremistów muzułmańskich, jeżeli obawiamy się, że na jakimś etapie ktoś zechce narzucić nam szariat, a przy tym nie chcemy stosować metod faszystowskich, musimy pokazać, że nasz sposób życia jest bardziej atrakcyjny, ludzki i godny propagowania. 

Problem tylko w tym, czy sami w to wierzymy.