niedziela, 28 kwietnia 2013

Nowomowa, czyli nowa "mowa-trawa"



Naszło mnie dzisiaj na czepianie się „modnych” słów. Na innym swoim blogu (http://www.czasbialegostoku.pl/blog/innowacyjnosc) napisałem o oszałamiającej karierze słowa „innowacyjność”. Środowisko nauczycielskie z kolei od kilku lat bombardowane jest przez dyrektorów, wizytatorów i inne władze oświatowe „ewaluacją”. Jest ładne polskie słowo „ocena”, ale jak by to brzmiało? Jakoś tak po prostacku! „Ewaluacja” brzmi naukowo i chyba nieco groźniej.

Przypomniała mi się moja pierwsza praca, kiedy to jako młody nauczyciel wychodziłem ze szkoły ze sporo starszym od siebie kolegą-polonistą. Na ulicy rozrabiały jakieś dzieciaki. Starszy kolega zwrócił im groźnym tonem uwagę, a na koniec dodał „Pamiętajcie, że poza szkołą również podlegacie naszej jurysdykcji!” Kiedy uszliśmy już kilka kroków dalej, zwrócił się do mnie „Wie pan, kolego, jak się wobec nich użyje słowa, którego nie rozumieją, wzbudza to w nich większy szacunek!” Do dziś pamiętam tę scenę, mimo, że minęło od niej już niemal trzydzieści lat, szkoła zdążyła ulec likwidacji, a ja przeprowadziłem się do innego miasta.

W tekstach naukowych rozśmieszają mnie do łez frazy zawierające słowo „relewantny”, którego użycie jest zabiegiem takim samym, jak teza mojego starszego kolegi sprzed lat.
Właściwie jest dość prosty i genialny pomysł na tworzenie „naukowo” brzmiących słów – bierzemy słowo angielskie, następnie przystosowujemy je do polskiego systemu fonetycznego i mamy gotowy naukowy termin. Stąd w informatyce nie ma już „rozwiązań”, ale są „solucje”.

Kiedy trafiają mi się teksty do przetłumaczenia z polskiego na angielski, często miewam dylemat z przekładem tautologii, czyli „masła maślanego”. Istną plagą stało się „wyliczanie w sposób enumeratywny”. Samo słowo „wyliczać” to po angielsku po prostu „enumerate”, wychodzi więc na to, że ktoś „wylicza w sposób wyliczający”. Sensu to nie ma żadnego, ale jakże brzmi! „W sposób enumeratywny”, moi drodzy! To nie kij dmuchał, a ja, autor, nie jestem jakimś prostaczkiem, tylko człekiem w obco brzmiących słowach kształconym!

Za komuny język programów informacyjnych nazywaliśmy „mową-trawą”. Przemówienia komunistycznych bonzów pełne były tautologii – do tego stopnia, że ktoś opracował tabelę podzieloną na szereg rubryk z fragmentami standardowego przemówienia. Dowcip polegał na tym, że niezależnie od kolejności wybranego tekstu z kolumny pierwszej pasował do niej każdy fragment kolumny drugiej, trzeciej itd.. Kombinacji było więc co niemiara i tak oto, ktoś kto dysponował taką tabelką, miał gotowe okolicznościowe przemówienie, które nosiło wszelkie pozory logicznej konstrukcji, a było kompletnie o niczym (dosłownie). Do dziś uważam dowcipnisia, który ten tekst opracował za geniusza.

Za komuny wszystko było „nowoczesne”, zaś w każdym regionie, mieście, wsi i zakładzie pracy panował „dynamiczny rozwój”. Inny po prostu być nie mógł! Zawsze był dynamiczny!

Od czasów Gomułki, a może i wcześniej, ale chyba to Gomułka lubił używać tego słowa na taką skalę, w języku partii komunistycznej wielką karierę zrobiło słowo „woluntaryzm”. Praktycznie mało kto znał jego znaczenie, ale każdy aparatczyk PZPR używał go kilka razy dziennie. Woluntaryzm to było zjawisko wielce przez komunistów niepożądane. Chodziło bowiem o to, że było to „przesadne akcentowanie roli woli w etyce i życiu ludzkim”, co nie zgadzało się z marksistowskim determinizmem zwanym dialektyką. Jednostka była obiektem oddziaływania wielkich mas i praw rządzących historią, tak więc jej wola nie mogła odgrywać większego znaczenia. Woluntaryzm stał się więc wrogiem numer jeden komunizmu.
Pewien dużo starszy znajomy, który do PZPR należał, ale jakiegoś większego zaangażowania ideologicznego nie wykazywał, opowiadał mi historię pewnego partyjnego szkolenia, na które miał obowiązek się stawić wraz z innymi partyjnymi kolegami (towarzyszami). Prelegent jak „wsiadł” na woluntaryzm, tak nie mógł się zatrzymać. Walił dłonią w stół i grzmiał na „woluntarystyczne postawy”, „woluntarystów”, „woluntarystyczne podejście” i oczywiście na sam „woluntaryzm”. Ten znajomy przechwala się, że kiedy prelegent skończył i poprosił o pytania z sali („sami swoi”, więc pytań wcześniej nie ustalano), zadał mu pytanie „Towarzyszu, a co to właściwie jest ten woluntaryzm”. Na to prelegent zrobił się czerwony jak burak, wykrzyknął, że „jesteście, towarzyszu, bezczelni” i że w ogóle takie rzeczy trzeba wiedzieć, po czym spojrzał na zegarek i stwierdził, że spieszy się na kolejną pogadankę w innym zakładzie.

Język ewoluuje i oczywiste jest, że nowe słowa wypierają stare, które nam się nudzą (bo żadnego innego logicznego wytłumaczenia na to zjawisko nie ma). Tylko te, które używamy najczęściej ulegają zmianom najrzadziej. Zgrzyt w moich uszach wywołują „ewenty”, bo przecież jest polskie słowo „wydarzenie”. Wiem jednak, że zmaganie się z pewnymi zjawiskami jest niczym walka z wiatrakami. Kiedy do języka powszechnego przedostają się słówka ze slangu młodzieżowego (typu „zajebisty”), cierpię, ale rozumiem mechanizm. Kiedy jednak ludzie wykształceni na siłę lansują nowe, obco brzmiące słowo tam, gdzie z użytku nie wyszło jeszcze słowo rodzime, mam wrażenie, że tak naprawdę nie mają oni nic do powiedzenia, natomiast wciskają nam „ściemę” w celu wywołania niemego podziwu i strachu pańszczyźnianego chłopa mnącego czapkę przed carskim urzędnikiem. Wcale mi się to nie podoba.

piątek, 26 kwietnia 2013

Kontrowersje wokół Daniela Cohn-Bendita



Kontestacyjne ruchy młodzieżowe, jakie zaistniały w Europie Zachodniej w latach 60. ubiegłego wieku to temat tyleż fascynujący, co wzbudzający całe mnóstwo kontrowersji. Oczywiście można zrozumieć bunt wobec zakłamanego układu politycznego (bo zawsze jest jakiś układ), który się zakonserwował po II wojnie światowej (we Francji od czasów objęcia władzy przez generała de Gaulle’a), można zrozumieć niechęć do wstępowania w sztywno określone kręgi biznesowo-polityczno-towarzyskie i chęć stworzenia społeczeństwa alternatywnego. Generalnie chodzi o to, że młodzi chcieli zmieniać świat w swoim mniemaniu na lepszy. Niestety, coraz częściej dochodzę do wniosku, że jestem jednak konserwatystą (choć niewierzącym, ale to obecnie na Zachodzie nie jest jakiś wyjątek), ponieważ ruchy, które zaproponowały młodym ludziom narkotyki, wolność obyczajową jako element nie tyle wyboru, co obowiązującego schematu (osobiście jestem pod tym względem bardzo tolerancyjny, o ile ktoś nie próbuje mi narzucić swoich norm), a jako ideologię maoizm, trockizm czy kubański marksizm, uważam za szkodliwe społecznie, nie wspominając już o szkodach w psychice i zdrowiu fizycznym jednostek. Ruchy te komunistyczna telewizja nazywała lewackimi i ja również tak je nazywam.

Eksperymenty wychowawcze wprowadzane przez pokolenie ’68 już w latach 70. przez absolwentów amerykańskich uniwersytetów, którzy zostawali nauczycielami w niektórych regionach (tych bardziej „postępowych”) m.in. doprowadziły amerykańską oświatę do tego stanu, który dzisiaj owocuje pomyleniem Czeczenii z Czechami. Rodzice starający się być dla swoich dzieci kumplami również nie stanęli na wysokości zadania (choć oczywiście mogą tutaj być wyjątki, bo wiele też zależy od osobowości dziecka). W Europie ruchy lewackie przeszły swoistą ewolucję – ci, którzy nie poświęcili się muzyce i narkotykom, zaangażowali się w politykę, z czego część dołączyła do lewicowego establishmentu, zaś część rozpoczęła działalność terrorystyczną (grupa Bader-Meinhoff w Niemczech czy Czerwone Brygady we Włoszech) posuwając się do morderstw politycznych i to nie na jakichś skrajnych faszystach i kanaliach, ale na politykach bardzo umiarkowanych cieszących się dość powszechną sympatią. Doskonale pamiętam ten terroryzm lat 70., ponieważ jako dziecko regularnie oglądałem komunistyczny Dziennik Telewizyjny tudzież słuchałem radia – zarówno tego reżmowego, jak i Głosu Ameryki. Porwaniem Aldo Moro żył cały świat i dosłownie wszyscy w napięciu czekaliśmy, czy policja dogada się z terrorystami i czy tego człowieka wypuszczą na wolność. Niestety nie wypuścili, zaś po kilku dniach odnaleziono jego ciało.

Nie wiem, na ile akurat te włoskie i niemieckie grupy terrorystyczne były finansowane i wspierane technicznie przez Związek Radziecki (bo to, że Sowieci szkolili i finansowali terrorystów na Zachodzie, np. IRA, to pewne), ale oficjalna propaganda komunistyczna ani razu nie wyraziła sympatii wobec porywaczy. Wręcz przeciwnie, sympatię okazywano rodzinie Aldo Moro, zaś lewaccy terroryści byli oficjalnie potępiani.

Piszę o tym, ponieważ próbuję sobie zracjonalizować swoją swego rodzaju niechęć wobec całego ruchu nawiązującego do zachodnich młodzieżowych rebelii z 1968 r.

Postacią, która współtworzyła lewackie eksperymenty „wychowawcze”, a następnie całkiem nieźle się urządziła w świecie politycznego establishmentu, jest Daniel Cohn-Bendit, jeden z przywódców paryskiego Maja 68 („czerwony Dany”). W swoich wspomnieniach z pracy w alternatywnym przedszkolu otwartym tekstem pisał o doświadczeniach pedofilskich (dotykaniu swoich narządów przez dzieci i narządów dzieci przez siebie).[1] W latach 80. XX wieku znalazł swoje miejsce w ruchu niemieckich Zielonych, choć w kolejnych dekadach możemy zauważyć jego kandydaturę do Parlamentu Europejskiego z list Zielonych francuskich. Jako działacz unijny jest wielkim zwolennikiem stworzenia europejskiego państwa federacyjnego.

Tak naprawdę niewiele wiedziałem o tym człowieku do roku 2008, kiedy to Daniel Cohn-Bendit podczas swojej wizyty jako przedstawiciel Parlamentu Europejskiego w Pradze, w sposób wyjątkowo arogancki i butny dyktował prezydentowi Vaclavowi Klausowi, jakie dokumenty głowa Republiki Czeskiej będzie musiała podpisać. Można nie kochać prezydenta Klausa i jego poglądów, bo jest to polityk, który stawia na suwerenność własnego kraju (co ja akurat doskonale rozumiem), ale arogancja Cohn-Bendita przekraczała granice przyjętych w cywilizowanych krajach manier i były czeski przywódca miał prawo odebrać ją jako rażącą bezczelność.

Daniel Cohn-Bendit to człowiek, który jest, niczym wzorzec metra w Sevres pod Paryżem, modelowym obiektem nienawiści wszelkiej maści ugrupowań faszyzujących – z pochodzenia Żyd, na dodatek lewak i na dokładkę pedofil. Brunatni komentatorzy oczywiście na pierwszy plan wysuną jego żydostwo, konserwatyści lewactwo, zaś… No właśnie, kto się przyczepi jego skłonności pedofilskich (być może przejściowych, nie wiem, ale jednak będących faktem przyznanym przez samego zainteresowanego)? Czy tylko katolicy spod znaku Frondy? Wydaje mi się, że pedofilię powinien potępić po prostu każdy! Pojawia się jednak dylemat, bo jeżeli jest się gorącym zwolennikiem stworzenia Unii Europejskiej jako superpaństwa, to jak tu się czepiać czołowego orędownika tej sprawy? Jeżeli jest się zwolennikiem szeroko pojętej lewicowości, to jak tu potępić jednego z własnych liderów? A być może niejeden Żyd może pomyśleć, że tego Daniela Cohn-Bendita czepiają się naziści tylko i wyłącznie przez jego pochodzenie? Pułapka polega więc na tym, że całe grupy ludzi, wśród których z całą pewnością są ludzie dobrej woli, nie potrafi się zdobyć na potępienie wyjątkowo nieciekawej postaci europejskiego życia publicznego tylko dlatego, że potępiają go również ludzie złej woli.

Jeżeli Cohn-Bendit pojawia się gdzieś publicznie, to jest wysoce prawdopodobne, że sama zapowiedź wystąpienia tego kontrowersyjnego unijnego aparatczyka wywoła m.in. negatywną reakcję. Ponieważ praktycznie w każdym społeczeństwie większość pozostaje bierna, inicjatywę przejmują środowiska skrajne.

Trafiam oto, dzięki znajomym z FB, na artykulik na portalu TOKFM (http://www.tokfm.pl/blogi/zielonymokiem/2013/04/zatrzymac_narodowcow_/1), który zaczyna się od następującego akapitu:

„Narodowcy wypędzili Daniela Cohn-Bendita, ikonę Maja 68, z Uniwersytetu Wrocławskiego - polityk francuskich i niemieckich Zielonych zrezygnował z udziału w debacie nie podając przyczyn. Neofaszystowski terror rozprzestrzenia się po Polsce, a reakcja sił progresywnych nie jest wystarczająco zdecydowana.”

Tekst kończy z kolei takie stwierdzenie:

„I choć w/w środowiska używają jako argumentu filmu z wynurzeniami DCB z lat 70, w których opisuje on swoją pracę w przedszkolu, posądzając go o skłonności pedofilskie, to nie Cohn-Bendit jest celem. Chodzi o zawłaszczenie przestrzeni publicznej, zastraszenie przeciwników, przesunięcie debaty publicznej na prawo.”

Żeby było wszystko jasne, mam ogromne obawy przed wszelkimi ruchami, które zawłaszczają sobie monopol na patriotyzm, polskość itd. Jeszcze większy strach mam przed tymi, którzy nie kryją się ze swoją gotowością krzywdzenia ludzi ze względu na ich odmienność etniczną, religijną, seksualną i polityczną. Nie ulega żadnych wątpliwości, że zarówno ci, którzy sami przyznają się do brunatnych sympatii, jak i tych, którzy swoje bandycko-sadystyczne skłonności ukrywają pod ideologią narodową, to zło, którego nie powinno być na polskiej ziemi (na żadnej innej zresztą też).

Autor artykułu ubolewa, że podczas gdy w naszym kraju coraz bardziej aktywna staje się skrajna populistyczna prawica, siły lewicowe zdają się popaść w apatię. Tutaj niestety trudno powstrzymać się od cynicznego komentarza – prawdopodobnie idee lewicowe (czy może bardziej „lewackie” w tym sensie, w jakim jak używam tego terminu) nie są na tyle atrakcyjne, żeby ktoś chciał za nie narażać zdrowie. Jeżeli natomiast nie idee, to może sam Daniel Cohn-Bendit jest postacią zbyt mało charyzmatyczną, żeby w charakterze jego ochroniarzy wystąpili młodzieńcy z komunistycznym zbrodniarzem Che Guevarą na koszulkach.

A już zupełnie poważnie – analiza socjologiczna wydarzeń lat 20. i 30. XX wieku, tudzież historia świata po II wojnie światowej, w tym dramat grecki, który dosłownie rozwija się na naszych oczach, powinien nas już dawno nauczyć, jakie mechanizmy prowadzą do większej aktywizacji środowisk skrajnie nacjonalistycznych i populistycznych. Brunatna zaraza nie wzięła się z niczego. Również nie z powietrza wzięli się greccy nacjonaliści, którzy coraz częściej dają o sobie znać w kraju, gdzie demokraci po prostu wszystko spieprzyli i czego nie da się nijak ukryć, ani za co nie da się zwalić winy na kogokolwiek innego.

Ogoleni lub zakapturzeni (albo jedno i drugie) młodzieńcy, dający upust swojej frustracji w postaci agresji stają się coraz poważniejszym problemem i będą się musieli znaleźć politycy, którzy postawią im zdecydowaną tamę. Nie potrafię jednak ukryć satysfakcji z odwołania wystąpienia Daniela Cohn-Bendita na Uniwersytecie Wrocławskim, choć wolałbym, żeby zniechęciła go zdecydowana postawa wszystkich środowisk, które myślą zdroworozsądkowo i które sprzeciwiają się lansowaniu postaci, która z wyjątkową nonszalancją przyznała się do praktyk pedofilskich.

W szerszym kontekście nastąpiło po prostu rozczarowanie Unią Europejską, która obecnie oprócz dążenia do centralizacji władzy w rękach ludzi przez nikogo nie wybieranych w ramach jakiegoś superpaństwa, zmaga się z poważnymi problemami ekonomicznymi stawiającymi jakąkolwiek ponadnarodową integrację pod znakiem zapytania.



[1] "W 2001 roku niemiecka dziennikarka Bettina Röhl oskarżyła go o pedofilię na podstawie autocytatów z autobiograficznej książki pt. Wielki Bazar (1975). Cohn-Bendit napisał między innymi W 1972 roku złożyłem podanie o pracę w alternatywnym przedszkolu we Frankfurcie nad Menem. Pracowałem tam ponad 2 lata. Mój ciągły flirt z dziećmi szybko przyjął charakter erotyczny. Te małe pięcioletnie dziewczynki już wiedziały jak mnie podrywać. Kilka razy zdarzyło się, że dzieci rozpięły mi rozporek i zaczęły mnie głaskać. Ich życzenie było dla mnie problematyczne. Jednak często mimo wszystko i ja je głaskałem.." (http://pl.wikipedia.org/wiki/Daniel_Cohn-Bendit)

środa, 17 kwietnia 2013

Żyjąc wśród trolli



Przejmowanie się polityką i życiem publicznym w Polsce z całą pewnością może przyprawić o obłęd. Stanisław Lem przed śmiercią stwierdził, że przed „odkryciem” internetu nie zdawał sobie sprawy, ilu jest w naszym kraju idiotów. Wypowiedział się tak po lekturze kilku forów, gdzie komentatorzy dawali popis trollingu i hejterstwa. Osobiście przestałem czytać fora pod popularnymi portalami, kiedy zrozumiałem, że nawet jeżeli tłumaczymy taką lekturę chęcią dokonania socjologicznych i psychologicznych obserwacji, jest to i tak strata czasu (to, że niczego merytorycznego się człowiek tam nie dowie, zrozumiałem dużo wcześniej). Bardzo często piszą tam te same osoby, choć niektóre co jakiś czas zmieniają nicki, i dość łatwo opracować dla nich profil psychologiczny. Po takim zabiegu, można sobie dalszą lekturę ich wypocin darować. Problem zaczyna się jednak wtedy, kiedy to samo można powiedzieć o ludziach z pierwszych stron gazet, w dodatku z tytułami naukowymi przed nazwiskiem.

Co jakiś czas wstrząsają nami wiadomości o matkach mordujących własne dzieci, najczęściej tuż po urodzeniu. Czyny te są tak potworne, że człowiekowi o jakiejś wrażliwości przejść nad nimi do porządku dziennego. Niemniej po kilku dniach zapominamy o tym, a przy tym cieszymy się, że to się nie stało w naszym najbliższym otoczeniu (chyba, że się stało – wtedy sprawą żyjemy dłużej). W tym momencie jednak zaczynają się wypowiedzi tych, których rola polega na wyciąganiu wniosków ogólnych, które nadawałyby się do szerszego opisu całej sytuacji w społeczeństwie. Wypowiadają się więc etycy, socjologowie, psychologowie oraz księża, a w końcu i politycy, dla których dosłownie wszystko może być pretekstem do przyciągnięcia mas w celu poprawy wyników sondaży.

Nic z tych rzeczy mnie nie dziwi, bo tak to się zwykle odbywa. O ile jednak po politykach nie można się spodziewać żadnej obiektywności, ponieważ ich celem jest sukces własnej partii, a niekoniecznie społeczeństwa jako całości, to przy wypowiedziach naukowców oczekujemy większej obiektywności. Po księżach, tak jak po politykach nie spodziewam się jakichś rewelacji, ponieważ oni muszą stać na straży pewnego sposobu myślenia, który dobrowolnie zgodzili się propagować. Niemniej nawet oni mogliby od czasu do czasu wysilić się na odrobinę trzeźwego podejścia do rzeczywistości.

Księża katoliccy przy okazji dzieciobójstw dokonanych przez matki grzmią z ambon (tak naprawdę z pulpitów, bo ambon już dawno nie używają), że to „cywilizacja śmierci”, cywilizacja hedonizmu, liberalizmu i przyzwolenia na zło prowadzi do takich patologii. Z drugiej strony profesor Magdalena Środa w swoim artykule (http://wyborcza.pl/1,75968,13752652,Ile_nas_kosztuje_tradycja_.html) znalazła z kolei wytłumaczenie odwrotne – tym wszystkim patologiom winna jest tradycja i nauka duchownych katolickich. Jest oczywiście kilka punktów, w których jest dużo racji – kobieta pozbawiona prawa do aborcji „radzi sobie” w bardziej „tradycyjny” sposób, czyli zabija nowonarodzone dziecko. Tutaj jednak pojawia się całe spektrum dylematów etycznych, czy to w ogóle dobrze pozbywać się dzieci – czy to nienarodzonych czy już narodzonych. Czy do trzeciego miesiąca ciąży w ogóle można mówić o dziecku itd. Nie chcę się tutaj wdawać w tego typu dyskusje, bo to wymagałoby kilku oddzielnych elaboratów.

Zgadzam się z zarzutem wobec Kościoła potępiającego zapłodnienie in vitro, ponieważ z kościelnymi argumentami na temat losu zamrożonych embrionów, które później są niszczone, się z kolei nie zgadzam. Znam osobiście dwa małżeństwa, których dzieci urodziły się w wyniku zapłodnienia in vitro i dzięki temu stanowią wspaniałe szczęśliwe rodziny, więc dyrdymały niektórych księży na temat jakichś tam skaz uważam za przejaw albo histerii, złej woli, albo, co najbardziej prawdopodobne, głupoty.

Profesor Środa idzie jednak dalej. Otóż wg niej nie można wprowadzić urlopów „tacierzyńskich” tylko dlatego, że politycy ulegają narzucanej im przez Kościół tradycji. Nie wiem, czy jakiś biskup lub ksiądz się kiedykolwiek wypowiadał na ten temat, ale pani profesor dokonuje takiej implikacji nie na podstawie faktów czy konkretnych wypowiedzi, ale z tego, co tak w ogóle wie o tradycji katolickiej.

Kolejną bzdurą, jaką podzieliła się z czytelnikami pani profesor jest krytyka rządu za niedofinansowanie przedszkoli, bo, jak z sarkazmem zauważa, „przedszkola są wbrew tradycji”. Gdzie niby ktokolwiek wypowiadał się na taki temat? Który ksiądz lub pisowski polityk powiedział coś w tym duchu? Tutaj pani profesor zastosowała chwyt erystyczny polegający na polemice z czymś, czego nie ma, ale co brzmi bardzo efektownie w całym kontekście. Problem w tym, że jeżeli ktoś się do takich chwytów ucieka, niszczy wiarygodność całej swojej wypowiedzi.

Owszem podczas którejś ze swoich tradycyjnie nieudanych kampanii wyborczych Janusz Korwin-Mikke zalecał likwidację żłobków, bo małe dzieci powinny przebywać z matkami. Mając w pamięci doświadczenie z własnymi dziećmi trudno mi się w jakimś stopniu z tym nie zgodzić, bo wiele dzieci zostawiane na wiele godzin z obcymi ludźmi po prostu cierpi. Musieliśmy jednak je w żłobku zostawiać z tego prostego względu, że oboje musieliśmy pracować, ponieważ takie były i są realia życia w kraju, gdzie przeciętne zarobki są niskie.

Tymczasem władze zamykają przedszkola i żłobki, bo wszędzie szukają oszczędności i to jest podstawowa prawda, a nie żadne ideologiczne dyrdymały, że robią to w imię obrony tradycji wtłaczającej kobiety w role matek, podczas gdy one chciałyby rozwijać skrzydła. Jeżeli kobieta chce robić karierę, to znajduje na to sposób rezygnując z pewnych aspektów życia, ale dokładnie to samo dotyczy mężczyzn. Jeżeli mężczyzna chce się zajmować dziećmi, nie może się poświęcić bez reszty karierze. Pewnych rzeczy się nie przeskoczy i tradycja nie ma tu nic do rzeczy.

Problemy przedstawione przez panią profesor Magdalenę Środę są tak zniekształcone i nagięte do z góry narzuconej tezy (to zresztą nie zarzut – w końcu tak się pisze teksty, robi się założenie, a potem się je udowadnia), że czytelnik, któremu nie chce się pomyśleć samodzielnie, może sobie wyrobić zdanie, że oto likwidacja Kościoła katolickiego i jego nauczania sprawi, że kobiety staną się szczęśliwymi matkami robiącymi przy tym oszałamiające kariery.

Niewątpliwie jest kilka spraw, w których Kościół katolicki i środowiska polityczne z nim związane blokują dobre rozwiązania. Mądra edukacja seksualna w szkole prowadzona przez naprawdę dobrze przygotowanych nauczycieli to sprawa ważna. Nie mogą takiego przedmiotu prowadzić osoby, które same krępują się mówić o seksie i które robią z tego tematu tabu. Obawa, że świadomość seksualna przyczyni się do traktowania seksu instrumentalnie bez pozytywnego kontekstu emocjonalnego nie wydaje się uzasadniona, ale nawet gdyby tak było, kto inny jest przecież od kształtowania postaw etycznych, a nauczyciel/ka wychowania seksualnego to w końcu nie jakiś rajfur/ka. Antykoncepcja to kolejna sprawa, gdzie pryncypialne podejście Kościoła przysparza raczej problemów niż je rozwiązuje. To wszystko prawda.

Niemniej ja osobiście jestem bardzo sceptycznie nastawiony do rozwiązywania spraw przy pomocy wielkich zmian ideologicznych. Nie bardzo też wierzę w rolę szkoły kształtującej pewne postawy. Nie dlatego, że tak nie powinno być, ale że po prostu tak nie jest. Ci, którzy wierzą, że wprowadzenie jakiegoś osobnego przedmiotu szkolnego rozwiąże ten lub inny problem, bardzo się myli. Kluczem bowiem jest zawsze nie sam przedmiot i lekcja z niego, ale konkretny nauczyciel, który jest na tyle mądry i na tyle atrakcyjnie przedstawia młodym ludziom to, co ma im do przekazania, że będą sobie jego nauki brać do serca.

Wracając na koniec do tezy, że „dzieci w zamrażarce” to wynik strachu przed ostracyzmem ze strony „tradycyjnego” społeczeństwa i karą ze strony „tradycyjnego” państwa, z przykrością (bo przecież trudno tu o satysfakcję ze podważenia tezy adwersarza) należy zanotować, że w krajach, gdzie tradycje są zgoła inne, gdzie idee liberalne od co najmniej kilkudziesięciu lat wyparły tradycyjne myślenie chrześcijańskie, a na dodatek katolicyzmu w nich nie ma od kilku stuleci, gdzie od dawna w szkołach prowadzi się zajęcia z wychowania seksualnego i gdzie nikt nie potępia antykoncepcji, a aborcja jest powszechnie dostępna, również od czasu do czasu opinia publiczna wstrząsana jest wiadomościami o patologicznych, albo całkiem „normalnych” matkach, którym nagle coś „odbiło”, które zamordowały własne dzieci. Oto kilka przykładów, ale kto jest cierpliwy w googlowaniu, ten bez trudu znajdzie ich więcej.






Chodzi bowiem o to, żeby argumentując nawet w słusznej sprawie (tak naprawdę trudno mi po tym artykule ocenić słuszność, czy nawet w ogóle samą „sprawę” pani profesor Środy), należy postępować rzetelnie i nie stosować chwytów obliczonych na tani efekt. Fani profesor Środy przeczytawszy jej tekst oczywiście będą mieli kolejny powód do jej uwielbienia. Wrogowie potępią go w czambuł. Ja bym jednak chciał porozmawiać merytorycznie o pewnych zagadnieniach, które skądinąd są ważne i powinny być dyskutowane. Nie chcę jednak mieć do czynienia z argumentacją na takim poziomie. Nie chcę żyć w kraju, gdzie publiczna debata odbywa się na poziomie między wypowiedziami księdza Natanka a wyżej wspomnianym tekstem profesor Magdaleny Środy. Czuję się bowiem jak wśród onetowych trolli.

środa, 3 kwietnia 2013

O symbolu yin-yang



Równowaga to stan najbardziej przez wszystkich pożądany. Ponieważ na dłuższą metę jest on niemożliwy, bo w pewnym sensie jest podobny do jakiejś entropii, a więc stanu bliskiego niebytowi, którego nie potrafimy znieść, gdyż jesteśmy zaprogramowani na działanie, a wszelkie działanie to jednak wyrwanie się ze stanu równowagi, gdyż jest nakierowane na zmianę. Idealna równowaga to nic innego jak idealna śmierć.

Żyjemy w świecie nieustannego ruchu, a więc w nieustannym rozchwianiu. Najciekawsze jest jednak, że i tak naszym celem jest doprowadzenie do pewnej równowagi. Generalnie wszyscy wyobrażamy sobie kierunek naszych działań jako osiągnięcie pewnego celu ostatecznego, które pozwoli nam odpocząć w poczuciu błogiego szczęścia. Doskonale wiemy, że tak nigdy się nie dzieje, bo po osiągnięciu naszego celu rzeczywistość wcale nie chce przystopować, tylko wprowadza swoje zmiany. Rzeczywistość to oczywiście metafora. Mam tutaj na myśli innych ludzi, ale również działania przyrody. My sami również rzadko cieszymy się osiągniętym celem, ponieważ czym prędzej wyznaczamy sobie następny i wprowadzamy się w stan twórczego niepokoju. Jeżeli tak nie robimy, robi to za nas ktoś inny i wtedy odczuwamy wielki dyskomfort, który może doprowadzić nawet do permanentnego poczucia cierpienia i braku szczęścia.

Chińska medycyna opiera się na chińskiej filozofii, której początki sięgają dalej niż czasy Konfucjusza czy Laozi. Jednym z najstarszych symboli chińskiej mądrości jest znak yin-yang. Niektórzy nazywają go symbolem dwóch ryb – jednej białej z czarną kropką i drugiej czarnej z białą kropką. Symbolizują one przeciwstawne, ale uzupełniające się pierwiastki. Yin to pierwiastek ciemny, mokry, żeński, księżycowy, podczas gdy yang to pierwiastek jasny, suchy, męski, słoneczny. Oczywiście liczba przymiotników, jakie można podstawić pod te symbole jest ogromna (m.in. zimny/gorący), ponieważ ludzki język, a więc i ludzkie myślenie, opiera się na parach przeciwieństw. Chińska medycyna diagnozuje wszelkie choroby jako zachwianie równowagi między pierwiastkami yin i yang. Kiedy jeden z nich uzyskuje w organizmie przewagę nad drugim, następuje stan chorobowy. Symbolika yin-yang obejmuje jednak cały świat i wszystkie aspekty naszego życia, a nie tylko medycynę. 



Yin-yang to najbardziej pierwotna dychotomia, która wprawia świat w ruch, a więc sprawia, że świat żyje. Życie bowiem, jak wiemy, to nie jest stan równowagi idealnej, ale nieustanne jej zachwianie i dążenie do przywrócenia. Trzeba jednak zdawać sobie sprawę, że dychotomia yin-yang nie ma nic wspólnego z wartościowaniem! To, że yin, czyli pierwiastek żeński jest mokry i ciemny, nie znaczy, że to źle, choć oczywiście wiąże się jednak z postrzeganiem kobiety w starożytnych Chinach, bo jest to pierwiastek tak samo niezbędny do funkcjonowania świata, jak yang. Przewaga yang np. wcale nie jest lepsza niż przewaga yin. Nadmiar pierwiastka męskiego, jasnego, gorącego, suchego itd. prowadzi do tak samo katastrofalnych skutków, co nadmiar yin.

Uproszczony obraz zasady funkcjonowania świata wywodzący się z perskiego zoroastryzmu, który przeniknął do judaizmu i chrześcijaństwa, a który znalazł swoją klasyczną formę w naukach Maniego i jego uczniów (manichejczycy), to dychotomia dobro-zło, Ahura-Mazda kontra Aryman, Bóg kontra Szatan. Mimo, że zarówno wyznawcy religii mojżeszowej jak i chrześcijanie wyrzekają się takiego uproszczenia, bo uważają jedynego Boga za zasadę podstawową, jedyną i wszechmocną, podczas gdy Szatan jest jedynie buntownikiem, który w żaden sposób nie jest Bogu równy, to jednak w popularnej interpretacji wiejskich proboszczów, kalwińskich pastorów czy też nieobeznanych z teologią własnej religii wiernych często mamy do czynienia z czystym manicheizmem.

Dychotomia dobro kontra zło oparta jest na sądach wartościujących, w stosowaniu których natykamy się na szereg pułapek wynikających ze względności szeregu zjawisk. Zabicie człowieka to generalnie zło, ale zabicie wroga ojczyzny to już czyn zakwalifikowany jako dobro. Tak naprawdę nasze życie składa się z przykładów pułapek interpretacyjnych. Stąd nasze dylematy moralne, wyrzuty sumienia i emocjonalne rozchwianie.

Tymczasem chińska koncepcja przeciwieństwa yin-yang nie ma nic wspólnego z dychotomią metafor wartościujących dobro-zło. Owszem, Chińczycy wartościują zjawiska, ale właśnie tak, że złem nazywają brak równowagi między pierwiastkami yin i yang, obojętnie na którą stronę przechyla się szala, a dobrem stan tejże równowagi. Warto zauważyć, że przymiotniki mokry/suchy, ciemny/jasny itp. mają znaczenie pierwotne i generalnie trudno poddawać je jakimś interpretacjom, podczas gdy dobro czy zło są relatywne, natomiast używane w kategoriach absolutnych mają charakter czysto metaforyczny.

Kiedy więc człowiek Zachodu zaczyna interpretować symbol „dwóch ryb”, czyli yin i yang, po manichejsku, z tym, że inaczej niż manichejczycy, uważa, że między dobrem a złem musi istnieć równowaga, popełnia błąd na wszystkich płaszczyznach. Po pierwsze mylnie interpretuje chiński znak, a po drugie poddaje w wątpliwość znaczenie samego słowa dobro. Dobro, czyli stan pożądany, to równowaga między pierwiastkami, które nie maja charakteru wartościującego. Nikt o zdrowych zmysłach nie dąży do zła, czyli stanu, który definiujemy jako niepożądany. Wiara, że stanem pożądanym jest równowaga między dobrem a złem to czysta schizofrenia etyczna i brak logiki.

wtorek, 2 kwietnia 2013

Ostateczne rozwiązanie dla polskiej piłki nożnej



Przedłużająca się zima "rzuca mi się na mózg", przez co przychodzą mi do głowy różne pomysły.

Puszczając wodze fantazji, miałbym rozwiązanie wszystkich problemów polskiej piłki nożnej. Ponieważ nic nie wychodzi naszej drużynie narodowej, a i mecze ligowe nie są żadnym widowiskiem, dyscyplinę tę należałoby całkowicie zlikwidować. Boiskom i stadionom, zwłaszcza te pomniki ery Donalda Tuska, należy zapewnić rentowność poprzez zorganizowanie ligi gladiatorskiej, w której startowaliby mężczyźni i chłopcy stanowiących obecnie najbardziej aktywnych i agresywnych szalikowców. Obecne ustawki, które odbywają się gdzieś pokątnie, na jakichś podmiejskich polanach, czy wręcz na ulicach miast, należałoby przenieść właśnie na boiska i nadać im formę publicznego widowiska na kształt starorzymskiej bitwy gladiatorów.

Kibice, którzy mogliby przecież zachować nawet nazwy zlikwidowanych klubów piłkarskich, powinni dostać legalną możliwość podpisania oświadczenia wzięcia całkowitej odpowiedzialności za swoje życie i zdrowie. Po podpisaniu takiego dokumentu mogliby podjąć pracę współczesnego gladiatora. Można by wprowadzić pewne urozmaicenie w tych krwawych zawodach. Masowa walka na pięści, łokcie, stopy i kolana byłaby wariantem dla juniorów. Pełnoletnich powinno się już uzbroić w kije baseballowe, a w wersji najbardziej hardcorowej w maczety i siekiery. Agresywni mężczyźni mogliby z czystym sumieniem zaspokoić swoje potrzeby czynienia bliźnim krzywdy, zapewnić tłumom widowisko podnoszące adrenalinę we krwi, a przy tym a tym zarobić.

Sport ten nie byłby raczej rozwojowy, ponieważ przewiduję eliminację wielkiej liczby zawodników ze względu na wysoką śmiertelność i urazowość uprawianej dyscypliny. Korzyści społeczne byłyby jednak nie do przecenienia. Coraz mniej agresywnych gladiatorów straszyłoby spokojnych obywateli na ulicach miast, aż w końcu takie zagrożenie zostałoby zupełnie wyeliminowane wraz ze śmiercią ostatniego kibica. Być może wtedy dobrze byłoby sprowadzić z Wielkiej Brytanii, Brazylii czy choćby Niemiec trenerów piłki nożnej, którzy zaczęliby od zera i odrodziliby ten sport w Polsce. Na wdrożenie całego planu przewiduję jakieś 30 lat.