piątek, 30 marca 2012

Don DeLillo's observations on American political demonstrations

I never believe in American political protests. Americans are mostly nice guys and since the poor outnumber the rich there (well, as anywhere else), those poor seem not to like those rich just like in Europe. However, history teaches that in Europe. when the poor lose their temper and take an action, the effects can be unpredictable. They may either bring about slight changes in political decisions of particular governments, but they may also overthrow whole political systems.

When I see groups of enthusiastic young American guys in their streets yelling at anonymous bankers and less anonymous politicians trying to sound dangerous, I can’t help a sarcastic smile that emerges in spite of myself. American protests and even the most violent demonstrations are so perfectly predictable that I do wonder why there are still people who show so much excitement about what they’re doing in the streets. I am absolutely positive that they also absolutely believe in what they’re exclaiming against the establishment. However, I’m equally certain about the fact that in the evening all those militant if not bloodthirsty American “angry young people” will go home, have a take-away pizza and some booze, after which they’ll go to bed. A few days later they’ll stop going out onto the streets and it’ll be the only consequence of their zeal for changing the world and making it a better place to live. This is because probably beheading some Wall Street tycoons would not really change the world and the protesters are perfectly aware of it.

I’ve been wondering how this system works and you can’t imagine how happy I was when I found a text which confirmed my speculations. I mean I found a book whose author put in one of his characters’ mouth the words, which rendered my thoughts much better than I could:

Protesters were rocking the car. He looked at her and smiled. There were close-ups on TV of faces scorched by pepper gas. The zoom lens caught a man in a parachute dropping from the top of a tower nearby. Chute and man were striped in anarchist red-and-black and his penis wasexposed, likewise logotyped. They were knocking the car back and forth. Projectiles came popping from tear-gas launchers and cops free-lanced in the crowd, wearing masks with twinfiltration chambers out of some lethal cartoon.
"You know what capitalism produces. According to Marx and Engels."
"Its own grave-diggers," he said.
"But these are not the grave-diggers. This is the free market itself. These people are a fantasy generated by the market. They don't exist outside the market. There is nowhere they cango to be on the outside. There is no outside."
The camera tracked a cop chasing a young man through the crowd, an image that seemed to exist at some drifting distance from the moment.
"The market culture is total. It breeds these men and women. They are necessary to the system they despise. They give it energy and definition. They are marketdriven. They are tradedon the markets of the world. This is why they exist, to invigorate and perpetuate the system."

[…]

"The more visionary the idea, the more people it leaves behind. This is what the protest is all about. Visions of technology and wealth. The force of cyber-capital that will send people intothe gutter to retch and die. What is the flaw of human rationality?"
He said, "What?"
"It pretends not to see the horror and death at the end of the schemes it builds. This is a protest against the future. They want to hold off the future. They want to normalize it, keep it from overwhelming the present."
There were cars burning in the street, metal hissing and spitting, and stunned figures in slow motion, in tides of smoke, wandering through the mass of vehicles and bodies, and others everywhere running, and a cop down, genuflected, outside a fast food shop.
"The future is always a wholeness, a sameness. We're all tall and happy there," she said.
"This is why the future fails. It always fails. It can never be the cruel happy place we want to make it."

[…]

"They are working with you, these people. They are acting on your terms," she said. "And if they kill you, it's only because you permit it, in your sweet sufferance, as a way to re-emphasize the idea we all live under."
"What idea?"
The rocking became worse and he watched her follow her glass from side to side before she was able to take a sip.
"Destruction," she said.
On one of the screens he saw figures descending a vertical surface. It took him a moment to understand that they were rappelling down the facade of the building just ahead, where the market tickers were located.
"You know what anarchists have always believed."
"Yes."
"Tell me," she said.
"The urge to destroy is a creative urge."
"This is also the hallmark of capitalist thought. Enforced destruction. Old industries have to be harshly eliminated. New markets have to be forcibly claimed. Old markets have to be re-exploited. Destroy the past, make the future."

Don DeLillo, Cosmopolis

The Polish writer Witold Gombrowicz said that there is no escape from what he called “pupa” (Polish ‘behind’/’bottom’ when addressing a young child), which stands for the system. The more rebellious you believe you are, the stronger you’re attached to the system, because you’re just an integral part of it.

How many hamburger-eaters and cola-drinkers, plasma TV-watchers and big car drivers, even relatively poor (comparing with “those rich bastards” even very poor), really want a change? And what change if any? What is their vision of America and the world? I don’t think anyone would seriously like to experiment with communism again. If not communism, maybe some other forms of populism? Definitely it is possible to find people who do believe in a serious change of the system, but they’re few and far between and… maybe it’s really good. The twentieth century demonstrated clearly that alternatives championed by zealous revolutionists are medicines worse than the disease itself. On the other hand, it’s hard to say that the present system is perfect and should be maintained for ever. Whatever the future, one thing I’m sure about, the guys who swarm from time to time in the streets of New York yelling against the evil of this world won’t do anything serious. They never do.

czwartek, 29 marca 2012

O buddyzmie myśli kilka w kontekście wypowiedzi Wojciecha Cejrowskiego i lektury "Złotej Pagody" Yukio Mishimy

Kilka tygodni temu Newsweek Polska opublikował artykuł, z którego wynikało, że Wojciech Cejrowski opowiada kompletne dyrdymały na temat buddyzmu. Wg niego jest to religia okultystyczna, co automatycznie znaczy satanistyczna, Dalaj Lama modli się do Lucyfera o unicestwienie niewiernych, a mnisi w Japonii i w Indochinach robią ludziom wodę z mózgu, świadomie wciskając im głupoty. Oczywiście całość poglądów Wojciecha Cejrowskiego na inne religie bierze się z jego silnego przywiązania do katolicyzmu, które on zapewne bierze za głęboką wiarę. Nie byłoby o czym rozmawiać, bo kto choć trochę się orientuje, jakie poglądy ma ten znany katolicki podróżnik, tego takie wypowiedzi nie powinny w najmniejszym stopniu dziwić. Niemniej warto się przyjrzeć pewnym elementom, na których je zbudował. Żeby wyszło dobre kłamstwo, musi być w nim sporo prawdy, jak wyczytałem w bułgarskiej książce dla młodzieży Z nikim, kiedy byłem dzieckiem.

Błąd metodologiczny, być może nawet nieświadomy, choć tego pewni być nie możemy, ponieważ fanatycy religijni są gotowi na każdą manipulację, byleby postawić na swoim, polega na tym, że buddyzm generalnie nie jest religią w takim samym znaczeniu, jak znane nam systemy teistyczne. Budda nie jest żadnym bogiem, a mistrzowie zen mawiali nawet, że jeśli ukaże ci się sam Budda, to czym prędzej go przegoń. W buddyzmie chodzi bowiem o osiągnięcie stanu umysłu poza myśleniem dyskursywnym, do wydostania się poza pułapki języka i dotarcia do ogólnej „pustki”, która jest źródłem wszystkiego. Błędem naszego umysłu, jak uważają mistrzowie buddyzmu, jest myślenie na zasadzie różnicowania, a to powoduje nasze rozliczne nieszczęścia. Likwidacja stanu opozycji ja-coś innego prowadzi wg nich do stanu doskonałego szczęścia. Oczywiście w praktyce nie jest to wcale łatwe, jesteśmy istotami uwarunkowanymi naszymi ciałami i ich biologią, niezwykle trudno jest się również wyrwać ze sposobu myślenia, w jakim jesteśmy wychowywani itd. itp. Niemniej osiągnięcie stanu zespolenia z powszechną świadomą (ale nie „samoświadomą”, bo to powoduje rozdwojenie) „pustką” jest najwyższym celem buddyzmu. Taki cel przyświeca mnichom hinajany na Cejlonie. Niemniej zwolennicy mahajany uważają, że takie podejście byłoby egoistyczne i, że postawa najwłaściwsza to droga bodhisattwy, a więc istoty, która już mogła stać się buddą (czyli zjednoczoną z wszechświatową świadomością), ale się w ostatniej chwili zatrzymała, żeby pomóc innym cierpiącym istotom.

Można by powiedzieć, że pewne elementy nie są naszej kulturze tak całkiem obce, skoro mieliśmy w Europie Plotyna, czy potem Spinozę. Rzecz w tym, że Europejczycy, którzy zetknęli się z buddyzmem, zaobserwowali już tylko zewnętrzne znamiona tego systemu, który niewątpliwie stał się religią, na zewnątrz bardzo podobną do każdej innej – a więc z kapłanami/mnichami, obrządkami, wizerunkami istot czczonych (Buddy i bodhisattwów), kadzidłami itd. itp.

I tutaj musimy jasno powiedzieć, że Wojciech Cejrowski wcale się nie pomylił, kiedy powoływał się na rozmowę z mnichem buddyjskim, który mu powiedział, że sprzedaż wróżb, czy w ogóle rozmaite obrzędy, to tylko teatr dla prostego ludu. Jest to bowiem prawda. Chciałoby się powiedzieć, że nie chodzi tutaj o świadome oszustwo ze strony szlachetnych mnichów, ale raczej o wyjście naprzeciw potrzebom ludzi prostych, których mentalność na całym świecie jest taka sama, ponieważ wszyscy mają tendencję do oddawania pokłonów siłom, których nie rozumieją, a których się boja, oraz wszędzie na świecie ludzie lubią „pójść na skróty” i przy pomocy modlitwy załatwić cały szereg spraw, które przyrodzonym trybem idą niezwykle ciężko. Mnisi wyszli tym potrzebom naprzeciw i zaczęli odgrywać dokładnie taką samą rolę społeczną w Chinach czy Japonii, jak np. franciszkanie w Europie. No i niestety nie można też wcale powiedzieć, że owi buddyjscy mnisi byli i są zawsze ludźmi szlachetnymi, litościwie wychodzącymi naprzeciw potrzebom prostego ludu, ale sami kierujący się twardymi zasadami nauk Siddharty Gautamy i jego uczniów. W średniowiecznej Japonii istnieli mnisi-wojownicy, których rolę w ówczesnej rzeczywistości tego kraju da się porównać do roli zbrojnych zakonów rycerskich w Europie, m.in. tak nie lubianych przez nas Krzyżaków.

Czytając książki o buddyzmie zen trafiłem na fragment, w którym odradza się europejskim kandydatom do oświecenia kontaktów z „zawodowymi” mnichami buddyjskimi. Oto bowiem uczeń przychodzi do mistrza, ten daje mu „koan”, czyli zagadkę-paradoks mającą na celu nie tyle wyciągnięcie od ucznia logicznej odpowiedzi, co zburzenie właśnie struktur logiki w jego umyśle, aby przedrzeć się właśnie do naturalnej pierwotnej „pustki”. Tymczasem mnich za drobną opłatą chętnie podpowie europejskiemu uczniowi, co ten ma odpowiedzieć mistrzowi, żeby wypaść wiarygodnie. Owszem, mistrza można na to nabrać (oczywiście niekoniecznie, ale jest taka możliwość), ale przecież chyba nie o to chodzi. Nie po to ludzie jeżdżą do Japonii po „oświecenie”, żeby oszukiwać samych siebie. W prawdziwym zen nikt za nas lekcji nie odrobi, ani też tak naprawdę nikt nam nie pomoże. Co najwyżej wskaże metodę. To dlatego można usłyszeć, że „buddyzm zen jest dla wszystkich, ale nie dla każdego”. „Pomocni” mnisi natomiast to faktycznie oszuści i szalbierze.

Półtora tygodnia temu przeczytałem powieść Yukio Mishimy Złota pagoda, której protagonista i narrator to syn buddyjskiego mnicha, który sam ma się również stać mnichem. Ja wiem, że to dziwnie brzmi – mnich, który ma normalną rodzinę. Fakty są bowiem takie, że w Japonii buddyzm stał się w pewnym stopniu tym samym, co chrześcijaństwo w Europie, z tą różnicą, że żyje w symbiozie z tradycyjną religią Japonii – sintoizmem. Religie te nie mieszają się, ale też i nie zwalczają. Żonaci mnisi buddyjscy obejmują „parafie”, czyli lokalne świątynie, do których uczęszczają miejscowi wierni utrzymujący  „proboszcza”, zaś po jego śmierci najczęściej jego stanowisko obejmuje syn.

Bohater Złotej pagody po śmierci ojca dostaje się pod opiekę opata tytułowej Złotej pagody, która jest świątynią dużą, w której młodzi mnisi przechodzą okres formacyjny. Jest on człowiekiem zdolnym, więc opat wysyła go na studia w buddyjskim uniwersytecie. Tymczasem sam przełożony to człowiek nie odmawiający sobie przyjemności życia. Znany jest ze swojej słabości do kobiet z pewnych dzielnic. Nie chcę ujawniać treści książki, ponieważ jest ona warta przeczytania.

Najbliżsi koledzy bohatera to swoje przeciwieństwa. Jeden to chłopak niezwykle szlachetny, niemal uosobienie dobra, zaś drugi to cynik, bez skrupułów wykorzystujący swoje kalectwo (ma poważne problemy z chodzeniem z powodu zniekształcenia stóp) w celu uwodzenia kobiet i ich wykorzystywania (nie tylko seksualnego). Jak w każdej dobrej powieści, nic nie jest do końca takie, jak się wydaje.

Cała historia to analiza psychopatycznego umysłu protagonisty, którego obsesja na tle tytułowej świątyni doprowadzi do kulminacyjnych konsekwencji, ale znowu, jak to w doskonałej powieści bywa, obcując z tekstem możemy ulec empatii wobec narratora.

Wracając jednak do tematu – czytając Złotą pagodę wchodzimy w świat buddyjskich mnichów, z których żaden w najmniejszym stopniu nie przypomina ideału buddysty zen, godzinami medytującego w celu osiągnięcia satori, rozwiązującego koany itp. Opat to zwyczajny urzędnik, który prowadzi rozwiązłe życie, nowicjusze zaś to młodzi mężczyźni, o których można mówić różne rzeczy, ale nie to, że żyją naukami Buddy. Piją, awanturują się, uwodzą kobiety. Jeżeli rozmawiają o swojej religii, to tylko w kontekście przyszłej kariery, a więc np. objęcia „parafii” po ojcu na prowincji, albo zostaniu następcą opata, jak w przypadku głównego bohatera.

Żeby więc było wszystko jasne, w Japonii, a z pewnością i w innych krajach Azji, można spotkać autentycznych mistrzów zen, którzy naprawdę wiedzą o co chodzi w nauce buddyzmu i którzy nią żyją. Niemniej odkąd buddyzm stał się religią, zaczął odpowiadać na te same potrzeby ludzi, co wszystkie religie na całym świecie. Ludzie zaś nie potrzebują skomplikowanych filozofii, czy bolesnego przebijania się przez słabość własnego umysłu. Większość z nas chce po prostu czuć się lepiej niż obecnie, więc zanosi modły do istot, które, jak wierzymy, mogłyby nam to zapewnić. Oczywiście dochodzi do tego strach przed śmiercią i chęć przedłużenia własnej egzystencji. I to wszystko. Ponieważ nie trzeba być wielkim geniuszem, żeby się zorientować, że z tej ludzkiej potrzeby można sobie zapewnić niezłe utrzymanie, na całym świecie pojawiła się grupa roszcząca sobie pretensje do głębszej wiedzy na tematy duchowe, w rzeczywistości posiadająca troszkę większą wiedzę na temat psychiki ludzkiej. Mnisi buddyjscy nie byli i nie są zsyłani z nieba, tak samo jak księża katoliccy czy prawosławni. Są to ludzie z krwi i kości podlegający prawom biologii, psychologii i socjologii.

Przytaczając więc wypowiedź jakiegoś buddyjskiego mnicha, że obrządki tej religii to teatr dla ludu, Wojciech Cejrowski nie minął się z prawdą. Nie zmienia to jednak faktu, że o istocie buddyzmu nie ma pojęcia. Nie trzeba być zbyt wnikliwym obserwatorem, żeby zauważyć, że bogaci "książęta Kościoła", biskupi i proboszczowie bogatych parafii również nie mają zbyt wiele wspólnego z wędrownym nauczycielem z Nazaret, ale to już osobny temat.

środa, 28 marca 2012

O atrakcyjności nauki w obcym kraju


Rozmyślając o problemie, który zasygnalizowałem w poprzednim wpisie, oraz o komentarzu pod nim, przyszły mi do głowy jeszcze inne możliwe wytłumaczenia milczenia ze strony szkół.

Otóż faktycznie może być tak, że oferta stypendiów na naukę w the sixth form w Wielkiej Brytanii, może nawet jest otwierana i czytana, a podawana do wiadomości młodzieży, tylko, że ze strony tej ostatniej nie ma odzewu. Musimy zdawać sobie sprawę również i z tego, że to, co dla mnie osobiście (już chciałem napisać „dla mojego pokolenia”, ale przecież nie mogę się wypowiadać w imieniu innych) w pewnym wieku byłoby szalenie atrakcyjne, dla młodzieży wychowanej w Polsce dwudziestego pierwszego wieku, wcale atrakcyjne być nie musi. Niestety moja konstatacja nie jest w tym wypadku jakąś manifestacją tolerancji wobec współczesnej młodzieży, ale raczej pewnego żalu.

Kiedy jeszcze pracowałem w szkole średniej (przed rokiem 2001), z przerażeniem odbierałem wypowiedzi uczniów, którzy deklarowali, że ich największym marzeniem jest spędzać dużo czasu z rówieśnikami w osiedlowym pubie. Kiedy dopytywałem o chęć podróży, które dla mnie były największym marzeniem, padała odpowiedź, która mnie wprowadzała w stan skrajnej depresji – „A po co?”

Ponieważ człowiek, żeby w miarę normalnie funkcjonować, wszystko sobie racjonalizuje, wytłumaczyłem sobie, że po prostu miałem do czynienia ze specyficzną młodzieżą, bo ta „świetna”, zdolna i ambitna, chodzi do renomowanych liceów. Ponieważ z tą ambitniejszą młodzieżą miałem często do czynienia na kursach w szkołach językowych, mogłem zapytać również jej przedstawicieli o ich zamiłowania. Owszem, wielu fascynowały podróże zagraniczne, ale „bez przesady”. Dzisiejsza młodzież to nie są już dzieciaki komuny, dla których wszystko, co pochodzi z Zachodu, jest godne najwyższego podziwu.

Osobiście poznałem dwóch młodych ludzi, którzy od lat licealnych mieli tak szerokie horyzonty i otwartość umysłu, że dzisiaj jeden jest dyrektorem w jednym z oddziałów wielkiej międzynarodowej korporacji w Portugalii, a o drugim słyszałem kilka lat temu, że był akurat również na dyrektorskim stanowisku w wielkiej amerykańskiej korporacji samochodowej w Brazylii. Ci młodzi faceci byli w obcowaniu z innymi tak „normalni”, że nikt by ich nie wziął za takich „geniuszy”, ale wystarczyło wejść na jakiś temat wymagający wiedzy o świecie, albo przejść na jakiś język obcy, a chłopcy spokojnie wchodzili w rolę. Boże, myślałem, dlaczego inni nie mogą, albo nie chcą być tacy jak oni?!

Tak jak pisałem poprzednio, chodzi o pewne otwarcie na nowe doświadczenie. Ono nie od razu musi być bardzo przyjemne. Jak często powtarzam swoim studentom i własnym dzieciom „no stress no success”, albo w polskiej wersji „bez stresu nie ma sukcesu” (sam wymyśliłem, choć nie będę dochodził praw autorskich, rozpowszechnianie mile widziane!). Doświadczenie wymagające początkowego stresu, którego rezultatem jest jego przezwyciężenie i nabycie przez to innej perspektywy wobec rzeczywistości, jest bezcenne i każdy powinien do niego dążyć.

Jeżeli dochodzimy jednak do wniosku, że przecież przyjemniej jest pozostać w przyjemnej sferze komfortu, jeżeli będziemy unikać wyzwań, na zawsze pozostaniemy na tym samym poziomie rozwoju i od czasu do czasu będziemy przeżywać frustracje, że oto inni coś osiągają, a my tkwimy w tym samym miejscu. Niestety wiem coś o tym z własnego doświadczenia.

Nie każdy nadaje się do życia pełnego nowych wyzwań. Jednakże od ponad dwudziestu lat obserwując młodzież wiem, że jednostki inteligentne, pracowite i o duchu awanturniczym od czasu do czasu się jednak zdarzają. Rzucanie im kłód pod nogi jest grzechem. Mądry nauczyciel takiej jednostce podsunie mądre wyzwanie. Nauka w angielskiej szkole z internatem jest takim wyzwaniem. Jeżeli natomiast i to nie jest do końca przekonujące, przypominam, że to jednak absolwenci tych szkół właśnie rządzą światową gospodarką.

Tak przy okazji. Mój dziadek macierzysty, chłop z chłopów, wychowywał się przez kilka lat w Bałtowie u swojej ciotki. Bałtów był majątkiem rodziny książąt Druckich-Lubeckich. Otóż to, co mój dziadek jako dziecko zapamiętał z tych lat, był fakt, że książę (oczywiście potomek ministra z czasów Królestwa Kongresowego) obowiązkowo wysyłał swoje dzieci do pracy na polu razem z chłopami i ich dziećmi. Wyobrażenie ludowe o życiu arystokracji to często życie „paniątek z morskiej piany”, wydelikaconych i „roboty niezwyczajnych”. Taki mit pokutował długo później już w latach komuny. Mój dziadek często zwracał uwagę mojej mamie, a swojej córce, że zbytnio mnie oszczędza. Mama, jako wiejska dziewczyna od dzieciństwa ganiana do ciężkiej pracy, oczywiście dążyła do tego, żebym nie zaznał takich doświadczeń, jakie ona przechodziła w dzieciństwie – zimno, głód i ciężka, wyniszczająca zdrowie praca. Dziadek jednak uważał, że oczywiście przesadzać nie należy, ale nie wolno dzieci chronić przed pracą.

Nie uważam, że powinniśmy dzieci pędzić do ciężkiej fizycznej pracy. Uważam jednak, że nie powinniśmy ich chronić od pewnych doświadczeń, które choć początkowo mogą powodować stres, w efekcie wykształcą ludzi doskonale przygotowanych do życia. Jak już napisałem, nie każdy faktycznie nadaje się do nauki w angielskiej szkole. Może jednak wypada najpierw zapytać samego piętnastolatka, czy by chciał. Nie każdy musi, bo ktoś przecież musi pracować na niższych stanowiskach. Chodzi więc tylko o to, żeby każdy, kto jednak byłby zainteresowany, mógł się o tym dowiedzieć. 


O grzechu zaniedbania, czyli o ofercie stypendiów, której nikt nie czyta

Moja koleżanka – absolwentka liceum, które i ja kończyłem, czyli IV LO im. Emilii Sczanieckiej w Łodzi – aktywnie działa w British Alumni Society Poland, czyli w Stowarzyszeniu Absolwentów Uniwersytetów Brytyjskich w Polsce. Jest zaangażowana w organizację stypendiów dla polskich licealistów w szkołach angielskich. Zainteresowani znajdą informacje na następujących stronach: http://mojestypendium.pl/id,9393,stypendium.html?ticaid=6e2bb oraz  http://www.bas.org.pl/

Piszę o tym dlatego, że mam osobistą obsesję na temat dawania młodym ludziom szans rozwoju, w tym poznawania innych krajów, kultur, języków, metod pracy i podejścia do obowiązków. Każdy kontakt z innym sposobem myślenia wzbogaca i staje się kapitałem na przyszłość. Tak w ogóle to wydaje mi się to tak oczywiste, że nie muszę tego tłumaczyć. Tymczasem okazuje się, że się mylę, bo dla wielu ludzi widocznie takie oczywiste to nie jest.

Moje dwudziestoletnie doświadczenie spotkań z dziećmi, młodzieżą oraz z dorosłymi związanymi z szeroko pojętą oświatą (od szkoły podstawowej, przez szkoły średnie i wyższe), pokazuje, że wielu z nas Polaków, w ogóle nie jest otwartych na nowe doświadczenia czy naukę. Chciałoby się to jakoś prosto wytłumaczyć i zwalić wszystko na ksenofobię, zacofanie i ciemnotę, zaściankowość itp. Po trochu będzie to prawda, ale ja bym chciał się podzielić pewną refleksją, która, jak mi się wydaje, tłumaczy, skąd się u nas ta zaściankowość bierze, ponieważ jest ona zjawiskiem wtórnym, a nie pierwotnym.

Przychodzi mi na myśl wytłumaczenie, dlaczego Jan III Sobieski nie posiedział w Wiedniu trochę dłużej po swoim zwycięstwie nad Turkami, i dlaczego go politycznie nie zdyskontował. Otóż okazało się, że Polakom spieszyło się już do domowych pieleszy, bo oni poza domem zbyt długo żyć nie potrafią. Wszystko jasne i zrozumiałe – nie ma w tym przecież nic godnego potępienia. Co jednak dla nas, Polaków, oznacza to zamiłowanie do domu? Myślę, że wytłumaczenie jest tylko jedno – wynika ono z dążenia do uniknięcia stresu. I znowu nie byłoby w tym niczego złego, gdyby nie te wszystkie zaprzepaszczone wymierne korzyści, które można byłoby osiągnąć, gdyby jednak na tę odrobinę stresu się narazić.

W Polsce ludzie aktywni społecznie są odbierani co najmniej z dużą podejrzliwością (bardzo często z otwartą lub skrytą wrogością). Mało kto wierzy, że czyimś działaniom może przyświecać szlachetna idea, która nie wiąże się z bezpośrednimi korzyściami materialnymi dla osoby je prowadzącej. Większość z nas, owszem lubi wygodne życie, ale od niego jeszcze bardziej ceni święty spokój. Dlatego wielu z tych, którzy chcą dotrzeć do szeregu polskich środowisk z jakąś szlachetną ideą, z czymś, co zasadniczo zmieniłoby życie ludzi z tych środowisk na lepsze, spotyka się z murem obojętności, a nierzadko z otwartą wrogością. Oto przychodzi bowiem ktoś, kto chce im zakłócić święty spokój, kto chce ich wyciągnąć z ciepłego bagienka, w którym przyzwyczaili się tkwić i czerpać z tego przyjemność. To nie jest proste lenistwo. To jest lenistwo pomieszane z potwornym kompleksem niższości.

Najbardziej popularną metodą radzenia sobie z kompleksem niższości w naszym kraju, jest właśnie ukrycie się przed każdym, kto mógłby ten nas kompleks odkryć i obnażyć. Żeby nie wiem z jak dobrymi intencjami ktoś do nas przychodził, my wolimy, żeby było tak jak jest.

Kilka lat temu kuzynka, nauczycielka w jednej ze szkół podstawowych w województwie podlaskim, wraz ze swoimi koleżankami z pracy brała udział w programie Sokrates. Dzięki niemu zarówno dzieci jak i właśnie nauczyciele, dwukrotnie odwiedzili Francję, a także gościli Francuzów, Niemców i Rumunów u siebie. Kuzynka i jej mąż wykazali dużo inicjatywy prywatnej organizując m.in. wielkie przyjęcie u siebie w ogrodzie, tudzież przejażdżkę bryczkami po Puszczy Białowieskiej zakończoną ogniskiem. We Francji z kolei goszczący poszczególnych polskich nauczycieli nauczyciele francuscy wykazywali się inicjatywą w organizacji rozrywek dla swoich gości. Uważam, że ta współpraca mogłaby się przekształcić w coś naprawdę trwałego i wartościowego, gdyby… komuś na tym naprawdę zależało. Programem w tej szkole kierowała koleżanka kuzynki, która udała się na roczny urlop. Automatycznie cała akcja umarła śmiercią naturalną. Ani dyrekcja, ani inni nauczyciele nie pociągnęli tematu. Dyrekcja zresztą nawet w czasie trwania programu, wykazywała „życzliwą neutralność”.

Dlaczego program nie przetrwał? Odpowiedź wydaje się mieć kilka źródeł. Otóż po pierwsze wszelka organizacja jakiejkolwiek imprezy czy akcji wiąże się ze stresem. Jeżeli ludzie w nie zaangażowani nie są motywowani pieniędzmi, to muszą czerpać z tego satysfakcję innego rodzaju. I taka satysfakcja była! Polscy nauczyciele poznawali innych ludzi, dzieci widziały jak funkcjonuje szkoła we Francji. Wycieczki zagraniczne są same w sobie wielką atrakcją. Niemniej, żeby coś trwało, nie może się to ograniczać do samych wycieczek. Kilka dni w obcym kraju można przeżyć nie znając języka, ale utrzymywać stałe kontakty? Ależ to trzeba by cały czas przynajmniej emaile pisać po angielsku (no bo na francuski to już w ogóle nie liczmy). Dla dyrekcji to może i byłby jakiś tytuł do popisania się przed kuratorium i dyrekcjami innych szkół, ale czy to gra warta świeczki? Skoro nie ma nauczycielki, która językiem obcym posługiwać się umie, to my się tu nie będziemy wygłupiać, ani narażać na ośmieszenie, gdyby się publicznie wydało, że w żadnym obcym języku porozumieć się nie potrafimy. A poza tym ile to organizacyjnego stresu! Gra nie jest warta świeczki! Projektu nie zamykamy, on po prostu umiera śmiercią naturalną.

Wcale nie wykluczam, że podobnie może być po stronie francuskiej, niemieckiej czy rumuńskiej, ale tamtych realiów nie znam, natomiast doskonale umiem się wczuć w myślenie rodaków.

Koleżanka z British Alumni Society rozsyłała listy do wszystkich liceów w Polsce. Kompletny brak odzewu szczerze ją zaskoczył. Informacja o możliwości nauki w Wielkiej Brytanii docierała praktycznie tylko tam, gdzie jakiś członek Stowarzyszenia osobiście wywiesił ogłoszenie w szkole. Najbardziej ją jednak zaskoczyły próby usprawiedliwiania tego stanu rzeczy przez jej znajomych. Okazało się, że dyrektorzy szkół są zawalani taką ilością korespondencji, że zupełnie nie ma się co dziwić, że wiele listów może zostać wyrzucone bez otworzenia koperty! Jak ironicznie zauważyła, równie dobrze mogłaby zaoferować szkole poważne wsparcie finansowe, a to też zostałoby zignorowane, ponieważ taka oferta powędrowałaby do kosza bez czytania.

Wiem z doświadczenia, że jeżeli się nie „przyszpili” konkretnej osoby, która poczuje się do osobistej odpowiedzialności za dany projekt, nie ma co liczyć na dyrektorów czy radę pedagogiczną, bo u nas nadal „wszyscy” znaczy „nikt”. W szkołach, w których ja pracowałem, korespondencja, która nie była adresowana bezpośrednio do dyrekcji, a np. do nauczycieli danych przedmiotów, była wykładana na stole w pokoju nauczycielskim. Tutaj takie listy miały sporą szansę na otwarcie. Jeżeli jednak były kierowane do „grona pedagogicznego”, praktycznie nikt się nimi nie interesował, bo z doświadczenia wiedzieliśmy, że to jakieś okolicznościowe życzenia od innych instytucji.

Co jednak, jeżeli list od mojej koleżanki został otwarty i przeczytany, a ona i tak nie otrzymała odpowiedzi? To jest również możliwe. Możliwe jest bowiem i to, że dyrekcja nie uznała tej informacji za tak ważną, żeby ją ogłaszać, albo że nauczyciele stwierdzili, że „w naszej szkole nie ma takiej zdolnej młodzieży, która by sobie poradziła w szkole w Anglii”. Ponieważ jednak oferta została wysłana również do najlepszych szkół w różnych miastach, takie rozumowanie nie powinno być brane pod uwagę.

Grzech zaniechania nie jest u nas uważany za zbyt ciężki. Owszem, gdyby nauczyciel niesprawiedliwie dziecko ocenił, czy skrzywdził w inny sposób, ktoś by się tym pewnie zainteresował. Tym jednak, że nie przekazał informacji o jakiejś szansie dla ucznia, nie wzbudza niczyjej reakcji, bo nikt o tym po prostu się nigdy nie dowiaduje. A dyrektor czy nauczyciel, który zaniechał przekazać informacji sam przed sobą może się „usprawiedliwić”, że przecież równie dobrze taka oferta mogła w ogóle nie przyjść.

Na brak kandydatów na brytyjskie stypendia organizacja mojej koleżanki nie może narzekać. Żyjemy w atmosferze takiego cynizmu, że nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś postronny zapytał: „No to o co jej właściwie chodzi? Po co jej więcej kandydatów? Skoro się nie zgłaszają, to może posłać więcej dzieciaków swoich znajomych i nikt nie będzie miał do niej o to pretensji.” Chodzi jednak o to, że naprawdę istnieją ludzie, którzy swoją działalność społeczną traktują poważnie, zaś elementy mentalności przejęte właśnie w wyniku edukacji w szkołach brytyjskich czy amerykańskich, nakazują to co społeczne traktować społecznie i wyraźnie oddzielić to od prywaty. Nie ma się co oszukiwać, na Zachodzie znajdziemy szereg przykładów korupcji i prywaty w instytucjach publicznych, ale nie podważa to jednak zaufania do ludzi dobrej woli. My praktycznie nie wierzymy, że ludzie dobrej woli istnieją.

Ludzie, którzy coś osiągnęli naprawdę dzięki swojej pracy i zdolnościom, chętnie pokazują drogę innym. To ci, którzy do „sukcesu” doszli drogą oszustw i nieuczciwego wykorzystania prywatnych koneksji, nikomu nie ufają i nikomu pomóc nie chcą, no bo zresztą jak mieliby kogoś nauczyć jak uczciwie się dorobić, czy zrobić karierę, skoro jedyne metody jakie znają są nieuczciwe. Odrobina wiary w dobrą wolę ludzi jest jednak niezbędna już nie tylko dla naszego własnego zdrowia psychicznego, ale dla przyszłości nas wszystkich. Jeżeli się nie otworzymy na czyjąś propozycję, jeżeli z własnymi propozycjami nie będziemy wychodzić do ludzi, to przeżyjemy życie niczym niezdolne do komunikacji entelechie (monady) i nigdy nie zbudujemy społeczeństwa – już nawet nie obywatelskiego, ale w ogóle jakiegokolwiek.

Nie twierdzę, że żyjemy w kraju fantastycznych możliwości. Na taki hurra-optymizm mnie niestety nie stać. Niemniej wielu z nas może dostać szansę, a niektórzy nawet szereg szans, na wyrwanie się poczucia zaklętej niemocy i zrobienia ze swoim życiem coś naprawdę dobrego, wartościowego a przy tym satysfakcjonującego. Możliwość nauki w dobrej szkole w Wielkiej Brytanii nie trafia się na co dzień. Wiadomo też, że liczba miejsc jest ograniczona. Niemniej trzeba próbować, bo dopóki nie spróbujemy nigdy się nie dowiemy, czy się do tego nadajemy czy nie. Kiedy jednak nie możemy spróbować, bo nikt nam po prostu o tej szansie nie powiedział, jest tak, jakby nas ktoś jej pozbawił. W wypadku szkół, które nawet nie otworzyły koperty z tą atrakcyjną dla młodzieży ofertą, brakuje słów na potępienie opieszałości ludzi, od których wymagamy odpowiedzialności. Jeżeli jednak ktoś tę wiadomość przeczytał i z powodu własnego lenistwa, czy kompleksów, zlekceważył i nie przekazał uczniom, popełnił jedną z kardynalnych zbrodni pedagogicznych.

Nie chcę jednak kończyć pesymistycznie i potępiająco. My, ludzie dobrej woli, musimy sobie pomagać, ponieważ naszym celem jest nie tyle karanie złych, co przede wszystkim sprawianie, by działy się rzeczy dobre. Między innymi mam nadzieję, że dzięki temu wpisowi dotrę do koleżanek/kolegów-anglistów, którzy zainteresują się stypendiami dla swoich uczniów. Jeszcze raz podaję linki: http://mojestypendium.pl/id,9393,stypendium.html?ticaid=6e2bb oraz  http://www.bas.org.pl/

Zainteresowanych mogę też kontaktować z koleżanką z British Alumni Society Poland, która jest dostępna na Facebooku.



wtorek, 27 marca 2012

Promocja miasta stołecznego Warszawy


Wracam sobie dziś po południu z Hajnówki i słucham programu II PR, ponieważ radia słucham przede wszystkim w samochodzie. W pewnym momencie słyszę list dotyczący stołecznych teatrów. Z tego, co się zorientowałem, chodziło o protest przeciwko cięciom w budżecie miasta, w tym obniżenie dotacji na teatry o 12% z uzasadnieniem, że pieniądze te bardziej się przydadzą na promocję miasta.

Kilka tygodni temu z kolei trafiłem przypadkiem na program w telewizji, w którym mówiono o zamykaniu stołecznych szkół. Jeden z oburzonych radnych opozycyjnych przypomniał, że miasto robi kilkumilionowe oszczędności na szkołach, podczas gdy na promocję miasta przeznacza milionów kilkadziesiąt.

W końcu gdzieś w Internecie trafiam na informację o zamykaniu stołówek w stołecznych szkołach ze względu na kolejne oszczędności. Wynika jednak z tego, że obecnie jest jedna tylko gałąź działalności budżetowej Warszawy, na którą władze stolicy nie żałują pieniędzy – jest to promocja miasta.

Do tej pory, kiedy słyszałem hasło „promocja miasta” przechodziłem nad tym do porządku dziennego, bo przecież wiadomo, pewnym miastom przydaliby się bogaci inwestorzy, a więc napływ kapitału, a przez to ożywienie gospodarcze i więcej miejsc pracy, przydałoby się więcej turystów zostawiających pieniądze w hotelach, restauracjach i barach. Wszystko jasne, ale ostatnio w kontekście Warszawy właśnie, zacząłem się zastanawiać, na czym polega promocja stolicy i dlaczego jest taka ważna?

Przede wszystkim, co przynosi promocja miasta? Co może przyciągnąć inwestorów? Doskonała infrastruktura, szybkie procedury w urzędach, wykwalifikowana kadra pracownicza itp. Czy do tego potrzebna jest jakaś sztuczna działalność promocyjna? A jeśli tak, to jak ona właściwie wygląda? Czy do potencjalnych inwestorów kieruje się specjalny program reklamowy? A może organizuje się dla nich drogie przyjęcia, upija i podsuwa luksusowe damy do towarzystwa, które szepcą im do ucha – „zainwestuj w Warszawie, wiesz takie miasto w Polsce, fajnie tam jest, zobaczysz, że będziesz zadowolony”?

A jak się promuje Warszawę wśród turystów? Przy pomocy milionów złotych warszawskich podatników reklamują miasto w zagranicznych telewizjach, czy może rozsyła się plakaty z kolumną Zygmunta do zagranicznych biur podróży? No nie wiem. Trochę sobie sarkastycznie żartuję, ale z drugiej strony zdałem sobie sprawę, że przecież naprawdę nie wiem jak się promuje miasto. Tylko, że nadal nie do końca jestem w stanie uwierzyć, że jest ona ważniejsza od szkół dla młodzieży, czy taniego posiłku dla dzieci. Do tego wydaje mi się, że warszawskie teatry to najlepsza wizytówka miasta, bo to m.in. tylko po to, żeby je odwiedzić ludzie specjalnie przyjeżdżają z całego kraju, a myślę, że również z zagranicy. Kiedy więc słyszę lub czytam, że Warszawa robi na czymś oszczędności, bo potrzebuje pieniędzy na promocję miasta, nadal niczego nie rozumiem, ale w mojej paranoicznej głowie rodzi się teoria spiskowa, która każe mi wierzyć, że promocja miasta służy przede wszystkim tym, którzy się promocją miasta zajmują (podobnie jak urzędy pracy zapewniają pracę swoim pracownikom).

Proponuję, żeby dziennikarze, zamiast zajmować się każdą sprawą z osobna (szkołami, czy teatrami), przyjrzeli się dokładnie zjawisku zwanemu „promocją miasta”.  

poniedziałek, 26 marca 2012

Kolejna odnaleziona melodia

Półtora tygodnia temu napisałem o "odnalezieniu" dzięki wyszukiwarce "po dźwięku" www.musipedia.org oryginalnej wersji melodii, którą znałem z dzieciństwa, ale wyraziłem również rozczarowanie, że na niczym spełzły moje próby odnalezienia melodii, która w latach 70. XX wieku ilustrowała początek telewizyjnego kursu języka angielskiego.

Gdybym wierzył w jakieś czary-mary, to bym pewnie pomyślał, że od intensywnego myślenia o jakiejś sprawie, sprawa ta sama się rozwiązuje, ale ponieważ jestem sceptyczny do pewnych nieweryfikowalnych naukowo teorii, złożę swoje szczęście na karb czystego przypadku.

Otóż dzisiaj "buszując" po YouTube, trafiłem na pewną angielską melodię ludową graną na anglo-concertinie, czyli na swego rodzaju małej harmonii. Jej fragment przypomniał mi dźwięki poszukiwanej melodii, ale to jeszcze nie było to. Ponieważ autor filmiku umieścił tytuły granych przez siebie utworów, znalazłem osobno nagranie Shepherd's Hey, z opisu którego poznałem wreszcie nazwisko kompozytora, Percy'ego Graingera (1882-1961)..

Przeczytawszy jego biografię na Wikipedii, postanowiłem poszukać innych jego utworów na YouTube i szczęśliwym trafem już pierwszy okazał się TYM utworem, który próbowałem znaleźć od trzydziestu lat.
Ten utwór to Country Gardens czyli "Wiejskie ogrody". Zarówno ten, jak i poprzedni utwór są to symfoniczne wersje angielskich tańców ludowych, których korzenie być może sięgają baroku. To zapewne dlatego, kiedy nuciłem fragment poszukiwanego utworu koledze-muzykowi, ten stwierdził, że to zapewne barok, ale nie jest mi w stanie pomóc w rozpoznaniu kompozytora i tytułu utworu.

Tak czy inaczej, zagadka jest rozwiązana, a przede mną zapoznanie się z innymi utworami Percy'ego Grangera.

A oto droga moich poszukiwań:

Krok 1. Czysty przypadek. Drugi utwór grany na concertinie, przypomina mi już ten poszukiwany:


Krok 2. Z opisu dowiaduję się, że to Shepherd's Hey, więc wyszukuję ten utwór, przy okazji poznając nazwisko kompozytora, którym okazuje się Percy Grainger:


Krok 3. Znając nazwisko kompozytora, trafiam w Wikipedii na tytuł Country Gardens. Wpisuję go w wyszukiwarce YouTube i oto wreszcie jest!!! Oto on:

piątek, 23 marca 2012

Jak wychować kolejne pokolenie zgorzkniałych frustratów


Czasami potrafię przejść do porządku dziennego nad jakimś wielkim draństwem, na które po prostu nie mam wpływu, kiedy indziej z kolei do rozpaczy doprowadza mnie sprawa, która komuś postronnemu mogłaby się wydać błaha.

W pewnej szkole pewne nauczycielki napisały ciekawy program dodatkowych zajęć. Przyciągnęły na nie inteligentne, mądre dzieci. Dzieci te bardzo intensywnie pracują na tych zajęciach. Są bardzo zaangażowane. Jednym z czynników, który motywuje je do działania to perspektywa dofinansowanej przez szkołę wycieczki do bardzo ciekawego muzeum w innym mieście. Całość uczy, że jeśli będziesz się poświęcał pracy, spotka cię nagroda. Fajnie? No, super.

Po pewnym czasie nauczycielki prowadzące te zajęcia dowiadują się od dyrekcji, że na tę wyczekiwaną wycieczkę wcale nie pojadą te dzieci z prowadzonego przez nie koła, czy też klubu, tylko jedna z klas. Nikt nie rozumie skąd taka decyzja, ale zaczynają się teorie spiskowe, które jeśli okażą się prawdziwe, całą sprawę uczynią jeszcze bardziej śmierdzącą. Do klasy wytypowanej na nie wiadomo jakiej zasadzie do dofinansowanej wycieczki chodzi dziecko jednej z nauczycielek, która ma dobre układy z dyrekcją. Nie wiem, czy to jest faktycznie powód, dlaczego zaangażowane naprawdę fajne dzieci zostaną pozbawione oczekiwanej nagrody, zaś na wymarzoną wycieczkę pojadą dzieci zupełnie przypadkowe, ale jeżeli tak, to po prostu chce się wyć!

Oto młodzi inteligentni i ambitni ludzie już dostają wyraźny sygnał, że żyją w kraju, który jest wielkim szambem, w którym żadna praca i zaangażowanie nigdy nie będą docenione. Oto na oczach całej szkoły pracę i zaangażowanie wykpiono, zaś pokazano jasno, że nagrody zgarniają ci, którzy mają lepsze dojścia do ich dystrybutorów. Pojawi się kolejne pokolenie ludzi zgorzkniałych na starcie, z którymi nigdy nie da się nic w Polsce zbudować. Jeżeli takie patologiczne decyzje podejmuje się już na etapie szkoły podstawowej, to trzeba zdać sobie sprawę, że żyjemy w kraju toczonym przez o wiele gorszą chorobę niż zorganizowana przestępczość, bo gangsterzy przynajmniej nie robią z siebie świętoszków. Rak zaczyna się w naszych głowach, do których wszczepia nam się od najmłodszych lat patologiczne myślenie. Nikt nie jest od niego w Polsce wolny (może w innych krajach też, ale mam to gdzieś). Dzielimy się na cwaniaków i frajerów, ale wydaje nam się, że jesteśmy ludźmi szlachetnymi.

Dyrektorzy szkół w Polsce pochodzą z nadania politycznego, ponieważ wszystko jest u nas upolitycznione. Dyrekcja szkoły, o której mowa, nie jest postkomusza, ani nie jest z opcji kojarzonej z powszechną korupcją. Jest z opcji tej jak najbardziej „etosowej”.

czwartek, 22 marca 2012

O (nie)równości kultur (5)

Tak sobie piszę o kulturze, a właściwie kulturach, i o tym, że choć niby wiem co to jest, to jednak żadna konkretna definicja mnie nie zadowala, zaś na opracowanie własnej się nie silę. Rzecz bowiem w tym, że co to jest kultura, to mniej więcej czuję (choć bardzo ciekawa może być dyskusja na temat granic między naturą a kulturą), ale poważny problem mam z kulturami (w liczbie mnogiej), a konkretnie z ich porównywaniem, a więc z kwestią, czy są kultury lepsze lub gorsze.

Niektórzy filozofowie historii (tzn. usiłujący uprawiać, a raczej tworzyć coś takiego jak filozofia historii), jak Oswald Spengler, Arnold Toynbee, Feliks Koneczny (Polak!), czy całkiem niedawno Samuel Huntington, pisali tak, jakby pojmowali kultury (Toynbee robi rozróżnienie między kulturą a cywilizacją, ale w większości tekstów traktuje się te terminy jako synonimy) jako całościowe jednostki, jak byty podobne do jakichś wielkich organizmów, których mechanizm działania jest rozpoznawalny, a po rozpoznaniu przewidywalny. Koncepcje takie, co gorsza, zyskują poklask szczególnie inteligentnej młodzieży, która naczytawszy się tak pięknie zbudowanych konstrukcji, zaczyna wierzyć, że świat faktycznie tak działa, że rządzą nim ponadnarodowe kultury, a my jako jednostki jesteśmy tylko trybikami w machinie, której mechanizm nie zależy od nas, bo jest dokładnie odwrotnie.

Stosując podział Toynbee’go np. wyszłoby na to, że mazowiecki chłop z Podlasia ma o wiele więcej wspólnego z gwiazdą Hollywood (bo to ten sam krąg kulturowy), niż ze swoim białoruskim sąsiadem, który żyje praktycznie w taki sam sposób jak on.  Myśląc o wielkich kręgach kulturowych, jak to zresztą jest dość powszechne w „naukach” humanistycznych, świadomie pomija się istotne różnice w ich wnętrzu, np. między kulturami narodowymi. Myślę, że wielu ludzi zapytanych na ulicy, czy uważa, że kultura polska, niemiecka, hiszpańska i szwedzka są praktycznie tym samym, odpowiedziałoby negatywnie. Problem w tym, że zarówno ci, którzy by zaprzeczyli, jak i ci, którzy udzieliliby odpowiedzi potwierdzającej, mieliby w dużym stopniu rację!

Czasami księża katoliccy oburzając się na osłabienie roli ich Kościoła w życiu społeczeństwa, twierdzą, że uderza się w źródło kultury polskiej (z czym z pewnymi zastrzeżeniami należałoby się zgodzić), albo wręcz w samą kulturę polską. Jeśli weźmiemy węższe znaczenie słowa „kultura”, a mianowicie dzieła sztuki, muzyki i literatury, nie byłoby aż takich problemów, bo mówilibyśmy po prostu o dziełach stworzonych przez Polaków. Napisałem „aż takich”, bo jednak pewne problemy się pojawiają, np. czy Adam Mickiewicz był Polakiem, Litwinem, czy może Białorusinem, a więc do jakiej kultury narodowej go zaliczyć.

Kiedy jednak mówimy o kulturze w szerszym znaczeniu, jako o sposobie myślenia, o obyczajowości i wszelkich innych zachowaniach „automatycznych” wynikających z tradycji, czyli „siły bezwładu” (mechanizmu dokładnie takiego samego jak w przypadku religii), czy też w ogóle o wszystkim, czego już po prostu nie możemy zaliczyć do natury, zaczynają się poważne problemy. Jeżeli bowiem mówimy o kulturach narodowych, za które każdy reprezentant danego narodu powinien dać się posiekać, nagle zaczynamy dostrzegać, że i ona nie stanowi żadnego monolitu. Można tu wymieniać różnice regionalne, środowiskowe (tutaj często mówimy o subkulturach, ale słowu temu jednak przypisujemy znaczenie negatywne), czy klasowe. Skojarzenie ze słowem subkultura przywodzi nam na myśl ruchy młodzieżowe stanowiące pewną alternatywę dla „kultury głównego nurtu” (jakby i to było tak zrozumiałe samo przez się – też wcale nie jest!). Istnieją jednak różnice w spędzaniu wolnego czasu przez górników i ich żon. Od razu wchodzą nam tutaj studia genderowie. Mniejszości seksualne też kierują się nieco innymi potrzebami niż osoby heteroseksualne, co może się objawić w postaci całego zjawiska kulturowego (czym zajmują się tzw. queer studies). Powstaje więc pytanie, czy tradycyjny katolicki chłop dzieli kulturę z kosmopolityczną lesbijką, która jednak oprócz tego czuje się jak najbardziej Polką?

Wielka Brytania to kraj o długiej historii nowoczesnej demokracji (bo między nami a starożytnymi Atenami niestety nie ma żadnej ciągłości), gdzie równocześnie społeczeństwo jest przewrażliwione na punkcie klasy. Ja wiem, że Polacy pracujący np. w Londynie najczęściej spotykają się z ludźmi dość bezpośrednimi i programowo przeciwnymi „zadzieraniu nosa” (being posh). Dlatego jest możliwe, że przez całe swoje życie nie spotkają przedstawiciela wyższej klasy średniej, nie mówiąc już o arystokracie, którego sposób życia może być diametralnie inny. Świadomość klasowa może się objawić nawet w sposobie przygotowania kanapki (klasy wyższe obowiązkowo przekroją kwadratowe kromki po przekątnej na trójkąty), czy jedzenia tortu (reprezentant wyższej klasy może nie zechcieć go jeść łyżeczką). Nie twierdzę, że to się też nie zmienia, ale do niedawna tak właśnie było. W związku z tym można zadać pytanie, czy ludzie, którzy programowo zachowują się odmiennie od grup, które uważają za niższe od siebie, faktycznie dzielą jedną kulturę z tymi ostatnimi.

Arystokracja bardzo często narzucała sobie pewne formy zachowania, które wyraźnie odróżniłyby ją od np. mieszczaństwa. W historii istnieją przykłady zmiany obyczajów arystokracji wywołanej wiadomością, że oto mieszczanie w swoim naśladownictwie arystokratycznego stylu życia osiągnęli mistrzostwo. W takim wypadku specjalnie trzeba było wymyślić coś innego, żeby tylko zaznaczyć swoją wyższość. Programowo więc kultura arystokracji nie była tożsama z mieszczańską, a więc jak tu mówić o jakiejś kulturze narodowej.

Arystokraci w dodatku stanowili pewną grupę ponadnarodową, swego czasu posługując się francuszczyzną i przestrzegając pewnych form właściwych tylko swojej klasie. Przepaść kulturowa odgradzała mieszczaństwo i klasę robotniczą, która z kolei też wyraźnie odróżniała się od chłopstwa, z którego się często wywodziła.

Przypomniała mi się pewna ciekawostka związana z pracą, którą przez wiele lat wykonywałem. Otóż uczniowie i słuchacze kursów językowych często mnie pytali, czy angielskie słowo dinner to właściwie obiad czy kolacja. Tak na marginesie – od czasu do czasu pojawiają się na kursach ludzie, którzy wierzą, że tłumaczenie z jednego języka na inny odbywa się metodą prostego ekwiwalentu polskiego słowa w języku obcym, co przysparza pewnych problemów prowadzącym zajęcia. Zawsze tłumaczyłem, że możemy do problemu podejść tak oto, że jeśli weźmiemy pod uwagę ważność (obfitość) posiłku, to oczywiście dinner będzie obiadem, ale jeżeli jako kryterium przyjmiemy porę jego spożywania, to oczywiście będzie kolacja, zaś odpowiednikiem naszego obiadu będzie lunch. Takie wytłumaczenie wielu zadowalało, choć ci, którzy się spodziewali prostego równania typu polskie słowo=angielskie słowo, bywali nieco rozczarowani.

Tymczasem moje tłumaczenie też było pewnym uproszczeniem, wynikającym z niechęci do robienia całego długiego wykładu na temat kulturowych różnic klasowych i regionalnych.
Kiedy Jack Ford, głowny bohater brytyjskiego serialu z lat 70. ubiegłego stulecia When the Boat Comes In (nigdy w Polsce nie emitowany) spotyka starego znajomego, któremu się zaczęło lepiej powodzić, a ten go zaprasza na „lunch”, robi ironiczną uwagę „Lunch! Well, we used to call it dinner” (Lunch! No, my na to zawsze mówiliśmy obiad). Akcja serialu jest umieszczona w miasteczku w pobliżu Newcastle-upon-Tyne, więc można byłoby pomyśleć, że tak mówią ludzie posługujący się gwarą geordie. Jednakże walijski satyryk śpiewa zwracając się do londyńczyków: „my mamy dinner, wy macie lunch”, zaś bohaterka powieści Andrei Levy, Every Light in the House Burnin’, Angela, sama pochodząca z imigranckiej rodziny, ale urodzona i wychowana w Londynie, poprzez edukację – grammar school i college stopniowo traci swój „cockney twang [nosowe brzmienie charakterystyczne dla cockney, czyli starej gwary londyńskiej]; of eating lunch instead of dinner and supper instead of tea”.  Cockneye, czyli coś takiego jak warszawiacy mówiący przedwojenną gwarą znaną z piosenek Kapeli Czerniakowskiej, to „kultura” wymierająca. Niemniej pokazują oni, że nawet w samym centrum wszystkiego co „posh”, w samym Londynie, można znaleźć ludzi, którzy w okolicach południa jadają jeszcze obiad (dinner) i podwieczorek (tea), podczas gdy dosłownie obok nich pędzą ludzie, którzy o tych samych porach jadają lunch i supper, zaś dinner zjedzą na kolację.

Otóż tradycyjnie praktycznie w całej Europie jadano trzy główne posiłki, z których środkowy był najobfitszy. Anglia nie różniła się pod tym względem od Niemiec, Hiszpanii, czy Polski. Rano był breakfast (break fast – przełamanie całonocnego „postu”), w południe dinner, a wieczorem supper (kolacja/wieczerza – stąd Ostatnia Wieczerza to jednak the Last Supper a nie the Last Dinner). W całym tym systemie namąciła nieco arystokracja, która nota bene nie jada lunchu tylko luncheon, i organizacja pracy biurowej. Klasa średnia bowiem tkwiąc na stanowisku pracy do późnych godzin popołudniowych, nie mogła sobie pozwolić na obiad o „normalnej porze” (co to jest norma?), więc główny posiłek przesunęła na wieczór. Warunki pracy, które też można zaliczyć do szeroko pojętej kultury, wymusiły zmianę w kulturze spożywania posiłków.

Na samym początku obecnego stulecia odwiedziłem mojego dobrego znajomego w jego firmie. Nie zastałem go jednak w biurze, bo, jak poinformowała mnie jego sekretarka „prezes będzie za jakieś pół godzinki, bo poszedł na lunch”. Czym prędzej zatkałem sobie ręką usta, ponieważ moim pierwszym odruchem było spontaniczne parsknięcie śmiechem, co byłoby grubym nietaktem wobec skądinąd bardzo sympatycznej dziewczyny. Wiem, że w świecie biznesu przyjęło się załatwiać sprawy przy tzw. business-lunchu, co jest cechą pewnej specyficznej subkultury współczesnych ludzi interesu. Mój znajomy jednak wcale nie poszedł załatwiać żadnej sprawy z żadnym kontrahentem, tylko po prostu wstąpił do pobliskiej restauracji na talerz pysznych polskich pierogów, czyli zwyczajnie poszedł na obiad.

Mówimy o wzajemnych oddziaływaniach kultur, o wpływach jednych na drugie. Z grubsza znowu wszyscy wiemy o co chodzi, ale kiedy spróbujemy nieco zagłębić się w temat, okaże się, że wcale nie wiadomo, co oddziałuje na co? Czy wolno nam powiedzieć, że po prostu kultura brytyjska oddziałuje na polską, bo coraz więcej ludzi na obiad mówi lunch? W takim razie co z milionami ludzi na angielskiej prowincji z klas niższych, którzy nadal w okolicach południa jedzą dinner? I co z milionami Polaków, którzy nadal wczesnym popołudniem jedzą obiad? Jeśli mówimy o oddziaływaniu kultur na siebie nawzajem, musimy je rozbić na szereg mniejszych podkultur (żeby już nie używać słowa „subkultura”), które oddziałują na inne podkultury.

Kiedy słyszę/czytam, a nawet kiedy sam używam słowa „kultura”, przychodzi mi na myśl matematyczny termin „liczba zespolona”. W Wikipedii znajdziemy następującą jej definicję:

Liczby zespolone – liczby będące elementami rozszerzenia ciała liczb rzeczywistych o jednostkę urojoną i, tj. pierwiastek wielomianu x^2+1(innymi słowy, jednostka urojona spełnia równanie i^2 = -1). Każda liczba zespolona zmoże być zapisana w postaci z=a + bi, gdzie a, bsą pewnymi liczbami rzeczywistymi, nazywanymi odpowiednio częścią rzeczywistą oraz częścią urojoną liczby z.

Niby wszystko jasne, ale co to właściwie jest jednostka urojona? Na nią też jest definicja, ale jako matematycznemu ignorantowi trudno sobie wyobrazić liczbę o potędze minusowej, które stanowi element jednostki urojonej, a wraz z nią wchodzi w skład liczby zespolonej.

Okazuje się, że te trudne do pojęcia liczby mają praktyczne zastosowanie w fizyce, że można się nauczyć wykonywania na nich działań, a przy tym nadal nie do końca rozumieć ich natury. Myślę, że z podobnym zjawiskiem mamy do czynienia w przypadku kultury. Oczywiście sam nadal będę się tym terminem posługiwał, może nawet w kontekście konfliktu albo fuzji kultur, ale trzeba sobie jasno zdać sprawę z faktu, że jest to termin nie do końca precyzyjny, a jeżeli jednak precyzyjny, to na zasadzie liczby zespolonej, którą trudno pojąć.

środa, 21 marca 2012

O (nie)równości kultur (4)

W dyskusjach na temat „kultury muzułmańskiej” (jakby istniał tak jednolity byt) przywodzi się cytaty z Koranu, w których jest mowa o potwornych kaźniach, jakie trzeba sprowadzić na „niewiernych”, o tym, że trzeba z nimi walczyć i w ogóle wszelkie fragmenty dowodzące, że fundamentem owej „kultury” są okrucieństwa – w sam raz na poziomie półdzikich pustynnych barbarzyńców z VII wieku naszej ery. Przytaczanie tych fragmentów, którym posługują się już nie tylko domorośli mądrale z forów internetowych, ale nawet panowie Sekielski i Morozowski, którzy do swojego programu na temat islamu kilka lat temu „przygotowali się”, wypisując takie właśnie cytaty z Koranu.

Niewątpliwie od 11 września 2001 roku wszyscy żyjemy w większej lub mniejszej psychozie, no bo wiadomo, że islamscy terroryści nie śpią. Jest to pewnie prawda, ale z islamofobią jest jak z antysemityzmem (obecnie zaś obserwujemy początki czegoś, co można nazwać prymitywnym antykatolicyzmem, ale to temat na osobną dyskusję) – Ahmed podłożył bombę, ale chłopcy z sąsiedztwa pobili pana Patela, który całe życie był skromnym sklepikarzem.

Niewątpliwie chcąc zrozumieć mechanizm myślenia terrorystów religijnych, należy sięgnąć po źródło ich natchnienia, a więc po świętą księgę danej religii, skoro to na nią się taki terrorysta powołuje. Problem w tym, że interpretacja ksiąg, zwłaszcza świętych, może być bardzo różna, a wiemy z historii, że bywały epoki, kiedy to państwa z islamem jako religią panującą przewyższały cywilizacyjnie „pokój miłujących” chrześcijan, których agresywna energia zanim została skanalizowana i posłana na Bliski Wschód, znajdowała ujście w nieustannych walkach jednych z drugimi.

Owszem, na każdym etapie historii może się wśród muzułmanów pojawić ktoś, kto odrzuci wszelkie wypracowane przez lata społecznej egzystencji norm i nakaże powrót do pierwotnych wartości islamu, w tym do nienawiści wobec niewiernych. Wiemy przecież co zrobili Almorawidzi z tolerancyjnymi emiratami hiszpańskimi. Takie niebezpieczeństwo zawsze istnieje i faktycznie jego źródłem będzie w tym wypadku Koran.

Zastanówmy się jednak, co by było, gdyby w publicznej debacie z żydami lub chrześcijanami, ktoś się „przygotował” cytując Torę, w której nakazuje się dokonanie ludobójstwa na Amalekitach, Moabitach, Madianitach tudzież ludach kananejskich. Ba, król Saul dlatego przecież stracił władzę na rzecz smarkacza z Betlejem, że zlitował się nad jeńcami wojennymi, a przecież Jahwe kazał ich wyciąć w pień. (Z tym Saulem i Dawidem, to oczywiście nie wiadomo jak było naprawdę, ale w tym wypadku trzymamy się wykładni biblijnej). Tymczasem nie słychać, żeby nawet najzagorzalsi antysemici wysuwali taki argument – jesteście z gruntu agresywni i niebezpieczni, bo tak nakazuje wam wasze pismo. Co prawda zetknąłem się z cytatami z Talmudu, które każą gardzić czy wręcz nienawidzić „niewiernych”, ale na Torę nikt się nie powołuje. Być może dlatego, że przecież jest ona również częścią chrześcijańskiego Starego Testamentu.

Jezus co prawda powiedział, że on nie uchyla ani joty z prawa, a więc teoretycznie prawo Mojżeszowe powinno obowiązywać również chrześcijan, ale potem sprytni autorzy innych dzieł, zwłaszcza św. Łukasz, autor Dziejów Apostolskich, sprytnie odwrócili kota ogonem i tak np. zakaz jedzenia wieprzowiny i in. potraw „nieczystych” został anulowany przy pomocy widzenia św. Piotra, któremu anioł z nieba kazał zabijać ukazane mu zwierzęta i je jeść; kiedy apostoł, jako prawowierny żyd, się wzdraga, dostaje od anioła reprymendę, że uznaje za nieczyste to, co sam Bóg uznaje za czyste, i w ten sposób szast-prast i już nie tylko jota, ale cały ustęp z Księgi Powtórzonego Prawa został anulowany. Potem św. Paweł i spółka załatwili sprawę konieczności obrzezania itd. itp., aż w końcu żydowska sekta nazarejczyków praktycznie odcięła się od żydostwa.

Nie całkiem jednak, skoro chrześcijanie uznają za święte księgi żydowskiej Biblii. My tutaj w Polsce skupieni na „ekstremizmie” księdza Rydzyka z Torunia, często nie zdajemy sobie sprawy z tego, że w USA istnieje cały szereg grup ludzi, którzy „odnaleźli Jezusa”, z czego część pojmuje owo odnalezienie tak, że oto musi przestrzegać co do litery wszystkich biblijnych nakazów, łącznie z tymi przepisanymi przez Mojżesza. Póki co grupy te nie stanowią siły dominującej w chrześcijaństwie, a oprócz zamachów na kliniki aborcyjne w USA, nie przejawiają większej czynnej agresji. Rzecz jednak w tym, że gdyby się wśród nich pojawił jakiś charyzmatyczny szaleniec chcąc ich porwać do zbrodniczych czynów, to podobnie jak terroryści islamscy, miałby się na co powołać!

Nikt myślący logicznie nie zarzuca jednak chrześcijanom (o żydach już wspomniałem), że czczą Boga, który nakazuje wyrzynać w pień całe narody i że mają to napisane w swojej świętej księdze.

Zagrożenia terroryzmem, w tym islamskim, oczywiście nie wolno lekceważyć. Trzeba sobie przy tym naprawdę uświadomić, że muzułmanie (tak przy okazji – tak samo jak żydzi i Żydzi) to nie jest jakiś monolit, tylko ludzie o najrozmaitszych poglądach, o zróżnicowanym poziomie wykształcenia i ilorazie inteligencji, o bardzo różnych temperamentach i nastawieniu do siebie samych i innych ludzi. Otwieranie Koranu na pewnych stronach, a następnie wyobrażanie sobie, że teraz to ja już doskonale rozumiem sposób myślenia zarówno doktora medycyny pochodzenia pakistańskiego, palestyńskiej studentki prawa, pustynnego Beduina jak i afgańskiego pasterza, jest potwornym metodologicznym błędem. Potwornym dlatego, że może mieć straszne skutki w postaci waśni i fizycznej agresji dokonanej na niewinnych ludziach.

Sam mam duże obawy co do przyszłości Europy oraz rozwoju jej kultury/kultur (jakkolwiek by to słowo rozumieć). W obecnych czasach słowo kultura, podobnie jak religia, jest często funkcją polityki, w więc dyskursu władzy. Terroryści jako czynnik polityczny, który sterowany jest przez fanatycznych przywódców religijnych, ma jednak podłoże ekonomiczno-społeczne. Należy pamiętać, że takie religie jak islam, a wcześniej chrześcijaństwo zdobyły tak wielkie wpływy właśnie ze względu na swój polityczny populizm. Kiedy Arabowie podbijali kolejne połacie imperium wschodnio-rzymskiego, w historiografii zwanego bizantyjskim, wielu mieszkańców podbitych ziem, zarówno żydzi jak i chrześcijanie, przechodziło na islam ze względu na zwolnienie od podatku. Muzułmanie nie stosowali więc jedynie kija, ale również wabili marchewką. Dziś jest podobnie – owszem religia daje terrorystom podstawę ideologiczną, ale przyczyn zwrócenia się ku ekstremalnym działaniom należy poszukiwać w całkiem współczesnej sytuacji polityczno-społecznej świata, a nie w tekstach napisanych przed trzynastoma wiekami.

wtorek, 20 marca 2012

O (nie)równości kultur (3)


Kto czytał Baśnie z tysiąca i jednej nocy, ten doskonale wie, że kultura muzułmanów (specjalnie nie piszę „muzułmańska”, bo to tak naprawdę byłby pusty termin) mogła przybrać kształty dalekie od wyobrażeń talibów. Czytamy więc historie o kobietach, które dysponują swoim majątkiem, są silnymi osobowościami i lokalna społeczność się z nimi liczy. Ludzie w karczmach piją wino, a wszak alkohol jest w Islamie zakazany! Życie gospodarcze kwitnie, zaś w domach są łazienki i wygodne ubikacje. Można oczywiście powiedzieć, że Baśnie z tysiąca i jednej nocy powstały pod ogromnym wpływem kultury perskiej, pod urok której dostali się niedawni pustynni koczownicy, głosiciele nowej surowej religii, czyli Arabowie. Pewnie tak jest, ale co to tak naprawdę znaczy? Oczywiście to, że nie ma czegoś takiego jak stały byt, zwany taką to a taką kulturą. Sposoby życia i myślenia stykają się i wzajemnie oddziałują na siebie. Mija sto lat i fanatycy z pustyni Półwyspu Arabskiego stają się miłośnikami wygodnego życia, mecenasami sztuki, nauki i filozofii.

Hiszpania pod panowaniem Arabów stoi na o niebo wyższym poziomie cywilizacyjnym niż łaciński Zachód. Kiedy zachodni rycerze zażywali kąpieli raz do roku, w. domach hiszpańskich Arabów była bieżąca woda! Historyczny Cyd, którego późniejsza hiszpańska propaganda wykreowała na niezłomnego chrześcijanina walczącego w muzułmanami, był w rzeczywistości doskonałym wojownikiem, który pracował m.in. dla władców arabskich, zaś stosunki między państwami arabskimi Półwyspu Iberyjskiego, a chrześcijańskimi potomkami Iberów, Rzymian i Wizygotów nie zawsze były wrogie. Pod panowaniem Arabów spokojnie żyli chrześcijanie i żydzi.

Oczywiście można powiedzieć, że w Baśniach z tysiąca i jednej nocy jasno widzimy intencje narratora, któremu chyba jednak ta swoboda kobiet, o której opowiada, niezbyt się podoba. Ba, można się tutaj doszukać wręcz męskiego strachu przed kobiecą seksualnością (co i rusz jakaś królowa zdradza króla z murzyńskim niewolnikiem!).

Rozwiniętą cywilizację hiszpańskich Arabów, zanim położyli jej kres władcy Kastylii i innych królestw chrześcijańskich, zniszczyli prymitywni Berberowie – świeżo nawróceni na islam, a więc działający z neofickim fanatyzmem Almorawidzi. Zniszczyli naukę zastępując ją surową wykładnią Koranu, oraz tolerancję religijną.

W dzisiejszych czasach najbardziej paradoksalny wydaje się fakt, że i Afgańczycy żyli już w kraju na wysokim poziomie cywilizacyjnym, ale działo się to pod rządami związanymi z Moskwą. Konflikty między prosowieckimi politykami (Babrak Karmal /agent KGB/ kontra Hafizullah Amin, potem Mohammad Nadżibullah /”Rzeźnik” – jako przywódca bezpieki wymordował 80 tys. ludzi) kontra Babrak Karmal) i działalność muzułmańskich mudżahedinów dały pretekst Moskwie do interwencji, która, jak wiemy dla ZSRR nie skończyła się sukcesem. Mudżahedinów wspierali Amerykanie i świat Zachodu. Wśród nich znajdowali się ludzie o bardzo różnym poziomie świadomości politycznej i celach.

Wojciech Jagielski wykreował piękny portret Ahmada Szaha Masuda, przywódcy mudżahedinów, bojownika o niepodległość swojego kraju, bohatersko stawiającego opór Armii Czerwonej. W tym samym czasie działały jednak również inne ugrupowania mudżahedinów, niekoniecznie z Masudem współpracujące, zaś gdzieś w ich łonie rozwijał się już zalążek fanatycznych studentów Koranu, czyli talibów.

Pierwsze kroki w kierunku równouprawnienia kobiet poczynił w latach 1953-1963 ówczesny premier Muhammad Daud Chan. Przyczynił się również do modernizacji kraju, m.in. budowy tamy na rzece Helmand, co zaowocowało wzrostem standardu życia mieszkańców regionu. W 1973 roku Daud dokonał bezkrwawego zamachu stanu obalając władzę króla Zahir Szacha i wprowadzając republikę z sobą jako jej prezydentem. Początkowo współpracuje z ZSRR, potem jednak zbliża się do państw zachodnich, co powoduje, że Moskwa inspiruje komunistyczny przewrót w 1978 r., wskutek którego Daud Chan zostaje zamordowany.

Na czele kraju staje komunista Nur Mohammed Taraki, następnie zamordowany przez Hafizullaha Amina, który z kolei zostanie obalony przez swoich sowieckich protektorów, którzy postawią na czele kraju Babraka Karmala. Ten natomiast wprowadził równouprawnienie kobiet.

W tym momencie możemy oczywiście słusznie stwierdzić, że była sowiecka okupacja, że naród afgański (co to tak naprawdę jest?) zmian nie chciał itd. itp., ale faktem pozostaje, że akurat w tej sprawie, tzn. w sprawie statusu kobiet, wprowadzono zmianę pozytywną. I znowu można byłoby powiedzieć, że to przecież prawa kobiet to narzucanie jakiegoś zachodniego wzorca kulturowego, a skoro w afgańskiej kulturze ich nie było, to nikt nie miał prawa ich wprowadzać. Mało kto z wielkich obrońców kultur zadał sobie trud zapytania samych kobiet o zdanie. Faktem pozostaje, że po przejęciu władzy przez talibów, wiele kobiet popadło w depresję, wiele popełniło samobójstwo. Do dobrego człowiek się szybko przyzwyczaja, jak się czasami u nas mówi. Kobieta wykształcona, wykonująca odpowiedzialną pracę, świadoma swojej wartości, również urody, nagle została zamknięta w areszcie domowym, wyrzucona poza margines życia zawodowego i społecznego. Nikt mi nie wmówi, że wzorce życia narzucone przez talibów to jest po prostu afgańska kultura i należy ją przyjąć jako całość.

Komuniści wprowadzając państwo świeckie narzucili pewne wzorce zachodnie (ale co to znaczy zachodnie? – takie, które na Zachodzie zapanowały dopiero w XX wieku, a właściwie w drugiej jego połowie). Pewne odłamy mudżahedinów, mimo, że uważające się za prawowiernych muzułmanów, z pewnością nie zrezygnowałoby z pewnych rozwiązań podobnych do tych na Zachodzie. W teokratycznym szyickim Iranie kobiety są przecież normalnie aktywne zawodowo! No i nikt nie zakazał telewizji i video! A talibowie i owszem. Czy „kultura” religijnie fanatycznych górali jest reprezentatywna dla całego „narodu”?

Kiedyś już pisałem o tym, że to, co pojmujemy jako „bardzo starą” tradycję, może mieć korzenie w czasach młodości naszych rodziców. Kultury nie dziedziczymy w genach, bo jest ona jedynie pewnym systemem (bardzo zresztą podatnym na zmiany) memów. Nikt nie rodzi się z kulturą, w związku z czym za kulturę uznajemy to, co nam się wpoi w dzieciństwie, a może nawet nie wpoi, tylko co w dzieciństwie obserwujemy. Kiedy przestajemy pić często wódkę w prywatnym domu przyjaciół, a przerzucamy się na piwo w lokalu publicznym, zwanym z angielska „pubem”, najczęściej nie zdajemy sobie sprawy, że oto dokonaliśmy zmiany kulturowej (czyli że staliśmy się bardziej jak Niemcy niż Rosjanie). Kiedy zamiast ziemniaków z mięsem, coraz częściej sięgamy po makaron w stylu włoskim, bo jest tani i nie trzeba go obierać, to również nie do końca myślimy, że oto zmieniamy polską kulturę. Kultura się zmienia nieustannie pod wpływem innych kultur, których wzorce wydają się w danej chwili bardziej atrakcyjne, niż inne, ale również pod wpływem zwyczajnych potrzeb ekonomicznych lub też czyjejś świadomej działalności politycznej. Kultura istnieje w naszych umysłach, które nieustannie ulegają zmianie pod wpływem bieżącej chwili.

Tak się działo od samego zarania dziejów ludzkich i nie ma co rozdzierać szat. Przecież kiedy do Polski dotarły warzywa znane jako włoszczyzna (tak naprawdę wcześniej niż przybyła królowa Bona, bo sprowadzili je mnisi i zaczęli uprawiać w przyklasztornych ogrodach), nikt nie rozpaczał z powodu niszczenia rodzimej kultury kulinarnej opartej na kaszy i mięsie. Pod koniec Pierwszej Rzeczypospolitej z większą świadomością zaczęto mówić o strojach i obyczajach „sarmackich” przeciwstawionych francuszczyźnie i niemczyźnie, ale w XIX wieku szlachta zrezygnowała z kontusza na rzecz zachodniego garnituru i nic się specjalnie nie stało.

Jest cały szereg elementów kultury, których nie ma co porównywać i oceniać, bo faktycznie trzyczęściowy garnitur męski w niczym nie jest lepszy od przepaski biodrowej w gorącym klimacie. Można się nawet zgodzić, że pewne rozwiązania ustrojowe niekoniecznie muszą być lepsze od innych. Zachodnia demokracja niekoniecznie zapewnia ludziom większe szczęście niż jakaś oświecona monarchia. Tam gdzie jednak kultura tak dalece ingeruje w naturę, że powoduje konkretne ludzkie cierpienie, tam należy się zastanowić, czy w imię zachowania tejże warto pozwalać na konkretne ludzkie tragedie. Zwłaszcza, że nie zachowujemy jakichś abstrakcyjnych bytów zwanych kulturami, tylko utrwalamy pewne konkretne zachowania w konkretnych sytuacjach. Jeżeli Brytyjczycy w Indiach zakazali zwyczaju sati (spalenie żony wraz ze zmarłym mężem), to zapewne faktycznie kierowali się myśleniem wyrosłym z chrześcijaństwa i zachodniego poczucia etyki i sprawiedliwości, ale równocześnie ocalili setki konkretnych kobiet od śmierci, a nikt mi nie wmówi, że ludzie młodzi i w sile wieku chcą dobrowolnie umierać.

Mohandas Gandhi i Jawaharlah Nehru byli wielkimi przeciwnikami tradycyjnego podziału kastowego w Indiach. Niewątpliwie, jako ludzie z zachodnim wykształceniem, pozostawali pod wpływem zachodnich koncepcji sprawiedliwości społecznej (ale znowu – całkiem w Europie młodej). Czy jednak trzeba być pod wpływem jakiejś obcej kultury, żeby odkryć, że niesprawiedliwość jest niesprawiedliwością, a krzywda krzywdą? Przeciwnikami systemu kastowego byli przecież pierwsi uczniowie Siddharty Gautamy, zwanego Buddą.

Kulturoznawcy-fetyszyści (tzn. fetyszyzujący samo pojęcie „kultura”) zagłębiają się w niuanse stworzonej przez siebie siatki metafor i dochodzą do wniosku, że wszystkie kultury są równe. Jestem w stanie się z tym zgodzić, ale tylko pod takim warunkiem, że zero równa się zero. Nic równa się nic. Kultury bowiem nie są bytami, a systemami sposobów myślenia i postępowania konkretnych ludzi, których można przekonać, nakłonić lub zmusić do ich zmiany. Ponieważ mamy awersję do zmuszania kogokolwiek do czegokolwiek, a więc do siłowego narzucania komuś poglądów, których ten nie chce przyjąć, zdając sobie sprawę, że mamy tu do czynienia z gwałtem na jednostce, albo w tym wypadku zbiorze jednostek, posługujemy się łatwą metaforą, słowem-wytrychem, jakim jest „kultura”. Zamiast powiedzieć, że broni się ludziom wierzyć w to co wierzyli od dziecka (tak tak, nie piszę „od pokoleń”, bo choć to może być prawda, w rzeczywistości nie ma najmniejszego znaczenia), stosuje się napuszony i nadęty termin, który w dodatku brzmi tak bardzo naukowo i szacownie – kultura.

CDN

poniedziałek, 19 marca 2012

O (nie)równości kultur (2)


W Papui Nowej Gwinei i w pewnych miejscach Afryki panował obyczaj zabijania i zjadania wrogów lub członków własnego plemienia, którzy osiągnęli wiek, powiedzmy, emerytalny. Wypracowana wśród tych plemion kultura doskonale rozwiązywała problem starych ludzi, którzy po uroczystej uczcie pożegnalnej, zostawali zabijani a następnie spożywani przez własne dzieci. Nie był potrzebny żaden system emerytalny, a i koszty pogrzebu były żadne, nie licząc tej pożegnalnej uczty. W jakiś sposób można ten system bardzo racjonalnie wytłumaczyć. Jednakże, o ile nie mamy skłonności Hannibala Lectera, odczuwamy do takich obyczajów jakąś odrazę. Kiedy jednak racjonalnie argumentujący antropolog kultury zacznie nam rzecz tłumaczyć, okaże się, że nasza odraza do praktyk kanibalistycznych bierze się z wychowania w innej kulturze, a ponieważ mamy skłonność do totalitaryzmu, a więc do narzucania całemu światu własnej koncepcji dobra i zła, jesteśmy z gruntu źli bo chcemy się wtrącać w obcą kulturę. Ta zaś nie jest żadną miarą gorsza, bo aksjologicznie rzecz ujmując nie ma kultur gorszych czy lepszych.

Kultury oparte na religiach, w których zabobonnie wierzono, że jeżeli nie złoży się Słońcu ofiary z człowieka, to ono po prostu nie wzejdzie, prowadziły nieustanne wojny i podboje w celu zapewnienia sobie stałych „dostaw” ofiar dla Słońca, czym spowodowała powszechną nienawiść podbitych plemion. Zagłada kultury Azteków, za którą przede wszystkim obwinia się katolickich „totalitarystów” brutalną siłą narzucających założenia własnej kultury, odbyła się przy walnej pomocy udzielonej Hiszpanom ze strony plemion podbitych przez Azteków.

W niektórych społecznościach muzułmańskich, ale podkreślam – w niektórych, kobiety i dziewczynki traktowane są przedmiotowo. Oglądamy wywiad z jakiejś sudańskiej wsi, gdzie stary doświadczony mężczyzna radzi młodym, żeby sobie wzięli kilka żon, ponieważ małżeństwo jest jak wóz. Co jeśli zepsuje się w nim koło? Należy mieć zapasowe! Kobiety z wioski opowiadały z kolei o tym, jaką przykrość przeżywały, kiedy ich mężowie brali ślub z nowymi, młodszymi żonami. Ale co tam? W takiej się urodziły kulturze, więc chyba są szczęśliwe. Próba narzucenia w tej wsi jakichś innych wzorców kulturowych, byłaby brutalną ingerencją w życie społeczności, której sposób życia jest aksjologicznie tak samo dobry, jak ten, w którym kobietom przyznaje się większe prawa.

Innym biegunem „ludowego islamu” jest Afganistan, gdzie plemienny obyczaj nakazuje trzymać kobietę w domu jak w więzieniu, jedenastoletnie dziewczynki wydaje się starym dziadom „za żony”, zaś publicznej rozrywki dostarczają młodzi chłopcy, którzy dla gromady dorosłych mężczyzn tańczą (no bo kobiety są zamknięte), są bici i wykorzystywani seksualnie. Kto by jednak twierdził, że jest w tym coś złego, wychodzi z założeń narzuconych mu przez własny krąg kulturowy, a właśnie ocenianie innej kultury z pozycji własnej jest złe.

Wydaje mi się, że każdy „normalny” (ba, ale co to jest „norma”? można spytać) człowiek uzna, że twierdzenie iż wszystkie kultury są równe, powinien postukać się w czoło i nawet nie podejmować poważnej dyskusji. Ponieważ jednak sprawy doszły już tak daleko, że poważni naukowcy angażują się w obronę tej co najmniej dziwnej tezy, należy podjąć jakąś dyskusję i spróbować dojść do jakichś wniosków.

Jak już kiedyś wspomniałem, z samym słowem „kultura” (tak samo jak ze słowem „postmodernizm” i kilkoma innymi) mam problem, ponieważ do końca nie wiem, co to jest. Z kulturami bowiem jest tak jak z obrazami impresjonistycznymi, do których jeśli zbliżymy się z lupą, zobaczymy tylko jakieś plamy, natomiast zaczniemy odróżniać jakieś kształty dopiero przyglądając się obrazowi z pewnego dystansu. Nie mogę więc zanegować samego pojęcia „kultura”, ale przy wszelkiej próbie zbliżenia się do problemu, znaczenie tego pojęcia w przedziwny sposób mi się wymyka. Samo słowo „kultura” jest bowiem metaforą, która wyraża sposób myślenia i postępowania konkretnych ludzi. Jak zwykle w naukach humanistycznych metafora często zastępuje konkret i jako taki jest traktowana. Niektóre teksty humanistów przybierają formę mającą na celu wywołanie wrażenia, że czytelnik ma do czynienia z „twardą nauką”, podczas gdy są to tylko naukowe „poezje”.

Kultury zmieniają się z czasem, bo ludzie nie chcą już żyć tak jak ich rodzice, czy dziadkowie. Dzieje się tak z tego prostego względu, że doszli do wniosku, że sposób życia przodków był gorszy i należy go zastąpić lepszym. Na tym polega idea postępu. Oczywiście w historii występują też zastoje i regresy, które biorą się albo z błędów w rozumowaniu jakiegoś pokolenia (jest to jak najbardziej możliwe – masowa głupota jest zjawiskiem jak najbardziej normalnym), albo z czynnika religijno-zabobonnego, który w swoją naturę ma wpisaną konserwację stanu zastanego (to nie musi być akurat norma, ale tak często się działo i dzieje). Niemniej tam, gdzie wierzy się w postęp, a więc w proces przechodzenia z etapów, które uważamy za gorsze do etapów, które są wg nas lepsze, czy nam się to podoba czy nie, stosujemy aksjologię. Wartościujemy i za nic nie chcielibyśmy np. wrócić do kultury z okresu wczesnych Piastów, albo choćby i z czasów potopu szwedzkiego, mimo, że istnieje ciągłość polskiej kultury. W tamtych czasach czulibyśmy się obco i na każdym roku oburzalibyśmy się na niesprawiedliwość, zabobon i ciemnotę. I zupełnie słusznie. Kiedy więc mamy do czynienia z kulturą, w której ludzie kierują się myśleniem takim, jaki my „przerabialiśmy” np. trzysta lat temu, to nie ma się co dziwić, że odruchowo oceniamy ją jako „gorszą”.

CDN