środa, 20 lipca 2016

Nad Dołężą (Tollense)



Bitwa nad Dołężą (Tollense) (http://www.sciencemag.org/news/2016/03/slaughter-bridge-uncovering-colossal-bronze-age-battle) to jedna z wielkich zagadek historii i nie lada wyzwanie dla badaczy dziejów – archeologów i historyków. Oczywiście jest zasługą tych pierwszych, że odkryli miejsce tego epokowego starcia porównywanego z wojną trojańską (ba, są tacy, którzy twierdzą, że to tutaj właśnie miała ona miejsce, zaś opowieść o niej przynieśli do Grecji późniejsi osadnicy, którzy w miarę upływu czasu umieścili tę bitwę bliżej swoich siedzib. Ta teoria jest wg mnie dość mocno naciągana, zaś fakt pozostaje taki, że historyk niestety niewiele zdziała nie posiadając źródeł pisanych. Pozostaje mu snucie spekulacji, w czym może się niestety niczym nie różnić od amatora. Niemniej temat jest fascynujący i cała nadzieja w archeologach, którzy być może odkryją w innych miejscach Europy (świata) ślady, które pozwolą nam na bardziej precyzyjne ustalenia. Badania DNA w pracy historyka mogą przynieść ciekawe efekty (np. jasno widać, że Walijczycy należą do zupełnie innej grupy niż Anglicy, którzy są genetycznie bardzo blisko spokrewnieni z Niemcami), ale w wielu przypadkach wprowadzają takie zamieszanie, że bardzo trudno jest na ich podstawie wyciągać wnioski o etnicznej czy politycznej przeszłości danej grupy. 

W zeszłym tygodniu, przy okazji wycieczki na stronę niemiecką, po zwiedzeniu miejscowości Pasewalk, odbiliśmy na zachód, żeby dotrzeć na miejsce tej wielkiej bitwy, ale nie udało nam się z dość prozaicznego powodu: nawigacja w telefonie (Google), gdzie miejsce bitwy było oznaczone, nie działała z braku internetu za granicą, natomiast nasze urządzenie GPS nie potrafiło odnaleźć miejsca Tollensetal. Żadne tabliczki w okolicy wsi Breest nie informowały o miejscu wykopalisk, dlatego pokręciliśmy się po okolicy, a przy okazji wstąpiliśmy do maleńkiego zameczku Klempenow.  (https://pl.wikipedia.org/wiki/Zamek_Klempenow).

niedziela, 17 lipca 2016

Nowe Warpno a Europa Środkowa (luźna refleksja)



Pamiętam swoją narastającą irytację, kiedy czytałem „Drogę do Babadag” Andrzeja Stasiuka. Przy lekturze tego tekstu trudno się oprzeć wrażeniu, że namolnie lansowana przez autora teza jest oto bowiem taka, że całą Europę Środkową (pojętą jako pas kontynentu od Polski, przez Słowację, Węgry, Rumunię, Bułgarię, ale też kraje byłej Jugosławii) łączy wspólna mentalność polegająca na bezwładzie, braku intencji i woli, a co za tym idzie, senne bytowanie w jakimś czasoprzestrzennym zawieszeniu. Stasiuk w którymś momencie nawet przyznaje, że historyczne ośrodki kultury, techniki czy w ogóle myśli ludzkiej go nie interesują. Wolał się skupić na małomiasteczkowych ryneczkach, gdzie zbierają się grupki facetów, żeby palić papierosy i popijać tani alkohol. To, co mnie w tym „reportażu” drażni, to fakt, że nie ma w tym nic odkrywczego, że fascynacja beznadzieją jest banalna i sama w sobie beznadziejna, ale najbardziej denerwowało mnie to, że znając polskie wsie i małe miasteczka doskonale zdawałem i zdaję sobie sprawę z tej obezwładniającej atmosfery, z której na szczęście niektórzy potrafią się wyrwać, albo których rodzice byli na tyle świadomi zagrożenia, że posłali ich do szkół w większym mieście. 

Zajmując się swoimi sprawami i zainteresowaniami, na dobrą sprawę prawie zapomniałem o takich zjawiskach, jak grupki facetów uwięzionych we własnym przyzwyczajeniu przebywania we własnym gronie i oddawaniu się spożyciu alkoholu przy papierosowym dymie. Tymczasem zjawisko cały czas występuje i ma się dobrze. 

Właśnie wróciłem z Nowego Warpna, miasteczka położonego na cyplu wysuniętym w głąb Zalewu Szczecińskiego. Była to bardzo udana wycieczka, choć z plaży i wody skorzystaliśmy tylko dwa razy. Pogoda nie sprzyjała relaksowi tego typu, ale za to sporo pojeździliśmy i zwiedziliśmy kilka bardzo ciekawych miejsc Pomorza Zachodniego, tudzież Pomorza Przedniego (Vorpommern). Opowiem o tym przy innej okazji.

Nowe Warpno to miejscowość, po której widać, że jest dobrze zarządzana. Schludne, czyste ulice, pełne uroku budynki (aż się chce użyć zdrobnienia „budyneczki”, bo rozmiarem nie grzeszą). Co jakiś czas można się natknąć na tak modne dzisiaj metalowe rzeźby. Wzdłuż wybrzeża – od maleńkiego portu, skąd można przepłynąć kutrem do Altwarp (Stare Warpno po stronie niemieckiej) przez coś, co nazwałbym „altaną widokową”, bo na wieżę to trochę za niskie, kończąc się na drugim boku trójkąta, czyli cypla, na którym leży Nowe Warpno – przebiega wyłożona deskami promenada, z której można po drodze zejść na strzeżoną plażę lub na mini-molo ze schludnymi ławeczkami. Spacerując po niej można się również nauczyć historii odkryć geograficznych i żeglarstwa z poustawianych wzdłuż niej tablic poświęconych Kolumbowi, Vasco da Gamie i szeregu innych żeglarzy, m.in. Leonidowi Telidze czy Krzysztofowi Baranowskiemu. Nic dziwnego, że przy ładnej pogodzie można w miasteczku spotkać pokaźną liczbę (choć na szczęście nie tłumy!) turystów zarówno z Polski jak i z Niemiec. Na końcu promenady władze miejskie urządziły bardzo elegancki plac z szeregiem drewnianych altan z ławami i stołami w środku, a obok siłownię na świeżym powietrzu (na tego typu obiekty ukułem termin „siłowienka”). 

Kiedy po pierwszym spacerze „odkryłem” to miejsce, postanowiłem następnego dnia udać się tam w celu skorzystania z przyrządów gimnastycznych. Było to równo tydzień temu, a więc w niedzielę. Około ósmej rano wyszedłem dziarsko z naszej kwatery i po dwóch minutach byłem już w okolicach siłowienki (Nowe Warpno jest miasteczkiem uroczo miniaturowym). Z pewnej odległości doszły mnie ochrypłe głosy, z których jedynym wyraźnie wyartykułowanym zbiorem dźwięków było bardzo popularne polskie słowo zaczynające się na „k”. Kiedy się zbliżyłem, dostrzegłem w jednej z eleganckich altanek grupę mężczyzn, których siwe włosy i pomarszczone twarze wskazywały na wiek między 60 a 80 lat. Tylko jeden, stojący obok nich okrakiem na swoim rowerze wydawał się młodszy. Potrzeba uzupełnienia alkoholu we krwi była wyraźnie silniejsza od chęci dłuższego pozostania w łóżku w niedzielny poranek. Siedzieli więc tak w tej altance i głośno o czymś perorowali. Pomimo, że przechodziłem obok nich nadal nie mogłem zrozumieć, jaki był temat ich rozmowy. Mówiąc szczerze niewiele mnie to też obchodziło. Minąłem altankę z towarzystwem i podszedłem do przyrządów. I wtedy dopiero dotarło do mnie, że coś jednak zrozumiałem. Otóż jeden z ochrypłych głosów zadał pytanie „Jak zdróweczko?!”, po czym wszyscy radośnie zarechotali. Dopiero, kiedy dotarłem do pierwszego przyrządu zdałem sobie sprawę, że to pytanie było skierowane do mnie.
Po pewnym czasie jeden ze „staruszków” (wiek był naprawdę trudny do określenia) podszedł do jednego z przyrządów ku wesołości reszty. „Młodziak” na rowerze wykrzyknął „Założę się, że nawet pięciu razy nie zrobi”. I faktycznie ćwiczenia na tym przyrządzie nie wykonał (polegało na tym, żeby usiąść i siłą mięśni ramion i piersiowych odepchnąć pionowe drążki tak, żeby krzesełko się uniosło), ale wstał, złapał za jeden z drążków i dziesięć razy go odciągnął. Po czym uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo, zgiął lewe ramię, prawą ręką dotykając bicepsu. 

Innym razem, a był to wieczór, kiedy już wróciliśmy z jednej z naszych wycieczek, wybraliśmy się na spacer po promenadzie. Wyszedłszy z naszego pensjonatu skierowaliśmy się w stronę ratusza. Generalnie wieczorami Nowe Warpno wydaje się opustoszałe. Tak samo było i tym razem, ale nie przeszliśmy kilku metrów, kiedy natknęliśmy się na grupę mężczyzn. Była to piątka młodych chłopaków (tak mniej więcej od 18 do 30). Po kolorze twarzy i charakterystycznie błyszczących oczach widać było, że trzeźwość nie była ich najmocniejszą stroną. Oni też nas dostrzegli i przyglądali nam się badawczo. Oczywiście nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać po takiej grupce, ale miałem prawie pewność, że nie są to jakieś łobuzy. Niemniej, w momencie kiedy minąłem pierwszego z nich, ten nagle się schylił i wskazując palcem na jezdnię spytał „O, czy to nie pana dziesięć złotych?” Odwróciłem się i bez namysłu odpowiedziałem „To? Nie, nie moje! Bierz śmiało!” Reakcją na moją odpowiedź był radosny rechot całej piątki, w czym najgłośniejszy tego, który mnie zagadnął.

Te dwa spotkania ze Stasiukową „Europą Środkową” uświadomiły mi, że pomimo zmian, jakie nastąpiły i cały czas następują, nadal funkcjonują grupki facetów, którzy wcale niekoniecznie są jakimiś bandziorami, a tylko biednymi istotami, którym nikt nie podsunął pomysłu na inne życie, a którzy sami też na niego nie wpadli, a jak wpadli to zaraz uznali, że to się nie może udać. W ten sposób ci młodzi spotkani podczas naszego wieczornego spaceru być może zestarzeją się osiągając stan tych starych spotkanych przeze mnie w drodze na niedzielny poranny trening. 

Za stary jestem, żeby z całą pewnością siebie krytykować czy potępiać tych ludzi. Są wynikiem całego szeregu czynników socjologicznych (zewnętrznych) i psychologicznych (wewnętrznych, choć też kształtowanych przez otoczenie), których nie da się łatwo wyeliminować czy przezwyciężyć. Na swój sposób są nawet zabawni i jako takich można ich tolerować. Największy zarzut, jaki mogę wytoczyć przeciwko nim jest taki, że są cholernie przewidywalni i nudni. Te wszystkie zaczepki wobec nieznajomych znam od dzieciństwa i w wykonaniu tych ludzi to jest jakaś rozpaczliwa próba wprowadzenia urozmaicenia do ich potwornie nudnej egzystencji. Próba zainicjowania czegoś, co się będzie działo. To „jak zdróweczko?” i czekanie na reakcję, jest tak banalne, że aż wzbudza współczucie. Przyznam, że tekst z rzekomo leżącą na ziemi dychą, miał dla mnie pewien „powiew świeżości”, ale to pewnie dlatego, że naprawdę już bardzo dawno nie zetknąłem się z tego typu zaczepkami. Tak czy inaczej, zjawisko facetów palących papierosy i popijających alkohol w miejscach publicznych, nie zniknęło i prawdopodobnie nadal występuje od Babadag po Nowe Warpno. Być może nie powinniśmy z tego robić wielkiego problemu, bo niewiele umiemy na to poradzić, ale z drugiej strony nie powinniśmy się chyba tym zjawiskiem zbytnio fascynować.

czwartek, 16 czerwca 2016

O tym, jak tworzymy sobie guru



W powieści Hanifa Kureishiego, Budda z przedmieścia ojciec głównego bohatera , Haroon, odgrywa rolę wschodniego guru. Spotkania z przedstawicielami angielskiej zamożnej klasy średniej organizuje jego kochanka. Haroon uczy się jogi z książek i ma południowoazjatycki wygląd i to wystarczy. Nikt nie sprawdzi tego, że w ogóle nie jest religijny, a jeśli już, to korzenie jego rodziny są muzułmańskie, a nie hinduskie czy buddyjskie. Można powiedzieć, że Haroon cynicznie wykorzystuje naiwność bogatych białych z intelektualnymi pretensjami, którzy poszukują głębokiej prawdy, która z pewnością musi się kryć w mądrości Wschodu.

Tzw. Zachód, a właściwie pewni jego przedstawiciele fascynują się filozofią Wschodu od co najmniej drugiej połowy XIX w. Działalność Heleny Bławatskiej i jej Towarzystwa Teozoficznego przyczyniła się do znacznej jej popularyzacji w Stanach Zjednoczonych i w Europie. Grupy nawiedzonych intelektualistów tudzież ludzi zamożnych realizowały swoją potrzebę odkrycia porządku świata poprzez organizowanie odczytów i lekturę książek samej Bławatskiej i jej współpracowników, a także autentycznych joginów powołujących się sukcesję ponadtysiącletniej tradycji. Do popularyzacji filozofii jogi przyczynił się m.in. Paramahansa Jogananda, którego „Autobiografia jogina” pełna jest cudownych wydarzeń, cudotwórców, długowiecznych guru i wszelkich niezwykłości, których postępująca od końca XVIII wieku rewolucja przemysłowa pozbawiła świat kultury Zachodu. Ludzie zmuszeni do twardego stąpania po ziemi byli i nadal są spragnieni elementu baśni, odnalezienia jakiejś legendy, w której znajdą swoje miejsce. Chrześcijaństwo okazało się, przynajmniej w ich oczach, niewystarczające, ponieważ było zbyt związane z systemem, w którym tkwili. Na wgłębianie się w mistycyzm chrześcijański niewielu miało ochotę, natomiast nauki przychodzące z Indii, Chin, czy Japonii od razu kojarzyły się z czymś głębszym, przenikającym tajemnicę Bytu. Jiddu Krishnamurti był bodaj pierwszym autentycznym Hindusem, który spłatał figla swoim protektorom z Towarzystwa Teozoficznego, którzy go wypromowali, ponieważ to, co głosił, było nauką piękną, ale pozbawioną elementu tak poszukiwanego przez teozofów mistycyzmu. Był to niejako pierwszy prztyczek w nos nawiedzonym białym sahibom, którym ktoś inteligentny pokazał, że gonią za jakimiś mrzonkami.

Dokumentalny film z 2011 r. pt. „Kumaré. Guru dla każdego” (ang. Kumare: A True Film About a False Prophet) ukazuje dokładnie zaplanowany eksperyment społeczny, polegający na wykreowaniu młodego Hindusa na guru, mistrza jogi i filozofii życia. Osobiście uważam, że sam eksperyment jest pod względem etycznym co najmniej dwuznaczny, bo przecież chodzi o życie prawdziwych ludzi, którzy bez cienia wątpliwości powierzają je świadomemu szarlatanowi, ale efekty okazały się zadziwiające. Wszystkim nabranym uczestnikom sesji jogi, wykładów i indywidualnych lekcji z Kumaré, w końcu powiedziano, na czym polegał cały program. Uświadomieni, że padli ofiarą oszustwa, nie tylko nie okazywali rozczarowania, ale wręcz twierdzili, że to, co przeżyli dzięki obcowaniu z „guru”, było tego warte! To dzięki temu eksperymentowi pootwierały się w nich pewne ścieżki myślenia, pewne sposoby odczuwania, które uważają za nowe, odkrywcze i po prostu lepsze, niż te, którymi kierowali się przed eksperymentem.  Sam oszukańczy „guru” również przeżył pewną przemianę. Zmuszony do odgrywania swojej roli, musiał się w nią tak wczuć i tak się do niej przygotować, że niejako sam zaczął odczuwać odpowiedzialność, jaką brał za tych ludzi. Kiedy się słyszy wypowiedzi uczniów Joganandy i Kumaré, można powiedzieć, że nie ma między nimi różnicy. Ludzie szukali pewnego rodzaju szczęścia, a dzięki stymulacji dokonanej przez guru, obojętnie czy certyfikowanego czy oszusta, znaleźli je. Nie zawsze tak się oczywiście dzieje, Beatlesi się np. rozczarowali co do Maharishi Mahesh Yogiego.

Pragnienie „spłynięcia” mądrości Wschodu, to kwestia nie tylko Europy Zachodniej. Polacy, w tym piszący te słowa, też poddają się modom na „Wschód”. Ponieważ wielu wschodnie sztuki walki kojarzą się z buddyjskimi klasztorami (w tym najsłynniejszym Shaolinem) lub ośrodkami taoizmu (góra Wudang), każdy, kto np. w latach 70. trochę liznął wiedzy o karate i dotarł do jego chińskich korzeni w postaci kung fu, każdego mistrza walki pochodzącego z Dalekiego Wschodu automatycznie kojarzył z nosicielem głębokiej wiedzy gromadzonej przez ich narody przez tysiąclecia.

Jednym z prekursorów chińskiego wu shu (kung fu) w Polsce był wietnamski student Nam (właściwe imię i nazwisko: Hai Bui Ngoc). Jako dziecko wysyłany przez ojca do Chin na czteromiesięczne mordercze treningi chińskich sztuk walki, zdobył niezwykłe umiejętności w ponad 50 znanych nam stylów wu shu, ale jego formacja nie miała nic wspólnego ze znanymi nam z filmów made in Hong Kong schematami. To nie było żadne szkolenie pod okiem „ukochanego mistrza”, tylko brutalny trening przyszłych mistrzów sportu. Żadnej filozofii czy medytacji. Twarde i najczęściej okrutne ćwiczenia fizyczne i to wszystko. Szkołę, do której co roku jeździł mały Hai, urządzili komuniści i jeśli nawet jej instruktorzy mieli cokolwiek wspólnego z buddyzmem czy taoizmem, uczniowie nigdy się tego nie dowiedzieli, bo po prostu nie po to tam byli.
Tymczasem w Polsce późniejsze elity intelektualne kraju (Nam, po ucieczce wietnamskiej bezpiece, która chciała go odesłać do kraju dostał się do kręgu antykomunistycznej opozycji demokratycznej), tak samo jak w latach 60. ich zachodnie odpowiedniki, pragnęły „mądrości Wschodu”. Ponieważ Nam był ze Wschodu, musiał odgrywać rolę „guru”. Oddajmy głos samemu mistrzowi Namowi, który przy pomocy Julii Hamery, opisał swoje życie w książce „Niech żyje Nam. Historia mistrza”.

Spotkanie ze mną prawdopodobnie dla wielu z nich było pierwszą okazją do bliższego kontaktu z kulturą azjatycką. Wydawali się bardzo spragnieni wiedzy. Pewnie słyszeli co nieco o filozofii Wschodu i myśleli, że się na tym znam, skoro praktykowałem wu shu. Traktowali mnie jak guru i uważnie wsłuchiwali się w każde moje słowo. Nie mieli pojęcia, jak bardzo się mylili. Zajęcia i medytacje traktowali bardzo poważnie. Żeby ich nie zawieść, mimo że nigdy w życiu nie medytowałem, udawałem mistrza. W zasadzie to oni wykreowali mnie na kogoś takiego. Każde słowo, którego nie rozumieli, brali za niezgłębioną wschodnią mądrość. Siliłem się, by wymyślać coś, co by im się podobało. Czasami sam nie wiedziałem, o czym mówię. Któryś z uczestników przyniósł raz na zajęcia księgę I Ching. Wtedy nawet nie wiedziałem, co to takiego, więc nie mogłem objaśniać im jej tajemnic i złożonego systemu znaczeń. Oni mieli jakąś swoją wizję, którą ja rzekomo uosabiałem, ale nie rozumieli, że chcieli wycisnąć ze mnie coś, czego we mnie nie było. Co wieczór zastanawiałem się, co mam powiedzieć następnego dnia. Przecież nie mogłem przez całą godzinę tylko walić pięścią. Oni chcieli, żebym mówił. Opowiadałem więc różne historie o chińskim wu shu – jedne prawdziwe, inne zmyślone. W rzeczywistości byłem zalęknionym szczeniakiem i w ten sposób się broniłem.

Doszło do tego, że ściągało do mnie wielu ludzi poszukujących przewodnika duchowego i nauczyciela życia. Niektórzy przyjeżdżali z daleka, by się ze mną spotkać. Potrafili godzinami opowiadać o sobie i swoich problemach, a ja słuchałem. Z tego, co mówili, rozumiałem może kilka procent. Gdy kończyli, wygłaszałem jakąś sentencję w stylu: „Ściana wydaje się biała, ale gdy się przyjrzysz uważnie, zobaczysz, że jest szara”. Wtedy odchodzili w poczuciu oświecenia i wdzięczności za otrzymaną wskazówkę. Ale ja się męczyłem. Chciałem doskoczyć do poprzeczki, którą moi uczniowie zawiesili tak wysoko. Nawet gdy czułem, że mi się to udaje, bałem się, że zaraz spadnę. Dlatego stawałem się coraz bardziej enigmatyczny i groźny. Działało. Nie wytrzymywałem jednak napięcia. Przez ciągłe udawanie zacząłem cierpieć na silne skurcze brzucha. 

Julia Hamera, Niech żyje Nam. Historia mistrza, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016    ss. 304-305

Całą historię z poszukiwaniem wschodnich mędrców-nauczycieli można potraktować cynicznie i złośliwie. W dużym stopniu uzasadnione byłoby stwierdzenie, że europejscy i amerykańscy intelektualiści to po prostu idioci pozbawieni krytycznego myślenia, goniący za nie wiadomo czym, zamiast się zająć nauką i twardo stąpać po ziemi. Z drugiej jednak strony, biorąc pod uwagę, że to, czym żyjemy, to tak naprawdę tworzone na bieżąco konstrukty myślowe, każda stymulacja umysłu prowadzi do jakiejś nowej jakości, do poszerzenia intelektualnej przestrzeni, w jakiej tenże umysł funkcjonuje. Jeżeli ludzie poszukują dobra i potrzebują tylko jakiegoś bodźca, żeby je w sobie znaleźć, to tak do końca chyba nie należy tego potępiać. No chyba, że wpadają w szpony totalnych szarlatanów, którzy nigdy się nie przyznają do swojego oszustwa, albo manipulatorów, których celem jest robienie złych rzeczy. To jest całe zagadnienie i niestety nie można powiedzieć, że odrębne, bo podążając za jakimkolwiek guru, trudno od początku wiedzieć, jakim jest człowiekiem.

poniedziałek, 2 maja 2016

O zerwanej ciągłości i lewicy nieuporządkowanych myśli kilka



Wczoraj spotkaliśmy się z przyjaciółmi. Rozmawiamy tak sobie na różne tematy. Rozmowa nie w każdym punkcie się klei, bo kolega jest kibicem piłki nożnej i wie kto z kim grał i jaki był wynik, a ja niekoniecznie.  Potem my mówimy, że oglądamy serial „Bodo”, na co kolega, że jest słaby i przestał oglądać po trzecim odcinku. Ponieważ jesteśmy przyjaciółmi od lat, wcale nie jest konieczne, żebyśmy się na jakieś tematy zgadzali, ani tym bardziej, żebyśmy mieli podobne gusta. Niemniej, nasza rozmowa skłoniła mnie do refleksji, co tak naprawdę trzyma mnie w niedzielny wieczór przy ekranie telewizyjnym? Historia przedwojennego celebryty, który skończył tragicznie w sowieckim więzieniu? 

Podziw dla tegoż aktora i szansonisty? Mam duży sentyment do przedwojennych filmów dzięki programom „W starym kinie” Stanisława Janickiego z lat 70., ale nie oszukujmy się, to nie było kino wysokich lotów. Komedie czasami śmieszne, ale raczej dzięki grze aktorów (np. Dymszy) niż poczuciu humoru scenarzystów. Dramaty i filmy patriotyczne z kolei z powodu zarówno nadętych scenariuszy jak i specyficznej manierze aktorskiej, są dla dzisiejszego widza praktycznie nie do przełknięcia. 

W takim kontekście oglądanie z zainteresowaniem nie do końca dobrze zrealizowanego serialu poświęconego jednemu z tych przedwojennych artystów może się wydawać co najmniej dziwne. Mogę się przyczepić do gry aktorów, do kreacji postaci, do całego szeregu scen wymyślonych, bo przecież szczegółów wielu okresów w życiu Eugeniusza Bodo nie znamy i nigdy nie poznamy ze względu na brak źródeł. Mam wiele wątpliwości co do intuicji językowej scenarzysty, bo niektóre dialogi wydają się brzmieć nieco zbyt współcześnie. Zastrzegam jednak, że to tylko moje wrażenie, bo nigdy nie badałem przedwojennej polszczyzny. Krytykiem filmowym też nie jestem, więc żadnych konkretów nie będę wymieniał. Tak czy inaczej, serial i tak oglądam i niecierpliwie czekam na każdy kolejny odcinek.

W czasach komuny moim ulubionym serialem była „Kariera Nikodema Dyzmy” z niezapomnianym Romanem Wilhelmim w roli głównej. Był to jeden z nielicznych przypadków, w których uważam, że film był lepszy od książki. (Powieść Dołęgi-Mostowicza przeczytałem zaraz po pojawieniu się serialu). Co więcej,  oglądałem go wielokrotnie, kiedy tylko telewizja zaproponowała powtórkę. W końcu kupiłem wszystkie odcinki na DVD.  Prawda jest taka, że dzisiejszym twórcom filmowym naprawdę trudno osiągnąć poziom profesjonalizmu z czasów PRL, ale to jest osobny temat. Dlaczego akurat ten serial stał się dla mnie produkcją „kultową”? Dlaczego, pomimo, że mam na DVD film Juliusza Machulskiego „Vabank”, i tak go oglądam, jeżeli akurat jest w telewizji? 

Otóż wydaje mi się, że istniała i nadal istnieje ogromna potrzeba odkrycia i nawiązania jakiegoś emocjonalnego kontaktu z Polską międzywojenną, okresem odsądzonym od czci i wiary przez komunistów, natomiast przez ich przeciwników wyniesionym na piedestał jako wzór wspaniałego tworu państwowego, w którym ludzie żyli szczęśliwie ciesząc się odzyskaną po 123 latach niepodległością. 

Obraz II Rzeczypospolitej w podręcznikach historii zawsze będzie nieco powierzchowny, bo podręczniki historii po prostu inne być nie mogą. Nie ma w nich miejsca na szczegóły, na życie codzienne, smród rynsztoków, atmosferę czynszowych kamienic, menu wykwintnych rautów, czy przemyśleń wiejskiego nauczyciela.  Strzępy takich rzeczy odnajdujemy raczej w powieściach lub filmach, które jednak też zawsze są pewnym przekształceniem rzeczywistości.  Dobrą robotę wykonuje w tym względzie Stanisław Koper, autor całego szeregu książek na temat rozmaitych aspektów życia w II Rzeczypospolitej, jak i PRLu.
Problem z dotarciem do Polski przedwojennej polega oczywiście na tym, że II wojna światowa przerwała po raz kolejny polską ciągłość państwową, a komuna po prostu ten okres przeklęła. 

W moim domu rodzinnym zbyt dobrze się tej II Rzeczypospolitej nie wspominało. Pamiętam, jakim zaskoczeniem dla mnie była uwaga dyrektorki mojej szkoły podstawowej, zdeklarowanej komunistki (która uczyła jeszcze mojego Ojca, jako młoda nauczycielka przepełniona ideą Marksa, Engelsa, Lenina i Stalina) pochodzącej z Wilna, że „przed wojną, jak ktoś miał pracę, to żył w dobrobycie”. Powiedziała to w kontekście wspomnień o własnym ojcu, który właśnie pracę miał i nieźle zarabiał. Moi dziadkowie też pracowali przed wojną. Biedy na pewno nie klepali, ale do dobrobytu to chyba było jednak daleko. Dziadek chodził z ulicy Krzyżowej na Bałutach do pracy w zakładach Grohmana (po wojnie UNIONTEX) piechotą, bo nie stać go było na bilet tramwajowy. Babcia wspominała okresy, kiedy pracowała tylko 3 lub 2 dni w tygodniu, ponieważ właściciele fabryki, w której pracowała (niestety nie zapisałem ani nie zapamiętałem nazwy) musieli ograniczyć produkcję. Pamiętała też strajki i demonstracje uliczne brutalnie rozganiane przez policję na koniach (zapamiętałem z jednej z takich opowieści, że policjanci ustawiali się do tłumu demonstrantów tyłem, tak żeby konie mogły ich kopać.  Mimo, że dziadkowie sympatyzowali z PPSem, w ich opowieściach zawsze pojawiały się również wątki antysemickie. Tak naprawdę z bezrefleksyjnej zautomatyzowanej krytyki Żydów „wyleczyli” mnie pewni znajomi dopiero w ostatniej klasie liceum i na studiach. 

Moi dziadkowie ze strony Mamy byli z kolei przedwojennymi działaczami WICI i w ogóle byli związani z ruchem ludowym.  Też jakoś specjalnie dobrze tej przedwojennej Polski nie wspominali, choć dziadek jednak wolał ją od PRLu (wieś, w której mieszkali była dawnym miasteczkiem, więc na reformie rolnej nic nie skorzystali – gospodarowali nadal na tej samej ziemi, co przed wojną), bo jak twierdził „przed wojną, to jak miałeś pieniądze, to mogłeś się kazać na rękach nosić, a teraz nawet jak masz pieniądze, to gówno za nie kupisz”. To była rzeczywistość lat 70., do której się dziadek wtedy odnosił. Nie bardzo się chyba z tym wtedy zgadzałem, bo za Gierka było trochę atrakcyjnych towarów w sklepach, do których dostępu bronił brak gotówki, choć w dużej mierze prawda była również i taka, że pomimo posiadania pieniędzy, artykułów codziennego użytku dobrej jakości specjalnie nie było. Talon na „malucha” (fiata 126p) uważano za przejaw wielkiego materialnego awansu (społecznego też). Nie do końca też rozumiałem chęć dziadka bycia noszonym na rękach. Oczywiście była to metafora, a sam dziadek pamiętał, jak jako młody chłopak pracował na polu otrzymując za cały długi dzień pracy 50 groszy, za co mógł się spokojnie utrzymać, ale w żadnym wypadku nie były to duże pieniądze. 

Lubiłem słuchać opowieści moich babć i dziadków, ale z nich wyłaniała się rzeczywistość, o jakiej trudno było przeczytać w książkach do historii. Owszem, autorzy pisali o ciężkiej doli robotnika i chłopa, o bezrobociu, o prześladowaniu lewicy, o autorytarnych (w starszych podręcznikach wręcz „faszystowskich”) rządach Piłsudskiego itd. itp., ale nie czułem bezpośredniego związku między opowieściami ludzi, którzy tamte czasy pamiętali, a suchymi lub przesiąkniętymi komunistycznymi banałami opisami z podręczników. Dlatego też powieści, czy filmy traktujące o czasach przedwojennych były tak przeze mnie pożądane.

W latach 80. ubiegłego stulecia, na fali pierwszej „Solidarności”, powstała wielka potrzeba nawiązania do tradycji II Rzeczypospolitej. Po prostu tak bardzo trzeba było się przeciwstawić sterowanym z Moskwy komunistom, że mit II Rzeczypospolitej stawał się niezbędnym elementem pozytywnej propagandy. Studiowałem historię w drugiej połowie tej dekady i doskonale pamiętam, że pomimo, że w naszym Instytucie działali pracownicy naukowi o zdecydowanie komunistycznych poglądach, pomijając fakt, że inwigilowała nas esbecja, nie było już nachalnej propagandy ideologicznej. Niektórzy nasi wykładowcy bez skrępowania krytykowali komunistów i Sowietów, choć jeden z naszych kolegów już po 1989 r. oblał egzamin (a był to student, który od samego początku zdawał na same piątki) u profesora, którego wszyscy uważali za miłego dziadzia, który nikogo nie skrzywdzi, bo powiedział, że Marceli Nowotko i PPR to byli zwyczajni sowieccy agenci. Miły staruszek się obruszył, wykrzyknął, że to przecież byli Polacy i postawił koledze dwóję. Tak, takie rzeczy tez się zdarzały, ale mimo to, w drugiej połowie lat 80. o II Rzeczpospolitej mówiło się już jednak inaczej niż jeszcze dekadę wcześniej. Na dodatek chyba jakoś podskórnie wszyscy czuli, że komuna niedługo upadnie. W podziemiu działała „Solidarność”, w Moskwie Gorbaczow ogłosił pierestrojkę. Jakoś tak koniec komuny wisiał w powietrzu. Tylko, że mało kto wówczas (no może oprócz pierwszego pokolenia korwinowców) sobie wyobrażał powrót do przedwojennego kapitalizmu (pamiętam wypowiedzi moich sporo starszych kolegów, działaczy podziemnej opozycji – dzisiaj o poglądach bardzo prawicowych – którzy twierdzili, że „no, o powrocie do takiego czystego kapitalizmu to mowy być nie może, bo przecież nastąpiły zbyt duże zmiany w społeczeństwie)”).  Dlatego też pojawiło się duże zainteresowanie polskim socjalizmem niepodległościowym sprzed II wojny światowej. 

Pamiętam, że pisałem referat (dziwna sprawa, ale wcale nie pamiętam na czyje zajęcia) nt. PPS-WRN i m.in. Kazimierzu Pużaku. Książeczka, z której czerpałem swoją wiedzę, była wydawnictwem nielegalnym, ale to już był rok 1990. Poza tym w BULe (BUŁ – Biblioteka Uniwersytetu Łódzkiego) pewne pozycje potępiane przez władze były całkiem dostępne i nie wymagały nawet zgody na czytanie tzw. prohibitów. Pamiętam, że byłem zdziwiony dowiadując się, że PPS podczas II wojny światowej był tak aktywną partią – zarówno w rządzie londyńskim, jak i w polskim podziemiu, że dzielił się na frakcje, z których odłamywały się PPSy coraz to bardziej „lewicowe”, by w końcu osiągnąć postać tego PPSu, który się połączył z PPR i stworzył Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą. Natomiast cały czas działali socjaliści, którzy owszem, chcieli radykalnych zmian społecznych, ale na pewno nie pod kontrolą Stalina, i ci socjaliści byli potem przez komunistów aresztowani, więzieni i zabijani. 

W latach 80. Jan Józef Lipski „wznowił” wydawanie „Robotnika”, organu PPS, nawiązując tym do przedwojennej lewicowej tradycji. Pamiętam z lat 80. ulotki na Piotrkowskiej, które nawoływały, żeby socjaliści odebrali komuchom święto 1 maja, które ci drudzy tym pierwszym byli ukradli. Później, już w latach 90. do tradycji PPSu nawiązywał Piotr Ikonowicz, ale jego poglądy były jak na tamte (dzisiejsze zresztą też) czasy już nie do przyjęcia. Wielu ludzi dorobiło się na odrodzony kapitalizmie, konieczność dania swobody przedsiębiorcom stała się doktryną już wcale nie tylko Korwin-Mikkego, ale praktycznie każdej liczącej się partii politycznej (w tym SLD). Unia Pracy była kolejną partią, która chciała odgrywać rolę lewicy niekomunistycznej, ale szybko zorientowawszy się, że jest raczej formacją kanapową, przyłączyła się do post-komunistów i całkowicie utraciła tożsamość.  Przez szereg lat „lewica” automatycznie kojarzyła się z SLD, zaś po kompromitacji tej partii (czasy „afery Rywina”) już tylko kolejne „bon moty” Leszka Millera przypominały o jej istnieniu. Propaganda PiSu i innych ugrupowań prawicowych doprowadziła do zupełnej inflacji słowa „lewica”, ponieważ zaczęto je przypisywać wręcz Platformie Obywatelskiej. 

Partie i ugrupowania prawicowe dość sprawnie i bezproblemowo znalazły sposób na nawiązanie do tradycji II Rzeczypospolitej. Co prawda Piłsudski, a nawet Dmowski pewnie w grobach się przewracają obserwując głupotę swoich dzisiejszych piewców, ale owi piewcy przynajmniej sprawiają, że te nazwiska nie znikają z przestrzeni publicznej. Mogą wzbudzać kontrowersje, ale się o nich mówi. 

Nie widać natomiast, żeby współczesna lewica nawiązywała do jakiejś przedwojennej tradycji. Owszem, środowisko związane z pismem „Nowy Obywatel” wydaje się nią fascynować, ale to dla grupek „nowoczesnej” lewicy trąci pewnie faszyzmem, bo przecież teraz chodzi o stworzenie społeczeństwa globalnego.  „Nowoczesna” lewica, będąca raczej spadkobierczynią roku 1968 w krajach Zachodu niż przedwojennej lewicy polskiej, specjalnie nie ma pomysłu na to, co zrobić z kapitalizmem, tzn. godzi się nań, bo wie, że generalnie alternatywy nie ma, ale chce żeby państwo bardziej kapitalistów kontrolowało i nie pozwoliło im wykorzystywać pracowników. Pomijam tu cały aspekt obyczajowy, który wysunął się na plan pierwszy w wielu działaniach lewicy. Osobiście uważam, że uznanie wolnego rynku jako jednak elementu, którego nie da się wyeliminować, za słuszne. Natomiast za słabość współczesnej lewicy uważam brak umiejętności podejmowania konkretnych działań mających na celu polepszenie standardu życia gorzej sytuowanych warstw społeczeństwa. Kiedy np. nieśmiało proponuję, żeby znajomi lewicowcy sami coś zrobili, oni z oburzeniem odkrzykują, że to PAŃSTWO jest od tego, żeby się tymi sprawami zająć. Ponieważ „państwo” nie chce się pewnymi sprawami zajmować, oni, owi „lewicowcy”, nie będą go w tym wyręczać, bo wtedy owo „państwo” już w ogóle przestanie cokolwiek dla społeczeństwa robić. 

Otóż właśnie przedwojenni socjaliści działali jako legalna partia parlamentarna próbująca wpłynąć na legislację państwową, ale oprócz tego podejmowali cały szereg działań w ramach istniejącego systemu ekonomicznego, mających na celu konkretne podniesienie poziomu życia robotników. Socjaliści tworzyli kasy chorych (nie żadne tam państwowe twory-potwory z czasów reformy Jerzego Buzka), czyli ubezpieczalnie, do których niezbyt zamożni odprowadzali niewielkie składki po to, żeby mieć dostęp do lekarzy (również ideowych socjalistów nie pobierających zbyt wysokich opłat), tworzyli spółdzielnie mieszkaniowe (to wcale nie wymysł komunistów) po to, żeby robotnicy mogli dla siebie i swoich rodzin zbudować mieszkania, prowadzili szeroko zakrojoną akcję edukacyjną wśród młodzieży robotniczej, prowadzili zajęcia kulturalne itd. itp. Tworzyli też ruch spółdzielczy. Spółdzielnie (po wojnie włączone do systemu kontrolowanego centralnie przez państwo) organizowały produkcję i handel tak, by potem ich członkowie mogli podzielić się zyskami (bez wypracowywania „wartości dodanej”). Wszystko w ramach przedwojennego kapitalizmu (wiem, że dzisiejsi wolnorynkowcy polemizowaliby z nazwaniem II Rzeczypospolitej państwem gospodarki rynkowej, ale to jest kolejny fascynujący osobny temat). Dzisiaj tego zapału do działania nie ma. Wytwarzanie dóbr i generowanie kapitału dzisiejsza nowoczesna lewica pozostawia najwyraźniej prawdziwym kapitalistom. Wygląda na to, że swoją rolę widzi raczej jako tych, którzy będą owych kapitalistów doić z pieniędzy i wydawać na różne fajne projekty. Całkiem możliwe, że przesadzam z sarkazmem, ale niezwykle często takie odnoszę wrażenie. 

Być może brak ciągłości i odcinanie się od tradycji jest immanentną cechą lewicy, która chyba wychodzi z założenia, że świat rozwija się na zasadzie permanentnej „rewolucji” (zastrzegam, że ta moja „rewolucja” tutaj to dość szeroka metafora i nie chcę tu wchodzić w niuanse odcieni socjalistów, anarchistów, komunistów itd.). Czytając teksty z lat 60. i 70. z Włoch czy Francji można dojść do wniosku, że lewicowe szaleństwo, jakie wówczas ogarnęło te społeczeństwa, doprowadziło do kompletnej inflacji pojęć. W dyskusjach politycznych między lewicującymi działaczami często padał zarzut faszyzmu, co było po prostu groteskowe i prawdziwi faszyści musieli mieć z tego dobry ubaw. 

W dzisiejszej Polsce, wydaje się, że lewica nie tylko nie istnieje (oprócz grupek „fabian” – kółek wzajemnej adoracji intelektualistów raczej oderwanych od rzeczywistości i partii „Razem”, której program jest lewicowy, ale jak na mój gust raczej utopijny), ale nawet jeśli istnieje, to nie ma nic do zaoferowania. Brakuje ogólnej teorii, brakuje planu działania. Ideologicznego pomostu, nawiązanie do historycznej tradycji, czy też gadamerowskiej „fuzji horyzontów” po prostu nie ma. 

Historię trzeba znać, bo historia powinna być nauczycielką życia, a nie narzędziem do jakiejś polityki  („polityka historyczna” kojarzy mi się jakoś tak automatycznie z „1984” Orwella). Historię dobrze byłoby jednak czuć, żeby zrozumieć, dlaczego teraz jest tak, a nie inaczej.  Prawica dzisiaj triumfuje, bo zdecydowanie lepiej odrobiła lekcje z historii. A że przybiera to kształt przerażający w postaci przemarszu kontynuatorów przedwojenny pałkarzy z „mieczykami Chrobrego” to niestety wina tych, którzy spoczęli na laurach i doszli do wniosku, że pewne rzeczy zrobią się same.  To wynik zaniedbań poprzednich ekip rządzących, ale też nas wszystkich jako społeczeństwa. Zostawienie młodzieży samej sobie skutkuje tym, że przejęły ją organizacje bardziej zwarte i aktywne. Ale tutaj wchodzimy w obszar rozważań na jeszcze inny temat, więc lepiej w tym miejscu skończyć.