niedziela, 29 marca 2009

A jednak newsy

Dziś jest leniwa, a przez to bardzo przyjemna niedziela. Obejrzałem sobie Panoramę, Fakty i Wydarzenia oraz Wiadomości. Wszystkie stacje żyją przegraną naszej reprezentacji w piłce nożnej w Belfaście, tym, że na szczycie G20 Polskę będą reprezentować Czechy, bo nasz rząd sprawę albo olał, albo przespał, oraz tym, że "godzina dla Ziemi" okazała się kolejnym niewydarzonym pomysłem nawiedzonych ekologów. Nie da się uciec od tego, co serwuje nam telewizja. Jest jednak leniwa  niedziela i nic nie jest w stanie sprawić, żebym się przejął tymi problemami. Poniższych wpisów nie należy więc traktować zbyt poważnie.  O ostatnich wypowiedziach Sylvio Berlusconiego nie usłyszałem w dzisiejszych programach informacyjnych, ale w zeszły czwartek w radiowej Trójce. 

Przerżnęliśmy w piłkę kopaną z Irlandią Północną.   Boruc podobno już od dawna drażni protestantów swoim katolicyzmem, więc przywitano go w Belfaście nieprzyjaźnie. Wszystko jednak poszłoby w niepamięć, gdyby nie powpuszczał tylu bramek i to w tak beznadziejnym stylu. Potem nasi kibole pokazali to, w czym są najlepsi, czyli w działaniach destrukcyjnych.  Zniszczyli kilka pubów oraz reputację Polaków w ogóle. Co się stało, to się nie odstanie, ale jakieś wnioski trzeba z tych wydarzeń  wyciągnąć. Ponieważ do fanów piłki nożnej nigdy nie należałem, nie przejąłbym się gdyby w Polsce przestano w nią grać, ale to oczywiście nie nastąpi. Tak zupełnie poważnie, to mimo, że aktywnym kibicem nie jestem, zawsze szanuję ludzi, którzy wykonują swoją pracę dobrze. Szanuję też prawdziwych kibiców, dla których oglądanie wydarzeń sportowych jest sposobem na życie. Niestety w Belfaście nie mieliśmy do czynienia ani z jednymi ani z drugimi. Piłkarze okazali się mało profesjonalni, natomiast miejsce bandytów powinno być w więzieniu.

 Wnioski powinny być pozytywne, więc proponuję, żeby PZPN i cały obecny system ligowy zrównać z ziemią i zbudować wszystko od podstaw. Należy znaleźć  rzetelnego ale i profesjonalnego trenera, który niczym Kolberg zbierający pieśni ludowe po polskich wsiach, pozbiera utalentowanych młodych ludzi z całego kraju. Następnie przez dwa lata nie rozgrywać żadnych międzynarodowych meczy, ale po prostu ciężko trenować (uczyć się grać). Pierwsze mecze ligowe powinny odbywać się przy pustych stadionach, zaś wszelkich zorganizowanych zadymiarzy należałoby albo skazywać na ciężkie roboty, albo proponować im służbę wojskową w Afganistanie.  To, co się dzieje w polskiej piłce to rak, który nieustannie objawia się w formie coraz to nowych przerzutów. Pseudoterapia, jaką obecnie obserwujemy niczego nie przynosi.  

 * * *

 Nie będziemy reprezentowani na szczycie G20 w Londynie, choć będą tam takie „najbogatsze” kraje świata jak np. Nigeria. Rząd PO-PSL znajduje się pod ostrym ostrzałem krytyki ze strony tak prawicy jak lewicy, ale wydaje się tym nie przejmować. Chlebowski „nie przeceniałby”  tej sprawy.  Przypomina mi się pewien wierszyk o jednym z komunistycznych ministrów  gospodarki z lat 80, w którym nadano mu miano „kretyn beztroski”. Jak ulał pasuje do obecnych przedstawicieli rządu. 

 

Z drugiej strony może i dobrze, że nasi nie pojadą do Londynu.  Mogliby jeszcze oberwać od wkurzonych przedstawicieli szeroko pojętej lewicy, którzy specjalizują się w  antykapitalistycznych zadymach. A może w Londynie jakaś rewolucja antyglobalistyczna obali za jednym zamachem wszystkie 20 rządów i przy okazji kapitalizm. Lepiej siedzieć w kraju i trzymać rękę na pulsie.                   

 

* * *

Energetycy twierdzą, że ekolodzy palnęli kolejną głupotę (jak to często się zdarza ludziom kierującym się ślepą wiarą),  organizując ogólnoświatową akcję wyłączania prądu na godzinę. Okazuje się, że energia elektryczna, która już jest wyprodukowana musi być zużyta, bo nie ma jak jej zmagazynować, więc się po prostu zmarnowała. Żadnych oszczędności nie zauważono. Znowu chciałbym z tego wyciągnąć jakiś wniosek pozytywny. Dlaczego niby nikt w  XXI wieku nie umie zmagazynować energii. Nad tym trzeba właśnie pracować. My tu bijemy pianę o źródłach  (tradycyjnych i alternatywnych) energii, a tu okazuje się, że nie umiemy wykorzystać nadwyżek energii, którą wyprodukujemy. Może jakiś energetyk mi to wyjaśni (może mi np. wykazać, że piszę bzdury – przyjmę to z pokorą – ale jeśli czegoś nie rozumiem, to po prostu pytam mądrzejszych).

* * *

 Sylvio Berlusconi to kapitalny facet.   Kiedy słucham tego, co on publicznie mówi, od razu poprawia mi się humor, ponieważ Andrzej Lepper przy nim to szczyt dobrych manier i klasy politycznej. Berlusconi ostatnio dał Włochom kilka rad na kryzys, np. jeśli ktoś ma za mało pieniędzy, powinien więcej pracować, natomiast kto stracił pracę, powinien jak najszybciej znaleźć sobie nową. Podobno rok temu, kiedy młoda kobieta skarżyła się publicznie, że ma problem ze znalezieniem pracy, poradził jej, żeby sobie znalazła syna jakiegoś milionera. Gość jest niesamowity. W Polsce mamy buraków w życiu publicznym, ale przy Berlusconim mogą się schować. 

sobota, 28 marca 2009

Młodzieży chowanie (3)

Nastąpiła dość długa przerwa w moich blogowych wpisach. Konieczność zapewnienia bytu sobie i rodzinie niestety spycha na plan dalszy wszystko, co wychodzi poza tę sferę. Dzisiaj jest jednak wolna sobota (mam takie dwie w miesiącu), więc można sobie pozwolić na czynność wykraczającą poza konieczność.

 Wiele się dzieje ostatnio w polityce, więc tematów do krytyki bieżących wydarzeń byłoby całe mnóstwo, ale nie dajmy się zwariować. Tzw. wydarzenia polityczne  pojawiają się i znikają jak złe sny. Problem pojawia się jednak wtedy, kiedy jedna decyzja ma długoterminowe skutki. Reforma oświaty sprzed dwunastu lat, wprowadzona oprócz trzech innych przez rząd Jerzego Buzka (AWS) ma więcej przeciwników niż zwolenników. Gimnazja okazały się niewypałami. Nauczyciele tam pracujący mają ciężkie zadanie, ponieważ trzynastolatki opuszczające szkołę podstawową czują się już „dorosłe” i „samodzielne”, podczas gdy ich dojrzałość emocjonalna jeszcze się nie pojawiła.

 Celem reformy oświatowej było upowszechnienie szkolnictwa średniego. Brak środków finansowych i ogólny trend ujednolicania systemu oświatowego na szczeblu średnim doprowadziły do likwidacji szeregu zasadniczych szkół zawodowych, a także techników, choć tu na szczęście nie wszystkie „udało się” zamknąć. W wyniku braku selekcji, którą w jakimś stopniu zaczęto przedstawiać niemal jako jawną i okrutną dyskryminację uczniów słabszych, liceum stało się szkołą powszechną, w której dostosowuje się poziom właśnie do tych, którym przyswajanie wiedzy sprawia duży kłopot.

 Niewątpliwie jest dużo prawdy w tym, że człowiek, który już jako nastolatek jest napiętnowany jako ten, który nadaje się tylko do prostych czynności manualnych, odczuwa frustrację i może to powodować zgorzknienie i niechęć wobec tych, których określono jako „lepszych”. Tutaj niestety dotykamy istotnego problemu – mianowicie, że rzeczywistość jest absolutnie „niewychowawcza”. Z drugiej strony może jest bardziej wychowawcza niż nam się wydaje, tylko my tworzymy utopijne systemy i sposoby myślenia, które nie mają z nią nic wspólnego. Znam przypadki ludzi, którzy po podstawówce poszli do szkoły zawodowej, następie uzupełnili wykształcenie w technikum, a po maturze zdobyli wykształcenie politechniczne. To się zdarza i takie przykłady są bardzo wychowawcze.  Wbrew stereotypom i wszelkiego rodzaju przeszkodom, ludzie ci osiągnęli poziom wiedzy, o jakim marzyli (przynajmniej teoretycznie, ale to jest obszerny osobny temat). Takich przykładów nie znajdziemy jednak wiele, z tego względu, że większość absolwentów szkół zawodowych do studiów nigdy się nie nadawała.

 Rzeczywistość bowiem ma gdzieś humanistyczne utopie o równości w ogóle, włącznie z ideą równych szans. Problem  w tym, że nie jest to wynik wyłącznie zróżnicowanych zdolności pojmowania i zapamiętywania nowego materiału. Jego istota polega również na tym, gdzie kierują się zainteresowania danego człowieka. Nie zrobimy mechanikiem kogoś, kto nie lubi hałasu pracującego silnika, nie zrobimy literaturoznawcą kogoś, kto zamiast poczytać woli pograć w grę komputerową. Zdolności mają więc duże znaczenie, ale nie są czynnikiem jedynym.

 Obecnie do ogólnokształcącej szkoły średniej trafia zarówno młodzież mało zdolna, jak i ta o zainteresowaniach zgoła nieintelektualnych. To dla nich obcina się ambitne programy nauczania i obniża wymagania maturalne. Natura ludzka ze swoją zasadą „oszczędzania energii” sprawia, że młodzież zdolna i nawet pracowita, wymaga od siebie tylko tyle, ile wymagają nauczyciele, a więc niewiele. W związku z tym poziom szkoły średniej spada na łeb na szyję.

Człowiek, od którego nie wymagano, żeby cokolwiek czytał, dostaje maturę i na tej podstawie idzie na wyższą uczelnię. Te, które na nabór nie narzekają, mogą sobie pozwolić na selekcję i w dużym  stopniu są w stanie utrzymać poziom (choć nawet i tam obserwuje się obniżenie wymagań). Szkoły prywatne i o mniejszej renomie grymasić nie mogą, ponieważ utrzymują się z czesnego. Przyjmują więc każdego. To dlatego absolwent kierunku stosunki międzynarodowe może otrzymać licencjat, nie będąc w stanie wymienić krajów sąsiadujących z Polską, albo stolic największych krajów świata, a absolwent anglistyki z uprawnieniami do nauczania w szkole potrafi porozumieć się jedynie na poziomie podstawowym. 

 Posiadacze takich licencjatów idą potem pracować do szkół publicznych. Nietrudno się domyślić, czego nauczą  kolejne pokolenia. W ten sposób szanse młodych ludzi stają się coraz bardziej „równe” ale na coraz niższym poziomie.         

  Rzeczywistość nie jest wychowawcza. Nie daje nadziei  człowiekowi o niskim wzroście, że dzięki ciężkiej pracy i wytrwałości zostanie mistrzem koszykówki. Człowiek o słabych predyspozycjach do danego kierunku, nie osiągnie w nim szczytów. Nie chodzi zresztą o szczyty, ale po prostu o przyzwoity poziom. Człowiek o przeciętnych zdolnościach może dojść do dobrych (choć nie bardzo dobrych) wyników, ale przy zwiększonym wysiłku. Co zrobić jednak z kimś, komu od dziecka pokazywano, że wysiłku nie trzeba podejmować, bo skoro cała klasa napisała test na jedynkę, to wszystkim postawi się dwójki, a nawet trójki? Przecież całej klasy nie zostawi się na drugi rok. A zresztą kto dzisiaj zostawia kogoś na drugi rok?

 Rzekomy pogląd Sokratesa na temat dziedziczenia zawodów po rodzicach, jako rozwiązanie optymalne (rzekomy, bo to przecież wiemy z „Państwa”, które napisał Platon; ile jest w tym Sokratesa a ile samego Platona, nigdy się nie dowiemy) zawsze wzbudzało we mnie oburzenie. To, że zdolny syn rzemieślnika powinien móc się kształcić na artystę lub uczonego, jest oczywiste. Pojawia się jednak pytanie, czy jest sens obniżania ogólnego poziomu szkoły w imię rzekomego wyrównywania szans. Jeżeli wszystko pozostanie tak, jak jest, nie wróżę poziomowi intelektualnemu naszego kraju najlepiej.  Dlaczego nie uczyć ludzi o mniejszych predyspozycjach do nauki umiejętności, w których mogliby się realizować?  Dlaczego od tych o większych zdolnościach nie wymagać więcej? Wydaje się, że wygodniej jest rozłożyć ręce, stwierdzić, że „takie nadeszły czasy” i pogrążyć się w słodkim narzekactwie (to jeden z naszych ulubionych sposobów spędzania wolnego czasu). Tymczasem na oświatę największy wpływ mają ludzie „z kosmosu”, którzy na siłę wcielają swoje utopijne i szkodliwe eksperymenty w życie, a robią to w imię jakiejś nie zweryfikowanej, lub wręcz zweryfikowanej negatywnie, ideologii.

 Tymczasem Polska żyje sześciolatkami w szkołach. Zupełnie niedawno jedna z moich koleżanek uświadomiła mi, o co naprawdę w tym chodzi. Ponieważ przedszkola są przepełnione i nie wszystkie dzieci są objęte opieką przedszkolną, przesuwa się „zerówki” do szkół, a przedszkola mogą przyjąć więcej młodszych dzieci. Przekonuje mnie to. Jestem za, ale podobnie uległem argumentom za gimnazjami 12 lat temu. Mam nadzieję, że ta zmiana się uda i że faktycznie dzieci z małych miasteczek i wsi otrzymają większą szansę. Niech tak się stanie. Taką szansą miały być gimbusy dowożące dzieci do gimnazjów. Czy szanse się wyrównały? Nie do końca w to wierzę.

 Prawda jest taka, że już pośród przedwojennej chłopskiej biedy, pojawiały się wiejskie dzieci, które osiągały wykształcenie wyższe. Miałem taki przykład w swojej własnej rodzinie. Wykształcenie było bardzo łakomym kąskiem, ponieważ kiedy coś się umiało, można było utrzymać się z korepetycji, natomiast potem była prawie pewna dobrze płatna praca. To dlatego wielu przedwojennych działaczy chłopskich wykazywało się  dużym konserwatyzmem, kierując się zasadą „skoro ja mogłem dzięki ciężkiej pracy do czegoś dojść, to i innym nie będziemy tej ciężkiej pracy żałować”.

 Żeby było wszystko jasne. Jak najbardziej jestem za równymi szansami na starcie. Jestem za tym, żeby dzieciom i młodzieży okazywać jak najwięcej pomocy, ale zdecydowanie przeciwstawiam się jawnemu oszustwu, obniżaniu poziomu wymagań i, co za tym idzie, demoralizacją społeczeństwa, jakie funduje mu obecny system kształcenia młodych Polaków. Kto natomiast uczyć się nie chce, lub jest za słaby, powinien dostać szansę nauczenia się czegoś prostego, co zapewni mu byt, a nie katowania go zawiłościami fizyki czy literatury. Obecnie, taki człowiek cierpi musząc się uczyć tych przedmiotów, natomiast ci zdolniejsi tracą motywację do ich przyswajania z powodu obniżonych wymagań. Na tak pojętej integracji tracą wszyscy.  

sobota, 21 marca 2009

Jak uszczęśliwić ludzkość za pomocą dyrektyw

Niedawno pisałem o próbach likwidacji pewnych pojęć przez różnego rodzaju „uczonych” i innego rodzaju „reformatorów”. Jak widać długo nie trzeba było czekać na kolejny krok ze strony wszelkiej maści ulepszaczy rzeczywistości za pomocą języka. Wierzą oni święcie, że wystarczy przestać używać pewnych słów, albo zacząć używać innych, a rzeczywistość się zmieni. Najgorsze jest to, że w jakimś stopniu mają rację. Oczywiście świat się nie zmieni, ale nasze do niego podejście i owszem. Czy jednak na pewno? Czy zakaz używania zwrotów „Pan/Pani” naprawdę sprawi, że zniknie dyskryminacja kobiet? Po co zacierać różnice między płciami? Oto jest pytanie.

Nie ma jednolitego ruchu feministycznego. Ruchów jest co najmniej kilka, przy tym założenia kilku z nich są tak ze sobą sprzeczne, że trudno mówić o jakichś cechach wspólnych. Posłanka Jaruga-Nowacka postulowała 2 lata temu, żeby w języku polskim wprowadzić rodzaj żeński do wszystkich możliwych nazw zawodów, a więc proponowała np. biolożkę i psycholożkę. Pod tym względem wyprzedzają nas podobno Czesi i Słoweńcy.

Tymczasem od strony anglosaskiej, gdzie już w latach 50. ubiegłego stulecia wprowadzono Ms., żeby zneutralizować informację o stanie cywilnym zawierającą się w Mrs. i Miss, nadeszła tendencja o 180 stopni odmienna. Po co? Dlaczego? Czy nazwanie kogoś Panią/Frau/Ms/Madame/Senora etc. zdradzi jakąś wstydliwą tajemnicę? Bo oto okaże się, że osobnik tak nazwany jest kobietą, a to może nie jest nic dobrego? Być może zwrócenie się do kogoś per Pan/Herr/Mr/Monsieur/Senor etc. sprowadza na adresata odium obciachu i potem musi się miesiąc wstydzić, że mu wytknięto, że nie jest kobietą? Nie, specjaliści od ulepszania rzeczywistości wiedzą najlepiej, że najlepiej wszystko zglajszachtować, przerobić wszystko na łatwostrawną homogeniczną papkę. Nie ma ras, nie ma płci, nie ma grup etnicznych, nie ma odmiennych wierzeń religijnych. Wszyscy jesteśmy jednolitą masą standardowych śrubek w sprawiedliwej machinie wymagającej od wszystkich dokładnie tego samego.

Mam nadzieję, że nic z tych głupot nie wyjdzie, bo siła bezwładu i zdrowego rozsądku jest, jak wierzę, większa niż „genialne” pomysły jakichś brukselskich mądrali, ale sam fakt, że ktoś z samej centrali UE coś takiego próbuje narzucić (bo nie zaproponować – ci goście od razu zbawiają świat, a jak ktoś się zapyta „dlaczego?” staje się automatycznie wrogiem), jest przerażające. Unia Europejska to wspaniały pomysł na współpracę państw naszego kontynentu. Jako strefa wolnego handlu i współpracy gospodarczej jest ze wszech miar godna popierania. Nie rozumiem jednak ani tego, dlaczego miałaby się stać jakimś nowym tworem państwowym, a już zupełnie nie jestem w stanie pojąć prób narzucania „jedynie słusznego” sposobu myślenia.

Delegacja UE w Pradze, kiedy wieczny lewicowy zadymiarz Daniel Cohn-Bendit obraził prezydenta Klausa, wyraziła oburzenie, kiedy ten ostatni stwierdził, że ostatnio w ten sposób rozmawiano z nim w czasach komunizmu (wyraził to jeszcze bardziej eufemistycznie). Zabroniono mu porównywać UE do ZSRR. Ale na dobrą sprawę niby dlaczego, skoro fakty są jakie są. Oto z góry idą jakieś nawiedzone dyrektywy i koniec dyskusji. Jak się im sprzeciwiasz, to jesteś „ciemnogród” i eurosceptyk. Taki język w polityce to jest dopiero tragedia.

Niedawno jeden z moich studentów tłumaczył drugiemu, że idee lewicowe nie powinny być kojarzone wyłącznie z komunizmem, bo są przecież socjaliści, socjaldemokraci, anarchiści itd. itp. Wszystko to prawda. Niestety prawdą jest też, że lewicowców wszelkiej maści łączy jeden wspólny mianownik – oni chcą uszczęśliwiać całe społeczeństwa nie licząc się z tymi społeczeństwami. Dla ideowego lewicowca najważniejsza jest jego idea, a nie jacyś tam ludzie, którzy chcieliby żyć zasadniczo tak jak teraz, tylko trochę lepiej. Lewicowiec nie pyta, czy brytyjskiemu muzułmaninowi przeszkadza Boże Narodzenie. On wie, że przeszkadza i on w imię ochrony uczuć religijnych mniejszości zlikwiduje święto obchodzone przez przytłaczającą większość. Jak na ironię, większość brytyjskich muzułmanów wypowiadających się publicznie nie ma nic przeciwko chrześcijańskim świętom. Lewicowcy wiedzą lepiej.

Teraz kobiety (ale i mężczyźni) w Europie będą najwyraźniej szczęśliwsze/si. Oto znosi się wielowiekową różnicę płci. Łatwo to idzie, jak za pomocą czarodziejskiej różdżki – wydajemy dyrektywę i świat staje się lepszy. Normalnie jestem pod wrażeniem ;)

poniedziałek, 16 marca 2009

Umarł autor! Niech żyje autor!

W 1968 roku Roland Barthes ogłosił „Śmierć autora”. Moja nauczycielka języka polskiego z liceum chyba nie podała nazwiska tego słynnego literaturoznawcy, ale dała nam do zrozumienia, że „obecnie w nauce uważa się, że postać autora nie jest istotna”. Przywitałem tę informację z olbrzymim entuzjazmem. Nigdy nie czułem wielkiej chęci wkuwania życiorysów autorów, a z drugiej strony uwielbiałem czytać książki. Do jakiegoś stopnia tak mi zostało. Lubię czytać i rozmawiać o tym, co książka ze sobą niesie, ale niekoniecznie wgłębiać się w szczegóły życia autora. Wszelkie teorie spychające autora na plan dalszy lubię więc i z radością przyjmuję. Problem polega na tym, że tak do końca niestety nie da się tego nieszczęsnego autora wyeliminować.

Oczywiście tekst można rozpatrywać niezależnie od życiorysu pisarza. Tekst może jak najbardziej żyć własnym życiem, a tak naprawdę może zaistnieć w umyśle czytelnika. Psychika czytelnika więc jest tym, co może być naprawdę interesujące, ale znowu niekoniecznie dla badacza literatury. Tekst pozostaje tą namacalną materią, o której możemy dyskutować, analizować i w ogóle „przyglądać się z boku” (etymologia słowa „teoria”). Czy porównując dwie, trzy pozycje tego samego autora, nie ogarnie nas pokusa, żeby doszukać się w nich cech wspólnych, a na ich podstawie spróbować jednak odkryć „co autor miał na myśli”, czy też lepiej „co autora gryzie”?

Roland Barthes słusznie zauważył, że narratora nie wolno utożsamiać z autorem. To jest oczywiste. Jeśli autor pisze w pierwszej osobie liczby pojedynczej, nie oznacza to, że pisze swoją autobiografię, to zrozumiałe. Narrator dzieła może być każdą osobą, dowolnej płci, dowolnego wieku, stanu (cywilnego, majątkowego, umysłu itd.). Niestety nie oznacza to, że autor nie „wyjdzie” z tekstu. Oczywiście narrator może być całkowitym zaprzeczeniem autora, ale to nic nie znaczy. Zresztą doszukiwanie się prostej relacji narrator-autor, byłoby zabiegiem z gruntu prostackim i niewartym zachodu. Tadeusz, bohater i narrator opowiadań Tadeusza Borowskiego, to potworna gnida, która sobie świetnie radzi w warunkach obozu koncentracyjnego. Co więcej, Borowski, nadając mu swoje własne imię, tym większą stworzył iluzję, że jego teksty to jakaś autobiografia. Nigdy się nie dowiemy, jakim człowiekiem w Oświęcimiu był sam Borowski, ale też nie mamy żadnego prawa wyciągać jakichś wniosków na ten temat z jego opowiadań.

Krytycy lubią jednak stawiać pisarzom zarzut nieszczerości, czy też artystycznej nieuczciwości. Co to w ogóle jest? Jeśli nie ma autorów, zaś ich teksty żyją własnym życiem, czyli istnieje tylko relacja tekst-czytelnik, to jakim prawem ktoś zarzuca komuś nieszczerość, czyli, jak rozumiem, niezgodność z własnymi przekonaniami lub z własną wiedzą. Śmieszą nas teksty, z których jasno wynika, że autor nie ma pojęcia o realiach, o których pisze. No dobrze, ale przecież dzieło literackie nie musi być realistyczne, ktoś może odpowiedzieć. Owszem, nie musi, ale wtedy czytelnik ma prawo od początku wiedzieć, że dzieło realistycznym być nie miało. Poszukiwanie „czystej formy” nie jest przecież niczym nagannym, a wręcz przeciwnie – spełnia postulat współczesnej (choć już wcale nie młodej) krytyki, bo poszukuje nowych rozwiązań stylistycznych, językowych czy psychologicznych.

Niemniej tekst zawsze coś mówi o autorze. Nawet jeśli jego tekst pozostaje absolutną fantazją i zabawą formą, to sam fakt, że autor wybrał taki a nie inny przekaz, już coś o nim mówi, choć oczywiście nie w sposób dosłowny albo szczegółowy. Praktycznie nic nie wiemy o życiu prywatnym Thomasa Pynchona, ale jakąś część jego osobowości jesteśmy w stanie wyabstrahować na podstawie materiału tekstowego, jakiego dostarczają jego powieści. Pojawia się pytanie, czy byłby to zabieg komukolwiek potrzebny. W przypadku Thomasa Pynchona niekoniecznie, ponieważ jego książki nie są po prostu ciekawą analizą nudnego życia jednostek (za takie uważam większość książek, które się uważa za „dobre”).

Istnieje jednak liczne grono pisarzy, których celem wcale nie jest doskonalenie formy i poważnie pojęta zabawa słowem, ale po prostu pewne konkretne przesłanie społeczne lub psychologiczne. Setki autorów piszą, ponieważ chcą wyrazić to, co ich boli, co w nich siedzi i chcieliby się tym podzielić z czytelnikami. Dialogiczność utworów literackich opisywał już Bachtin i hermeneutycy – mam tu na myśli tekst jako dialog autora z czytelnikiem. Autor piszący na temat niemożności pogodzenia przyjętych norm społecznych z naturą ludzką (np. Hanif Kureishi w „Intimacy”, którego narrator od początku do końca bije się z myślami, czy opuścić partnerkę, z którą ma dwójkę wspaniałych chłopców, dla młodej kochanki, z którą łączy go fantastyczny seks), albo na tematy społecznie zaangażowane, czy to z pozycji marksistowskich, czy feministycznych czy jakichkolwiek innych, nie może być traktowany jako ktoś, kto jest nieważny. Owszem, istnieje takie podejście, które mówi, że to nie my piszemy teksty, ale teksty piszą nas, co generalnie jest związane z negacją podmiotowości człowieka itd. Nie podzielam tego poglądu, ponieważ uważam umysł jednostki za jedyne miejsce, gdzie teksty w ogóle mogą zaistnieć, czy to w formie stworzonej czy odebranej. Można oczywiście zanegować niezmienność podmiotu, ale wystarczy, że za podmiot przyjmiemy kilka powtarzających się cech jednostki, a da się stwierdzić pewne prawidłowości, a z nich wyciągać dalsze wnioski.

Czego miałyby takie wnioski dotyczyć? Niekoniecznie tego, co autor jada na śniadanie, albo na jakie choroby cierpi, ale już tego, jakie ma podejście do jedzenia i choroby już tak. Nie sądzę, żeby jakikolwiek pisarz traktujący poważnie swoją pracę, zabierał się do opisywania czegoś, co go w ogóle nie obchodzi i o czym nie ma najmniejszego pojęcia. No, w tym drugim przypadku można stwierdzić, że na potrzeby napisania książki można pewną wiedzę celowo nabyć, ale właśnie wtedy krytycy doszukują się „nieszczerości”.

Nikt mi nie wmówi, że Salman Rushdie pisząc „Szatańskie wersety” po prostu chciał stworzyć jakieś oderwane od rzeczywistości dzieło literackie. Tego typu tłumaczenia stosował, kiedy Chomeini wydał na niego fatwę skazującą go na śmierć. Nie można pisać o historycznej postaci założyciela konkretnie istniejącej religii, robiąc z jego legendy tragiczną groteskę i tłumaczyć, że to tylko dzieło artystyczne rządzące się swoimi prawami. Autor pisząc taką a nie inną groteskę, „miał coś na myśli” i to jego przesłanie jest dość przejrzyste. Podobnie gdy Hanif Kureishi napisał swój „Czarny album” (przy Rushdiem Kureishi wypada bardzo mizernie, ponieważ w posługiwaniu się warsztatem literackim wykazuje o wiele mniejszą sprawność), chciał się opowiedzieć po konkretnej stronie (prawo do miłości ponad podziałami, a tak naprawdę prawo do liberalizmu), a innej konkretnej stronie chciał przywalić (muzułmańskim fundamentalistom).

Nie istnieją teksty, które nie mają jakiegoś przesłania, bo nawet brak konkretnego przesłania już jest przesłaniem. Owo przesłanie nie jest produktem abstrakcyjnym, które pojawia się w tekście znikąd. To jest przesłanie autora, konkretnej osoby, która chciała powiedzieć (napisać) to, co powiedziała.

Należy jednak rozróżnić teksty, które są świetnie napisane pod względem formalnym, ale zostawiające czytelnikowi taką swobodę interpretacji, że autor faktycznie może zejść na plan dalszy, od tekstów, których autorzy niemal otwarcie chcieli wyrazić swoje poglądy, wątpliwości czy bolączki. Często są to teksty pod względem literackim dość słabe, ale nie zawsze tak jest. Dostojewskiego nadal czyta się doskonale. Nie widzę powodu, żeby usuwać osobę autora, tam gdzie on sam życzy sobie być zauważonym.

środa, 11 marca 2009

O judaizmie i chrześcijaństwie uwag kilka

W pojmowaniu tolerancji religijnej i stosunków między różnymi religiami nie udaje się uniknąć wpływów bieżących potrzeb, które nazwijmy ogólnie „politycznymi”. Zarówno zwolennicy narzucania swojej wiary innym, którzy wierzenia owych innych uważają za niebezpieczne bzdury, które należy bezwzględnie wyeliminować, jak i ci, którzy chcieliby dostrzegać jedynie podobieństwa i dążą do sielankowej jedności, ale również i ci, którzy krytykują wszystkie religie, popełniają karygodne uchybienia metodologiczne, błędnie interpretując pewne poglądy, czy wręcz fakty, tylko po to, żeby wykazać prawdziwość swojej tezy. Niestety nikt nie jest od tego wolny.

Profesor Barbara Skarga we wtępie do „Całości i nieskończoności” Emmanuela Lévinasa, stwierdziła, że pojmowanie Boga u tego filozofa jest zupełnie niechrześcijańskie. Otóż Lévinas postuluje pojęcie „twarzy” w znaczeniu uznania inności każdego „innego” i to w tej inności, czyli w czymś, co nie jest nami, co jest wobec nas transcendentne, proponuje dostrzec Boga. Nie będzie to więc żadna osoba, którą rozmaite religie próbują nieudolnie opisać, ale każdy inny człowiek. Uszanowanie inności jest bowiem uszanowaniem boskości.

Dlaczego jednak polska uczona stwierdziła, że jest to podejście niechrześcijańskie? Prawdopodobnie kierowała się bardzo ogólną wiedzą na temat chrześcijaństwa wynikającą z codziennej obserwacji. Zresztą w jakimś stopniu można jej przyznać rację – Lévinasowskie podejście do boskości w „twarzy” Innego może nie jest chrześcijańskie, ale jak najbardziej Jezusowe. Jeżeli przypomnimy sobie ewangeliczny opis Sądu Ostatecznego i „wyliczankę” Jezusa, którą podsumowuje „czegoście nie uczynili najmniejszemu z braci moich, mnieście nie uczynili” i odwrotnie „coście uczynili dla najmniejszego z braci moich, dla mnieście uczynili”, to wg mnie jest to najlepszy przykład właściwej wykładni chrześcijaństwa (oczywiście dołączam tutaj do całej rzeszy tych, którzy interpretują tę religię „lepiej” niż jej upoważnieni do tego przedstawiciele). Boskość Jezusa chrześcijanie wywodzą z innego cytatu z Ewangelii, w którym Jezus na prośbę swoich uczniów, żeby im pokazał Boga, mówi, że skoro widzą jego, to widzą Boga. Ten przykład też pokazuje, że Jezus nie obiecuje bezpośredniego spotkania z osobą (w języku polskim jest to o tyle doskonałe słowo, że wiąże się etymologicznie ze słowem „osobny”) Boga, a jako jedyną możliwość zetknięcia się z Bogiem wskazuje spotkania z innymi ludźmi i okazywania im wszystkiego, co najlepsze. Okazuje się, że wystarczy, że Emmanuel Lévinas był pochodzenia żydowskiego, oraz że zajmował się teologią talmudyczną, a już można wykazać, że jego podejście było „niechrześcijańskie”. Uważam, że było i to bardziej chrześcijańskie niż samo chrześcijaństwo.

W latach pontyfikatu Jana Pawła II za wszelką cenę próbowano wykazać, że różnice między judaizmem a chrześcijaństwem nie są takie istotne, że chrześcijaństwo wcale nie ma wpisanego antysemityzmu w swoją doktrynę, bo Żydzi to „starsi bracia w wierze” itd. Zabieg był wybitnie polityczny, bo oczywiście chodziło o to, żeby zakopać topór wojenny, co zawsze jest warte zachodu, choć najczęściej budowanie pokoju na fałszywych przesłankach może się odbić czkawką za lat kilka a nawet kilkadziesiąt. Zarzut antysemityzmu u samych źródeł chrześcijaństwa nie ma żadnego sensu, bo przecież pierwsi chrześcijanie byli bez wyjątku Żydami i to spełniającymi wszystkie nakazy Prawa Mojżeszowego. Wiemy, że Jezus i jego apostołowie regularnie chodzili do synagog, a także wędrowali do Jerozolimy do Świątyni, gdy tego wymagały odpowiednie święta.

Okres pierwszego wieku naszej ery to nie tylko początki chrześcijaństwa, ale również kształtowania się judaizmu. Tak jest, ponieważ wcześniejszy mozaizm koncentrował się wokół Świątyni jerozolimskiej, oraz oparty był na instytucji kapłanów i lewitów. Oczywiście tzw. uczeni w Piśmie (rabbim) pojawili się już w czasach niewoli babilońskiej – z braku Świątyni i to oni stworzyli stronnictwo faryzeuszy. Establishment kapłański związany ze Świątynią to saduceusze. Bardzo ciekawa odmiana mozaizmu, konserwująca jego najstarszą postać – bez wiary w życie pozagrobowe! Faryzeusze czynili więc religię żydowską bardziej atrakcyjną dla tzw. zwykłych ludzi, którzy potrzebowali jakiejś nadziei na nagrodę po śmierci, skoro na ziemi ich byt do najszczęśliwszych nie należał. Instytucja synagog, czyli „szkół”, gdzie czytano pismo, była już dobrze ustalona w czasach Jezusa. Wiemy z Ewangelii, że Jezus sam wchodził do synagog i zgłaszał się do czytania Pisma, a więc był jednym z uczonych w Piśmie. Od pozostałych różnił się jednak swoim podejściem do religijności. We wszystkich Ewangeliach przebija ogromna niechęć i pogarda wobec bezdusznego formalizmu faryzeuszy, wobec ich hipokryzji i bezczelności („objadający wdowy” pod pozorem odmawiania modlitw). Jezus nazywa ich „plemieniem żmijowym” i „obłudnikami”. Uczeni w Piśmie, czyli rabini, traktowali Pismo przede wszystkim jako prawo, a więc, jak to prawnicy, dzielili włos na czworo i narzucali ludziom surowe wymagania formalne, które w oczach Jezusa niewiele miały wspólnego z miłością do Boga.

Dzięki Ewangeliom wiemy też, że w I wieku n.e. Żydzi uprawiali prozelityzm, czyli próbowali nawracać pogan na religię mojżeszową. Ironia polega na tym, że kiedy czyta się słowa Jezusa, że Żydzi gotowi są „przemierzyć lądy i morza w celu pozyskania jednego prozelity” a następnie „narzucają na niego takie ciężary”, których sami nie są w stanie udźwignąć, od razu narzuca się obraz chrześcijańskich misjonarzy wśród plemion Afryki i Ameryki Południowej. Polityka nawracania pogan był w judaizmie dość krótkim epizodem, podczas gdy chrześcijanie obowiązek szerzenia swojej wiary uczynili jej podstawą.

Wracając do faryzeuszy, to właśnie oni dali początek judaizmowi w takiej postaci, w jakiej dotrwał do naszych czasów. Pod koniec I wieku n.e. funkcja rabbiego przestała być jedynie pobożnym hobby, a stała się zawodem. Ponieważ po zburzeniu Świątyni Jerozolimskiej nie można było odprawiać przypisanych jej rytuałów, stan kapłański stracił swoją rację bytu. Do dziś jednak potomków kapłanów obowiązują pewne ograniczenia (o ile dobrze pamiętam, nie mogą np. ożenić się z rozwódką). Najczęściej noszą również nazwiska będące albo wprost słowem Kohen, jego narodową odmianą (Cohen, Coen), albo pochodną – Kohn, Kon, Kun. Kapłan to pośrednik między Bogiem a człowiekiem. Można więc stwierdzić, że wraz ze zburzeniem Świątyni ta funkcja zanikła. Rabini zaś to „tylko” nauczyciele, przewodnicy duchowi, ale przede wszystkim interpretatorzy prawa.

Ponieważ jednak w praktyce rola rabinów niewiele się różniła od kapłaństwa, w XVII wieku na Podolu pojawił się reformator religijny, Baal Szem Tow, który postanowił pokazać ludziom, że kontakt z Bogiem może nawiązać każdy poprzez ekstazę osiągniętą za pomocą śpiewu, tańca i serca pełnego miłości. To dlatego przez dwa następne stulecia Misnagdim (Żydzi ortodoksyjni) uważali Hassidim (chasydów, czyli zwolenników nauk Baal Szem Towa) za niebezpiecznych heretyków. Jest kapitalna anegdota ilustrująca różnicę między tymi dwoma kierunkami (przytaczam z pamięci, więc mogę się pomylić co do szczegółów)

Oto słynny Gaon z Wilna (gaon – uczony rabin) prowadzi lekcję z dwoma uczniami. Za oknem widzą ptaka. Gaon zadaje im pytanie, o czym teraz myślą. Jeden z chłopców mówi, że pomyślał o tym, że ten ptak przypomina duszę ludzką, która wzbija się do Boga. Gaon prychnął poirytowany, ponieważ taka interpretacja zbytnio przypominała mu niebezpieczne „bajdurzenie” chasydów. Kiedy zwrócił się do drugiego ucznia, ten odpowiedział, że pomyślał sobie co by było, gdyby nagle ptak stracił życie i spadł wprost na płot. „Zastanawiałem się, do którego z sąsiadów należałyby zwłoki ptaka”. Gaon odetchnął z ulgą, uśmiechnął się i mruknął zadowolony „Chwała Najwyższemu, że są jeszcze młodzi ludzie, którzy wiedzą na czym polega religia”.

Ponieważ w XIX wieku w judaizmie pojawiły się ruchy, które zachwiały tradycyjną obrzędowością i w ogóle pobożnością żydowską (judaizm reformowany i konserwatywny), Żydzi ortodoksyjni i chasydzi stopniowo zasypywali dzielące ich fosy i dziś oba nurty są zgodnie zaliczane do judaizmu ortodoksyjnego.

Tymczasem chrześcijaństwo z gminy ludzi mających jedynie swoją silną wiarę, rozrosło się w sformalizowaną i zhierarchizowaną instytucję, w której interpretacja obrzędów i niuansów prawnych stały się celem samym w sobie. Apostołowie, czyli uczniowie mający przekazywać naukę Jezusa, dochowali się następców, którzy przypisali sobie rolę kapłanów, czyli pośredników. Reformy Lutra i Kalwina wprowadziły stanowisko ministra (czyli sługi), który jest jedynie nauczycielem i administratorem kongregacji. Wielcy reformatorzy stawiali sobie często na celu przywrócenie prostoty życia pierwotnej gminy chrześcijan. Oczywiście była to utopia, ale jasno pokazuje, jak bardzo chrześcijaństwo w postaci rzymskiego katolicyzmu upodobniło się do tego, co Jezus krytykował w tak ostrych słowach. W tym sensie, można ironicznie stwierdzić, między rabinicznym judaizmem a katolickim chrześcijaństwem różnice się zatarły, bo istotę nauki Jezusa, czyli bezpośredni kontakt z Bogiem za sprawą miłości, zastąpiono skomplikowanym systemem prawnym i kontrolą „pośredników” nad szeregowymi wiernymi.

Chrześcijanie pozostaną dla religijnych Żydów uczniami „fałszywego mesjasza” i tego nie zmieni żadna dobra wola. Natomiast nauki rabbiego z Nazaretu pozostaną w zasadniczej sprzeczności z formalizmem rabinicznego judaizmu. Spośród trzech wielkich religii monoteistycznych, tylko chrześcijaństwo ma w swoim przekazie założycielskim zasadę rozdziału religii od państwa („oddajcie Bogu to, co boskie, i cesarzowi to, co cesarskie”), podczas gdy judaizm to religia nierozerwalnie związana z prawem, tak samo jak islam. Nowoczesne państwo Izrael jest wytworem pewnej schizofrenii narodowej. Zostało stworzone przez przeważnie niewierzących syjonistów dla swoich religijnych rodaków. Oczywiście Tora nie jest konstytucją państwa Izrael, a Żydzi ortodoksyjni, którzy zresztą mieszkają w tym państwie, uznają jego istnienie za grzech, bo przecież to Mesjasz zesłany przez Boga miał sprowadzić Żydów do Ziemi Obiecanej, a nie jacyś socjaliści. Mimo to, religia odgrywa olbrzymią rolę w Izraelu, a wielu syjonistów zrozumiało, że bez wyznawania judaizmu ich żydowskość traci nie tylko fundament, ale wręcz definicję.

Nie można w imię prób pojednania mówić nieprawdy. Nie jest prawdą, że antyjudaizm jest równoznaczny z antysemityzmem (uważa się bowiem często, że takie rozróżnienie już samo w sobie jest obłudnym antysemityzmem). Wśród chrześcijan bywali i bywają antysemici. Na szczęście nie jest to wpisane w doktrynę chrześcijaństwa, które przecież korzeniami tkwi w religii żydowskiej. Tymczasem w rzeczywistości społecznej o wiele większą rolę od „biologicznego rasizmu”, który jest najczęściej wynikiem jakichś chorych przemyśleń szalonych doktrynerów, odgrywają różnice ideologiczne, których konsekwencją są odmienne kultury, czyli style życia i normy społecznego współistnienia. Tutaj niestety nie da się ukryć, że chrześcijaństwo, jako ruch pierwotnie antyfaryzejski, z definicji jest antyjudaistyczny.

czwartek, 5 marca 2009

Komentarze

Forum Onetu znam nie od dziś, więc powinienem niby przejść do porządku dziennego nad wylewem totalnego kretynizmu przemieszanego z kompleksami i małostkowością. Nie można jednak całkiem o tym milczeć, ponieważ jeżeli to taka forma dyskusji się przyjmie w życiu publicznym, znikną wszelkie merytoryczne dyskusje, a pozostanie przekrzykiwanie się inwektywami i idiotycznymi uwagami na tematy, które z komentowanym tekstem nie mają nic wspólnego.

W dzisiejszym serwisie Onetu pojawił się wpis do bloga Ludwika Dorna, który skrytykował politykę rządu wobec polskich firm zbrojeniowych. W ramach oszczędności obcina się zamówienia z firm polskich, ale restrykcje te absolutnie nie dotyczą Mielca, który należy do firmy amerykańskiej. Nie wiem, jakie są motywy naszego rządu skłaniające go do powzięcia takiej a nie innej polityki, ani nie wiem, na ile oskarżenia Ludwika Dorna są uzasadnione. To bowiem jest osobny temat. Natomiast wiem, jak jego tekst został skomentowany i jestem przerażony.

Zamiast krytyki oceny sytuacji polskiej zbrojeniówki w wykonaniu Ludwika Dorna, pojawiła się cała litania osobistych wycieczek wobec niego jako tego, który wyleciał z PiSu i chciałby tam wrócić, albo wiadro pomyj na sam PiS, którego przedstawiciele nie chcą zrozumieć, że nie mają już w Polsce nic do gadania. PiS faktycznie nie rządzi, a Ludwik Dorn może i chce wrócić do tej partii, a może nie chce. Nie wiem. Od razu nasuwa się jednak pytanie „Jak to się ma do samej treści artykułu L.Dorna?”

Każdy ma prawo swobodnie się wypowiadać w demokratycznym kraju i Ludwik Dorn, jako postać publicznie znana, tym bardziej. Może i głupio się wypowiada – nie rozsądzam tego, ponieważ mam zbyt mało wiedzy na ten temat – ale to trzeba wyraźnie wykazać, zabłysnąć znajomością danych, wykazać błąd w rozumowaniu itd. Tymczasem tak się nie dzieje, ponieważ komentatorzy nie mają nic konkretnego do powiedzenia.

Myślenie emocjami jest naturalnie niezbędne do normalnego funkcjonowania człowieka, ale na dłuższą metę, jeśli nie podeprzemy ich jakimiś zasadami logiki, może się okazać katastrofalne w skutkach. Wyobraźmy sobie, że ci, którzy albo tekstu nie zrozumieli, albo nawet nie chciało im się go czytać, od razu reagują negatywnymi emocjami objawiającymi się w wycieczkach personalnych. (Tak zresztą już się dzieje.) Wytworzyłaby się pewna kultura, która polegałaby na braku jakiejkolwiek komunikacji międzyludzkiej oprócz tej na najbardziej pierwotnym poziomie.

Dowcipny (bo tak odbieram intencję autora, choć dowcip taki sobie) komentarz do mojego poprzedniego wpisu na blogu mogę skwitować stwierdzeniem, że jeśli ktoś zaczyna pisać, zanim zaczął myśleć (o 6.00 rano mało kto jest w stanie normalnie myśleć), to prawie tak jak z tym szeryfem, który najpierw strzela, a potem zadaje pytania. Apeluję o merytoryczne podejście do komentowanych treści.

środa, 4 marca 2009

"Przewroty", za którymi nie nadążam

Od czasu do czasu naukowcy „zaskakują” opinię publiczną rzekomymi „przewrotami kopernikańskimi” w podejściu do rzeczywistości. Najzabawniejsze są „odkrycia” humanistów, którzy, jak wiadomo zajmują się wyłącznie tekstami i jedyne, co mogą zrobić, to zaproponować nowe kryteria interpretacji tekstu. Rzecz w tym, że nauka generalnie jest zabawą tekstową, ponieważ rzeczywistość na podstawowym poziomie zbiór jakichś elementarnych cząstek. Cząstki owe składają się na protony, neutrony, elektrony, te na atomy, te z kolei na pierwiastki itd. itd. Czym wyższy poziom organizacji owych elementów, tym łatwiej podważyć daną klasyfikację. Ktoś kiedyś dowcipnie stwierdził, że nie ma Internetu, tylko miliony pojedynczych komputerów połączonych w sieć. Wszystko zależy od optyki i podejścia do problemu. Albo patrzymy z oddali, tak jak dzieci patrzą na chmury i odnajdują w nich kształty drzew, zwierząt, budynków i ludzi. Ci, którzy byli bliżej chmur wiedzą, że to tylko para wodna, która jest w trakcie skraplania.

Istnieją nauki, takie jak socjologia, politologia, kulturoznawstwo, antropologia kultury, ale również psychologia, oraz szereg innych, które wydają się manipulować tą nieuchwytną materią, co do której nie wiadomo, czy w ogóle jest materią. Ich przedstawiciele przyglądają się grupom ludzi i w umysłach swoich budują siatkę powiązań między nimi. Nadają im nazwy i klasyfikują, rysując piramidy, tabele i innego rodzaju wykresy ze szczegółowym opisem. Na tym polega ich rola, na tym polega istota ich naukowości. Ale oto nagle pojawia się jakiś mądrala, który niczym Margaret Thatcher powie, że nie istnieje nic takiego jak społeczeństwo, tylko kilkadziesiąt milionów jednostek ludzkich. To jest oczywiście przypadek skrajny, ale istnieje szereg innych „rewolucyjnych odkryć”, których prawdziwość jest tego samego rodzaju. Spektakularne „rewolucje” to negacja realności takich terminów jak naród, grupa etniczna, rasa, a nawet płeć.

Kiedy czyta się argumenty głosicieli owych „prawd”, trudno się często z nimi nie zgodzić. Oczywiście, że przynależność narodowa czy nawet etniczna, choć pozornie „naturalna” i „pierwotna”, jest często sprawą arbitralną. Szczególnie dobrze to widać na terenach pogranicznych i w krajach wielokulturowych, gdzie ludzie o różnych afiliacjach mieszają się, przechodzą z jednej grupy do drugiej, lub tworzą zupełnie nowe jakości.

Kwestia rasy jest niezwykle delikatna, ponieważ obecnie zarysowuje się tendencja, że jeśli ktoś głośno zadeklaruje, że wierzy w to, iż istnieją różne rasy ludzi, od razu może być zakwalifikowany jako rasista. Rasa jest bowiem „nienaukowa”. Jest jedynie pojęciem „kulturowym”. Co to znaczy? Tutaj za arbitra „naukowości” uznano biologię, która jasno wskazuje, że cała ludzkość to jeden wielki gatunek o równych zdolnościach (oczywiście nie na poziomie indywidualnym, bo tutaj wiadomo, że jest różnie) i cechach fizycznych. Poza tym przedstawiciele różnych grup mogą bez trudu mieć potomstwo. Problem w tym, że mało kto (oprócz faktycznych rasistów) temu przeczy. Na tej samej zasadzie kynolodzy nie powinni się uczyć rozlicznych psich ras, bo tam pies jest nadal jednym gatunkiem i przedstawiciele różnych ras mogliby dochować się potomstwa (w niektórych przypadkach akt płciowy mógłby być utrudniony ze względu na różne rozmiary). Nie jest prawdą, że przedstawiciele różnych ras (pozwólcie, że roboczo nadal będę używał słowa „rasa”), zupełnie nie różnią się fizycznie. (Zanim wybuchniecie śmiechem, przyjmijcie do wiadomości, że nie chodzi tylko o kolor skóry czy kształt nosa). Np. anemia sierpowata jest niezwykle groźną chorobą dla ludzi pochodzenia afrykańskiego, podczas gdy białym nie czyni większej szkody. Istnieją całe grupy tzw. rasy mongoloidalnej, których tolerancja na mleko jest dużo niższa niż innych. Ale to wszystko można zlekceważyć, podobnie jak wszystkie cechy wyglądu zewnętrznego. Jako argument przeciwko samej kategorii rasy wysuwa się proces tworzenia się różnic w wyglądzie. Oto nasi wspólni przodkowie, żyjąc w określonym klimacie, wykształcili pewne cechy, które przekazali potomstwu, a ponieważ to potomstwo trzymało się razem i rozmnażało wśród podobnych sobie, owe cechy się utrwaliły. No fajnie, ale przecież to nic nowego! Tak zawsze się tłumaczyło wyodrębnienie się ras. Z psami jest prawie tak samo, tylko że tam to człowiek wystąpił w roli selekcjonera.

Kolejny problem z pojęciem rasy polega na tym, że owszem, kategoria ta została narzucona przez białych kolonizatorów i właścicieli niewolników, ale przyjęła się również wśród tych do tej pory prześladowanych. Czarni Amerykanie zaczęli być dumni ze swojej budowy fizycznej. „Czarne jest piękne”, głosili. W Japonii (której jakoś nikt głośno nie krytykuje za rasizm) bardzo nieciekawy jest los czarnoskórego (potomkowie amerykańskich żołnierzy stacjonujących w tym kraju po II wojnie światowej). Chińczycy również potrafią być rasistami. Jaki z tego wniosek? Absolutnie zgadzam się z tym, że jesteśmy jedną wielką rodziną ludzi. Jesteśmy bardziej ze sobą spokrewnieni, niż nam się wydaje. Większość populacji świata pochodzi od stosunkowo niewielkiej grupy naszych afrykańskich przodków, stąd Eskimosi mogą być bliżsi australijskim Aborygenom niż Masajowie Hottentotom. Wszystko to prawda, ale to nic nowego. Chodzi o to, że jeśli jednak przestaniemy używać pewnych pojęć, całe dziedziny wiedzy stracą rację bytu. Edward Said twierdził, że nauka zwana orientalizmem to tylko wytwór kolonialnego myślenia białych. Wyrzucamy więc orientalizm na śmietnik. Nie istnieją rasy, więc badania nad stosunkami międzyrasowymi tracą rację bytu (no właśnie – jakimi stosunkami? między czym a czym?).

Jeśli odrzucimy kategorię grupy etnicznej czy narodu, to czym będą się zajmować antropolodzy, socjologowie i politolodzy? Przecież te nauki bez takich pojęć stracą rację bytu! Ja wiem, że na poziomie badanym przez biologię nauki społeczne nie mają najmniejszego sensu. Z punktu widzenia chemii, biologia jest jakąś abstrakcją, a z punktu widzenia fizyki, chemia nie istnieje.

Rozumiem, że eliminacja rasy jako kategorii naukowej ma uzasadnienie polityczne i ma na celu usunięcie pretekstu do dyskryminacji jednych ludzi przez drugich. Bardzo słusznie. Ale i tutaj mnożą się problemy. Istnieje tu wieczna sytuacja patowa, ponieważ kiedy np. jedna grupa tzw. białych chce pokazać swoją postępowość i deklaruje się jako ślepa na różnice rasowe lub etniczne, przedstawiciele tych „innych” mogą poczuć się urażeni, że nie szanuje się ich odrębności, kultury, tradycji itd. W XIX w. Polacy w państwach pruskim, austriackim czy rosyjskim, mieli takie same prawa jak pierwotni mieszkańcy tych krajów, ale walczyli o to, żeby utrzymać swoją odrębną tożsamość. Podobnie jest obecnie z mniejszościami narodowymi. Część Brytyjczyków pochodzenia pakistańskiego na pewno pragnie stopić się z resztą społeczeństwa, ale inna ich część wcale nie – chcą utrzymać swój język, religię i, co ważniejsze, „czystość krwi” poprzez sprowadzanie małżonków dla swoich dzieci z kraju pochodzenia.

Kwestia tożsamości płciowej jako kategorii „czysto kulturowej”, wydaje się oczywistą bzdurą, bo przecież mamy do diabła inne narządy płciowe, ale istnieje odłam feministek, które zajadle zwalczają tego typu (zdawałoby się najnormalniejsze w świecie) myślenie. Świetnie wyśmiała ten rodzaj feminizmu Doris Lessing w swojej powieści „Dobra terrorystka”. Owszem, znowu oczywiste jest źródło buntu przeciwko wychowaniu ludzi do pewnych z góry określonych ról w społeczeństwie w zależności od płci. Kobiety nie muszą być delikatnymi damami, „grzecznymi dziewczynkami”, gospodyniami i matkami, tak samo jak mężczyźni nie muszą być twardzielami, wojownikami albo „złotymi rączkami”. Co z tego jednak wynika? Nadal będziemy używać słowa mężczyzna wobec osobnika posiadającego penisa, a kobieta wobec osobnika posiadającego waginę. Pewne zachowania są zdeterminowane biologicznie, czy nam się to podoba, czy nie. A na dodatek, i na złość temu odłamowi feministek, o którym mowa, niektórzy bardzo lubią swoje role społeczne i „bezczelnie” je wykorzystują w celu przywabienia seksualnego partnera.

Wspomniana powieść Doris Lessing porusza m.in. zagadnienie przynależności narodowej. Bohaterowie książki, wszyscy skrajni lewicowcy, oczywiście gardzą takimi „burżuazyjnymi” czy wręcz „faszystowskimi” narzędziami zniewalania ludzi jak „naród” czy „ojczyzna”. Oni są internacjonalistami. Po jakimś czasie dostają jednak nauczkę, ponieważ zdają sobie sprawę (przynajmniej niektórzy), że są „pożytecznymi idiotami” w rękach wywiadu sowieckiego. Niektórzy buntują się przeciwko bezceremonialnemu wydawaniu rozkazów przez rosyjskich „towarzyszy”. Dochodzą do wniosku, że „tutaj tak się nie robi. Tutaj trzeba ludzi spytać o zgodę”. Demokracja i jej instytucje to jednak jest wytwór pewnego myślenia społeczności, która umówiła się, że będzie się rządzić tak, a nie inaczej. Od takiego pojęcia przynależności narodowej nie ma ucieczki, nawet jeśli odrzucimy wiarę w naturalność i pierwotność samej kategorii.

Kiedy człowiek zaczyna odczuwać, że „nie nadąża” za pewnymi zmianami, oznacza to, że się starzeje. Muszę przyznać, że osiągnąłem już pierwszy etap tego stanu. Przedwczoraj wracałem z pracy autobusem. Za mną siedziały dwie studentki uczelni, w której pracuję. Mimowolnie słyszałem ich rozmowę, której zresztą trudno było nie usłyszeć. Jedna z dziewczyn przechwalała się jak wraz drugą koleżanką, kiedy jeszcze była w gimnazjum, zaszczuła trzecią koleżankę, która codziennie przez nią płakała. Kiedy ofiara próbowała przeciwstawić się werbalnej agresji przy pomocy słów, „dostała z liścia” i w rezultacie „znowu się poryczała”. No cóż, kryminalistki, intrygantki, morderczynie i trucicielki istniały od niepamiętnych czasów. Nie wydaje się jednak, by się publicznie przechwalały swoją podłością. Dzisiaj osoby o mentalności pospolitego żula są studentami. Być może wychowywanie kobiet na „grzeczne dziewczynki” jest straszliwą zbrodnią przeciwko równouprawnieniu płci. Być może powinienem zrewidować swój gust, który preferuje inteligentne kobiety o silnej osobowości, ale zachowujące pewne cechy, które tradycyjnie nazywa się „kobiecymi” – ciepło, inteligentną kokieterię i gotowość do macierzyństwa. Gdybym jednak to zrobił, zadałbym gwałt własnej naturze... a może jednak narzuconemu wzorcowi kulturowemu? Jeśli tak, to jest to wzorzec, który bardzo mi odpowiada i nie chcę z niego rezygnować.

Podsumowując, nie dziwiłbym się wszystkim „Kopernikom” nauk społecznych i humanistycznych, gdyby się zadeklarowali, że są buddystami, że cały otaczający nas świat to wytwór Mai, ułuda i produkt ułomnego umysłu. Tak jednak nie jest, bo wtedy trzeba byłoby w ogóle zaprzeczyć myśleniu dyskursywnemu, a w związku z tym zanegować wszelkie myślenie, które zwykliśmy nazywać naukowym. Wtedy trzeba byłoby porzucić księgi, usiąść w pozycji lotosu i dojść do takiego stanu, w którym się już rozumie, albo raczej czuje, że takie kategorie jak człowiek, zwierzę, roślina i minerał nie mają żadnej treści. Na tak radykalny krok ich nie stać, więc zadowalają się rozwiązaniami cząstkowymi, selektywnie wybierając sobie jakąś kategorię, którą wymyślili ich poprzednicy, i negując ją. Niestety jest to nadal tylko zabawa słowami nie przybliżająca ludzkości ani o jotę do poznania prawdy o świecie. To jednak od ładnych kilkudziesięciu lat przestało być celem nauki, więc nie ma problemu.

niedziela, 1 marca 2009

Celebra celebrytów

Niniejszy tekst to próba oswojenia się ze słowem (a może oswojenia słowa), które jest stosunkowo nowe w języku polskim, którego nie lubię i trudno mi się do niego przyzwyczaić.

Celebrują celebryci
Fety godni, uwielbienia
Swej celebry wciąż niesyci,
Sycą chucie podniebienia

Raz coś wyszło celebrycie,
Ale dostał się do raju,
Zazdrość zżera jawnie, skrycie,
Szarą masę w całym kraju.

Czym ja gorszy, gorszam czy ja?
Polak z Polką się pytają,
To padalec, szczur i żmija -
Celebrytę określają

Lecz zamienić chce niejeden
Auto, dom razem z kobitą,
Na ten plastikowy Eden,
I się poczuć celebrytą

A tymczasem celebryci
Bawią się do tchu utraty
Najedzeni i napici,
Każdy sławny i bogaty

Igrzysk pragnie lud, więc dajmy
Tym co pensje niskie mają,
Pięknie dla nich zaśpiewajmy,
Pięknie gwiazdy wszak śpiewają

Niechaj chłop oraz kobita,
Oglądają to, co w modzie,
Śmieją się, gdy celebryta
Wykopyrtnie się na lodzie

A pewnego dnia, być może,
Udział w quizie ich zaszczyci
Zaś nazwisko ich, mój Boże,
Odczytają celebryci!

Ale to się zdarza rzadko,
Szklany świat jest hermetyczny.
O szczęśliwaś ty, o matko,
Której syn jest zdolny, śliczny

I w TV mieszka wygodnie.
Młodszych pań sen zaś jest skryty,
Aby choć przez dwa tygodnie
Pobyć żoną celebryty.

Celebrytka z celebrytą
Tańczą aż do upadłego,
Celebrytka wraz ze świtą,
Patrzą na nią i na niego

Potem taniec ich ocenia –
Czasem chwali, czasem gani,
Co ogólnie nic nie zmienia –
Celebrytką jest ta pani

Chociaż zazdrość wciąż ich zżera
O tych innych gwiazd sukcesy
Celebryta nie umiera,
Chociaż wciąż go niszczą stresy

Bo przy celebrytów stole
Jest zasada – ta, że oka
Kruk krukowi nie wykole,
Bowiem stamtąd, hen z wysoka

Inna na świat perspektywa,
Dobrze znana, bardzo stara
Nic, że krzywa i fałszywa –
Wszak ją kupi masa szara,

Której szarej egzystencji
Znamię w twarzy jest wyryte –
Zamiast szarej eminencji
Szanujemy celebrytę.

***

Celebrytka z celebrytą
W swoje oczy się wpatrują
W szarą mgłę tę noc spowitą
Kolorowo celebrują...