czwartek, 30 sierpnia 2012

Koncert KROKE i wycieczka do kina na "Zakochanych w Rzymie", czyli amortyzacja szoku po powrocie z wakacji



Po powrocie z letnich wyjazdów zrobiło się, jak zwykle, nieco smutno i nerwowo zarazem. Rodzina nieco się stresuje nowymi obowiązkami związanymi z rokiem szkolnym/akademickim. Ja, jak zwykle o tej porze roku, nie wiem jeszcze ile będę miał godzin w miejscach, gdzie do tej pory pracowałem.

Pod koniec wakacji niezawodny jest cioteczny szwagier mojej żony, który często w tym okresie proponuje coś ciekawego. Jednego roku wyciągnął mnie nawet do Wrocławia na festiwal muzyki gitarowej z Tommym Emmanuelem jako gwiazdą. O, to było wspaniałe doświadczenie! Innym razem wyciągnął nas do Supraśla na występ Piotra Bukartyka.

Tym razem zarezerwował bilety na koncert grupy KROKE („Kraków” w jidysz), na który wybraliśmy się w niedzielny wieczór. Szczerze mówiąc nic o tej grupie wcześniej nie słyszałem. Jak się więc w ostatniej chwili dowiedziałem, składa się z czterech muzyków (altówka, akordeon, bas, perkusja) wykonujących muzykę klezmerską z elementami bałkańskimi. Jak się okazało, „czysto” klezmerskich utworów wykonali jakieś dwa do czterech. Trudno zresztą zakwalifikować KROKE do jakiegoś gatunku. Przede wszystkim są to eksperymentatorzy, którzy manifestują swoje fascynacje, faktycznie w dużej mierze muzyką żydowską i bałkańską, poprzez improwizacje. Można się w tym doszukać elementów jazzu, ale improwizacja przecież jazzowa być nie musi. W ten sposób utwór, który na początku przypomina np. jakąś bałkańską balladę lub chasydzki taniec może w pewnym momencie płynnie przejść w wokalizę przypominającą zawodzenie muezzina. Całość wprowadza słuchacza w bardzo tajemnicze obszary świata muzyki, w obszary, które są jakby znajome, a równocześnie zupełnie inne. Z zupełnie „lekkostrawnej”, choć „egzotycznej”, melodii słuchacz przenosi się w świat oniryczny, gdzie wszystko się może zdarzyć.

Po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że świat dźwięków muzyki ma charakter językowy i choć przyrównywanie muzyki do języka naturalnego i tłumaczeniu go na taki (jak np. przy odczytywaniu romantycznych utworów programowych) uważam za sprowadzanie sztuki i tego, co nazywamy sferą ducha, do dość prymitywnego mechanizmu ludzkiego rozumowania, to pojmowanie muzyki jako samowystarczalnego systemu wzajemnie sobie odpowiadających znaków nie budzi we mnie większych wątpliwości.

Oczywiście trudno nam wyobrazić sobie język, który nie odwołuje się do świata pozajęzykowego (choć oczywiście istnieją teorie, że poza językiem nie ma nic). O ile jednak język naturalny odnosi się do obiektów świata rzeczywistego, język obrazów (o którym pisałem przy okazji Młyna i krzyża) jest często (choć wcale nie zawsze i niekoniecznie) próbą ich odzwierciedlenia, to język muzyki jest na tym tle najbardziej abstrakcyjny. Poszczególne frazy w utworze muzycznym mają swoje znaczenie w odniesieniu do innych fraz, poszczególne dźwięki wobec innych dźwięków, i w ten sposób mamy do czynienia z systemem językowym, który w ogóle obiektów świata zewnętrznego nie potrzebuje, a jednak jesteśmy w stanie zaobserwować jego wewnętrzną logikę (gramatykę).

Takie to właśnie refleksje mnie naszły po koncercie Kroke.

W poniedziałek wybrałem się z żoną i koleżanką na Zakochanych w Rzymie Woody’ego Allena. Trzy czynniki ciągnęły nas do tego filmu. Po pierwsze to Woody Allen. Po drugie, obiecywaliśmy sobie wiele, ponieważ podobała nam się poprzednia produkcja Allena, czyli O północy w Paryżu, gdzie reżyser wydobył cały szereg magicznych smaczków stolicy Francji, więc spodziewaliśmy, że coś podobnego zrobi z Rzymem. Po trzecie natomiast, chcieliśmy po prostu i zwyczajnie przypomnieć sobie miejsca, gdzie w zeszłym roku byliśmy na wakacjach, a więc sam Rzym!

Ponieważ film cały czas jest pokazywany w kinach i pewnie niejeden z Was zechce go jeszcze zobaczyć, nie zdradzę jego fabuły. Swoje odczucia zaś streszczę w kilku zdaniach.

Jeśli chodzi o ostatni z wymienionych powodów wybrania się na film, to nasze oczekiwania zostały spełnione. Mieliśmy i Colosseum, Vittorianę, Watykan, Zatybrze, Villę Borghese i jeszcze kilka miejsc, więc oczywiście oglądając je poczuliśmy przyspieszone bicie serca. Jeśli jednak chodzi o magię miasta – niestety tym razem chyba nie to było celem autora. Zakochani w Rzymie, to tak naprawdę trzy nowele, które się ze sobą przeplatają, ale w żadnym punkcie nie łączą. Jest kilka momentów, które wywołały u mnie gromki śmiech, ale generalnie Allen tym razem niczym mnie nie zaskoczył. Dialogi są typowo allenowskie, co akurat lubię, ale nie przepadam, kiedy na filmie umiem je przewidzieć. Niemniej mocną stroną jest gra aktorów. Zarówno pełna temperamentu prostytutka (Penelope Cruz), znający życie mentor – stary architekt (Alec Baldwin), szary urzędnik, który niespodziewanie staje się celebrytą, czyli człowiekiem, który słynie z tego, że jest sławny (Roberto Benigni) jak i szereg innych, włączając w to po swojemu marudzącego samego Woody’ego, tworzą fajne „nowojorskie” (taka moja klasyfikacja) widowisko. O ile jednak scenariusz O północy Paryżu był tak skonstruowany, że akcja nie mogłaby się rozegrać nigdzie indziej, perypetie bohaterów Zakochanych w Rzymie, mogłyby wraz ze zmianą nazwy miasta w tytule, rozegrać się praktycznie w dowolnym miejscu na świecie. Takie bowiem problemy jak przybycie niedoświadczonych prowincjuszy do stolicy, uwodzenie chłopaka przyjaciółki, dążenie do popularności czy odkrywanie talentu to toposy, które tkwią w strukturze współczesnej egzystencji człowieka w całym zglobalizowanym świecie. Żeby poruszyć te zagadnienia Rzym nie jest niezbędny.

Z drugiej strony podobają mi się laurki, które Woody postanowił namalować starym europejskim miastom. Po Barcelonie, Paryżu i Rzymie może czas na Pragę, albo Kraków?

piątek, 24 sierpnia 2012

Przez Mazowsze do Białegostoku


We wtorek (21 sierpnia) rano z żalem pożegnaliśmy naszych przyjaciół z Płocka, u których gościliśmy od soboty i wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Tym razem już bez planów kolejnych wyjazdów. Tak samo jednak jak po drodze do Łodzi, postanowiliśmy jeszcze coś ciekawego zobaczyć. Nasz wybór padł na zamek w Ciechanowie i Muzeum Romantyzmu w Opinogórze (Górnej). Z Muzeum Pozytywizmu w Gołotczyźnie tym razem zrezygnowaliśmy, ponieważ wyjechaliśmy z Płocka dość późno (około południa), a poza tym musielibyśmy jednak nieco zboczyć z trasy.

Ciechanowa nie znamy, mimo, że kiedyś kilkakrotnie przezeń przejeżdżaliśmy, więc przejechaliśmy obok rynku, za którym znajduje się zamek książąt mazowieckich i zatrzymaliśmy się przy grupie sklepów, przed którymi znajdował się parking, a na nim jedno wolne miejsce. Skorzystaliśmy więc z okazji i z owego miejsca. Chcieliśmy kupić w kiosku plan miasta, ale sympatyczna pani nie miała go wśród sprzedawanych towarów. Służyła za to wskazówkami dotyczącymi dojścia do interesującego nas obiektu.

Przespacerowaliśmy się więc do Rynku. Ponieważ była to już pora obiadu (ok. 14.00) i wszyscy zaczęliśmy odczuwać pierwsze objawy głodu, przy okazji rozglądaliśmy się za jakąś restauracją. Owszem, lokali gastronomicznych znaleźliśmy po drodze i na Rynku całkiem sporo (jakieś 3-5), ale przy okazji odkryliśmy co jest regionalną specjalnością tego mazowieckiego miasta. Jest to ni mniej ni więcej tylko kebab! Wszystkie lokale, obok których przechodziliśmy, lub których szyldy dostrzegliśmy z daleka być może miały nawet jakieś nazwy, ale jeśli tak było, to litery, którymi je napisano, były zbyt małe, żeby je odczytać. A może to było tylko złudzenie optyczne, ponieważ napisy z nazwami owych barów niknęły obok (pod? nad?) ogromnych kapitalików KEBAB. Być może zresztą wszystkie się tak właśnie nazywały. Tak sobie tylko spekuluję.

Ponieważ mieliśmy ochotę na jedzenie nieco innego typu, w tym na zupę, ominęliśmy wszystkie kebaby i uliczką znajdującą się za Rynkiem doszliśmy do innej, po skręceniu w którą (w prawo) znaleźliśmy się nad rzeką Łydynią. Zanim do niej doszliśmy (jakieś 10 m) zaczęliśmy się niepokoić, czy aby na Zamek nie powinniśmy iść w zupełnie innym kierunku, ale w miarę naszego zbliżania się do rzeczki, oczom naszym ukazała się bryła zamku (plan kwadratu z basztami na rogach). Niestety nie mieliśmy szczęścia wejść na jego dziedziniec, ponieważ z powodu prac remontowych muzeum jest zamknięte. Przespacerowawszy się dookoła warowni książąt mazowieckich, wróciliśmy na Rynek, gdzie zrobiłem zdjęcie ratuszowi (znowu angielski neogotyk, ale jak się okaże, nie będzie to ostatnie spotkanie z tym stylem!) projektu Henryka Marconiego z 1844 roku.

Następnie skierowaliśmy się na deptak, przy którym znaleźliśmy restaurację serwującą dania włoskie. Straciwszy nadzieję na skosztowanie czegoś typowo ciechanowskiego, a przynajmniej mazowieckiego, zamówiłem zupę z borowików (jak na mój gust zbyt mocno przyprawioną czarnym pieprzem, ale poza tym całkiem smaczną) i penne all’arrabbiata, które z definicji miały być bardzo pikantne i takie też i były. Jako kierowca nie mogłem skosztować wyrobu miejscowego browaru, czyli słynnego „Ciechana”, ale zrobiła to moja żona i syn. Posileni, raźno pomaszerowaliśmy w stronę parkingu, skąd odjechaliśmy, kierując się na Opinogórę.

Dojechawszy do rodzinnej miejscowości trzeciego z „wieszczów”, czyli poetów romantycznych pretendujących do roli proroków narodowych, Zygmunta Krasińskiego (jak doczytałem już w Muzeum, Zygmunt było ostatnim z kilku jego imion), zaparkowaliśmy obok innych samochodów na niewielkim placu przed jego ogrodzeniem i weszliśmy na teren uroczego parku, skąd, kierując się napisem i strzałką wskazującą drogę do kasy, podeszliśmy pod neogotycką wieżę (znaną z wielu zdjęć i reprodukcji w podręcznikach traktujących o romantyzmie), gdzie znajduje się sklepik z pamiątkami i równocześnie kasa z biletami do Muzeum. ( http://www.muzeumromantyzmu.pl/pl/wirtualna-wycieczka/ )

Jakoś tak utarło się w tym roku, że zwiedzanie muzeów rozpoczynamy od zupełnie innej strony niż ta sugerowana przez organizatorów. Tak się stało i tym razem. Zamiast najpierw wejść do zameczku, poszliśmy w kierunku bardzo świeżo wyglądającego dworku z ekspozycją obrazów Januarego Suchodolskiego. Jak się okazuje, dworek ten został zaprojektowany w roku 1908, natomiast według tegoż projektu wybudowano go dopiero w 2008. Przy dworku znajduje się ponadnaturalnych rozmiarów rzeźba siedzącego Zygmunta Krasińskiego.

Następnie weszliśmy (przed wejściem należy zadzwonić do drzwi, które otworzy strażnik i sprawdzi bilety) do drugiego pomieszczenia Muzeum, a mianowicie oficyny dworskiej, w której znajdują się duże portrety olejne członków rodziny Krasińskich herbu Ślepowron, którzy odznaczyli się w historii Pierwszej Rzeczypospolitej i w czasach napoleońskich. Możemy tam również podziwiać meble, sprzęty domowe i grzbiety starych książek. Ciekawa jest też wystawa prac współczesnych uczniów szkół plastycznych na temat Opinogóry, Zygmunta Krasińskiego, czy też romantyzmu w ogóle.

„Perełkę” muzeum, czyli Zamek, zostawiliśmy sobie na koniec. Dzwonienie do jego drzwi nic nie dało, ale na szczęście dostrzegł nas strażnik, który nadszedł z zewnątrz i otworzył nam wejście do Zamku. On też poinformował nas, że zwiedzaliśmy całość w „nietypowej” kolejności. Słowo „zamek” jest użyte nieco na wyrost, gdyż jest to pałacyk stylizowany (angielski neogotyk) na zamek. W jego wnętrzu znajdują się meble, obrazy, rzeźby i książki robiące wrażenie urządzenia arystokratycznego domu z XIX wieku. W jednym z pomieszczeń na biurku leży autograf Nie-boskiej komedii. Oczywiście jest to fotokopia,, a nie oryginał rękopisu o czym świadczy informacja na dole strony podana całkiem współczesnym drukiem. Ciekawym eksponatem jest też niewielki fortepian-żyrafa, przypominający nieco harfę z domontowaną klawiaturą.

Na koniec wspięliśmy się na szczyt wieży Zamku. Widok z tego miejsca nie był niestety zbyt imponujący, ponieważ panorama składała się z gęstej zieleni koron drzew parkowych.

Zakupiwszy pamiątki w tym samym sklepiku, gdzie nabyliśmy bilety, wsiedliśmy do samochodu i ruszyli w kierunku Przasnysza. Przez miasto to przejeżdżaliśmy już trzeci raz w te wakacje i za każdym razem przyciągał mnie widok gotyckiego kościoła. Za każdym razem jednak stwierdzaliśmy, że przyjrzymy mu się z bliska innym razem. Przejeżdżając przez Nową Wieś Zachodnią (tuż przed Ostrołęką), też po raz trzeci w to lato wstąpiliśmy na kawę do naszych przyjaciół, którzy tam mieszkają, po czym ruszyliśmy już prosto do domu, przejeżdżając przez całą długą Ostrołękę, następnie przez Łomżę, Piątnicę, Wiznę i Strękową Górę (gdzie w rzeczywistości toczyła się bitwa znana jako „pod Wizną”), dojechaliśmy do Jeżewa Starego, gdzie włączyliśmy się do ruchu na trasie Warszawa-Białystok. Niestety nowa droga szybkiego ruchu chyba od razu wymagała remontu, ponieważ zamiast jechać szeroką dwupasmową (po jednej stronie ruchu) szosą, ciągnęliśmy się jedną jej nitką w sznurze samochodów. Na szczęście cała kolumna poruszała się całkiem przyzwoicie, więc w miarę szybko dotarliśmy do domu.

Nasze wakacyjne wycieczki po Polsce dobiegły końca, więc zrobiło nam się nieco smutno. Na pocieszenie żona, syn i siostrzenica, którą zabraliśmy z Łodzi, wypiliśmy po kieliszku macedońskiego wina, które syn przywiózł z Czarnogóry.

Przestawienie się z trybu nomadycznego na osiadły nie jest wcale taki łatwy. Codziennie budzę się z silnym przeświadczeniem, że zaraz muszę usiąść za kierownicą i jechać zobaczyć jakąś kolejną „perełkę” polskiej historii i kultury. Potem świadomość rzeczywistości oblewa mnie zimną wodą i dociera do mnie, że nadchodzi czas pracy i gromadzenia zapasów ;) :D

czwartek, 23 sierpnia 2012

Płock i Golub-Dobrzyń


W sobotę, 18 sierpnia, pożegnaliśmy moje rodzinne miasto i skierowaliśmy się w stronę Płocka. Z Widzewa-Wschód najlepiej nam się jedzie przez Stryków, Głowno, Łowicz (a właściwie jego skraj), po czym, przeskoczywszy starą trasę Warszawa-Poznań (tę, którą nadal jeździ większość samochodów, ponieważ autostrady są zbyt drogie) kierujemy się na Kiernozię (zawsze mnie fascynuje ta nazwa) i Sanniki.

Nigdy wcześniej nie zatrzymywaliśmy się w Sannikach, choć bywałem tam kilkakrotnie jakieś 23 i 24 lata temu, kiedy byłem na obozie naszego studenckiego koła epigraficznego w Kutnie a potem w Płocku. Z tamtych czasów jednak w ogóle nie kojarzę pałacu związanego z Fryderykiem Chopinem, który go odwiedził w 1828 roku. Jak się później dowiedziałem, nasz kompozytor wcale nie odwiedził tego konkretnego pałacu, ale ten, który stał w jego miejscu wcześniej. Obecny bowiem, jako wynik przebudowy starego, pochodzi albo roku 1880 lub 1910. Niesamowita sprawa, bo różne źródła podają bardzo rozbieżne daty. Pałac w stylu willi włoskiej miał się w dwudziestoleciu międzywojennym całkiem dobrze, o czym świadczą pocztówki z tego okresu.

Nie mogę natomiast nigdzie znaleźć historii obiektu w latach powojennych. Strony internetowe poświęcone Sannikom i pałacowi milczą na temat losów tego budynku w okresie PRLu. Pojawia się dopiero data 2011, czyli początek wielkiego remontu. Być może nie pamiętałem pałacu w Sannikach z lat 80. ubiegłego stulecia, bo był zaniedbaną ruiną? Chopin był tam raz, ale obecnie pałac szykowany jest na wielkie centrum chopinowskie – wraz z parkiem nazywa się obecnie Zespołem Pałacowo-Parkowym im. F. Chopina w Sannikach.

Niestety remont trwa i bramy parku są zamknięte. Zrobiliśmy więc kilka zdjęć zza ogrodzenia i ruszyliśmy dalej.  

Pałac w Słubicach, przez które również przejeżdżamy, jest chyba od kilku lat w remoncie, a poza tym znajduje się w rękach prywatnych, więc nie wiadomo, czy turyści chcący go zobaczyć są mile widziani, więc nigdy się tam nie zatrzymujemy. Minąwszy Dobrzyków, który dwa lata temu był dotknięty powodzią spowodowaną wylewem Wisły, docieramy do nowego mostu w Płocku. Kierujemy się na niego i wkrótce docieramy do naszych przyjaciół. Nasi znajomi, którzy również jeżdżą z Łodzi do Płocka, obierają drogę przez Zgierz i Kutno, co jest spowodowane punktem startu – najczęściej zachodnia część Łodzi. My lubimy naszą trasę, a w przyszłości planujemy zatrzymać się po drodze w kilku miejscowościach, ponieważ znajdują się tam obiekty godne zobaczenia.

W Płocku obowiązkowo należy się wybrać na tzw. Tumy, co jednak pojmujemy dość szeroko. Ulica Tumska – główny deptak miasta, taka miniaturowa Piotrkowska – kilka lat temu została przebudowana wg projektu, który niestety nie pasuje do klimatu tego miejsca. Trochę szkoda, że wygrała firma, która z Płockiem nie ma nic wspólnego, a i jakiejś zdolności do historycznej empatii również nie posiada.

Ulicą Grodzką idzie się w kierunku Rynku mijając okazałe klasycystyczne budynki, m.in. Bibliotekę Zielińskich. Jedyna barokowa kamienica znajduje się tuż przy wylocie Grodzkiej na Rynku. Tam też znadziejmy ratusz, fontanny i ogródki restauracyjne, w tym Browar Tumski, gdzie miła obsługa serwuje piwo własnej produkcji, w tym typu pils, stout i pszeniczne. Mnie osobiście bardzo smakuje.

W dalszej części spaceru przechodzimy obok kościoła farnego, który zwiedzaliśmy w zeszłym roku, i dochodzimy do skarpy nad Wisłą, skąd rozciąga się widok na Radziwie, czyli dzisiejszy Płock lewobrzeżny. Z góry widać też molo, po którym również spacerowaliśmy w zeszłym roku, więc teraz tylko kiwamy głowami dowiadując się, że pawilon na jego końcu, zaplanowany jako restauracja, nadal stoi pusty, ponieważ żaden restaurator nie chce go wynająć.

Obowiązkowo co roku odwiedzamy płocką katedrę, która jest zmodyfikowaną w latach późniejszych budowlą pierwotnie romańską. Jest to również miejsce pochówku polskich piastowskich władców, Władysława Hermana (tego z niezbyt dobrą prasą) i jego syna Bolesława Krzywoustego (którego kronikarze i historycy uwielbiają). Muzeum Diecezjalne tym razem mijamy, ponieważ zwiedzaliśmy je kilka lat temu i raczej nie spodziewam się zmiany ekspozycji.

Uważam, że Płock jest miastem o sporym potencjale turystycznym. Jak w większości miast, które odwiedzaliśmy, nie jest on w pełni wykorzystany. Całe szczęście, że w mieście funkcjonuje Petrochemia, która daje utrzymanie jego mieszkańcom.

Oprócz tego, że Płock sam w sobie jest uroczym miejscem, gdzie można spędzić kilka dni urlopu, jest on dość dogodną bazą wypadową do wycieczek, np. do Sierpca czy do Torunia (miasta te odwiedziliśmy trzy lata temu). W tym roku postanowiliśmy zrobić sobie wycieczkę na zamek w Golubiu-Dobrzyniu. Droga nie jest zbyt długa (poniżej 90 km). Nie byłaby też specjalnie uciążliwa, gdyby nie korek w Lipnie.

W samym Golubiu-Dobrzyniu droga na zamek jest oznaczona (znajome białe drogowskazy z nazwą zabytkowego obiektu). Kierując się więc owymi białymi „strzałkami” dojechałem do miejsca, w którym mija się po prawej rynek i pojechałem dalej. Ujechawszy jakieś trzysta metrów pomyślałem jednak, że za moment wyjadę z miasta, a zamek zostawię za sobą. Nie ma bowiem żadnego znaku przy samym wjeździe na drogę na zamkowy parking. Na szczęście nie zawiodła mnie intuicja. Przestraszywszy się, że zaraz opuszczę granice Golubia-Dobrzynia, skręciłem w całkiem zwyczajną bramę po lewo, żeby zawrócić, ale w momencie skrętu zobaczyłem niepozorną drogę na lewo od tejże bramy i tabliczkę informującą, że jest to droga na zamek. Z ulgą podjechaliśmy pod górę, żeby bez problemu zatrzymać się na parkingu z dosłownie kilkoma innymi samochodami.

Uiściwszy opłatę parkingową ruszyliśmy w stronę kasy biletowej, gdzie pani sprzedająca wejściówki kazała nam czym prędzej udać się na dziedziniec zamkowy, gdzie przewodnik właśnie zaczął oprowadzać kolejną grupę turystów. Tak też zrobiliśmy dołączając do grupy składającej się w większości cudzoziemców (niestety nie byłem w stanie rozpoznać języka – prawdopodobnie był to jeden z języków skandynawskich, ale równie dobrze mógł to być jakiś dialekt niemiecki). Pani przewodnik oprowadziła nas po pomieszczeniach zamku, który pierwotnie był siedzibą Krzyżaków, a później polskiego starosty. Niewiele się zachowało z pierwotnego umeblowania zamku, ale i tak robi wrażenie. Na całe szczęście golubski zamek żyje, gdyż odwiedzają go nie tylko tacy turyści jak my, ale również ci z grubszymi portfelami, którzy np. spędzają tam Sylwestra. Golub-Dobrzyń to również miejsce turniejów miłośników średniowiecznej sztuki wojennej, jest więc odwiedzany przez rozmaite grupy rekonstrukcyjne i bractwa rycerskie.

Ponieważ nieco zgłodnieliśmy, a obiad mieliśmy zjeść w Płocku, wstąpiliśmy do zamkowej restauracji jedynie na zupę. Posiliwszy się nieco barszczem z kołdunami (mój syn chwalił żurek), ruszyliśmy w drogę powrotną. Częściowo z powodu niezbyt dobrego oznakowania i, jak mi się wydaje, robót drogowych, zamiast skręcić w niepozorną uliczkę, która by nas wyprowadziła z powrotem na szosę do Lipna, pojechałem prosto, przez co znalazłem się na trasie na Rypin. Stwierdziłem, że zawracać nie będę, bo być może lepiej, że unikniemy korka w Lipnie, a przy okazji będziemy podziwiać inne widoki. Z Rypina skierowaliśmy się na Sierpc, z Sierpca na Bielsk, ale nie dojeżdżając do tego ostatniego wskoczyliśmy na trasę do Płocka. Ta dobiega do szosy ciechanowskiej. Z alternatywnej (nieco dłuższej) trasy powrotnej byliśmy całkiem zadowoleni. Humor nam nieco popsuł ponad półgodzinny postój w korku przy samym wjeździe do Płocka. Drogi (a tak przy okazji, ścieżki rowerowe również) to jednak słaby punkt tego miasta. Dawne nie jechałem z Płocka w kierunku Warszawy, więc nie wiem jakie postępy poczyniła rozpoczęta kilka lat temu modernizacja tej drogi. Jeśli chodzi o wylot na Lipno czy na Ciechanów, są to drogi te nie są może tragiczne, ale czasy swojej świetności mają dawno za sobą.

Po obiedzie moja rodzina udała się do płockiego zoo, które zrobiło na moich bliskich bardzo dobre wrażenie, natomiast ja oddałem się błogiemu relaksowi.

środa, 22 sierpnia 2012

Moja Łódź, czyli ponowne odkrywanie miasta


Łódź to miasto, w którym spędziłem pierwsze 26 lat życia, więc długo żyłem w błogiej iluzji, że je bardzo dobrze znam. Z dużymi miastami jest jednak tak, że ich dobre poznanie jest fizycznie niemożliwe.

Można się nauczyć odczuwać pewien klimat, co jest związane ze specyficznymi modelami zachowania mieszkańców. Ta umiejętność dochodzi jednak do świadomości tylko w konfrontacji z innymi typami zachowań. Tak więc, kiedy jeszcze mieszkałem w Łodzi, nie zdawałem sobie sprawy z tego, że jej mieszkańcy stanowią pewną kulturową grupę.

Można poznać sieć ulic i poruszać się swobodnie po mieście, choć w przypadku miast dużych problem polega na tym, że nadal mogą pozostać pewne dzielnice, gdzie nigdy w życiu się człowiek nie wybierze, bo nie będzie miał po co.

Można w końcu naczytać się o historii i współczesnym życiu miasta, o jego gospodarce, sytuacji politycznej, wydarzeniach artystycznych itd., czego chodząc po ulicach można nie dostrzec.

Wszystko to zrobić można, pod warunkiem, że nie ma się w życiu nic innego do roboty, tylko dogłębnie poznawać własne miasto. Do Łodzi sentyment mam ogromny, trochę o niej poczytałem, trochę sam zaobserwowałem, ale nadal istnieją ogromne obszary, zarówno w sensie dosłownym, jak i metaforycznym, które pozostają dla mnie terra incognita.

Myślę, że na dodatek wszyscy znamy to uczucie, kiedy patrzymy na rzeczy, które wydaje nam się, że dobrze znamy, bo widzieliśmy je setki razy, i odnosimy wrażenie, że je na nowo odkrywamy. Tak właśnie było podczas mojego spaceru po Piotrkowskiej 16 sierpnia.

Podjechaliśmy z żoną tramwajem do „Centralu”, zajrzeliśmy do namiotu z tanią książką (takiego samego, jakie można spotkać w miejscowościach turystycznych nad morzem), a potem ruszyliśmy w kierunku Placu Wolności.

Bardzo mnie cieszy, że secesyjnym kamienicom Piotrkowskiej ostatnimi laty nie poskąpiono tynku i farby, ponieważ są wspaniałe i zasługują na podziw. W ciągu kilku pierwszych minut zacząłem robić zdjęcia każdej z nich, ale po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że w ten sposób, do Placu Wolności nie dojdziemy przed nocą, w związku z czym zacząłem zdejmować co któryś tam obiekt. Ich selekcja była jednak całkowicie arbitralna i niezbyt metodyczna. Doszedłem do wniosku, że tak w ogóle, to warto sięgnąć do jakiegoś opracowania opisującego każdy z domów na Piotrkowskiej, bo przecież każda kamienica to z pewnością kawał historii miasta.

Euforia spowodowana spacerem po baśniowej Piotrkowskiej, na której zjedliśmy pyszne lody i wypiliśmy równie pysznego drinka (choć nie w „Pijalni wódki i piwa”, którą mijaliśmy, a która to nazwa wprawiła mnie w zdumienie i dobry humor, gdyż słowo „pijalnia” kojarzę raczej z pijalniami wód mineralnych w miejscowościach uzdrowiskowych, lub z pijalniami (tylko) piwa, z czasów komuny, które to były śmierdzącymi spelunami), wygasła niemal natychmiast, kiedy dotarliśmy do postumentu z Tadeuszem Kościuszką. Rozejrzawszy się dookoła i zobaczywszy odrapane mury kościoła św. Ducha (tzw. garnizonowego), który jest znowu w remoncie (wydaje się, że ten kościół jest odnawiany odkąd pamiętam, tylko rezultatów jakoś nie można osiągnąć), równie zaniedbany klasycystyczny ratusz, tudzież szaro-bure bloczyska okalające Plac Wolności od strony Bałut. Po upojeniu Piotrkowska, Plac Wolności wywołuje potwornego kaca.

Powrót tramwajem linii „3” ulicą Zachodnią i Aleją Kościuszki utwierdził mnie w przekonaniu, że pewnych domów nikt nigdy nie zrewitalizuje, ponieważ od kilku lat widzę na nich ogromne napisy informujące, że są one wystawione na sprzedaż. Chyba od tych kilku lat nie ma chętnych ani na wynajem czy kupno poszczególnych lokali, ani całych budynków. Niedawno któryś z moich znajomych umieścił na Facebooku rysunek satyryczny ilustrujący istotę kapitalizmu – po jednej stronie są rzesze bezdomnych, a po drugiej puste budynki (peopleless houses). Nie chcę się w tym miejscu wypowiadać na temat polityki obecnej ekipy rządzącej Łodzią, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ludzie ci podejmują szereg błędnych decyzji spowodowanych błędnymi założeniami doktrynalnymi. Owszem, być może wielu działaczy rządzącej partii to na dodatek cyniczni cwaniacy, ale w to nie wnikam. Wystarczy bowiem analiza polityki prowadzonej otwarcie, żeby dojść do wniosku, że w ten sposób w przeciągu połowy stulecia Łódź może stać się miastem-widmem.

Następnego dnia (piątek, 17 sierpnia) postanowiliśmy odwiedzić miejsce, gdzie, można rzec, zaczęła się kariera miasteczka nad Łódką, które miało się przekształcić w centrum przemysłu włókienniczego Polski, a mianowicie Białą Fabrykę Ludwiga Geyera (NB, on sam najczęściej używał francuskiej wersji swojego imienia – Louis). Już na początku lat 90. ubiegłego stulecia, kiedy zatrudniłem się przy obsłudze wielkiej imprezy artystycznej „Konstrukcja w procesie”, Białą Fabrykę przekształcono w Muzeum Włókiennictwa. Wtedy też byłem w niej pierwszy i, do opisywanego dnia, jedyny raz, ponieważ w jej budynku artyści z całego świata prezentowali swoje instalacje.

Pierwsza rzecz, jaka mnie zaskoczyła, to brak wejścia od Piotrkowskiej. Zrobiłem zdjęcie tablicy upamiętniającej zamordowanie dwóch łódzkich przemysłowców, Roberta Geyera i Guido Johna przez Gestapo (12 grudnia 1939 r.). Śmierć tych dwóch przedsiębiorców o niezaprzeczalnie niemieckich korzeniach i ich świadomości z rąk niemieckich służb do dziś stanowi jedną z zagadek historii. Na ich pogrzebie pojawiły się setki polskich robotników z ich fabryk.

Zamiast pójść w głąb ulicy Milionowej, gdzie, jak informowała tabliczka, znajdowało się wejście do Muzeum, obeszliśmy Białą Fabrykę od strony stawu i parku. Nagle za metalowym ogrodzeniem dostrzegłem coś, co mnie zaskoczyło, a mianowicie kolorowe drewniane domy, kościółek, a następnie baśniową drewnianą willę. Doszedłszy w końcu do wejścia odkryliśmy, że na zapleczu Muzeum urządzono wspaniały skansen ukazujący życie w dziewiętnastowiecznej Łodzi. Drewniane domki przeniesiono z różnych ulic miasta, willę przemysłowca z Rudy Pabianickiej, kościółek z Nowosolnej (dziś w granicach Łodzi – nigdy tam nie byłem), a drewniany urokliwy budyneczek przystanku tramwajowego ze Zgierza.

W niektórych z domków rzemieślnicy-artyści urządzili sobie pracownie. Można więc podziwiać pracę drukarza, a także wytwórców dzieł z sizalu.

Ze skansenu wchodzi się na dziedziniec, na którym można podziwiać pierwsze maszyny, w tym maszynę parową do napędu całego systemu maszyn włókienniczych. Po wejściu do budynku kupiliśmy bilety i udali na zwiedzanie szeregu ekspozycji w poszczególnych dawnych halach fabrycznych. Podziwialiśmy więc ogromne tkaniny artystyczne z całej drugiej połowy XX wieku, trójwymiarowe dzieła sztuki wykonane z tkanin i włókien, hafty, a także maszyny włókiennicze i krosna tkackie. Obserwując ewolucję krosna, od „prymitywnego” (celowo używam cudzysłowu, ponieważ osobiście uważam, że sam wynalazek krosna przez kultury, których nazwy są jedynie umownymi terminami wymyślonymi przez archeologów, to musiał być niesamowity przeskok cywilizacyjny, zaś sam pomysł przeplatania nitek i uzyskiwania z nich tkaniny uważam za godny geniusza wszechczasów), rósł we mnie podziw dla ludzkiego umysłu. Tym większe ogarnęło mnie przygnębienie pomieszane ze wściekłością, kiedy sobie pomyślałem, że okres, kiedy Łódź tętniła życiem dzięki maszynom przędzalniczymi i krosnom, niestety już minął.

Obszedłszy wszystkie sale z wystawami, w tym niezwykle urokliwą z historią mody od XIX wieku do lat 90. wieku XX, wyszliśmy ponownie na teren skansenu, gdzie, mając bilet z Muzeum, mogliśmy wejść do jednego z domów, w którym nie było współczesnego warsztatu, ale meble i sprzęty domowe z początku XX wieku. Wnętrza ta przywitaliśmy z wielkim wzruszeniem, ponieważ takie meble, czy sprzęty pamiętaliśmy doskonale z dzieciństwa z domów naszych dziadków.

Pani, która wpuściła nas do „domu tkacza”, otworzyła nam również kościółek z Nowosolnej. Nie reprezentuje on jakiegoś wyraźnego stylu, ani nie jest zbyt imponujący. Stanowi jednak pewien ślad życia religijnego ludności łódzkiej (dokładnie podłódzkiej) w epoce przemysłowej świetności Łodzi. Dowiedzieliśmy się również, że za opłatą (wysoką!) w tym skansenowym kościele można sobie zamówić ślub (udzielonego przez duchownych z niedalekiej Katedry, za opłatą – podobno dwa razy wyższą).

Wizyta w muzeum i skansenie potrwała do wczesnego popołudnia. Ponieważ mieliśmy plany towarzyskie na dalszą jego część, zrezygnowaliśmy ze spaceru obok katedralnego kościoła pw. św. Stanisława Kostki do „Centralu”, gdzie pierwotnie zamierzaliśmy dojść. Przy ewangelickim kościele św. Mateusza wsiedliśmy w „trójkę” i wróciliśmy na Widzew-Wschód.

Te podróże tramwajem ulicą Przybyszewskiego też dostarczają pewnych doświadczeń. Po pierwsze nachodziła mnie refleksja, że gdyby kamienice przy tej ulicy otynkować i pomalować na kolorowo, niewiele ustępowałyby Piotrkowskiej. Po drugie na odcinku mniej więcej od ulicy Tatrzańskiej do końca cmentarza na Zarzewie tramwaj wlecze się tak niemiłosiernie, że miałem ochotę wysiąść i zrobić sobie obok niego spacerek. Sytuacja ta jest prawdopodobnie spowodowana fatalną jakością torów, ponieważ na Puszkina, gdzie tory, jak się dowiedziałem, niedawno wymieniono na nowe, tramwaj znowu przyspiesza i jedzie przyzwoitym tempem.

Przy obiedzie rozmawialiśmy z moim tatą o drewnianych domkach tkaczy, które jeszcze w czasach mojego dzieciństwa stały rozsiane między murowanymi kamienicami po całym mieście. Tata pamiętał ich oczywiście więcej. Choć trudno uwierzyć, za mojego życia drewniane domki stały na samej Piotrkowskiej po stronie przeciwnej do Katedry. Oczywiście trudno mówić, że szkoda, że ich już nie ma, bo tak naprawdę to wcale nie szkoda, że przy głównej ulicy wielkiego miasta nie stoją już relikty czasów, kiedy przemysł polegał na pracy chałupniczej drobnych wyrobników, ale z drugiej strony świat dzieciństwa pozostaje światem magicznym, do którego od czasu do czasu każdy chciałby wskoczyć choćby na parę chwil.

czwartek, 16 sierpnia 2012

Przez Mazowsze do Łodzi


Wczoraj wybraliśmy się do Łodzi. Nie obraliśmy jednak zwykłej szybkiej trasy na Warszawę (przez Jeżewo, Ostrów Mazowiecką, i Wyszków), ale pojechaliśmy w kierunku Łap, potem przez Brańsk i Sokołów Podlaski do Liwu, a właściwie do Liwa, jak podobno mówią jego mieszkańcy (stąd ponoć herb Doliwa, jak tłumaczył Długosz, choć w samym Liwie i w jego okolicach nikt takiego herbu nie używał. Chcieliśmy zobaczyć pozostałości gotyckiego zamku książąt mazowieckich. Musimy sobie zdawać sprawę, że do unii lubelskiej (1569), całe Podlasie było częścią Wielkiego Księstwa Litewskiego, zaś Liw był jednym z granicznych grodów mazowieckich. 

Zupełnie przypadkiem dostrzegliśmy w Sterdyniu tabliczkę informującą o pałacu Ossolińskich, więc skręciliśmy nieco w tej miejscowości, żeby zza zamkniętej bramy podziwiać białą klasycystyczną bryłę pałacu tej jednej z najpotężniejszych swego czasu polskich rodzin. 

W Liwie obejrzeliśmy z zewnątrz basztę zamkową – praktycznie jedyną pozostałość po zamku, oraz zwiedziliśmy muzuem-zbrojownię urządzone w barokowym dworku u podnóża wieży. Miłośnicy militariów niewątpliwie mieliby co podziwiać My też, ale jakimiś specjalistami od uzbrojenia jednak nie jesteśmy. 

Po wypiciu kawy w pobliskim barze ruszyliśmy w dalszą drogę – na Mińsk Mazowiecki i Grójec, z którego pojechaliśmy nieco w kierunku Sochaczewa, a następnie zboczyliśmy nieco z głównej trasy, żeby zobaczyć wieś Skuły. Kilka lat temu bowiem odkryłem, że jest to rodowe gniazdo rodziny Skulskich herbu Rogala, z której wywodzi się moja żona. Szczerze mówiąc ani teść, ani jego rodzina nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, że to właśnie bracia ze Skuł, którzy zostali zarejestrowani przy okazji pierwszej wolnej elekcji (1573) dali początek tej rodzinie, gdyż jego wiedza sięgała najwyżej czterech pokoleń wstecz, a dotyczyła gałęzi, która żyła gdzieś na Wołyniu. Skulscy sprzedali Skuły już w XVII wieku niejakiemu Gonzadze. Drewniany kościół z 1678 roku pochodzi więc już z czasów, kiedy Skulskich w Skułach nie było. 

Kościółek, o którym czytałem, ze ma wewnątrz ciekawe polichromie, był niestety zamknięty. Być może uroczystości świąteczne odbyły się w nim rano. 

Ze Skuł pojechaliśmy w kierunku drogi Warszawa-Katowice (Gierkówki), która niestety jest w remoncie i jazda po niej nie daje żadnego poczucia komfortu. Oprócz tego, że jedzie się jedną nitką jezdni (druga jest chyba remontowana, choć akurat wczoraj było święto, więc robót nie prowadzono). Po obydwu stronach drogi postawiono ekrany oddzielające ją od okolicznych wsi, ale, mam nadzieję że to na czas remontu, oznakowanie jest fatalne. Nie wiadomo kiedy więc przejechaliśmy przez Babsk i inne miejscowości przed Rawą Mazowiecką. Na szczęście nie przegapiliśmy zjazdu na Łódź, z którego skręciliśmy do centrum Rawy. Cel mieliśmy jeden – zobaczyć kolejny zamek książąt mazowieckich. Po drodze jednak zobaczyliśmy dwa barokowe kościoły i klasycystyczny ratusz z czasów Księstwa Warszawskiego. 

W Rawie Mazowieckiej postanowiliśmy też zatrzymać się na obiad. Nie szukaliśmy specjalnie jakiejś restauracji, ale wstąpiliśmy do pierwszej po drodze otwartej pizzerii o nazwie „Gang Leona”. Pizza nie jest potrawą rdzennie mazowiecką, ale nie postanowiliśmy nie grymasić. W międzyczasie zatelefonowałem do naszego kolegi ze studiów historycznych, który jest rdzennym rawianinem, a ten za kilka minut pojawił się w „Gangu Leona”. Pizze, które wg opisu miały być „małe”, były tak wielkie, że poprosiliśmy o pudełko na wynos, ponieważ nie byliśmy w stanie skonsumować ich na raz, choć były bardzo smaczne. 

Radek, nasz kolega, zaprowadził nas do zamku, trochę nam o nim opowiedział, a następnie zabrał nas do siebie do domu, gdzie przy kawce i winku (oczywiście w moim przypadku skończyło się na kawie) spędziliśmy miłą godzinkę na pogawędce, podczas której poruszyliśmy zarówno bieżące tematy związane z gospodarką, politykę, naszą sytuacją zawodową i wakacjami, jak i powspominaliśmy nasze czasy studenckie. 

Ok. 20.00 dotarliśmy na Widzew Wschód.

wtorek, 14 sierpnia 2012

Refleksje zainspirowane wyjazdami wakacyjnymi (2), czyli o historii i sposobie przedstawiania stosunków etnicznych


Ponieważ o 13.03, 15.03 i o 17.03 na Długim Targu otwiera się „okienko” jednej z kamienic ukazując postać blond piękności, postanowiłem przypomnieć sobie film, który oglądałem w dzieciństwie, nakręcony na podstawie dziewiętnastowiecznej powieści Jadwigi Łuszczewskiej (Deotymy), „Panienka z okienka”.

Nie ma się co oszukiwać, jest to w jakimś sensie ramota – zdjęcia robione w studio, flota królewska czy panorama Gdańska to makiety, choć aktorzy świetni, m.in. młodziutki Janusz Gajos (jeszcze przed Jankiem z „Czterech pancernych i psa”), Pola Raksa, czy wspaniały Andrzej Szczepkowski w roli Heweliusza. Jako nostalgiczna podróż w krainę dzieciństwa obejrzenie tego filmu jest przeżyciem miłym, ale jako kino familijne (czyli oglądane wraz z przedstawicielami młodszego pokolenia) już dość ryzykowne.

Film z 1964 roku, choć dotyczący historii sprzed 300 lat, musiał mieć jakieś przesłanie polityczne, a polegało ono na tym, że oto niemiecka część mieszczaństwa reprezentowana przez nieprzyjemnego jubilera Szulca była nieprzychylnie usposobiona wobec polskiej floty kaperskiej wpływającej do portu w Gdańsku. Admirał Seton (postać fikcyjna) musi robić groźną minę i pytać równie groźnym tonem dlaczegóż to polski Gdańsk robi problemy z wpłynięciem do jego portu polskiej floty. Niby wszystko się zgadza, bo Gdańsk znajdował się w granicach Rzeczypospolitej, a flota również została zorganizowana przez króla Władysława IV (niestety nie na długo, bo przecież jak to często u nas, zabrakło pieniędzy na jej utrzymanie), ale jeżeli taka rozmowa w ogóle miała miejsce, prawdopodobnie odbyłaby się po niemiecku lub holendersku, ponieważ zarówno mieszczanie gdańscy jak i oficerowie owej floty wywodzili się z tych narodowości. Pierwszy oficer będący polskim szlachcicem z głębi kraju oczywiście mógł się zdarzyć, ale w parze z drugim oficerem pochodzącym z Podola, to już chyba przesada. Zawód marynarza, a zwłaszcza oficera na statku, wymagał jednak morskiego doświadczenia. Heweliusz, słynny i zasłużony dla nauki astronom, był gdańszczaninem lojalnym wobec królów polskich, ale również niemieckojęzycznym.

Jeżeli więc próbowano nam, jako dzieciom wychowywanym w PRLu wpoić przekonanie, że w XVII wieku Gdańsk był polski na takiej samej zasadzie, na jakiej jest dzisiaj, to popełniano straszne nadużycie, posługując się zupełnie ahistorycznym pojmowaniem dziejów. I znowu wszystkiemu winien jest wiek XIX i myśl nacjonalistyczna (francuska, niemiecka, rosyjska, ale i polska, czeska i in.) i jej apogeum w postaci niemieckiego nazizmu.

Żeby pewne zjawiska zrozumieć, musimy sięgnąć do starożytności. Dla starożytnego Greka, ale również Rzymianina, podstawową jednostką polityczną było miasto, a nie jakieś szeroko rozumiane państwo. Obywatelem było się Antiochii, a nie jakiejś „Seleucji” (gdyby taka nazwa istniała), Aleksandrii, a nie Egiptu. To, że jakiś władca potrafił rozciągnąć swoją kontrolę nad olbrzymimi obszarami obejmującym szereg zróżnicowanych kulturowo, językowo i religijnie miast i wsi, nie oznaczało, że w świadomości mieszkańców tego tworu wytworzyła się zaraz jakaś tożsamość ogólnopaństwowa. Autonomia miast to zasada, która przetrwała również przez średniowiecze, a szereg jej pozostałości można było zaobserwować jeszcze w XIX wieku. Owszem, w średniowieczu tworzy się świadomość Korony (np. Korony francuskiej, czeskiej czy polskiej) jako państwa, niejako niezależna od konkretnej osoby danego króla (ten się zmieniał, a Korona trwała). W Polsce dość wcześnie używa się również łacińskiego terminu res publica (rzeczpospolita, rzecz wspólna), co wcale nie musiało oznaczać republikańskiej formy rządów (używa go m.in. Janko z Czarnkowa pisząc o państwie Kazimierza Wielkiego, a więc w czasach, kiedy o republikanizmie nikt w Polsce nie myślał). Oznacza to, że w co światlejszych umysłach pojęcie państwa jako dużej całości już istnieje. Niemałą pozytywną rolę odegrali tutaj przedstawiciele polskiego Kościoła katolickiego, którzy wymyślili legendę o św. Stanisławie, którego poćwiartowane części ciała rzekomo się cudownie zrosły, żeby pokazać, że tak samo zrośnie się rozbite na dzielnice państwo polskie. To jest niesamowita historia, bo przecież chciwość, lokalne ambicje i czasami po prostu ciasnota umysłowa niektórych książąt piastowskich nie rokowały zbyt wielkich nadziei na zjednoczenie kraju.

Generalnie więc w średniowieczu jakaś świadomość państwa jako obszaru pod kontrolą jednego władcy już istniała, ale państwa te nie miały tak „totalitarnego” charakteru jak dzisiejsze. Pisząc „totalitarny” nie mam na myśli ustrojów faszystowsko-komunistycznych, ale wszędobylskość państwa we wszystkich sferach życia obywateli. Król potrzebował się utrzymać, więc miał swoją domenę, czy też system królewszczyzn. Aparat państwa, czyli najważniejsi królewscy urzędnicy najczęściej byli uposażeni własną ziemią lub na żupach wielickich. Miasta natomiast, o ile nie były całkowicie prywatne, cieszyły się ogromnym zakresem samorządności. Co prawda przywileje handlowe, takie jak prawo do targów czy jarmarków, prawo składu czy celne nadawał im władca, ale w polityce wewnętrznej, a także zagranicznej ich swoboda była zadziwiająco duża. Świadczy o tym choćby potęga Hanzy, związku miast nadbałtyckich, ale wcale nie tylko, skoro w jej przedsięwzięciach brał udział również Kraków, która była tak potężna, że oprócz współpracy handlowej zbudowała potęgę polityczną i militarną, gdyż bogaci kupcy byli w stanie wystawić zaciężne armie silniejsze od tych, którymi dysponowali monarchowie (np. duńscy, którzy przegrywali z Hanzą). Stopniowo faktycznie rola Hanzy maleje w miarę wzrostu znaczenia monarchii w poszczególnych krajach europejskich. Jak pamiętamy jednak w czasach, kiedy rodził się nowoczesny absolutyzm, w Polsce pozycja króla malała. Gdańszczanie do swojej autonomii byli bardzo przywiązani i uważali ją za coś zupełnie normalnego. Przynależność etniczna mieszczan gdańskich zdaje się nie mieć nic wspólnego z polityką tego miasta wobec Polski, Szwecji czy Prus. Owszem, Stefanowi Batoremu bram nie otworzyli, ale później zdecydowanie sprzeciwili się Szwecji. W czasach saskich popierali etnicznie polskiego króla – Stanisława Leszczyńskiego. Napoleon jako pierwszy powołał twór polityczny zwany Wolnym Miastem. Jakoś nie kwapił się, by zapewnić Księstwu Warszawskiemu dostęp do morza. Po kongresie wiedeńskim Gdańsk przypada Prusom i w przeciągu kolejnych dziesięcioleci wchodzi w nowoczesny scentralizowany system państwowy. Wiek dziewiętnasty bowiem to po siedemnasto- i osiemnastowiecznym umocnieniu aparatu państwowego, kształtowanie tzw. państw narodowych, czyli takich, jak je jeszcze dzisiaj przeważnie pojmujemy. Jedyne imperium starego typu, czyli cesarstwo austriackie, też ulega centralizacji w epoce józefińskiej, zaś za Franciszka Józefa z kolei do głosu dochodzą nacjonalizmy węgierski czy czeski (ten ostatni można powiedzieć, zbudowany naprawdę jeśli nie od zera, to jednak od podstaw). Miasta zaczynają być częścią scentralizowanej administracji państwowej.

Traktat wersalski ponownie czyni Gdańsk wolnym miastem, co oznacza, że nie należy ani do Polski ani do Niemiec. Istnienie organizmu państwowego często prowadzi do wytworzenia konstruktu świadomości zwanego tożsamością narodową. Na to jednak było już nieco za późno. To był już wiek XX i ludzie doskonale wiedzieli, że są etnicznymi Niemcami, choć na terenie miasta mieszkali też ci, którzy uważali się za Polaków i Kaszubi, którzy się nie uważali ani za Niemców ani za Polaków, ponieważ byli bezpośrednimi potomkami ludu, który historycy nazwali Pomorzanami. Polska dopiero się tworzyła, a na dodatek nie wiadomo było, czy już wkrótce nie zostanie zniszczona przez bolszewików. Potem, kiedy Hitler objął władzę w Niemczech, praca jego zwolenników wśród niemieckojęzycznej ludności Gdańska zaowocowała poczuciem wielkoniemieckiej dumy. Z pewnością nie u wszystkich ono wystąpiło, a Blaszany bębenek w mądry sposób maluje obraz przedwojennej społeczności Gdańska, ale nie ma się co oszukiwać – zdecydowana większość Niemców uległa zaczadzeniu chorą ideologią nazistów.

Gdańsk powojenny to miasto polskiej ludności napływowej. To oczywiście miasto antykomunistycznego protestu z 1970 i „Solidarności” z 1980 i 1988. Jest integralną częścią polskiego systemu administracyjnego, który jest zcentralizowany. Jest również miastem niezwykle atrakcyjnym turystycznie. Osobiście uwielbiam to miasto, m.in. dlatego, że w jakiś sposób przypomina mi Amsterdam, a nawet Londyn. Polskości Gdańska nikt dzisiaj nie przeczy. Nie ma też potrzeby jej udowadniania.

Żeby jednak zrozumieć historię tego miasta, nie możemy przerzucać dzisiejszego sposobu myślenia na przeszłość, ponieważ wtedy nie pojmiemy nic. Natomiast argumenty historyczne na przynależność danych terytoriów do tego czy innego państwa, np. na podstawie stosunków etnicznych na tychże terytoriach, czy dawnej przynależności państwowej, może nas zaprowadzić na straszliwe manowce, bowiem nie ma takiego kryterium, które ustalałoby datę stanu, który należałoby przyjąć jako ten „prawidłowy”.

Unia Europejska, a zwłaszcza układ z Schengen, jest pewną szansą na przełamanie myślenia typowo nacjonalistycznego. Swobodne podróżowanie, poznawanie ludzi i nawiązywanie z nimi stosunków, to przywrócenie „naturalnego” porządku, jaki panował w średniowieczu, kiedy nie było paszportów i wiz. Niestety myślenie w kategoriach nacjonalistycznych (w sensie narodu-etnosu) ma się, jak się wydaje, w Europie nadal dobrze, a my Polacy, nie jesteśmy w tym względzie ani gorsi ani lepsi od np. Flamandów dążących do oderwania się od Walończyków. Jesteśmy może bardziej przewrażliwieni na punkcie niepodległości, czemu nie można się wcale dziwić, ponieważ kraj nasz doświadczył całkowitego rozbioru i likwidacji.

Jeśli chodzi o Gdańsk i o pomysły polskich królów na flotę wojenną, wypada tylko żałować, że inicjatywy Zygmunta Augusta, czy potem Władysława IV miały tak krótki żywot. Jak się okazuje, a wiem to z radia, którego słuchałem wraz z rodziną w samochodzie podczas naszych wakacyjnych wycieczek, obecnie również nie mamy floty wojennej (choć mamy wojennych admirałów). Nie mamy też obrony antyrakietowej, zaś zawodowi żołnierze nie pełnią w swoich jednostkach nawet służby wartowniczej, której funkcję objęły prywatne firmy ochroniarskie. Ten temat to jednak zupełnie inne zagadnienie i z dawnym Gdańskiem nie ma już nic wspólnego.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Refleksje zainspirowane wyjazdami wakacyjnymi (1), czyli o historii i sposobie przedstawiania stosunków etnicznych


Wakacyjne wycieczki zawsze rozpalają mi głowę i dają bodziec do szeregu działań typu intelektualnego, których jest niestety tak wiele, że w końcu żadne z nich nie przynosi jakiegoś trwałego rezultatu. Niemniej pozostawia jakiś ślad w korze mózgowej w postaci świadomości, że jakieś zjawisko istnieje i że warto byłoby je zgłębić, ale może kiedyś tam, podczas kolejnych wakacji, bo teraz nie ma czasu.

Nie mogę jednak powiedzieć, że zupełnie nic mi się nie udaje. Przeczytałem np. w końcu Blaszany bębenek, co w dodatku po wysłuchaniu przewodnika Nidzicy (nie, nie – nie mówił nic o Gunterze Grassie, ani o Gdańsku, ale generalnie o Prusach pod panowaniem Krzyżaków i później luterańskich Hohenzollernów), utwierdziło mnie w przekonaniu, że wszyscy żyjemy z przekleństwem myśli dziewiętnastowiecznej. Pęd do „unaukowienia”, doprecyzowania opisu zjawisk dosłownie wszelkich, doprowadził do uformowania nowoczesnych nacjonalizmów państwowo-etnicznych, które zaowocowały m.in. hitleryzmem, ale również tzw. nacjonalizmem małych narodów. Wszyscy zgodnie potępiamy nacjonalizmy wielkich mocarstw, ale często z sympatią odnosimy się do wysiłków małych narodów dążących do odrodzenia kulturalnego i uzyskania własnej niezależnej państwowości. Wszystko niby pięknie i prosto, ale bardzo często wynika z tego czyste zło.

Myślenie w kategoriach ściśle sprecyzowanych tożsamości etnicznych i narodowych być może nie było całkiem obce epokom wcześniejszym, ale pojmowane było jednak inaczej. Lojalność wobec władcy, ale też pośrednio i kraju, stanowiła prawdziwą wartość. Jan Dantyszek, wybitny polski dyplomata (tak, polski, bo służył polskiemu królowi i występował w imieniu państwa polskiego), był etnicznie rzecz ujmując Niemcem. Taki był jego pierwszy język. Jan Bażyński, znany nam z podręczników do historii ze szkoły podstawowej i liceum przywódca Związku Pruskiego, który zwrócił się do króla polskiego o opiekę i wyrwanie Prus spod panowania Krzyżaków nie był żadnym wypadku Polakiem. Był to Johannes von Bausen, Niemiec, tak samo jak mieszkańcy miast pruskich zrzeszeni w jego organizacji. Nie odczuwał jednak lojalności wobec jakiegoś państwa niemieckiego, bo takiego nie było, a więc w niczyjej mentalności nie funkcjonowało, nie odczuwał lojalności wobec cesarza „rzymskiego”, nie lubił Krzyżaków, bo jako bogacący się dzięki handlowi mieszczanin nie chciał „płacić za ochronę” rycerzom, wolał zaś poddać całe Prusy (w tym Pomorze Gdańskie) Polsce. Jestem przekonany, że nie odczuwał w tym momencie wyrzutów sumienia, że oto jako Niemiec oddaje swój kraj w ręce Polaków. Etnicznym Polakiem nie był i czuć się nie mógł, więc o co w tym wszystkim chodzi. Otóż element etniczny nie odgrywał w tym wypadku żadnej roli. Myślenie ściśle etniczno-narodowe pojawi się dopiero w XIX wieku i będzie wynikiem nie tylko przemyśleń ówczesnych filozofów, ale przede wszystkim działań politycznych ówczesnych władców Europy. Mało komu przyszłoby do głowy na siłę germanizować, rusyfikować czy polonizować mniejszości etnicznych zamieszkujących dany kraj przed XIX wiekiem. Owszem, takie procesy zachodziły, ale nie na siłę. Śląsk czy Prusy owszem, w końcu uległy germanizacji (choć jak wiemy, wcale nie do końca), ale z powodów niejako naturalnych i pokojowych. Wiemy skądinąd, że na terenie Meklemburgii jeszcze w XVII wieku żyli ludzie mówiący językiem słowiańskim, a na Pomorzu Zachodnim i Środkowym żyli potomkowie Pomorzan posługujący się językiem kaszubskim. Zanik tych dialektów był powolnym procesem przyjmowania języka dominującego w kraju (w tym wypadku Brandenburgii). Podobnie rzecz się miała z polonizacją, zwłaszcza warstw szlacheckich, na terenie Litwy, Białorusi czy Ukrainy.

Zabawnie jest czytać o zabiegach „pozyskiwania” ludzi dla swojego narodu. Trochę czasu zajęło wpojenie ludziom, którzy mówili o sobie po prostu „tutejsi”, że są Białorusinami, ponieważ mówią po białorusku, a jeszcze zabawniejsza historia to odkrycie, że w pewnych okolicach „Białorusini” mówią dialektami ukraińskimi a nie białoruskimi. Dodajmy do tego, że jeszcze w pierwszej połowie XIX wieku takie terminy jak „Ukraina” czy „Ruś Biała” miały charakter jedynie geograficzny.

XIX wiek przyniósł więc myślenie w kategorii grupy językowo-etnicznej jako posiadającej prawo do stworzenia własnego państwa. Niby logiczne, ale w głowach jednych doprowadziło do zamętu (Szwajcarzy mówią przecież 4 różnymi językami, a Amerykanie, zresztą co tam Amerykanie, Szkoci mówią po angielsku!), a w głowach innych wykształciło pęd do zaprowadzenia „porządku” w stosunkach etniczno-narodowych, a w rezultacie do czystek etnicznych, pogromów, przesiedleń i tragicznych w skutkach próbach budowania państw opartych o jednolitość językowo-etniczną. W ten sposób wcześniej nie rozumowano, choć oczywiście wzbudzanie i kierowanie nienawiści jednej grupy etnicznej wobec innej było praktyką stosowaną przez władców tego świata od zarania dziejów. O ile np. Władysław Łokietek zbudował m.in. swój wizerunek na stłumieniu buntu mieszczan krakowskich, którzy woleli Wacława III, któremu to nadał charakter językowo-etniczny (pamiętamy, że mordowano tych, którzy nie potrafili prawidłowo wymówić słów „soczewica, koło, miele, młyn”), to zarówno jego przodkowie jak i kuzyni nie mieli problemów z akceptacją niemieckości. Nawiązywanie do tradycji „piastowskiej”, a więc do tradycji dynastii, którą się podaje za wzorcowo i rdzennie polską, nie do końca wytrzymuje weryfikację w świetle faktów.

Wracając do Gdańska i przy okazji Łokietka. Do szeregu nieporozumień i przekłamań historii przyczyniła się oczywiście II wojna światowa i zdecydowanie negatywna rola w niej hitlerowskich Niemiec. Historycy i literaci chyba za swój obowiązek uważali wykazanie, że Niemcy byli odwiecznymi wrogami Polaków i że bez żadnych przerw przez całe tysiąclecie sąsiedztwa stosunki mieliśmy albo napięte, albo otwarcie wrogie. Komuniści zupełnie świadomie, jak się zdaje, przyjęli endecką siatkę pojęciową za kanwę swojej narracji historycznej.

Być może pamiętamy szkolną lekcję o tym, jak to zdradziecko Krzyżacy zabrali nam Gdańsk. Kto na dodatek pamięta seryjny spektakl telewizyjny „Gniewko, syn rybaka” (z Markiem Perepeczko w roli Gniewka), czy późniejszą ekranizację tej samej historii pod tytułem „Znak orła”, ten bierze za pewnik taką oto wykładnię wydarzeń, że Brandenburczycy napadli na Gdańsk dzielnie broniony przez starostę Boguszę, który za radą dominikanów (w domyśle niemieckojęzycznych zakonników) wezwał na pomoc Krzyżaków. Ci Brandenburczyków przepędzili, ale za to sami zajęli gród i rządzili nim aż do wojny trzynastoletniej. Zająwszy Gdańsk na dodatek dokonali rzezi mieszkańców. Co czułem jako dziecko czytając o tych wydarzeniach? Oczywiście wielkie oburzenie na Niemców, którzy mordowali niewinną polską, no względnie pomorską (kaszubską) ludność. Tymczasem mieszczanie Gdańska długo przed zakusami niemieckojęzycznych Brandenburczyków czy zajęciem przez niemieckojęzycznych Krzyżaków, sami byli w zdecydowanej większości niemieckojęzyczni (tak samo było zresztą z Krakowem czy Poznaniem), gdyż zarówno książęta pomorscy jaki i piastowscy bardzo chętnie i masowo niemieckich osadników do swoich świeżo lokowanych miast sprowadzali.

Sędzia Bogusza, jako namiestnik Władysława Łokietka, wcale nie był w Gdańsku tak mile widziany. Mieszczanie nie chcieli zwierzchności brandenburskiej, ale nie chcieli też łokietkowej. Krzyżaków do miasta wpuścić nie chcieli nie dlatego, że byli Polakami obawiającymi się Niemców, ale dlatego, że Krzyżacy przybywali jako sojusznicy Łokietka. Ponieważ Bogusza, oddawszy Krzyżakom połowę grodu (nie miasta), postanowił zmienić warunki umowy, został przez nich pojmany. Jego ludzie, próbując go odbić, de facto zerwali sojusz. Bogusza się poddał, po czym został wypuszczony wraz ze swoimi ludźmi. Jedyni „prawdziwi Polacy” wyszli więc wolno, zaś niemieckojęzyczni Krzyżacy dokonali rzezi niemieckojęzycznych gdańszczan. Sytuacja teoretycznie dość skomplikowana, jak na rozumowanie na bazie podziałów etnicznych, ale dla kogoś, kto włoży nieco wysiłku w jej zrozumienie, wcale nie tak bardzo. Tego wysiłku nie chcemy jednak wkładać, ponieważ o wiele łatwiej jest nam przedstawić czarno-biały scenariusz z wyraźnym podziałem na dobrych i złych, a żeby było jeszcze łatwiej, nadajmy dobru i złu narodowość. Polacy to ci zawsze dobrzy, a Niemcy to ci zawsze źli i wszystko jasne…

piątek, 10 sierpnia 2012

Lublin i powrót do domu



Po krótkiej wizycie u rodziny następnego dnia rano wyjechaliśmy w kierunku Lublina. Specjalnie wyjechaliśmy nieco wcześniej, żeby w drodze do domu poświęcić nieco czasu temu miastu.

Ostatni raz zwiedzałem Lublin podczas naukowego objazdu terenowego jako student drugiego roku historii. Doskonale pamiętam, że całe Stare Miasto było pokryte rusztowaniami, ponieważ odbywała się renowacja kamienic. Lublin spodobał nam się jednak jako całość, zwłaszcza jego ówczesne lokale gastronomiczne, które w porównaniu ze swoimi łódzkimi odpowiednikami wypadały bardzo pozytywnie (rok 1987).

Nie znaczy to jednak, że od tamtej pory nie byłem w Lublinie. Wręcz przeciwnie – przez Lublin przejeżdżałem jadąc w świętokrzyskie co najmniej raz w roku, a w 2004 po drodze w Bieszczady zatrzymaliśmy się nawet na noc u naszych znajomych. Nasza ówczesna wizyta ograniczyła się jednak do ich osiedla. Na lubelskie Stare Miasto udawaliśmy się więc po bardzo długiej przerwie. Przez ostatnie dwa lata natomiast omijaliśmy Lublin, ponieważ woleliśmy po drodze odwiedzić Kozłówkę, Puławy i Kazimierz Dolny.

Droga z Lasocina do Lublina miejscami jest o niebo lepsza niż dwa lata temu, ponieważ np. Annopol i Kraśnik zyskały szerokie obwodnice. Niemniej droga między owymi obwodnicami to prawdziwa męka – trzeba się wlec w sznurku samochodów osobowych, tirów, autobusów i niestety od czasu do czasu traktorów i kombajnów, i nijak nie ma jak ich wyprzedzić, ponieważ z przeciwnej strony ciągnie się podobny sznurek.

Jakość ulicy Kraśnickiej w Lublinie pozostaje niezmiennie fatalna – asfalt nadal jest naznaczony starymi koleinami tudzież okazjonalnymi dziurami.

Przestudiowawszy plan Lublina zakupiony w księgarni w Zamościu, wybraliśmy miejsce do zaparkowania w pobliżu Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej im. Hieronima Łopacińskiego. Na szczęście udało mi się wypatrzeć jedyne wolne miejsce na niewielkim parkingu. „Pomógł” mi miejscowy łowca „drobnych”, siwy facet z brodą, który pogratulował mi wyboru miejsca na zaparkowanie. Kiedy go spytałem, jakie są w Lublinie zwyczaje, tzn. czy są tam parkometry, czy też karty parkingowe do wypełnienia i zostawienia za szybą samochodu, odpowiedział, że nic nie trzeba, ponieważ wystarczy, że on i jego kolega pilnują samochodów.

- Wie pan, posłali nas na „wcześniejszą emeryturę” – powiedział. – Kolega, który tam stoi, jest nauczycielem. Dzięki niemu zdałem maturę.

Po tych słowach zaczął się rozwodzić nad literacką wielkością Sienkiewicza i jeszcze większymi umiejętnościami pisarskimi Żeromskiego. Grzecznie potaknąłem, dałem mu piątaka i weszliśmy do najbliższej księgarni. Po drodze jednak mój wzrok przyciągnęła tabliczka informująca o zasadach opłat parkingowych. Otóż w Lublinie należy kupić karty parkingowe (podobnie jak w Białymstoku), z tym że, za pierwsze pół godziny płaci się 1,50 zł, zaś później 2,50 za każdą godzinę. Udałem się więc na polowanie na karty parkingowe. Wiedząc, jak pryncypialni potrafią być ich kontrolerzy w Białymstoku, działałem pod wpływem niemałej dawki adrenaliny. Pani w sklepie powiedziała bowiem, że kart nie ma, ale powinienem udać się do „Pałacu Parysów” i tam kupić je w kiosku. Biegnę do wskazanego miejsca, ale okazuje się, że „Kolporter” jest zamknięty. Wychodzę więc z drugiej strony „Pałacu Parysów” i okazuje się, że jestem już w obrębie Starego Miasta. No wspaniale, restauracyjki, ogródki, uliczny skrzypek, super atmosfera, ale ani jednego kiosku. Wracam więc do „Pałacu Parysów”, pytam pana w sąsiednim sklepie, który mówi, że akurat dzisiaj on kart nie ma, bo mu się skończyły, ale rekomenduje pójście do kiosku po sąsiedzku. Mówię, że kiosk zamknięty, na to uprzejmy sprzedawca radzi iść do pobliskiego sklepu – dokładnie tego, z którego pierwotnie skierowano mnie do kiosku w „Pałacu Parysów”. Wychodzę więc ze sklepu-warsztatu i oddycham z ulgą, bo oto widzę jak otwiera się „Kolporter”.

- Ale mam tylko karty półgodzinne – informuje mnie sprzedawca. Chodziło więc o te karty początkowe. Nie widząc innego wyjścia i mając przy sobie jedynie sześć złotych (więcej pieniędzy ma żona, która z córką została w księgarni) kupuję cztery karty, wypełniam je (w odróżnieniu od kart białostockich w Lublinie trzeba jeszcze wpisać nr rejestracyjny swojego pojazdu. Nie mogę jednak znaleźć godziny początku parkowania (już opuszczając to miejsce dostrzegłem, że jednak były dwie rubryki na godziny i minuty). Wypełniam więc tylko daty na czterech jednakowych kartach i zakładam, że w razie problemów „przyrżnę głupa”. Przy samochodach na parkingu przed Biblioteką ani śladu samozwańczych parkingowych. „Uczeń” i jego „nauczyciel” otrzymawszy pięć złotych prawdopodobnie udali się już do najbliższego sklepu w celu wymiany monety na wino. A może mieli tych piątaków więcej i poszli kupić sobie jakąś powieść Sienkiewicza lub Żeromskiego. Nie wiem i już się nie dowiem.


Razem już skierowaliśmy się na Krakowskie Przedmieście, gdzie minąwszy Ratusz (tzw. nowy) weszliśmy przez Bramę Krakowską w obręb „ścisłego” Starego Miasta, w którym zrazu poczułem się jak podczas zeszłorocznych spacerów bocznymi uliczkami Rzymu – wąskimi, pełnymi ogródków restauracyjnych i kawiarnianych. Na dodatek, również podobnie jak w Rzymie, tymi wąskimi uliczkami jeździły samochody! Co prawda strażnicy miejscy pilnowali, żeby na teren wjeżdżały tylko pojazdy do tego uprawnione, a więc niestety również ciężarówki (do wywożenia gruzu?) i vany (prawdopodobnie z zaopatrzeniem restauracji) i niemało samochodów osobowych, których właściciele mieli specjalne karty zezwalające na wjazd i parkowanie na lubelskim Rynku.

Podziwiając baśniowe kamienice, które co jakiś czas szpeciły jednak te zupełnie nie odnowione – szare i odrapane, usłyszeliśmy jakiegoś niskiego mężczyznę, który zwracał się wyraźnie do nas i informował, że za chwilę niedaleko będzie kręcony film, więc gdybyśmy chcieli zobaczyć, to jak najbardziej zaprasza. Nie do końca potraktowaliśmy poważnie te słowa, ponieważ nie zapamiętaliśmy gdzie dokładnie mają być robione zdjęcia, ale również dlatego, że być może wyrośliśmy z przeżywania dreszczyku emocji na widok znanego aktora czy dziennikarza. Minąwszy żydowską restaurację-pub, którego menu nas jednak nie skusiło (nadziewana farszem mięsnym gęsia szyjka jakoś nie wzbudziła w nas entuzjazmu, natomiast to co zadecydowało, że na pewno nie pójdziemy tam na obiad był „gęsi pipek” (choć oczywiście zdawałem sobie sprawę, że nie jest to narząd płciowy gąsiora).

Poszedłszy dalej i zatrzymawszy się przy jednym z kościołów zobaczyliśmy vana, z którego wysypała się ekipa filmowa. W tym momencie straciłem okazję zrobienia zdjęć aktorom, poproszenia ich o autograf, a może nawet sfotografowania się z nimi, ponieważ nie wypatrzywszy żadnej aktorki czy aktora, którego bym znał, kompletnie straciłem zainteresowanie tym filmowym przedsięwzięciem. Poszliśmy więc dalej ulicą Grodzką mijając kolejne kamienice i kamieniczki, na parterze których mieszczą się niezliczone puby i restauracje, żeby przez Bramę Grodzką przejść w kierunku Placu Zamkowego.

Lubelski zamek, po licznych przebudowach, swój obecny kształt zawdzięcza inicjatywie Stanisława Staszica, która zakładała urządzenie tam więzienia Królestwa Polskiego (Kongresowego) w styli neogotyku angielskiego. Jak już pisałem przy okazji kilku mijanych na ścianie wschodniej kościołów, nie przepadam za neogotykiem angielskim. Po raz pierwszy zetknąłem się z tym stylem w Dowspudzie, gdzie widziałem pozostałości po słynnego pałacu Ludwika Michała Paca (tak, tak, to stąd się wzięło powiedzonko „wart Pac pałaca, a pałac Paca”) i już wtedy wydał mi się jakiś nienaturalny, bo przecież gotyk właściwy to przeważnie gołe cegły, ewentualnie kamień. W angielskim neogotyku modnym w I połowie XIX wieku, mamy ostre łuki i spiczaste wieże i wieżyczki, ale wszystko jest otynkowane. Jakoś to do mnie nie przemawia, a wręcz sprawia wrażenie jakiegoś dziwactwa. Jest to jednak jak najbardziej moja osobista opinia oparta na moim subiektywnym poczuciu estetyki.

W zamkowym muzeum byłem te 25 lat temu, więc wszystko się pewnie tam zmieniło. Niemniej zdecydowaliśmy, że skoro zaplanowaliśmy przed wieczorem wrócić do domu, to niezbyt mamy już czas na muzeum. Na dodatek cały czas dręczyły mnie karty parkingowe za szybą mojego samochodu, w których nie wypełniłem godziny, a na dodatek pokrywały jedynie 2 godziny.

Z Zamku poszliśmy ulicą Kowalską w stronę Lubartowskiej, ale nie doszliśmy do tej ostatniej, tylko skręciliśmy w Zaułek Hartwigów, który wprost przechodzi w Rybną, a ta, przez bramę w jednej z kamienic wychodzi z powrotem wprost na Rynek Starego Miasta.

Wybór miejsca spożycia popołudniowego posiłku jest w Lublinie olbrzymi. Zdecydowaliśmy się na restaurację „Biesy”, gdzie skosztowałem kolejnego specjału na bazie żółtych grzybów leśnych, a mianowicie potrawy, która w karcie widniała jako „kluchy z kurczakiem i kurkami w sosie śmietanowym”. Była to zapiekanka (wielka szkoda, że nigdzie nie umiem znaleźć tego typu niewielkich porcelanowych półmisków do zapiekania na porcję dla jednej osoby, podobnie zresztą jak w żadnym znanym mi sklepie nie mogę się natknąć na kokilki), w skład której wchodził makaron farfalle (kokardki), kawałki pieczonego kurczaka, kawałki kurek (grzybów), a wszystko to zapieczone pod sosem na bazie śmietany. Dla mnie była to kolejna rozkosz podniebienia. Na dodatek potrawa wydaje się na tyle prosta, że chyba spróbuję ją sporządzić samodzielnie w domu.

Wyjazd z Lublina troszkę potrwał z powodu licznych korków, m.in. spowodowanych objazdem i godzinami szczytu. Droga do Białegostoku przebiegła już spokojnie, choć między Międzyrzecem a Łukowem wjechaliśmy w cień wielkiej czarnej chmury, z której nieco popadało, zaś potem, już przed samym Białymstokiem znowu przywitał nas deszcz, choć chmura, z której spadł, była o wiele jaśniejsza.

Generalnie drogi w województwie podlaskim są bardzo dobre i bezinteresownie robię im reklamę. Niemniej zarówno wyruszając na naszą wyprawę w poprzedni czwartek jak i wracając z niej wczoraj skróciłem sobie drogę do/z Bielska Podlaskiego skręcając przy moście na Narwi w kierunku pięknej, czystej, zadbanej i kolorowej wsi Wojszki. Chwalę ją tak, ponieważ zawsze po drodze podziwiam drewniane domy, które pewnie mają swoje lata, ale wyglądają na zupełnie nowe, które są kolorowo pomalowane i ozdobione charakterystycznymi białoruskimi ornamentami na okiennicach i narożnikach.

Niestety, odcinek od szosy Bielsk Podlaski-Zabłudów (dlatego obieram tę trasę, żeby właśnie nie robić sporego „rogala” i nie jechać przez Zabłudów) do Wojszek, trzeba jakieś 3 kilometry przejechać po „kocich łbach”. Łaty asfaltu, jakie się tam od czasu do czasu trafiają, świadczą chyba o tym, że być może kiedyś ktoś tam wylał trochę tegoż, ale albo szybko uległ zniszczeniu, albo było go zdecydowanie za mało. Przez samą wieś jedzie się po gładkiej powierzchni, żeby następnie trafić na dziwny asfalt – wąski na półtora samochodu, tak że przy wymijaniu samochody jadące od strony Białegostoku muszą zjeżdżać na piaszczyste pobocze, popękany i z wybojami. Tak jest praktycznie do Skrybicz (na wschód) i Niewodnicy Nargilewskiej (na zachód), gdzie asfalt robi się znośniejszy. Minąwszy Solniczki Stanisławowo wjeżdżamy już na gładziutki nowy asfalt ul. Mickiewicza w Białymstoku.
Naprawdę cieszyłbym się, gdyby władze wojewódzkie zechciały wybudować na tej trasie szeroką szosę z prawdziwego zdarzenia.. Obawiam się jednak, że takich planów nie ma, więc jeżeli ktoś planuje wygodną podróż z Białegostoku do Bielska Podlaskiego, musi sporo nadrobić i pojechać przez Zabłudów.

Trudno jest się przestawić na tryb domowy i swego rodzaju „przymus” siedzenia w jednym miejscu. Deszcz za oknem nie sprzyja nawet spacerowi po Białymstoku. Niemniej wspomnienia z wycieczki wzdłuż „ściany wschodniej” czyli współczesnej wschodniej granicy naszego kraju, a później jazda po drogach Lubelszczyzny, dają mi wiele satysfakcji. Wszystkim gorąco polecam te tereny. Są naprawdę warte zwiedzenia. Wiele z miasteczek i wsi wschodniej Polski to świadkowie wielkich momentów w naszej historii. Drogi, uważam, mamy tam doskonałe, ponieważ województwo lubelskie, podobnie jak podlaskie, chyba potrafi mądrze gospodarować pieniędzmi z funduszy europejskich. Praktycznie w każdej wsi jest co najmniej jeden sklep (ku mojemu zaskoczeniu w wielu było ich po kilka), w tym takie „sieciówki” jak „Groszek”, „Lewiatan” i „Nasz sklep”. Baza gastronomiczna mogłaby być gdzieniegdzie lepsza, ale nie ma problemu żeby w promieniu 10 kilometrów znaleźć restaurację czy bar z bardzo przyzwoitym jedzeniem (a często bardzo dobrym). Potencjał wielu miejsc powinien zostać lepiej lub jeszcze lepiej wykorzystany (np. Masłomęcz, Czermno czy Horodło), co mogłoby się przyczynić do gospodarczego ożywienia całych gmin. Jak usłyszałem ludzie mają nawet pomysły, ale przepisy paraliżują ich inicjatywę. Wierzę, że powoli duch przedsiębiorczości zwycięży, a zabytkowe pałacyki, dworki, kościoły i cerkwie staną się centralnymi atrakcjami, wokół których rozwinie się baza noclegowa, gastronomiczna i pamiątkarska. Niektóre miejscowości już dziś mogą się pochwalić sukcesami w tej dziedzinie. Np. wielu mieszkańców Woli Uhruskiej już żyje z wynajmu pokoi turystom. W innych miejscach jest trochę gorzej, ponieważ prowadzący gospodarstwa agroturystyczne często zwijają interes, bądź go ograniczają z tego prostego względu, że turyści w tych miejscach to, podobnie jak rolnictwo, biznes dość ryzykowny. Okolice są zbyt mało rozreklamowane i brakuje im atrakcji przyciągających „typowego” turystę. Życzę jednak Polsce wschodniej i jej mieszkańcom, żeby walory miejsca ich zamieszkania zostały docenione przez rodaków z innych części kraju. Mnie już nie trzeba przekonywać, ja już wiem, że jest to jedna z najpiękniejszych części Polski.

Zamość


Wczoraj późnym popołudniem wróciliśmy do Białegostoku i mówiąc szczerze, jeszcze się nie przestawiłem na tryb domowy. Chciałoby się gdzieś pojechać, zobaczyć, sfotografować…

Przedwczoraj, 8 sierpnia, opuściliśmy naszą kwaterę w Woli Uhruskiej kierując się przez Chełm w stronę Zamościa. W mieście rodziny Zamojskich byliśmy w 2004 roku w drodze w Bieszczady, ale nasze wspomnienia z tamtej wizyty były takie, że w mieście o stosunkowo niemrawym ruchu ulicznym bez problemu zaparkowaliśmy samochód przy samym wejściu na teren Starego Miasta, zaś na Wielkim Rynku owszem, byli turyści w ogródkach restauracyjnych, ale ich zagęszczenie było o wiele mniejsze.

Już w Kuzawce nasi gospodarze, których jedna z córek osiedliła się w Zamościu, opowiadali, że miasto to bardzo wyraźnie zmieniło się na korzyść. Nie mieli chyba na myśli wielkiej liczby samochodów na ulicach i parkingach. Na szczęście udało mi się znaleźć miejsce dla naszego samochodu na parkingu przy parku, skąd piechotą udaliśmy się, mijając budynek dawnej Akademii Zamojskiej i przechodząc wzdłuż fragmentu jednej z pierzei Rynku Solnego na Rynek Wielki, gdzie od razu nasz wzrok przykuły pięknie odnowione kamienice. Stwierdziłem, że te proste, z prostokątnymi oknami bez ozdób, gdyby były wyższe, przypominałyby kamienice rzymskie. Oryginalne natomiast są tzw. kamienice ormiańskie stojące jedna obok drugiej przy ratuszu, które są bajecznie kolorowe i pełne ornamentów. W nich znajduje się muzeum, do którego weszliśmy.

Zaczęliśmy się zastanawiać, czy bardziej nam się opłacać jeden bilet normalny i dwa ulgowe (dla córki i żony, która ma legitymację nauczycielską), czy też bilet rodzinny, kiedy pani pochylona nad jakimiś papierkami podniosła głowę, uśmiechnęła się i powiedziała, że nawet nie odrywa się od swojej pracy, ponieważ dzisiaj wstęp do muzeum jest wolny. Poinformowała nas, że należy się udać korytarzem w lewo i skręcić w lewo. Skądinąd wiem, że niektóre kobiety, kiedy mówią „lewo” niekoniecznie mają na myśli to samo lewo, co my. Tak samo było chyba w tym przypadku, bo już na piętrze z ekspozycją poświęconą rodzinie Zamojskich, strzałki pokazujące kierunek zwiedzania wskazywały dokładnie odwrotny kierunek, niż ten obrany przez nas, ale panie z obsługi muzeum spotykane po drodze były wyrozumiałe i choć zwracały nam uwagę, że idziemy pod prąd, konsekwentnie wskazywały nam nasz kierunek zwiedzania, tak żebyśmy mogli wszystko obejrzeć. A było co oglądać. Między innymi dowiedziałem się nieco więcej o Masłomęczu i o Gotach na terenach Lubelszczyzny, choć oczywiście nie tylko.

Z wielkim zainteresowaniem poczytałem sobie o Janie Zamojskim i założonej przezeń Akademii. Nie wiem dlaczego, ale w mojej świadomości była to jakaś podrzędna prywatna szkółka, gdy tymczasem okazuje się, że było to poważne przedsięwzięcie. Wielka szkoda, że po przeniesieniu uczelni przez zaborcze władze austriackie (po I rozbiorze) do Lwowa, nikt później nie odrodził tradycji tej uczelni w samym Zamościu. O Janie Zamojskim naturalnie się uczyłem, ale jeszcze raz potwierdza się prawda, że samo czytanie suchych faktów z opracowań historycznych nigdy nie daje plastycznego obrazu postaci.

Wielu z nas (oczywiście nie wszyscy) potrafi wymienić polskich królów, ale już polityków faktycznie kierujących krajem, niczym współcześni premierzy, nie do końca kojarzymy. Tymczasem Jan Zamojski był człowiekiem nie tylko wielkich ambicji, ale również autentycznym mężem stanu. Owszem, budował potęgę własną i własnej rodziny odgrywając ważną rolę w czasach od ostatniego Jagiellona do trzeciego króla elekcyjnego, ale w rzeczywistości to dzięki niemu Rzeczpospolita prowadziła jakąś spójną i przemyślaną politykę. Poczucie odpowiedzialności za całość ze strony wybitnej osobowości, która słusznie zajmowała najwyższe stanowiska w państwie (kanclerz i hetman wielki koronny), to rzecz dla owego państwa nie do przecenienia.

Jan Zamojski był człowiekiem świetnie wykształconym – studiował m.in. w Paryżu i w Padwie. W tej ostatniej pełnił nawet przez jakiś czas urząd rektora. Doskonale posługiwał się łaciną. Kiedy profesorowie zakładanej przezeń Akademii przedstawili mu statut uczelni, odrzucił go i kazał opracować na nowo, gdyż zawierał błędy gramatyczne w łacinie. Współcześni latyniści zdecydowanie przyznają mu rację!

Z cudzoziemcami porozumiewał się przede wszystkim po łacinie, ale bez trudu mógł rozmawiać w sześciu innych językach. Założenie prywatnej uczelni w swoim prywatnym mieście wskazuje na to, jak bardzo ten człowiek doceniał rolę wykształcenia. Czy jeszcze kiedyś doczekamy się w Polsce takich mężów stanu?

Do Zamościa fundator miasta oprócz Polaków sprowadzał mieszczan z różnych stron świata – Ormian, Greków, Żydów (pierwotnie sefardyjskich, później aszkenazyjskich), Włochów czy Niemców. Wszystkim nadał równe prawa. Studenci jego Akademii również rekrutowali się w większości z mieszczan. Architektura całego Starego Miasta pokazuje jak ogromny wpływ miała na Zamość kultura włoska. Co tu dużo mówić, Włochami byli architekci, rzeźbiarze i malarze. A równocześnie jednak polskie miasta renesansowe i barokowe mają niepowtarzalny polski charakter.

A propos Włoch i Padwy, gdzie studiował wielki Jan Zamojski. Restauracja, w której najpierw wypiliśmy kawę, a do której po wizycie w muzeum wróciliśmy na obiad nosi nazwę Padwa właśnie. Robię tutaj trochę darmowej reklamy temu miejscu, ale bo też i jest czemu. Sprawna i miła obsługa – do naszego stolika przychodziły dwie kelnerki i jeden kelner, ale nie przez pomyłkę, tylko w zgodnej współpracy. Zupa kurkowa z grzankami to były po prostu delicje, rozkosz dla podniebienia i niebo w gębie. Na drugie danie zamówiłem na spółkę z żoną miskę mieszanych pierogów – po trzy z każdego rodzaju, a więc z kapustą i grzybami, z soczewicą, z mięsem i ruskie (razem 12). Nie odmówiliśmy sobie również deseru – szarlotki na ciepło z gałką lodów i bitą śmietaną. Sądząc po liczbie gości w ogródkach restauracyjnych okalających cały Rynek, można dojść do wniosku, że prawdopodobnie inne restauracje reprezentują równie wysoką jakość serwowanych potraw. My byliśmy w „Padwie” i dlatego ją zachwalam.

Po obiedzie wyszliśmy nieco poza Wielki Rynek, m.in. weszliśmy do zamojskiej katedry, gdzie m.in. znajdują się nagrobki rodziny właścicieli miasta, obejrzeliśmy gmach Zamku (obecnie sąd) przed którym stoi konny posąg Jana Zamojskiego. Zaobserwowaliśmy szereg par nowożeńców (mimo, że była to środa), które na Starym Mieście i w okolicach Zamku robiły sobie zdjęcia – m.in. w białych powozach konnych, które na nich czekały w pobliżu pomnika wielkiego kanclerza i hetmana.

Wydobywając się z miejskiego ruchu ulicznego wydostaliśmy się z Zamościa i udaliśmy się w kierunku Kraśnika, a stamtąd przez Annopol nad Wisłą do Lasocina, wsi w województwie świętokrzyskim, skąd pochodziła moja mama. Przy okazji mieliśmy okazję przekonać się o malowniczości Lubelszczyzny. Miejscami droga wiła się niczym górska serpentyna między kolorowymi polami i lasami. Niestety rżysk na polach, z których świeżo zebrano zboże nie zdobiły stożki ze snopków, tak charakterystyczne dla polskiej wsi jeszcze w latach 80. ubiegłego stulecia, tylko ogromne walce sprasowanej słomy.

środa, 8 sierpnia 2012

Ściana wschodnia, dzień szósty

Wczoraj był ostatni dzień wieńczący naszą wyprawę po "ścianie wschodniej". Co prawda w planie mamy jeszcze dwa dni podróży i zwiedzania, ale od wschodniej granicy naszego państwa zdecydowanie się oddalimy.

Wyruszyliśmy o 10.30 w kierunku Hrubieszowa. Ponieważ zwiedzanie tego miasta zaplanowaliśmy na sam koniec naszej dzisiejszej wycieczki, przejechaliśmy tylko przez nie i udaliśmy się wprost do Werbkowic, gdzie po wypiciu kawy w barze "Smakosz" (niezbyt atrakcyjne miejsce, ale pierwsze, na jakie trafiliśmy, jak się potem okazało, później minęliśmy dwie restauracje, które przynajmniej z zewnątrz wyglądały ciekawiej; niemniej kawa była nienajgorsza) udaliśmy się w kierunku drewnianego kościółka, który został zbudowany w II połowie XIX jako cerkiew prawosławna.

Werbkowice zaskoczyły nas swoim rozmiarem i charakterem. Z mapy w atlasie trudno się było domyślić, że to spora miejscowość z blokowiskiem i zakładami cukrowniczymi. Potwierdza się stara prawda, że przemysł ożywia miejsca, a w tym wypadku (odpukać) nie zamordowano miejscowej cukrowni, jak to zrobiono swego czasu z szeregiem innych. Werbkowice są więc dużą wsią o charakterze miejskim.

Wróciwszy do "centrum" przeszliśmy przez park i dotarliśmy do klasycystycznego dworu rodziny Szydłowskich, który dziś mieści Instytut Uprawy, Nawożenia i Gleboznawstwa. Po obejściu samego dworu i zabudowań dworskich zwróciłem uwagę na drzewo rosnące u węgła pałacyku. Ponieważ wyglądało jak miotełka do kurzu, z długim pniem i iglastą koroną, pomyślałem, że to musi być reprezentant jakiejś flory śródziemnomorskiej (w dziedzinie dendrologii i botaniki w ogóle jestem niestety kompletnym ignorantem). Ponieważ drzewo nie dawało mi spokoju, wszedłem do budynku, żeby o nie spytać. W końcu specjaliści od uprawy będą z pewnością wiedzieć, co u nich rośnie.

Idąc za odgłosem rozmowy dotarłem do dużego pomieszczenia biurowego, w którym dwie panie za biurkiem rozmawiały z siedzącym tyłem do wejścia mężczyzną. Na moje pytanie o drzewo panie zrobiły na poły zdziwioną a na poły bezradną minę, natomiast pan się odwrócił, i przyglądając mi się również z pewnym zdziwieniem, wyjaśnił, że jest to zwykły polski świerk, na który wszedł grzyb, więc mu obcięto dolne gałęzie. Na szczęście drzewo nie uschło i choroba nie weszła dalej, więc nadal sobie rośnie, a dzięki temu zabiegowi wygląda jak wygląda. Uprzejmie podziękowałem za informacje, po czym dogoniłem swoje kobiety, które pomaszerowały były w stronę samochodu.

Naszym następnym celem była wieś Czermno, o której już w piątej klasie podstawówki wiedziałem, że leży na miejscu Czerwienia, czyli najpotężniejszego z Grodów Czerwieńskich, o które toczyli boje pierwsi Piastowie (m.in. Bolesław Chrobry) i Rurykowicze (m.in. zajął je Jarosław Mądry).

Miejscowości są na lubelszczyźnie na ogół dobrze zaznaczone, ale trafiłem na kilka miejsc, gdzie pojawiła się tablica oznaczająca teren zabudowany, natomiast brakowały tablicy z nazwą miejscowości. Tak właśnie było z Czermnem. Wyjechawszy zza zakrętu zobaczyłem po prawej zabudowania jednego gospodarstwa, zaś nieco wcześniej tablicę przy polnej drodze odchodzącej na lewo od szosy. Nie była to jednak tablica służb drogowych, ale raczej związanych z propagowaniem miejsc historycznych. Mimo faktu, że z daleka napis nie był zbyt wyraźny, odczytałem go jako Czerwień. Podjechaliśmy bliżej i przeczytaliśmy pełną informację. Początkowo moja żona stwierdziła, że to już chyba wszystko, co da się tutaj zobaczyć, czyli szczere pole i kilka zagród na końcu polnej drogi, której perspektywa rozciągała się przed nami. Ja jednak pamiętałem z jakiegoś podręcznika, że musi tu gdzieś być wzniesienie. Ruszyliśmy w stronę zabudowań (jakieś 5 gospodarstw). Minęliśmy je, zaś przy ostatnim z nich stała czerwona tabliczka informująca, że tutaj stal gród Czerwień i jest to miejsce pod opieką archeologiczną itp. Tym razem ja pomyślałem, że grodzisko stało tam, gdzie po lewej stronie żwirowej drogi stały zabudowania ostatniego z gospodarstw. Zaryzykowałem jednak i podjechałem nieco dalej, gdzie polna już droga (taka z dwiema koleinami i pasem trawy pośrodku) rozwidlała się. Zatrzymałem samochód i po prawej dostrzegłem charakterystyczne wzniesienie. Na lewo od niego w oddali bieliła się mała tabliczka na patyku. Początkowo byliśmy sceptyczni co do jej treści, ale kiedy jednak do niej podeszliśmy, okazało się, że jest to stara informacja o punkcie badań archeologicznych, zaś wzniesienie, na które się wdrapaliśmy, to pozostałości wałów obronnych grodu, po którym nie ma już żadnych innych śladów. Kolejny przykład ironii historii, która pokazuje, że duma i potęga gospodarcza czy polityczna nie są wcale trwałe.

Dopiero wyjechawszy na asfaltową szosę i kierując się w stronę Tyszowiec trafiliśmy na tabliczkę z nazwą Czermno i kolejne kilka zabudowań.

Tyszowce to miejsce, gdzie w grudniu 1655 roku podpisano akt słynnej konfederacji, w której to polska szlachta doszła do opamiętania i zwróciła się przeciwko królowi szwedzkiemu Karolowi Gustawowi oraz udzieliła wsparcia legalnemu, choć powszechnie znienawidzonemu władcy, staremu intrygantowi Janowi Kazimierzowi. Ponieważ w żadnym przewodniku nie znalazłem ani jednego obiektu wartego zobaczenia w tej miejscowości, przejechaliśmy przez nią tylko i mijając kolejne wsie trafiliśmy wreszcie do miejsca, które w ogóle natchnęło mnie myślą o wyprawie wzdłuż "ściany wschodniej". Obejrzawszy jakiś rok temu film dokumentalny na temat odkrycia potężnej osady Gotów w Masłomęczu, zapałałem chęcią odwiedzenia tego miejsca. I teraz moje marzenie się spełniło. Ośrodek "gocki" znajduje się przy samej głównej szosie, tylko trzeba skręcić w asfaltową drogę w prawo (jadąc od Tyszowiec, od Hrubieszowa w lewo). Oznakowanie nie jest najgorsze, ale jeśli ktoś się nie orientuje, czego szuka, mógłby ulec złudzeniu, że "Gotania" to nazwa jakiejś firmy reklamującej się przy drodze. Tymczasem jest to przedsięwzięcie poświęcone właśnie Gotom - http://www.gotania.pl/ .

Nie byliśmy jednak pewni, czy niewielki ogrodzony teren u zbiegu dróg to właśnie to miejsce, którego szukamy i czy mamy prawo na niego wjechać. Skręciwszy więc w tę boczną drogę zatrzymaliśmy się nieco za bramą wjazdową, żeby wysiąść i zasięgnąć informacji. Nie zdążyłem otworzyć drzwi, kiedy podszedł do naszego samochodu młody mężczyzna serdecznie nas zapraszając do zaparkowania na terenie ośrodka. Jak się okazało, pani rozmawiająca z dwoma innymi mężczyznami była sołtysem Masłomęcza. Ona też zaraz zatelefonowała do pani, która miała nas oprowadzić i opowiedzieć o Gotach oraz o całym przedsięwzięciu. Kiedy profesor Andrzej Kokowski z UMCS w szeregu lat pracy w Masłomęczu zaproponował mieszkańcom wsi zdyskontowanie odkrycia i podjęcie przedsięwzięcia nakierowanego na popularyzację wiedzy o Gotach i ich życiu w Masłomęczu, pani Krystyna i jej mąż okazali się pierwszymi entuzjastami projektu.

Pani Krystyna Kraj okazała się wulkanem energii i wielką pasjonatką. Słuchając jej opowieści spędziliśmy w Masłomęczu jakieś dwie godziny, ale czas nam się w ogóle nie dłużył. Na dodatek pani Krystyna opowiada zupełnie za darmo! Masomęczanie biorący udział w projekcie nauczyli się lepić i wypalać garnki, opanowali sztukę tkania metodami starożytnymi (Goci w Masłomęczu to II-IV wiek naszej ery), wyrobu kościanych igieł, szklanych paciorków tudzież wyrobu fibul (starożytnych ozdobnych agrafek). Myślę, że innym kraju już dawno cała wieś dobrze by na tych Gotach żyła, powstałby park rozrywki, muzeum, kilka restauracji i hoteli. W Masłomęczu jest na razie pomysł na zbudowanie skansenu gockiego, tudzież udostępnieniu jakiegoś odcinka wykopalisk. Są bogaci sponsorzy ze Szwajcarii. Niemniej jest całe mnóstwo przeszkód natury biurokratyczno-prawnej (np. sprawa odrolnienia ziemi), o które rozbija się entuzjazm tych nielicznych pasjonatów z wizją. Co więcej, władze Hrubieszowa chciały położyć ręce na szwajcarskich funduszach i zbudować coś bliżej tego gminnego miasta. Jak to zwykle u nas - same problemy tam, gdzie można byłoby organizować wspaniałe imprezy i zarabiać duże pieniądze.

Pożegnawszy się z panią Krystyną, ruszyliśmy do ostatniego punktu naszej wycieczki, a mianowicie Hrubieszowa, którego centrum leży na wyspie utworzonej przez rzekę Huczwę i kanał od niej odchodzący. Hrubieszów naprawdę pozytywnie mnie zaskoczył. Ponieważ byliśmy już naprawdę głodni, najpierw udaliśmy się do restauracji Colltura w celu spożycia obiadu. Następnie ruszyliśmy na ulicę 3 Maja, wokół której skupiają się wszystkie obiekty warte obejrzenia (oprócz dawnej cerkwi unickiej i cmentarza żydowskiego). Najpierw zobaczyliśmy z zewnątrz bialy kościół podominikański (niestety był zamknięty) i jego dzwonnicę. Zaraz po drugiej stronie ulicy znajduje się cerkiew prawosławna zbudowana przez władze carskie w II poł. XIX wieku w celu pokazania kto tu rządzi - stąd jest to budowla naprawdę imponująca, jakiej nie widziałem nawet na białostocczyźnie. Udało nam się nawet wejść do środka. Jest to bowiem cerkiew czynna, co nie jest takie oczywiste na tych terenach, zaś technicy pod nadzorem duchownego (jak się domyśliłem po tuszy i brodzie) przeprowadzali jakieś pomiary.

Następnie obfotografowaliśmy budynek plebanii, w której urodził się Aleksander Głowacki, czyli wielki polski pisarz Bolesław Prus, po czym doszliśmy do parku z pomnikiem Bolesława Prusa, kamieniem z tablicą informującą o życiu w Hrubieszowie Bolesława Leśmiana, oraz monumentalny dąb poświęcony Janowi III Sobieskiemu.

Po przeciwnej stronie bieli się dworek du Chateau, którego centralna część została zbudowana w 1791 roku, ale który swoją nazwę zawdzięcza późniejszemu właścicielowi - oficerowi napoleońskiemu, który postanowił się w Hrubieszowie osiedlić. Muzeum, które się w nim mieści było już niestety zamknięte.

Dalej zobaczyliśmy dworek Kisewetterów, duży budynek, ale niestety robiący wrażenie nieco zaniedbanego, oraz po drugiej stronie ulicy kamienicę Golakowskich, w której w latach 30. ubiegłego stulecia mieszkał major Dobrzański, czyli słynny "Hubal".

Wróciwszy do centrum udaliśmy się na skarpę nad rzeką Huczwą, na której wzosi się obecnie kościół rzymsko-katolicki, który pierwotnie był cerkwią greko-katolicką (przez pewien czas, pod presją władz rosyjskich też prawosławną).

Syci wrażeń poszliśmy już do samochodu, by przez Dubienkę i Dorohusk, których topografia z pewnością utrwaliła się w mojej świadomości, pojechać na naszą kwaterę w Woli Uhruskiej.

Dzisiaj odbijamy od ściany wschodniej i ruszamy najpierw na Zamość.