niedziela, 30 października 2011

O obcym kapitale i prywatyzacji oczami ekonomicznego ignoranta (5)


Potem przyszły problemy, sam nie wiem, czy prawdziwe, czy stworzone, z górnictwem. Okazało się bowiem, że wydobycie węgla kamiennego się nagle nie opłaca. A już najgorsza zaraza to górnicze związki zawodowe, strasznie roszczeniowe, a rentowność kopalń jest tak niska, że ich żądania to tylko gwóźdź do trumny. Nigdy w Polsce nie zdobyto się na radykalne kroki w stylu Margaret Thatcher. Nie wiem też do końca, czy radykalna likwidacja przemysłu ciężkiego przyczyniła się do polepszenia ogólnej sytuacji kraju. Są rejony w Anglii, gdzie do dziś nietaktem jest wspomnieć nazwisko pierwszej kobiety-premiera. Z pewnością Thatcher położyła kres rozbuchanej dyktaturze związków zawodowych, które w latach 70. zdawały się stracić poczucie rzeczywistości.

Pomysł polskiego rządu był (chciałoby się napisać złośliwie „jak zwykle”, ale nie bądźmy okrutni) „genialny”. Pozamykać część kopalń, a górnikom dać bardzo wysokie odprawy z zastrzeżeniem, że podpiszą deklarację, że już do górnictwa nie wrócą. Część z nich faktycznie już w Polsce do górnictwa nie wróciła, pieniądze przejadła (no, wydała na samochód albo mieszkanie), i obudziła się z ręką w nocniku. Wielu z nich to jednak chłopy nie w ciemię bite i do górnictwa wróciło, ale w Czechach, gdzie jakoś nikt kopalni nie zamykał i nikt nie uważał, że wydobycie węgla jest nierentowne. To w ogóle jest jakaś dziwna sprawa. Biednym ludziom na Śląsku opłaca się eksploatować bieda-szyby i nawet zrobić z tego niewielki biznes, ale normalnych kopalni utrzymywać się nie opłaca. Często na nerwy działają mi niektórzy koledzy, którzy głośno wyrażają, nawet jeszcze teraz, opinię, że „z tymi górnikami to nikt porządku nie umie zrobić”. Tutaj też widzimy jak działa maszynka do prania mózgu. Jak inteligentny facet przeczyta gazecie dla inteligentów artykuł przez innego inteligenta napisany, to tak po prostu musi być.

Nie śledzę na bieżąco sytuacji w Niemczech, dlatego wymieniłem tylko Czechy, ale jestem bardzo ciekaw, czy w Niemczech też wydobycie węgla się nie opłaca i czy tam w ciągu ostatnich 20 lat zamykano kopalnie.

Bardzo często mam wrażenie, że w polskiej polityce wielką rolę, oprócz oczywiście jakichś grup nacisku, które doskonale wiedzą jakie interesy prowadzą (i nie jest to żadna teoria spiskowa, tylko rzecz zupełnie normalna w każdym kraju), wszystko robi się na zasadzie akcji pod publiczkę z argumentacją, że gdzieś ktoś coś takiego zrobił. W tym wypadku Margaret Thatcher. I co z tego, że pani Thatcher zrobiła w Anglii początku lat 80. ubiegłego stulecia to co zrobiła? Czy faktycznie nasza sytuacja z lat 90. była identyczna z tą brytyjską w latach 70.?

Zastanawia mnie również dlaczego nikt nie zaproponował takiego oto rozwiązania. Skoro to roszczeniowe związki zawodowe niszczą rentowność kopalń i to do tego stopnia, że państwu przestaje się opłacać je utrzymywać, a przy tym nikt nie chce ich kupić, to może oddać związkom zawodowym te kopalnie za darmo i niech sobie w nich gospodarzą? Państwo pozbędzie się kłopotu, ale być może ludzie nie stracą pracy, a związki będą musiały się nauczyć myśleć po gospodarsku (menadżersku). Pewnie ten mój pomysł jest kompletnie z kosmosu, bo przecież gdyby można było tak zrobić, to by pewnie już zrobiono… No, chyba że nie….

Potem przyszły cukrownie, które nagle rzekomo Unia Europejska kazała nam zamknąć. Niestety nie jestem ekonomistą, ale tak na chłopski rozum nie bardzo rozumiem, jaki interes miałaby Unia jako całość w niszczeniu polskiego przemysłu cukrowniczego. Prosta logika podpowiada, że Unia jako całość tak naprawdę nie ma żadnych interesów, bo konkretne interesy polityczne to pewnie ma Jose Barosso i członkowie Komisji Europejskiej, natomiast konkretne interesy gospodarcze w tym wypadku mają producenci cukru z innych krajów. Człowiek, który niczym Rejtan bronił tychże polskich cukrowni, został publicznie ośmieszony i pohańbiony. Nie sądzę, żeby przypadkiem kamera telewizyjna znalazła się akurat w tym miejscu, gdzie prowadzono owego człowieka, który został otumaniony prawdopodobnie czymś więcej niż tylko alkoholem.

Ze stoczniami, a na początku konkretnie ze Stocznią Gdańską, kolebką „Solidarności”, od początku był problem. Najpierw, jeszcze za komuny, chciał ją zamknąć Mieczysław Rakowski. Był to wówczas dość ordynarny odwet polityczny. Nie udało się. Potem już w wolnej Polsce stocznia miała upaść, ale ksiądz T.Rydzyk zorganizował wielką zbiórkę pieniędzy na ratowanie stoczni. Stocznia ani stoczniowcy tych pieniędzy nigdy nie zobaczyli, natomiast ostatecznie kolebka pierwszego niezależnego związku zawodowego podzieliła los tysięcy innych polskich firm. Ostatecznym ciosem była decyzja Unii Europejskiej, że państwo nie może jej ratować. Oczywiście sprawa jest bardziej skomplikowana, ponieważ całe lata kiepskiego zarządzania sprawiały, że Stocznia faktycznie była nierentowna. Rzecz w tym, że kraje silniejsze potrafiły się przeciwstawić dyrektywom Komisji Europejskiej, a polskie władze sobie odpuściły. Czy tylko dlatego, że tacy z nich świetni ekonomiści rozumiejący, że nie ma sensu utrzymywać molocha, do którego trzeba dopłacać?

To pewnie też, ale ogólne wrażenie, jakie robią ludzie rządzący Polską w ciągu ostatnich 20 lat, jest takie jakby oni chcieli jak najszybciej zwinąć ten cały interes zwany Polską, który się w jakiś mało zrozumiały sposób kręci od tysiąca lat, ale jest w nieustannych kłopotach, a raz nawet został zmuszony do ogłoszenia upadłości i zlicytowany przez sąsiadów. Wieczne z tym interesem kłopoty. A co się robi z takim biznesem? Całości nikt nie kupi, więc sprzedajmy go po kawałku i będzie święty spokój. To jest oczywiście spiskowa teoria dziejów i nie wierzę żeby tak naprawdę było, natomiast wszystkie przesłanki wskazują wręcz bezpośrednio, że tak to się odbywa. Wrażanie jest przerażające.

Już w latach dziewięćdziesiątych niektórzy ekonomiści zwracali uwagę na to, że tak naprawdę prywatyzacja państwowych firm w koncepcji polskich rządów, m.in. Leszka Balcerowicza, nie ma wcale za zadanie udoskonalenia produkcji, czy w ogóle rentowności zakładu. Powód był bardzo prosty – uzupełnianie bieżącego budżetu państwa. Czyli cośmy sprzedali, to od razu przejedli. Już w tychże latach 90. zastanawiano się głośno, z czego Polska jako państwo będzie się utrzymywać, kiedy już nie będzie czego sprzedać.

Platforma Obywatelska w swojej kampanii wyborczej rozbrajająco szczerze odkryła swoje plany finansowania kraju – będzie wyciągać pieniądze z Unii Europejskiej, bo „my wiemy jak to się robi”, jak zapewniali w telewizyjnym spocie. Obecna sytuacja całej Unii nie jest wesoła ze względu na Grecję i zadłużenie krajów śródziemnomorskich, a ci, którzy Unią naprawdę rządzą, czyli władze Niemiec i Francji, zastanawiają się komu zabrać, żeby komu innemu dać. Nie zdziwiłbym się, gdyby świeżo wybrane władze Polski już zaczęły się trząść ze strachu na wypadek gdybyśmy nie dostali tych pieniędzy, które Platforma podobno umie tak po mistrzowsku wyciągać (swoją drogą ten klip napełnił mnie niesmakiem, bo przecież niepodległe państwo powinno mieć jakieś własne źródła utrzymania, a nie liczyć na pieniądze skądś tam wyżebrane). Co wtedy? Czy wtedy właśnie nastąpi ten moment, kiedy Polakom będzie już tak dokładnie wszystko jedno, że wyjdą na ulice wieszać polityków na latarniach?

A mnie stoi przed oczami obrazek, którego osobiście nie widziałem, ale go sobie wyobraziłem bardzo wyraźnie, kiedy Piotrek, mój kolega z podstawówki, opowiedział jego treść. Rysunek satyryczny z niemieckiej gazety z lat 70. z Edwardem Gierkiem na bezludnej wyspie w samych slipach i zastanawiającym się co by tu jeszcze sprzedać.

PS: Proponuję teraz dokładnie obserwować kto zakupił udziały "Lotosu". Obserwacja sprawy własności i proporcji udziałów w złożach naszego gazu łupkowego i ich eksploatacji wydaje się również niezwykle istotne. I nie zawracajmy sobie głowy Palikotem i jego rzekomą wojenką o krzyż. Obserwujmy to, co warto obserwować.

O obcym kapitale i prywatyzacji oczami ekonomicznego ignoranta (4)


Już na zajęciach z ekonomii politycznej w czasach moich studiów historycznych dowiedziałem się, że w ekonomii socjalizmu (ktoś chciał, żebyśmy wierzyli, że coś takiego istnieje, choć wcale nie był to nasz wykładowca) inaczej oblicza się PKB niż w ekonomii kapitalizmu (czyli w ekonomii po prostu). Mianowicie w socjalizmie do PKB nie wliczano usług a jedynie produkcję przemysłową i rolniczą, podczas gdy w kapitalizmie, każde przejście pieniądza z rąk do rąk (oczywiście to ujawnione) wliczało się do Produktu Krajowego Brutto. Szczerze mówiąc, wówczas uważałem, że ta socjalistyczna metoda ma większe uzasadnienie, bo opiera się na jakichś konkretach a nie abstrakcjach. Jakieś dwa-trzy lata później uwierzyłem, że skoro wszystko w kapitalizmie jest lepsze, to i ichni sposób obliczania PKB też. Dzisiaj na pewno nie mogę powiedzieć, ze wróciłem do założeń socjalistycznych, ale wyrzekłszy się wiary w sprawach ekonomii, a wiedzy nie posiadając (paskudny stan, uwierzcie mi na słowo), wpadłem w zwątpienie wobec sensu obliczania PKB. Mówiąc szczerze wcale tej liczby nie czuję. Ja, żeby sobie wyobrazić gospodarkę, to oczami duszy mojej widzę dudniące fabryki produkujące od guzików po elementy do pojazdów kosmicznych, sklepy pełne luksusowych ale tanich towarów, pola z kombajnami, łąki z krowami itd. itp. Jestem może pod tym względem naiwny, może trochę romantyczny (ale takim romantyzmem pozytywistycznym), albo wręcz głupi, ale takie obrazy do mnie przemawiają, a jakaś tam liczba odzwierciedlająca wszystkie legalne obroty finansowe w kraju, to dla mnie tylko przepływ czegoś abstrakcyjnego z rąk do rąk. Niedawno kolega umieścił na jednym z portali społecznościowych dowcip (pisownia oryginalna, jest trochę błędów, ale nie chce mi się dokonywać teraz korekty):

„Ulice są opustoszałe. Nastały złe czasy. Ludzie mają długi, ale żyją na wysokiej stopie. Przy tak niefortunnej pogodzie bogaty niemiecki turysta szukał noclegu. Zatrzymał auto przed małym hotelem w tym irlandzkim mieście. Wszedł do środka. Zagadnął właściciela hotelu, czy może sobie obejrzeć pokoje, bo chciałby jedną noc przenocować i położył na ladę 100 EURO kaucji. Właściciel hotelu dał mu więc klucze do pokoi. Kiedy tylko turysta znikł na schodach hotelarz wziął te 100 EURO i pobiegł szybko do sąsiada rzeźnika, aby zapłacić swoje długi. Rzeźnik wziął te 100 EURO i poleciał do hodowcy rolnika zapłacić za dostawy. Rolnik wziął ten 100 EURO banknot i poleciał zapłacić swoje długi w magazynie. Magazynier ze 100 EURO banknotem pobiegł do knajpy i uregulował swoje kredyty. Barman przesunął banknot do siedzącej przy ladzie prostytutce, która też ciężkie czasy miała, ale przyjemności na kredyt mu udzielała. Prostytutka szybko pobiegła do hotelu, aby zapłacić za wynajem pokoju tymi 100 EURO. Hotelarz położył 100 EURO banknot z powrotem na ladzie. W tym momencie akurat turysta schodził po schodach. Żaden z tych pokoi mi nie odpowiada - powiedział, wziął swój banknot 100 EURO i opuścił miasteczko. Nikt nic nie produkował. Nikt nic nie zarabiał. Wszyscy uczestnicy pozbyli się swoich długów i patrzą z wielkim optymizmem w przyszłość. Teraz już wszyscy znają prawdę. Tak prosto funkcjonuje UNIJNA POMOC FINANSOWA.”

Dowcip jest o unijnej pomocy finansowej, ale na tym przykładzie można też wyjaśnić sposób powstawania PKB. Załóżmy, że nie chodzi o pokrycie długów, ale o pierwotną transakcję w każdym z tych przypadków. Co prawda wchodzi tu w rachubę produkcja – bo jest i rzeźnik i rolnik, jest pewnie jakiś alkohol w barze i usługa prostytutki, ale nadal krążą te same pieniądze. Chodziłoby więc o to, jeżeli moje rozumowanie jest prawidłowe, że gdyby ta stówa zrobiła więcej takich okrążeń, to wzrósłby Produkt Krajowy Brutto? Chyba tak. Zapewne dla ekonomistów ma to jakieś znaczenie, ale dla mnie to zbyt wielka abstrakcja. Bo gdyby po drodze nie było tego mięsa i alkoholu, tylko same usługi? Gdyby prostytutka zapłaciła ulicznemu grajkowi wzruszona jego wirtuozerią, ten z kolei zapłacił fryzjerowi za obcięcie włosów, fryzjer zaś znowu skorzystałby z usług prostytutki? Czy na tym polega „kręcenie się gospodarki”? Ależ o czym ja plotę? Ha! Gdyby ten obrót był legalny, to tak naprawdę niewiele by z tej stówy zostało, bo przecież w każdej transakcji państwo musiałoby „umoczyć dziób”, jak podobno mówią Sycylijczycy, czyli po prostu strony transakcji musiałyby zapłacić podatek.  Ot i cała moja przeróbka anegdotki wzięła w łeb.

Odbiegłem jednak od tematu i to dość daleko. Chyba dlatego, że jest niedziela. To, o czym dziś chcę napisać, to jest rola produkcji w tworzeniu gospodarki. Teraz bowiem przejdę do najlepszego fragmentu, moim zdaniem o wiele bardziej absurdalnego, niż powyższa historyjka.

Otóż na samym początku transformacji ustrojowej, kiedy zaczęły padać pierwsze zakłady przemysłowe, znaleźli się ludzie, nieraz z tytułami akademickimi, którzy z pogardą mówili o konieczności produkcji przemysłowej. „To w socjalizmie nam tak kładziono do głowy”, tłumaczyli w telewizji, „że gospodarka musi się opierać na produkcji. Wcale nie musi, bo przykłady nowoczesnych gospodarek zachodnich pokazują, że większość PKB (znowu to cholerne PKB) tworzy się w sektorze usług”. Znowu wujkowie na imieninach podnosili larum, co to za jakaś głupota. Wszak nie od dziś wiadomo, że potęgę gospodarczą buduje się na sprzedaży wysoko przetworzonych produktów. Kraje, które sprzedają produkty proste, są biedniejsze. Te które sprzedają same surowce, czasami mogą w ten sposób zarobić dużo pieniędzy, ale w prawdziwych rozgrywkach o kontrolę nad gospodarką świata, mają niewiele do powiedzenia (wyjątkiem były tu kraje OPEC, które w latach 70. wywołały kryzys energetyczny na świecie zwyczajnie podnosząc ceny ropy), natomiast kraje, które wyłącznie dostarczają siły roboczej, czy to u siebie, czy w postaci emigracji, to pariasi wśród narodów świata, z którymi nikt się nie liczy.

Co tam jednak wujkowie na imieninach? Skoro ekonomiści z uniwersytetów mówią, że przemysł jest niepotrzebny, to chyba wiedzą, co mówią! A te tutaj gadki o przemyśle, to jakieś komunistyczne dyrdymały.

W tym momencie jednak nastąpiła u mnie osobiście pierwsza chwila zwątpienia. Otóż przeczytałem w „Gazecie Wyborczej”, nie wiem czy w 1990, czy 91, artykuł, którego autor pisał ni mniej ni więcej, tylko że Polska w ogóle żadnego przemysłu nie potrzebuje, bo to myślenie socjalistyczne (to też się stało pewną mantrą). Polska może doskonale wykorzystać swój potencjał geograficzny wypływający z położenia między Rosją a Niemcami, między Wschodem a Zachodem. Koronną tezą autora artykułu (i psiakrew jego nazwiska też wówczas nie zapisałem, bo dzisiaj przejechałbym się po nim personalnie) było to, że Polska gospodarka powinna się oprzeć na pośrednictwie w handlu między Wschodem a Zachodem.
Od początku coś mi w tej teorii zgrzytało, bo przecież w dzisiejszych (tzn. w ówczesnych, te 20 lat temu) czasach środki transportu są tak zaawansowane, że Niemcy wcale nie potrzebują kupować rosyjskich towarów od Polaków a i Rosjanie nie muszą szukać polskiego pośrednictwa w zakupie towarów z Niemiec. Całość artykułu tchnęła jakąś taką totalną głupotą, że ta spowodowała pierwszy, drobniutki jeszcze, wyłom w mojej wierze w dobrą wolę i w ekonomiczną wiedzę rządzących.

sobota, 29 października 2011

O obcym kapitale i prywatyzacji oczami ekonomicznego ignoranta (3)


Mantra o „wyprzedaży majątku narodowego” stała się tak nierozerwalnie związana z pewnymi prawicowymi kołami, które wówczas zresztą pozostawały poza Sejmem (choć oczywiście w Sejmie też od czasu do czasu ktoś o tym mówił), że w odbiorze zwykłych zjadaczy papki medialnej fraza ta stała się czymś z góry skompromitowanym i automatycznie przypisanym do oszołomstwa. Oto jak działa siła zręcznej manipulacji. Normalny człowiek wie, że lepiej mieć niż nie mieć, ale ówcześni młodzi wykształceni z wielkich miast, w tym ja, byliśmy przecież „mądrzejsi” od przeciętnego sprzedawcy pietruszki.

Logika przecież kazała wierzyć, że prywatne jest lepsze od państwowego, bo na państwowym wszystko jest niczyje, nikt o nic nie dba, a na dodatek stanowiska prezesów i wiceprezesów są obsadzane z klucza partyjnego (tym razem chodziło już nie o PZPR, ale wiele partii, w tym wypadku o przedstawiciele aktualnie rządzącej koalicji), podczas gdy prywatny właściciel przede wszystkim dba o własny interes, a więc i o to, żeby firma działała sprawnie i efektywnie.

W jakimś stopniu jest to z pewnością prawda. Logika tego rozumowania zasadza się na pewnym modelu symulacyjnym opartym na logicznych przesłankach. Rzecz w tym, że w rzeczywistości przesłanki mogą opierać się na nieco innej logice. Nie, nie chcę przez to powiedzieć, że generalnie istniej coś takiego jak logika alternatywna. Chodzi tylko o to, że do naszego modelu wprowadziliśmy zbyt mało danych z życia wziętych i stąd nasze przesłanki były niepełne i dlatego niedoskonałe.

Wszystkie przykłady niegospodarności w przedsiębiorstwach państwowych za PRL były niestety prawdziwe i w sposób oczywisty przemawiały przeciwko własności państwowej przedsiębiorstw. Rzadkie bo rzadkie, ale były jednak przypadki firm, czy Państwowych Gospodarstw Rolnych, które były świetnie zarządzane, ponieważ miały to szczęście, że trafił im się dyrektor, który był menadżerem z prawdziwego zdarzenia – jak to się wtedy mówiło, był „dobrym gospodarzem”. Być może było to zjawisko zbyt rzadkie, żeby przemawiać na korzyść całego systemu, ale karygodne byłoby zaprzeczanie jego istnieniu. Jeżeli dobry menadżer (oczywiście, że z komunistycznego nadania, bo bez tego nikt nie mógłby zostać dyrektorem) mądrze zarządzał przedsiębiorstwem, to było ono i nowoczesne i wydajne, a w dodatku załoga też była zadowolona.

Które firmy zostały najprędzej sprywatyzowane, co najczęściej oznaczało „sprzedane podmiotom zagranicznym”? Czy te podupadające, którym zagraniczny kapitał miał przyjść na ratunek i wydobyć z nędzy? Ależ skąd? Kto normalny był chciał kupować jakąś ruinę? Znowu pytanie retoryczne. Myśmy wówczas wierzyli, że takie zuchy i mózgi z Zachodu to potrafią czynić cuda. Nic z tego, pierwsze zostały sprzedane firmy o najlepszej kondycji finansowej, zmodernizowane i świetnie zarządzane. Ile z nich działa do dziś? Ile z nich zostało sprzedanych i ostatecznie zamkniętych przez nowych właścicieli? Załóżmy, że ci nowi właściciele nie mieli złej woli (niektórzy niestety mieli i od razu likwidowali polską konkurencję na polskim rynku). Niedawny przykład Nokii zamykającej swoje zakłady na Węgrzech pokazuje bardzo prosty i logiczny mechanizm. Kiedy firma zaczyna odczuwać problemy finansowe, pierwsze co robi to pozbywa się swoich filii zagranicznych, a w ten sposób po pierwsze oszczędza pieniądze, a po drugie ratuje przed upadkiem swoje zakłady we własnym kraju, gdzie zależy jej na wizerunku wśród społeczeństwa i gdzie, w przypadku kraju normalnie myślących ludzi, może na to społeczeństwo liczyć.

Gdzie są wielkie zakłady włókiennicze i tkackie Łodzi? Wszystkie skończyły nędznie. Czy oznacza to, że ludzie w Rosji lub Kazachstanie nagle przestali nosić ubrania z tkanin? Oczywiście, że nie. Rynek nie znosi pustki i ktoś tym ludziom tkaniny na ubrania nadal sprzedaje. Nie robią tego już zakłady z Łodzi, bo ich już po prostu nie ma. Nie ma też rodzimych firm produkujących wysokiej klasy sprzęt elektroniczny.

Od czasu do czasu natomiast zdarzają się historyjki jak z Dellem w Łodzi. Wchodzi sobie firma do miasta. Miasto się cholernie z tego cieszy. Oto jest! Oto doczekaliśmy się wreszcie tego słynnego kapitału z Zachodu. Ludzie będą mieli pracę! Same sukcesy. Żeby jednak Dell chciał tam działać, wziął od miasta niemałe pieniądze (chyba pośrednio były to też pieniądze z Unii Europejskiej). Wkrótce swoje łódzkie zakłady sprzedał Chińczykom i koniec bajki. Nie śledzę sytuacji na bieżąco, ale mam nadzieję, że Chińczycy przynajmniej utrzymają tę firmę przy życiu i ludzie nie stracą miejsc pracy. Tak czy inaczej, przykład Della pokazuje jasno, na czym polega biznes – wyłącznie na zarabianiu pieniędzy. Nie wiem, za ile sprzedali łódzki zakład firmie chińskiej, ale te pieniądze które wzięli od miasta jako zachętę do inwestycji, zupełnie pokryły ewentualne straty przy sprzedaży. Nie tylko pokryły, ale zapewniły zysk.

Długo się uczymy, a przede wszystkim uczymy się boleśnie, bo na własnych błędach. W to, że firmy zachodnie kierują się misję budowania pozytywnego wizerunku „kapitalizmu z ludzką twarzą”, chyba już mało kto wierzy. Zresztą nie ma już żadnej potrzeby budowania takiego wizerunku, ponieważ nie ma już socjalizmu i Związku Sowieckiego, więc nie ma się co bać propagandy przeciwnej. Różnego rodzaju grupy lewackie oprócz destrukcji nie są zdolne do zaproponowania jakiejkolwiek alternatywy.

C.D.N.

piątek, 28 października 2011

O obcym kapitale i prywatyzacji oczami ekonomicznego ignoranta (2)


Wszystko wydawało się takie proste w 1989. Właściwie jeszcze nie było demokracji, ale pierwsze zwiastuny wolnego rynku zainaugurowali sami komuniści już w 1988 r. Pamiętny minister-biznesmen Wilczek, pod kierownictwem komunistycznego premiera Mieczysława Rakowskiego, dali zielone światło prywatnej inicjatywie (która zresztą mimo szykan, a w latach 40. i 50. wręcz prześladowań, nigdy w Polsce nie przestała istnieć), uwolnił dolara od sztywnego kursu i generalnie dał sygnał, że oto zbliża się kapitalizm. Dzisiaj się mówi, że za Wilczka po prostu różnego rodzaju cwaniacy i bonzowie partyjni (tzn. z PZPR) przekształcili się nagle w kapitalistów i przedsiębiorców, zawłaszczając państwowy majątek. Pewnie i tak było, ale dla nas, młodych entuzjastów dorabiania się milionów własną pomysłowością i przedsiębiorczością, były to piękne nowiny. To, że w ogóle pojawiają się rodzimi przedsiębiorcy, właściciele dobrze prosperujących firm, dawało nadzieję, że i my tak możemy i że oto otwiera się przed nami świat nieograniczonych możliwości – jak w Ameryce. I nieważne było to, kim owi pierwsi biznesmeni się wzięli, ani skąd nagle u państwowego dyrektora tyle pieniędzy, żeby startować z własnym interesem.

Na kapitał zagraniczny też czekaliśmy. Grupa moich kolegów z roku (z historii) już na ostatnim roku studiów założyła firmę pod wodzą dwóch z nich, najbardziej wówczas pomysłowych i zdeterminowanych, którzy w pierwszym okresie swojej działalności pracowali jako przedstawiciele Siemensa. Później ta współpraca z jakichś powodów się skończyła, a chłopaki zajęli się pośrednictwem kredytowym. Co się z tą firmą stało potem, nie wiem, ponieważ kontakt z wieloma kolegami się urwał, a i mnie wówczas absorbowały inne sprawy, związane z życiem w Białymstoku.

Oprócz tego, że czekaliśmy na ten kapitał zagraniczny, który miał ożywić komunistyczne zakłady, zapewnić załodze pakiet socjalny taki sam jak w Niemczech Zachodnich, nauczyć naszą kadrę menadżerską ale i techniczną zachodniego know-how i technologii, to jeszcze z jakąś perfidną złośliwością czekaliśmy też na upadek starych komunistycznych molochów, które, jak powszechnie wierzyliśmy, są nierentowne, produkują coś, czego nie mogą sprzedać i tylko zdrowa tkanka prywatnej przedsiębiorczości musi je ze swoich podatków utrzymywać.

Tak wielu z nas rozumowało, łącznie ze mną! Nawet wtedy, kiedy pierwsze państwowe firmy zaczęły upadać, a pamiętajmy, że mieszkałem wówczas w Łodzi, gdzie ówczesne bogobojne władze miasta spokojnie się temu przyglądały, bo o kapitalizmie wiedziały dokładnie tyle samo, co i my, przemądrzali smarkacze. Wystarczyło, że ktoś im i nam powiedział, że tak po prostu trzeba, bo myśmy w to święcie wierzyli, zaś władze nie tylko wierzyły, ale angażowały się w przekonywanie społeczeństwa, że tak jest właśnie najlepiej.

Nie można oczywiście powiedzieć, że w tamtych czasach nie było ludzi, którzy by nie ostrzegali przed tą sytuacją. W prywatnych rozmowach często słyszało się głosy potępienia dla „wyprzedaży majątku narodowego”, albo ostrzeżenia, że jeżeli obca firma kupi naszą, to tylko po to, żeby ją zaraz zamknąć, bo przecież po co im konkurencja w Polsce, skoro oni chcą przede wszystkim sprzedawać to, co produkują u siebie (w Niemczech, Francji, USA). Jakby na potwierdzenie tych słów pewien amerykański senator (wielka szkoda, że wówczas sobie tego nie notowałem, bo mógłbym podać konkretne nazwisko) twierdził, że po co w Polsce przemysł, skoro my (tzn. Amerykanie) im sprzedamy wszystko, czego potrzebują.

Jak się później okazało, oprócz udanych prywatyzacji, bo byłoby nieprzyzwoitością nie przyznać, że i takie były, były i te „wrogie przejęcia”, przed którymi ostrzegali wujkowie na imieninach, a także wąska grupa polityków. Tych ostatnich jednak od początku zaczęto nazywać „oszołomami” i kiedy tylko ktoś zaczynał mówić o wyprzedaży majątku narodowego, od razu dostawał łatkę oszołoma, co go praktycznie skreślało w oczach młodych mądrali, wielkich entuzjastów kapitalizmu i przede wszystkim wrogów wszelkich przejawów socjalizmu i etatyzmu.

C. D. N.

czwartek, 27 października 2011

O obcym kapitale i prywatyzacji oczami ekonomicznego ignoranta (1)

Byłem chyba w siódmej klasie szkoły podstawowej, kiedy Piotrek, dziś aktor scen łódzkich, który interesował się polityką i prawdopodobnie dzięki ojcu, późniejszemu ministrowi nauki i szkolnictwa wyższego w rządzie PiS, już jako 13-latek miał zdecydowanie antykomunistyczne poglądy, opowiedział nam jaki dowcip rysunkowy widział w zachodnioniemieckiej gazecie.

Oto na samotnej wysepce na środku oceanu siedział Edward Gierek, ówczesny I sekretarz PZPR, czyli de facto najważniejsza osoba w Polsce, w samych slipkach, natomiast dymek nad jego głową zawierał tekst „Co by tu jeszcze sprzedać?”

Pod koniec lat 70. co i rusz ktoś przynosił jakąś sensację. Pamiętam m.in., jak Grzesiek, inny kolega z mojej klasy przeszedł do szkoły z sensacją, jakiej się rzekomo dowiedział od swojego sporo starszego brata, że zakłady Marchlewskiego w Łodzi są już przejęte przez zachodnich Niemców! I pamiętam, że to wywołało w nas, smarkaczach z podstawówki jakiś irracjonalny strach, nie taki prymitywny i bezpośredni jak po obejrzeniu horroru, ale taki jak przy oglądaniu dobrze nakręconego thrillera. Niebezpieczeństwo było realne, a równocześnie byliśmy wobec niego bezsilni niczym małpa sparaliżowana wzrokiem węża. No tak! Nie żyjemy już we własnym kraju! Za te gierkowskie długi teraz nam wszystko zajmą Niemcy. A pierwsze skojarzenia ze słowem Niemcy, to też trzeba pamiętać, u dzieciaka wychowanego przez szkołę lat 70. ubiegłego stulecia oraz rodziców i dziadków, którzy przeżyli II wojnę światową, to była wojna, bombardowanie, zgliszcza, łapanki, masowe mordy i obozy koncentracyjne. Być może na jawie nikt nie wyobrażał sobie, że zachodni Niemcy z lat 70. to hitlerowcy, ale tu z kolei propaganda komunistyczna robiła swoje. Telewizja i popularne programy radiowe (pamiętam taki jeden nadawany na I programie PR codziennie o 16.00, gdzie komentarze polityczne były przeplatane świetną zachodnią muzyką rockową i popową) cały czas kładły nam do głowy, że RFN to po prostu zakamuflowana kontynuacja hitlerowskich Niemiec, a wszyscy jej politycy o niczym innym nie marzą jak tylko o powrocie na nasze piastowskie ziemie, czyli na Śląsk, Ziemię Lubuską, Pomorze i Mazury (no, Mazury piastowskie akurat nie były, tylko pruskie).

Oj mieliśmy stracha. Młodość ma jednak tę olbrzymią zaletę (choć równocześnie i wadę), że człowiek jest podatny na taki natłok sprzecznych bodźców, że jeden bardzo szybko zastępuje inny, więc po jednym dniu irracjonalnego strachu przed morderczymi Niemcami przejmującymi nasze piękne zakłady przemysłowe, symbol naszej od nich suwerenności (o zależności od Sowietów często mówił Piotrek, ale nie robiło to na większości z nas większego znaczenia, dopóki nie przedstawił jakichś konkretów – oj wtedy też człowieka mroziło) już dnia następnego żyliśmy czymś zupełnie innym.

Kiedy w liceum często rozmawiałem o polityce z Adamem, kolegą, którego ojciec, socjolog, działał w uczelnianych strukturach opozycyjnych (I klasa liceum przypadła na pierwszą „Solidarność”, stan wojenny wprowadzono, kiedy byłem w II klasie). Adam, powtarzając to, co usłyszał od ojca i jego kolegów, twierdził, że to, co Polsce potrzeba to… (tutaj wyliczał postulaty, na które każdy ówczesny entuzjasta zmian bez wahania by się zgodził) i wejście kapitału zagranicznego. Jak to?! – chciałem wręcz wrzasnąć. – Chciałbyś sprzedać polskie zakłady Niemcom i innym obcym?

Powoli jednak z sprawą dalszych rozmów i dodatkowych lektur, zrozumiałem, że generalnie, to czego gospodarka potrzebuje, to kapitał. Potem dałem się przekonać, że pochodzenie kapitału nie ma żadnego znaczenia. Ważne jest kto zakładem zarządza i kto w nim pracuje i zarabia. Z takim też przeświadczeniem przeżyłem lata 80., w których po raz pierwszy pojawił się kapitał z zagranicy w postaci tzw. spółek polonijnych. Zachęcano bowiem bogatych Polonusów z Zachodu, żeby wchodzili w spółki z polskimi firmami i nakręcali gospodarkę. Rządził Jaruzelski wraz z innymi twórcami stanu wojennego, ale oto wyciągnięto rękę do patriotycznie nastawionych biznesmenów z zagranicy, dając im szansę włączenia się w ratowanie gospodarki starego kraju, tak nadszarpniętej przez strajki okresu pierwszej „Solidarności”.

Czy ten polonijny kapitał przyczynił się choć trochę do poprawy sytuacji w Polsce, nie do końca wiem (no pewnie trochę tak), ale w każdym razie przekonał mnie, że kapitał z krajów, gdzie tenże kapitał się znajduje, jest nam niezbędny. Dlatego pierwsze lata po upadku komuny to był okres, w którym z entuzjazmem witałem każdą prywatyzację i każde zaangażowanie się zachodnich koncernów w naszym biednym kraju. Oszukiwałbym sam siebie, gdybym twierdził, że inne były moje odczucia.

c.d.n.

środa, 26 października 2011

A French idiom?

If you want somebody to stop talking rubbish and happen to lose your temper, you more often than not say “shut up”, don’t you? It is definitely not very polite since the phrase is offensive by nature but actually who of us has never come out with an expression like this? There are situations where tempers can flare!

I have another question. Have you ever told someone who got on your nerves that he/she lost an opportunity to shut up? I mean not just “shut up” but “you’ve lost the best opportunity to shut up”? I first heard this sentence a few years ago when President Jacques Chirac of France addressed my beloved country with it. “Poland has lost the best opportunity to shut up!” said he and we all squealed with indignation, because it seemed to put an end to the long centuries of the Polish-French friendship (meaning the long history of Poles’ admiration for everything the French made up, including French cuisine, French wine, the French language, French generals and emperors). And all of a sudden, in 2003 we got a slap over the face from the president of our beloved France. His phrase “La Pologne a perdu une bonne occasion de se taire” referred to our support for the American intervention in Iraq, which was followed by our troops actively involved in the war. The public opinion on the war was split but it is us who are entitled to criticize decisions of our Government and the Government itself for its very existence alone, but a foreigner? Like Cyrano de Bergerac we could have said: 
 
You would not have been let to utter one--
Nay, not the half or quarter of such jest!
I take them from myself all in good part,
But not from any other man that breathes! 

Chirac's words sounded all the more harsh in our ears that were uttered by the head of our historic ally.

To many of us the very phrase sounded simply rude! We are not angels and there are plenty of rude expressions in the Polish language. However, when in public hardly any politician would use any of them. Well, journalists love catching politicians at uttering dirty words or abuse off the record which strangely enough suddenly becomes on the record, just to show how ill-mannered our leaders can be. Journalists seem to love showing us the guys renowned for their class and immaculate manners losing their temper and dignity. Nevertheless, no politician would consciously use certain phrases in front of the cameras. So far it has been rather out of the question.

In this respect French politicians, presidents, to be precise, appear to be arrogant boors who feel entitled to neglect some basic principles of diplomacy, not to mention rules of good behaviour. President Nicholas Sarkozy telling Prime Minister David Cameron that the latter “lost a good opportunity to shut up” seems to repeat Jacques Chirac’s words addressed to Poland. I have no intention to assess Sarkozy’s right to his rage and its blunt expression. He may be even right being annoyed by Cameron’s lectures on the euro while Britain remains outside the euro zone. I do not simply know. The fact is that the phrase was used once again by a French president.

In my opinion “losing a good opportunity to shut up” may become a popular saying all over the world because it is very easy to translate into other languages with its internal sarcasm intact. Normally we talk about losing an opportunity to have a say and to gain something. Remaining silent when everybody around discusses important matters raises rather negative connotations which results from exact “losing an opportunity”. Consequently, losing an opportunity to do nothing sounds absurd, which adds some extra pinch of sarcasm to the plain “Shut up!”

All in all, now I will associate  the phrase “to lose a good opportunity to shut up” with France and call it, perhaps not very precisely, a French idiom. Idioms are usually difficult to translate literally into another language. This “presidential” saying is not. We are able to translate the whole phrase word for word and it is still perfectly understandable. However, had you not heard this expression from the president of France, would it ever come across your mind to use such a collocation (“opportunity” and “shut up”)? Not in Polish, I think. What about English? If you have ever heard a native speaker of English saying about losing an opportunity to shut up, please, let me know!

Is it a French contribution into the world’s linguistic heritage?


wtorek, 25 października 2011

Kiedy rządzą ludzie z biura....


Książeczki profesora Parkinsona czytałem dość dawno, a konkretnie ok. roku 1988, więc nie do końca pamiętam która co zawierała, ale to, co istotne jednak pamiętam i niniejszym przytaczam. Otóż Parkinson uważał, że w rozwoju firm można wyróżnić kilka etapów, i są one łatwo rozpoznawalne dla człowieka z zewnątrz.

Kiedy czytałem te książeczki w ostatnich latach komunizmu, opis entuzjastycznego pionierskiego etapu rozwoju firmy działał na mnie bardzo pozytywnie – ożywczo i optymistycznie. Otóż pierwszy etap rozpoznaje się po tym, że wszyscy pracownicy ostro działają, najczęściej w jakimś niewielkim wynajętym pomieszczeniu, wszyscy gdzieś biegają, odbierają telefony, coś noszę i przenoszą, coś piszą, coś wykonują, a wszystko to w atmosferze, która postronnemu widzowi wydawać się może jakimś totalnym chaosem. Odnosi się wrażenie, że nikt nad tym bałaganem nie panuje, ale jednak po kilku miesiącach się okazuje, że „w tym szaleństwie jest metoda”, firma zaczyna być zauważalna i odnosić pierwsze sukcesy na rynku.

W kolejnym etapie, bałagan wydaje się już ogarnięty. Szefostwo nauczyło się na własnych błędach, jak robotę organizować tak, by była sprawna i wydajna. Każdy już zna mniej więcej swoje miejsce w systemie, ale jeszcze panuje młodzieńczy entuzjazm spowodowany pierwszymi sukcesami i nadzieją na kolejne.

Nie pamiętam już, czy profesor Parkinson opisywał jeszcze jakieś pośrednie etapy rozwoju firmy, ale z całą pewnością pamiętam, jak wg niego wygląda ten ostatni, schyłkowy. Otóż firma ma już własną siedzibę i być może kilka filii. Siedziba główna jest ze szkła i marmurów. Meble biurowe są dostojne, masywne z jakichś ciemnych rodzajów drewna (mahonie czy hebany), prezes ma gabinet, do którego wstępu bronią sekretarki, podobnie jest z dyrektorami i kierownikami niższego szczebla. Osiągnięcie takiego etapu przez firmę, to wg profesora Parkinsona, oznaka schyłkowości, gdyż po takim etapie może ją czekać już tylko upadek. Upadek dostojny i z wielkim hukiem, ponieważ w świadomości społeczeństwa firma ta funkcjonuje jako szacowna instytucja o dobrze ugruntowanej pozycji.

Na ile profesor Parkinson miał rację co do tej schyłkowości opisywanego przez siebie ostatniego etapu w rozwoju firmy, nie wiem, gdyż to wymagałoby przestudiowania poważnej liczby autentycznych historii wielkich firm. Musimy pamiętać, że wszystko, co profesor Parkinson pisał, miało jeden nadrzędny cel – pokazanie, że biurokracja zabija wszelkie autentyczne działanie. Jego teza (znowu cytuję z pamięci), że jeżeli biurowiec przekracza 300 pracowników, to cała firma może kompletnie upaść i przestać istnieć, natomiast ten biurowiec będzie miał roboty jeszcze na trzy lata, ponieważ wzajemna sprawozdawczość krążąca od pokoju do pokoju w sprawie upadłości firmy tyle właśnie lat będzie miała się dobrze. I znowu – być może profesor Parkinson przesadził, ale czy tak bardzo?

Kilka lat temu z kolei obejrzałem film na podstawie życiorysu Steve’a Jobsa (chyba „Piraci z Krzemowej Doliny”), gdzie doskonale pokazano styl pracy Jobsa, który polegał na tym właśnie, że nie dopuszczał, żeby kierowany przez niego zespół stał się grupą zasiedziałych, spasionych krawaciarzy, ale pobudzał ich nieustannie do twórczego działania. W jednej ze scen, w której Steve Jobs jest pokazany jako facet bardzo nieprzyjemny, odprawia on z kwitkiem faceta w garniturze, który przyszedł w sprawie pracy. Szacowny ojciec rodziny zarabiający na chleb przerzucając papiery przy biurku nie pasował do profilu firmy, jaką sobie wymyślił twórca Apple.

Wszyscy chyba nieźle znamy i często narzekamy na sytuację w instytucjach państwowych, gdzie wszechwładne panie zza biurka mogą nas sponiewierać jak tylko im się podoba, a my niewiele możemy z tym zrobić. Ten typ pracownic biurowych nie jest, niestety domeną jedynie instytucji publicznych.

Kiedy firma prywatna staje się wielką korporacja, natomiast prezesi i dyrektorzy zaczynają się koncentrować na sprawach bardzo ogólnych, w tym na grze w golfa z prezesami i dyrektorami innych firm, realna władza wpada w szpony pracownic biurowych. Fachowiec wykonujący realną pracę merytoryczną dla firmy staje się najsłabszym ogniwem. Jego kontakt z kierownictwem staje się iluzoryczny, zwłaszcza, że to ostatnie przestaje widzieć cokolwiek interesującego w takim kontakcie. Dlatego ochrona ze strony personelu biurowego jest im ze wszech miar wygodna. Kiedy w jakiejś komórce biurowej pracownicy są na tyle zgrani, że nie podkładają sobie świń nawzajem, mogą pozwolić sobie na częściowe przejęcie kontroli nad całym działem, o ile oczywiście jego szef jest na tyle mało czujny, żeby na to pozwolić.

Osobiście widziałem faceta z tytułem profesorskim, któremu pani w jednym z biur pewnej prywatnej uczelni udzielała reprymendy, sprawiając, że ten zaczął się gęsto tłumaczyć. To nic, że np. z rektorem jest na ty, a może nawet z nim kiedyś wódkę wypił. Przy pani z biura był krasnoludkiem z plasteliny i nikim więcej.

Nie wiem, jak jest w Ameryce i innych krajach tzw. Zachodu, ale w Polsce pewną prawidłowością jest zarówno w instytucjach państwowych jak i prywatnych, że tworzą się kliki rodzinne. Ktoś wciąga synową do biura, ta potem załatwia pracę bratowej itd. itp. Tam, gdzie rządzi biuro – i powtarzam raz jeszcze: forma własności firmy nie ma żadnego znaczenia – i gdzie jego pracownicy przekraczają pewną liczbę osób (tutaj nie będę się wymądrzał, bo to wymagałoby dokładniejszych badań), tam działalność merytoryczna firmy schodzi na plan dalszy.

Oczywiście nie chodzi o to, żeby w ogóle nie było biur i osób w nich pracujących. W Niemczech biurokracja działa bardzo sprawnie, jak dobrze naoliwiony mechanizm zegarowy. U nas niekoniecznie, ponieważ lojalność pracownika biurowego wobec firmy i innych pracowników nie wydaje się tak silna. To dlatego często słyszymy głosy skrajne, że wszelkie biura należałoby zburzyć i zrównać z ziemią a ich pracowników rozpędzić na cztery wiatry. Tak to niestety nie działa już chyba nigdzie na świecie. Mądrzy właściciele i menadżerowie firm powinni jednak uważać, czy któraś z komórek biurowych nie przejmuje kontroli nad zbyt dużą częścią działalności firmy i przede wszystkim, czy nie działa demotywująco na pracowników merytorycznych, którzy powinni być wszak traktowani jak „sól tej ziemi”, w tym wypadku tej firmy.

Żeby firma rozwijała się naprawdę dynamicznie potrzebny jest ten pierwotny zapał wszystkich jej pracowników, którzy w wiecznym, ale kontrolowanym, bałaganie dawali z siebie wszystko, w przerwach przegryzając razem z szefami suchą bułkę popijając kefirem. To jednak zawsze bezpowrotnie mija i tej atmosfery nie zastąpią business-lunche ani integracyjne wyjazdy na narty. To jednak już inny temat.

niedziela, 23 października 2011

Podróż w czasie

Przy pomocy pewnych środków wizualnych, muzycznych i językowych, artyści są w stanie wywołać u widza wrażenie przeniesienia się w zupełnie inny świat. Bardzo lubię dobrze zrobione filmy historyczne, w których reżyser, scenarzysta i scenograf tak dopracowali szczegóły, że czuje się przedstawianą epokę niemal wszystkimi zmysłami. Ponieważ lubię tę namiastkę podróży w czasie, nie przepadam za wszelkiego rodzaju eksperymentami postmodernistycznymi polegającymi na mieszaniu elementów z różnych epok w celu osiągnięcia jakiegoś tam bliżej nieokreślonego efektu artystycznego.

Czasami jednak zdarza się, że spotykamy kogoś, kto nas żywcem przenosi do odległej epoki, kogoś, kto w jakiś naturalny sposób wydaje się do tej epoki przynależeć. Jeżeli gdzieś w starym dworku spotykasz właściciela wywodzącego się ze starej rodziny szlacheckiej, który częstuje cię dobrym winem i przemawia do ciebie językiem, którego w codziennym swoim otoczeniu już nie usłyszysz, a przy tym opowiada np. o swoim udziale w kampanii wrześniowej w tak żywy i barwny sposób, że wydaje ci się, że film oglądasz, to jest to właśnie taki moment przeniesienia w czasie.

Nieczęsto się takie chwile zdarzają, a niektórym nigdy. Kiedy po raz pierwszy w życiu zobaczyłem londyńskich chasydów doznałem wrażenia, jakby się przeniósł do dziewiętnastowiecznego Białegostoku lub Łodzi. Żeby to jednak tak odczuwać, trzeba mieć jakieś pojęcie o historii. Dla kogoś, kto się historią nie interesuje, zetknięcie się z ortodoksyjnymi Żydami w Amsterdamie, Londynie czy Nowym Jorku, będzie tylko ciekawostką na miarę przysłowiowej „baby z brodą”.

W historii zawsze fascynowało mnie coś, co nazwałbym „całością danej chwili”. Oczywiście podział na epoki jest bardzo dobrym narzędziem roboczym, żeby się w historii orientować, ale suche naukowe analizy historyczne pełne dat, nazwisk i wydarzeń, nigdy nie oddają takiej całości – tego, jak w ogóle ludzie odczuwali rzeczywistość, jak ją pojmowali i jakie emocje i odczucia wzbudzały w nich określone zapachy, smaki, dźwięki czy też ich sekwencje.

Pierwsze moje „podróże w czasie” odbywały się przed skończeniem szóstego roku życia, kiedy mój dziadek, po którym noszę imię, ojciec mojego ojca, opowiadał mi o ułanach, o polskich królach, rysował mi rycerzy i żołnierzy, a rysować umiał doskonale! Do dziś pamiętam fragmenty piosenek żołnierskich, choć niestety nie całych, z czasów wojny bolszewickiej, w której dziadek uczestniczył jako ochotnik służąc w saperach. Kiedy miałem sześć lat, dziadek umarł i bardzo mi go brakowało. Tamte wędrówki w czasie z dziadkiem były jednakowoż tak naturalne, że prawdopodobnie nie odczuwałem ich jako zasadniczo obcych od czasów współczesnych – opowieści dziadka były przecież częścią jego samego, a on sam z kolei był jak najbardziej realny i współczesny.

Po raz pierwszy chyba odczułem pewną dziwność sytuacji biorącą się właśnie z poczucia przeniesienia w inną epokę, kiedy pewnego razu, a byłem wtedy chyba w I lub II klasie szkoły podstawowej, przyszła do naszej klasy na zastępstwo za naszą wychowawczynię pewna starsza pani. Pamiętam, że była to dość potężna siwa kobieta, która mówiła do nas niby całkiem normalnie, ale jednak wyczuwało się coś, co było manierą, jak się potem przekonałem, przedwojennych aktorów. Niby wszystko było zrozumiałe, ale sposób wypowiadania słów, akcentowania, intonacji, melodii języka, był jakiś inny. W każdym razie inny, niż sposób ekspresji naszych młodszych nauczycieli.

Pomysłem tej pani na lekcję z nami było nauczenie nas dwóch piosenek. Lubiliśmy śpiewać piosenki z naszą wychowawczynią, ale szczerze się przyznam, że żadnej dziś nie pamiętam. Te dwie zapamiętałem, bo były tak odmienne od twórczości dla dzieci z lat 70., że od razu „rzucało się to w uszy”. Jak później odkryłem, tekst do jednej z piosenek to był wiersz „Rzeka” Marii Konopnickiej. „Za tą głębią, za tym brodem, tam stanęła rzeka lodem….” Do dziś pamiętam też tę smętną melodię, która tym słowom towarzyszyła.

Druga piosenka była innym wierszem Marii Konopnickiej, ale to akurat odkryłem przed chwilą, dzięki Google. Wpisałem fragment tekstu, który pamiętałem i odkryłem na nowo cały tekst. („młode traweczki zielone, poranną rosą zroszone”).

Pieśń o skutej lodem rzece była smętna i rzewna, ale zupełnie inaczej, niż sentymentalne piosenki nadawane w radiu lat 70. Melodię załapałem szybko, ale nie powiem, żeby mi przypadła do gustu. Razem z tym paraliżem rzeki, która do morza nie mogła sobie swobodnie płynąć, całość robiła bardzo ponure i przygnębiające wrażenie.

Druga z pieśni miała być z założenia optymistyczna, wesoła. Tekst, powiedzmy otwarcie, już dla dzieci z lat 70. ubiegłego stulecia wydawał się strasznie naiwny i śpiewając go odczuwaliśmy pewne zażenowanie, ale mimo wszystko nauczyliśmy się obu piosenek, pod koniec lekcji zgłosiłem się na ochotnika do odśpiewania ich solo i dostałem piątkę. Melodie nie były łatwe, tym bardziej, że wg mnie nutki napisane do tego optymistycznego tekstu zaczynającego się od „Pójdziemy w pole w ranny czas, młode traweczki witam was…”  były jakoś dziwnie przeciągłe i ogólnie smutne. Miało się więc wrażenie wysyłania przez autorów sprzecznych sygnałów.

Właśnie te pieśni dla dzieci do wierszy Konopnickiej i owa pani, której nigdy potem już w naszej szkole nie widzieliśmy, sprawiły, że poczułem ten dziwny stan znalezienia się w innej epoce. Epoce, która z całą pewnością od dnia dzisiejszego (czyli pierwszej połowy lat 70. XX wieku) była już odcięta i przez to nie odczuwało się żadnej ciągłości, żadnych związków łączących koniec wieku XIX z XX. Do dziś nie mogę się nadziwić, że kompozytorzy, którzy wszak tworzyli melodie specjalnie dla dzieci, tworzyli takie smętne utwory, kompletnie bez życia, co osiągali poprzez unikanie jakiegokolwiek wyraźnego rytmu.

Lekcja z tą starszą panią nie była czymś nieprzyjemnym, ale była doświadczeniem dziwnym. Miałem przemożne uczucie, że oto znajduję się w jakimś innym świecie, do którego jednak absolutnie nie należę; że niby świat ten to moja Polska, ale jakaś inna, całkowicie obca. Z innej epoki właśnie. I choć już wtedy lubiłem i lubię do dziś podróże w czasie, wczuwanie się w atmosferę, sposób myślenia i odczuwania ludzi z minionych epok, to tamto przeniesienie się w czasy Marii Konopnickiej nie było przyjemne. Czułem jakiś chłód, który być może spowodowany był tekstem piosenki o zamarzniętej rzece, ale chyba nie tylko. Naiwne teksty pod smętne melodie sprawiły, że gdyby mi jakiś genialny naukowiec zaoferował podróż w czasie, z całą pewnością nie wybrałbym przełomu XIX i XX wieku, kiedy to dzieci nawet jak były wesołe to równocześnie jakieś smutne, a wszystko przez dorosłych, którzy pisali dla nich dziwne piosenki smutek wywołujące i smutkiem wszystko przepełniające.


piątek, 21 października 2011

Zbrodnie w imię prawa

Jeśli oglądacie amerykańskie filmy lub seriale traktujące o dzieciach i młodzieży w wieku szkolnym to z pewnością natknęliście się na ichnie lekcje przedsiębiorczości, które m.in. polegają na praktycznej nauce pozyskiwania pieniędzy (w tym wypadku najczęściej na jakiś zbożny cel). Czasami widzimy małe skautki sprzedające lemoniadę, a czasami dzieciaki biegające od ojca do matki, a potem od sąsiada do sąsiada, próbując im wcisnąć losy na szkolną loterię.
            Inna scena z jakiegoś amerykańskiego serialu: w całkiem sporej sali, jak się dowiadujemy przy kościele dowolnego wyznania, w regularnych rzędach siedzą raczej starsi parafianie z uwagą się przysłuchujący wyczytywanym numerkom, po czym coś zaznaczają na stolikach lub niewielkich blatach przed sobą. Wszyscy się chyba zorientowaliśmy, że chodzi o bardzo popularną wśród starszych Amerykanów grę o charakterze… no jednak hazardowym, choć gra się o niewielkie stawki, zwaną BINGO.
            Niektórzy mogą wzruszyć ramionami twierdząc, że nie interesują ich te amerykańskie głupoty. Inni mogą stwierdzić, że nie widzą żadnej pozytywnej roli wychowawczej w zmuszaniu małych dzieci do żebractwa. Tak, tak – wielu z nas tak właśnie postrzega wszelkie próby zarabiania pieniędzy przez młodych ludzi. Przypomniała mi się moja rodzinna wyprawa na Mazury sprzed kilku lat, kiedy to odwiedziliśmy m.in. piramidę w Rapie. Obok dorosłych sprzedających miód i inne artykuły spożywcze, gromada dzieciaków w wieku od 8 do 12 lat, próbowała zbyć informacje o historii miejsca wydrukowane na komputerze. Kupiłem taką kartkę za złotówkę i pochwaliłem dzieciaki za zmysł przedsiębiorczości, ponieważ włożyli pewien wysiłek w przygotowanie swojego „produktu”, a także musieli się wykazać umiejętnościami sprzedawcy. Doceniłem to również m.in. przez to, że ta złotówka to była cena wynegocjowana, bo chłopcy chcieli początkowo dwa razy tyle. Pani handlująca miodem, która się temu przyglądała, stwierdziła, że jesteśmy fajnymi ludźmi, bo nie popędziliśmy tych dzieciaków. Są bowiem tacy turyści, którzy z pogardą mówią o nich, że są żebrakami. A chłopcy nie chcieli niczego za darmo. Byli po prostu początkującymi przedsiębiorcami i ja ich tak właśnie odebrałem. Tak więc, nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś powiedział, że amerykańska szkoła uczy żebractwa i domokrążnego zawracania ludziom głowy.
            Myślę, że jednak w tym wypadku Amerykanie wiedzą, co robią. Nie każde dziecko, jak i nie każdy dorosły nadaje się do zawodu sprzedawcy (pisząc „sprzedawca” niekoniecznie mam na myśli ekspedienta w handlu detalicznym). Niemniej nawet jeśli takie amerykańskie dziecko nie odkryje w sobie talentu do wciskania ludziom czegoś, czego oni nie potrzebują, to przynajmniej zrozumieją jak niewdzięczna i często ciężka jest to praca. Dlatego w Ameryce nie gardzi się „handlarzami”, jak to ma często miejsce u nas.
            Znowu jednak mój strumień świadomości poniósł mnie trochę na boczne tory, bo przecież chcę coś powiedzieć o hazardzie.
            Niewinne loterie fantowe mające na celu zebranie pieniędzy na cele dobroczynne lub wspólnotowe (np. na dach do kościoła), wydają się w Ameryce rzeczą normalną, a wręcz chwalebną! W Bingo gra się przy parafiach!
            Boję się, żeby tego wpisu jakiś gorliwy idiota na urzędniczym stanowisku nie wziął za doniesienie, ale słyszałem o bardzo prężnym proboszczu, który w Polsce organizuje loterie fantowe, a pozyskane środki przeznacza na budowę kościoła. Wiem skądinąd, że jest to bardzo sympatyczny facet, powszechnie lubiany przez parafian. Mimo, że jestem agnostykiem i do kościoła nie chodzę, zawsze podziwiam ludzi, którym dobrze wychodzi to, czego się podejmą. A temu księdzu dobrze to wychodzi. Podejrzewam, że człowiekowi temu nawet przez myśl nie przeszło, że robi coś złego. Zresztą wg mnie nie robi.
            Tymczasem prawda jest taka, że gdyby w Polsce ktoś próbował przenieść te amerykańskie zwyczaje, a jakiejś „życzliwej” mendzie zechciało się złożyć donos odpowiednim władzom, ów ktoś wpadłby w nieliche tarapaty.
            Ostatnio media poinformowały nas o gospodyniach wiejskich spod Olsztyna, które na zorganizowanym przez siebie festynie ludowym zorganizowały loterię fantową. Skąd Urząd Celny w Olsztynie się o tym dowiedział, to już osobny temat, ale w każdym razie gromada osiłków w mundurach nawiedziła festyn i zepsuła całą zabawę. Pal licho zabawę. Jestem przekonany, że zarówno panie organizatorki, jak i całe rzesze Polaków, którzy obejrzeli ten materiał w telewizji, zostali skutecznie wyleczeni z wszelkiej chęci wykazywania się inicjatywą i przedsiębiorczością. Rzymianie mawiali „Dura lex sed lex”, co oczywiście znaczy „twarde prawo, ale prawo”. Jednak pierwsze skojarzenie, jakie może mieć Słowianin nie znający łaciny, to „durne prawo”. Prawo trzeba szanować i go przestrzegać. No niestety tak się umówiliśmy dla wspólnego dobra. Kto się jednak z kim umawiał na takie a nie inne prawo? Na pewno nie całe społeczeństwo, ani nawet nie jego większość. Idiotyczne prawo trzeba czym prędzej zmienić, ale kto to ma zrobić? Jeżeli nikt nie zgłosi takiej inicjatywy, to nic się nie zmieni. Oczywiście samo zgłoszenie inicjatywy też nic nie znaczy, bo trzeba powalczyć o pozyskanie poparcia, a tu przecież jedna partia nie poprze inicjatywy drugiej, bo to przecież śmiertelni wrogowie. Błędne koło!
            Niedawno pisałem o złośliwościach, jakich sobie nie żałują ci, którzy mają trochę władzy wobec tych, którzy tejże władzy podlegają. Jedna z organizatorek nieszczęsnej loterii spytała urzędnika celnego, skąd one mają wziąć pieniądze na zapłacenie kary. Ten odpowiedział, żeby może „zorganizowały jakąś loterię”. Doprawdy nie wiem, jak bym zareagował będąc przy tym obecny. Prawdopodobnie złamałbym prawo i to bardzo poważnie.
            Inny popis Urzędu Celnego i Policji to wtargnięcie na prywatną imprezę urodzinową, której główną atrakcję stanowił turniej pokera. Grano na żetony, nie na pieniądze. Nagle na przyjęcie wpada 80 funkcjonariuszy i robi kipisz. Skąd znamy takie sceny? No tak, znowu z amerykańskich filmów, tym razem tych opowiadających o czasach prohibicji. Co ciekawe, tysiące nielegalnych pijalni wódy spokojnie sobie funkcjonowało, a nalot całego pułku policji spotykał właśnie ten, a nie inny lokal. Bo policja nigdy i nigdzie nie działa w takich sprawach tak „ogólnie” z racji samego obowiązku zwalczania wszelkich takich przypadków. Jej działania są zawsze „celowane”. Tym razem też był donos jakiejś gnidy, która być może miała jakieś prywatne porachunki z gospodarzem przyjęcia.
Ale zostawmy donosy i donosicieli. Rzecz w tym, że prawo jest kretyńskie! Jak spodziewać się od Polaka-szaraka, zwykłego obywatela, żeby szanował prawo, skoro jest ono groteskowe. A jak jeden przepis jest głupi, to może i inne też? Takim rozumowaniem kieruje się niejeden z nas. Bo nuż może się okazać, że niewinne wydzielenie przykrego zapachu we własnej łazience jest łamaniem prawa! Nieznajomość prawa wszak nikogo nie usprawiedliwia! Idź więc Polaku-szaraku na uniwersytet, przez pięć lat ucz się na pamięć kodeksów, a może się wtedy dowiesz, czy puszczając bąka we własnym domu łamiesz prawo, czy jeszcze go nie łamiesz. Oczywiście ponosi mnie w tej chwili i celowo przesadzam, ale spójrzmy na to z drugiej strony. Biedny człowiek, który wie, że praktycznie za wszystko może zostać ukarany, w pewnym momencie zaczyna się uodparniać na zagrożenie prawem. Istnieją całe środowiska w Polsce żyjące na granicy prawa, albo wręcz wbrew prawu (tylko mają szczęście, że jeszcze nikt na nich nie doniósł), bo inaczej by nie przeżyli – mam na myśli np. pracujących na czarno i nie płacących ZUSu.
Znowu nachodzi mnie refleksja na temat PiSu. Czy w takim kraju jak nasz, partia, która przede wszystkim stawia na konsekwentne przestrzeganie prawa, może liczyć na szerokie poparcie? Może najpierw zmieńmy prawo, bo jeżeli ktoś mi obiecuje, że przypilnuje, żebym został ukarany za każdym razem gdy zrobię coś wbrew kretyńskiemu przepisowi, to ja temu komuś serdecznie dziękuję i żegnam.
Rozwalenie tej konkretnej prywatnej imprezy z pokerem to wg mnie przestępstwo, choć oczywiście nie w świetle prawa. Natomiast to, co zrobiono tym biednym kobietom, które działały w jak najlepszej wierze, włożyły w przygotowanie festynu swoje serce, energię, zmysł organizacyjny i chciały zebrać pieniądze na szlachetny cel, to po prostu zbrodnia. Zbrodnia w majestacie prawa. Mordowanie inicjatywy obywatelskiej w kraju, gdzie ciągle narzekamy, że jest jej za mało; to draństwo wołające o pomstę do nieba. Niech się potem np. profesor Czapliński czy inny socjolog nie dziwi, że Polacy do społecznej aktywności się nie kwapią. Za społeczną aktywność w Polsce bierze się po łbie.

środa, 19 października 2011

O błędach w polityce


Niejednokrotnie ktoś zadaje publicznie pytanie: dlaczego PiS jest obiektem nieustannych ataków, podczas gdy to PO rządziła przez całą kadencję i nadal będzie rządzić. Oczywiście zrozumiałe jest, że nieustanny atak na najsilniejszą partię opozycyjną kierują członkowie i zagorzali zwolennicy PO. Inna grupa to zdeklarowani antyklerykałowie oraz środowiska, których same założenia programowe PiS są nie do przyjęcia. Zrozumiałe jest więc, że przeciwko tej partii będą głosować wojujący o rozszerzenie swoich praw geje. Naturalnymi przeciwnikami tej partii są również ci, których jej członkowie obiecują postawić przed sądem, pozbawić stanowisk itd., a więc byli pracownicy i współpracownicy służb siłowych PRL i często ich potomkowie (nierzadko już wnuki), którzy są wychowywani wśród takiego a nie innego dyskursu w rodzinnym domu.

To wszystko byłoby zrozumiałe. Jasne jest bowiem, że „żelazne elektoraty” istnieją po wszystkich stronach, a scena polityczna jest w dużej mierze zabetonowana. W demokracji, jak wiadomo, liczą się głosy wyborców. Jeżeli więc wszystko wskazuje, że głosów dana partia ma do wygrania wyborów za mało, to logika wskazywałaby na to, że należy je pozyskać. Istnieją różne sposoby zdobywania nowych wyborców, ale tutaj akurat PiS postawił na metodę, którą stosuje od początku – obrażania wszystkich tych, którzy polityce tej partii przeciwni. Od samego prezesa dostało się Ślązakom, jako krypto-Niemcom, a od Adama Hofmana oberwało się chłopkom, którzy po wyrwaniu się ze swoich wiosek i po przyjeździe do dużego miasta głupieją. A na dodatek sam prezes we właściwy sobie sposób sugeruje, choć nie mówi wprost, że szefowa rządu najpotężniejszego kraju w Europie została postawiona na swoje stanowisko przez jakieś siły nieczyste. Słysząc takie wypowiedzi, które ewidentnie są dla wypowiadających je strzałem w stopę (lub kolano, jak kto woli), nie mogę się powstrzymać od wybuchu wesołości. Zamiast głosy pozyskiwać, ludzie ci dają solidnego kopa całym wielkim grupom społecznym, wyrzucając ich na pozycje tej partii wrogie.

„Genialnym” (cudzysłów wskazuje na sarkazm) posunięciem było entuzjastyczne poparcie dla zorganizowanych grup kiboli, którym się przez moment wydawało, że są jedyną grupą społeczną broniącą polskości i wolności. Zaangażowanie się w sprawę człowieka wplątanego w czyny kryminalne z pewnością nie wzmocniło popularności senatora Romaszewskiego, który swoją przyjaźń (szczerą czy nieszczerą to już inna sprawa) z szefem grupy kibiców przypłacił mandatem na kolejną kadencję. I dzisiaj Jarosław Kaczyński przyznaje publicznie w wywiadzie dla Onetu ( http://wiadomosci.onet.pl/kraj/kaczynski-slowa-o-merkel-to-byl-moj-blad,1,4884316,wiadomosc.html ), że to był błąd! A więc cała ta hucpa „Gazety Polskiej” i samego prezesa to była zwyczajna cyniczna gra polityczna z wykorzystaniem olbrzymich rzesz potencjalnie niebezpiecznych ludzi, których okrzyki „Tusk ty matole, twój rząd obalą kibole” były oczywiście jak najbardziej „po drodze” z politycznymi celami PiS. A teraz co? Tak samo, jak w sprawie poprzednich wyborów, „błędna” okazała się linia Poncyliusza, Kluzi-Rostkowskiej czy Jakubiak, tak teraz poparcie dla kiboli też jest tylko błędem. Błędy w polityce są po stokroć gorsze od grzechów, bo o ile z powodu grzechów wyrzuty sumienia męczą tylko takiego grzesznika, który wierzy w samo pojęcie grzechu, to błąd wymierza karę swojemu sprawcy zupełnie obiektywnie i niezależnie od wiary czy niewiary.

Wśród wielu wyborców, jak mniemam, którzy chcieliby, żeby w kraju istniała jakaś naprawdę rozsądna opozycja wobec PO, wobec idiotyzmów popełnianych przez polityków PiS, pojawia się zjawisko dające się porównać do „syndromu helsińskiego”. Oto ofiary porwania widząc opieszałość tych, którzy mają ich uwolnić, przywiązują się do samych porywaczy. Jestem daleki od oceniania PO jako partii porywaczy samolotowych, ale lista jej błędów jest całkiem konkretna i nie wolno przechodzić nad nią do porządku dziennego.
PO należy się mądry krytyk i recenzent jej poczynań. Liberalizm tej partii jak na razie wydaje się sprowadzać do rezygnacji z obrony interesów własnego kraju wobec firm zagranicznych. Każdy kraj zachodni prowadzi politykę jeśli nie jawnego protekcjonizmu, to jednak pewnej kontroli nad swoimi strategicznymi zasobami. Z nonszalancją pozwolono na upadek stoczni, podczas gdy Niemcy swoje obroniły. W Polsce prywatyzacja polega często na oddaniu całych sektorów państwowym firmom zagranicznym. Państwu francuskiemu opłaca się utrzymywać firmę państwową, a tejże firmie opłaca się kupić polskie elektrownie, natomiast państwu polskiemu nic się nie opłaca. Równocześnie polski drobny przedsiębiorca, który potencjalnie mógłby kiedyś stać się polskim Billem Gatesem, jest gnębiony przez tysiące kretyńskich przepisów ograniczających rozwój jego firmy. Oto jest liberalizm w wersji PO. I o tym trzeba głośno mówić. Trzeba recenzować partię rządzącą, ale trzeba to robić mądrze i w dodatku od razu trzeba proponować rozwiązania alternatywne!

Tymczasem Prawo i Sprawiedliwość, a już na pewno „żelazny elektorat” tej partii, kładzie nacisk np. na to, że jak nie wierzysz w rzeczy nieweryfikowalne empirycznie to jesteś wrogiem Polski. Żeby być „prawdziwym Polakiem” musisz wierzyć „we wszystko co Kościół podaje do wierzenia”, a więc w cały zestaw dogmatów, przeciwko którym buntuje się zdrowy rozsądek.

To, że m.in. ja piszę o PiS, bierze się z tego, że jest to partia, którą na początku XXI wieku uważałem za bardzo rozsądną i racjonalną prawicę – wówczas w odróżnieniu od LPR. Zgadzałem się z Jarosławem Kaczyńskim, który wtedy mówił, że w Europie trzeba mówić głośno o nieprzyjemnych sprawach dlatego, żeby po swojemu nie zaczęli o nich mówić różnego rodzaju ekstremiści. Do dziś się z tą tezą zgadzam, ponieważ uważam, że jeżeli będzie się otwarcie i twardo, ale równocześnie z dobrą wolą, mówić o konfliktach rasowych, etnicznych i religijnych bez próby udawania, że ich nie ma (jak to robi wiele zachodnich partii politycznych), bez zamiatania problemu pod dywan, to wytrąci się argumenty skrajnym ugrupowaniom rasistowskim.

Tymczasem PiS poszedł w stronę „mickiewiczowskiego” mesjanizmu i podobnego rodzaju irracjonalnych bzdur. A już hasło „Jarosław Polskę zbaw” świadczy o skrajnej rozpaczy ludzi pogrążonych w paranoi. To, że istnieje w Polsce wielu takich, którzy mają dosyć irracjonalnego bełkotu, świadczy z kolei sukces partii „znikąd”, czyli Ruchu Palikota. O tym fenomenie jednak innym razem.

wtorek, 18 października 2011

O demografii głośnych myśli kilka...

Sytuacja, jaka obecnie zaistniała w szkolnictwie wyższym, była zupełnie przewidywalna. Znajdujemy się mianowicie w demograficznym dołku, a przecież nigdy nie było żadną tajemnicą, że taki moment nadejdzie, skoro przeszły przez niego szkoły podstawowe, gimnazja a następnie licea i technika. Z niekorzystnymi sytuacjami jest trochę tak jak ze śmiercią – wszyscy wiedzą, ze w końcu nastąpi, ale mało kto podejmuje jakieś działania, żeby się przed tym zabezpieczyć, albo w przypadku śmierci, żeby ją odwlec. Niby wiadomo, że odpowiednia dieta, mądre ćwiczenia fizyczne i jak najmniej stresu, itd. itp., ale jak przychodzi co do czego, to większość z nas ulega chwilowym zachciankom i słabościom, a potem jest już za późno. Jaki jest sens ostrzegać przed niebezpieczeństwem, skoro większość z nas lekceważy wszelkie ostrzeżenia?

Przychodzi taki niż demograficzny i nagle wykładowcy prywatnych wyższych uczelni są zdziwieni, że tracą pracę. Tak na marginesie, to przy okazji wychodzi złudność poczucia bezpieczeństwa, jakie daje umowa o pracę, czyli innymi słowy „stały etat”. W sytuacjach takich jak taka, władze uczelni wzywają delikwenta i „uprzejmie go proszą” o rezygnację. I już! Koniec dyskusji. Jeżeli komuś się wydawało, że jest wybitnym badaczem, prawdziwym naukowcem ze znajomością języków obcych i bogatym dorobkiem naukowym w postaci mnóstwa publikacji, to nagle zostaje odarty ze wszelkich złudzeń. Jeżeli komuś się wydawało, że poświęcił uczelni mnóstwo swojej energii i organizacyjnego zapału, spotyka go gorzkie rozczarowanie. Faceci (bo facetek jest wśród nich jak na lekarstwo), którzy kręcą tym biznesem, po prostu skalkulowali, że bez studentów płacących regularnie czesne ten biznes nie będzie po prostu przynosił zysków, muszą podjąć drastyczną decyzję i ją po prostu podejmują. Nie można mieć do nich o to zresztą pretensji – bez studentów edukacyjny interes nie ma racji bytu.

Nie żalę się na zaistniałą sytuację, ponieważ od dawna ją zapowiadano, więc była do przewidzenia. Śmieszna sprawa, ale dopiero niedawno dowiedziałem się, że system, w jakim zarabiam na życie od co najmniej trzynastu lat, polega na tzw. „umowach śmieciowych”. Jak dotąd nigdy na ten układ nie narzekałem, ponieważ od co najmniej dwunastu lat wiem, że w sposobie na zarabianie na życie, jaki sobie wybrałem, nie ma może tego złudnego poczucia bezpieczeństwa, jakie rzekomo gwarantuje „stały” etat, ale na poziom dochodów jak dotąd nie narzekałem, nawet biorąc pod uwagę te cztery miesiące w roku, w których nie pracuje i nie zarabiam (z naciskiem na to ostatnie). Jak dotąd byłem w stanie zapewnić swojej rodzinie i sobie bardzo przyjemne i ciekawe wakacje, a to jest dla mnie wielka wartość.

Obecnej sytuacji nie traktuję jako jakiejś tragedii, choć zgrywałbym wielkiego chojraka, gdybym twierdził, że mnie nie niepokoi. Maturzystów chętnych do studiów na prowincjonalnych uczelniach prywatnych jest niewielu, więc cała para idzie w studia niestacjonarne (do niedawna zwane zaocznymi). Też nie miałbym powodów do niepokoju, gdyby zjazdy na poszczególnych uczelniach się nie pokrywały. Cztery pracowite weekendy zapewniłyby mi przyzwoity byt, ale niestety w pewnych momentach zjazdy się pokrywają, więc tak czy inaczej, trzeba było je zapełnić tak, żeby zajęcia nie zachodziły na siebie. I znowu nie chcę, żeby ktoś odebrał to jako jakieś narzekanie. Taka jest całkiem logiczna kolej rzeczy i nie ma się co zżymać na deszcz, że pada, albo na słońce, że świeci.

Takie sytuacje zawsze skłaniają mnie natomiast do refleksji typu ogólnego, a mianowicie na temat podstawy wszelkiego biznesu. Niedawno pisałem o potencjale, który się ostaje gdy pada system finansowy oparty w dużej mierze na umowności, a więc na metaforze. W zeszłym tygodniu przeczytałem powieść amerykańskiej noblistki Pearl S. Buck pt. „The Good Earth”. Powieść, jeśli chodzi o głębię psychologiczną bohaterów, gorsza od „Chłopów” Reymonta, ale niemniej ciekawa, zwłaszcza, że ukazująca przedkomunistyczne Chiny z perspektywy chłopa. Ponieważ pochlebiam sobie, że środowisko wiejskie znam dość dobrze, jeżeli piszę o „perspektywie chłopa”, to mam na myśli prawdziwego gospodarza, a nie chłopka-roztropka, parobka-cwaniaczka, czy syna nowobogackich rodziców, jakich nigdy na wsi nie brakowało. Wang Lung to wiejski biedak, który jednak przez całe życie kieruje się prostą zasadą, z której czyni sens swojego życia. Kupować ziemię i ją uprawiać. Zasada ta nigdy go zresztą do samego końca pierwszej części cyklu powieściowego Pearl Buck nie zawiedzie. Ziemia zapewnia mu bogactwo, stopniowy awans społeczny aż po zajęcie domu miejscowej rodziny arystokratycznej, która przez rozrzutność ostatnich jej przedstawicieli (kobiety, opium) uległa degeneracji i upadkowi. Wang Lung nie jest człowiekiem wolnym od słabości czy zachowań mało etycznych. Kiedykolwiek jednak ogarnia go poczucie zagubienia ścieżki właściwego postępowania, odnajduje ją przy pomocy prostej metody – dokupienia ziemi. W latach 30. XX wieku trudno oczywiście było przewidywać zwycięstwo komunistów, więc rynkowa logika inwestycji w coś, czego nie da się ukraść, a co zawsze przynosi jeśli nie zysk, to przynajmniej jedzenie (oczywiście z wyjątkiem susz i powodzi), wydaje się autorce nieodparta. I zresztą słusznie.

W razie upadku wszelkich giełd, systemów walutowych, bankowych itd., nawet w razie upadku wszystkich branż przemysłu, ziemia oraz jej płody pozostaną podstawą wszelkiej gospodarki, tej najbardziej naturalnej i organicznej.

To wszystko są jednak cały czas dywagacje na tematy wręcz eschatologiczne. Póki co, powinniśmy wierzyć, że cywilizacja na takim poziomie, na jakim się obecnie znajduje, jednak przetrwa i pozostaniemy w świecie naszych metafor, który charakteryzuje się dużym stopniu abstrakcji.

Jeśli już jesteśmy przy abstrakcjach, to musimy sobie jasno zdać sprawę z tego, że są one tylko i wyłącznie produktem umysłów ludzi. Stąd wniosek jest prosty, czym więcej ludzi, tym więcej abstrakcyjnego pojmowania rzeczywistości, więcej umów, a więc i rzeczy umownych. Całkiem niedawno się dowiedziałem, że młodzi ludzie grający w sieciowe gry komputerowa sprzedają i kupują stworzone przez siebie postaci! Coś niesamowitego! Są ludzie, którzy są gotowi płacić prawdziwe pieniądze za kompletnie nieprawdziwą postać w kompletnie nieprawdziwym świecie. Ale oto jest najlepszy przykład, jak działa ludzki umysł, a pośrednio również jak działa rynek. Nie od dziś wiadomo, że psychologia jest jedną z niezwykle ważnych dziedzin w badaniach nad rynkiem i gospodarką w ogóle.

Z drugiej strony powszechnie też wiadomo, że wielkie kryzysy, jakakolwiek by nie była ich przyczyna, rozwijają się do straszliwych rozmiarów wyłącznie z powodów psychologicznych. Przyczyny oczywiście nie można lekceważyć, ale przy dobrej woli wszystkich, można je przezwyciężyć. Problem zaczyna się, kiedy w ruinę popada wzajemne zaufanie i wybucha panika. Ludzie na gwałt wyprzedający akcje przyczyniając się do tragicznego w skutkach spadku ich cen, oraz ustawiający się w kilometrowych kolejkach do banków w celu wyciągnięcia swojej gotówki – to są dopiero czynniki, które sprawiają, że możliwa do przezwyciężenia recesja staje się potężnym kryzysem. A tymczasem na sklepowych półkach nadal są towary na sprzedaż, w fabrykach stoją maszyny, a ziemia jest gotowa wydawać plony zapewniające nie tylko wyżywienie całej populacji, ale wręcz nadwyżki. Tam gdzie ludzkie umowy, a więc zjawiska z gruntu abstrakcyjne, ulegają zerwaniu, tam tworzą się ogniska ludzkich tragedii.

Ludzie więc potrafią gospodarkę zrujnować, ale z drugiej strony tylko i wyłącznie ludzie są ją w stanie budować i odbudowywać.

Antysemici, którzy pamiętają czasy przedwojenne, bardzo często czują się w obowiązku bycia fair w ocenie Żydów, których tak w ogóle to nie cierpią, i przyznają, że przedwojenny żydowski sklepikarz tym potrafił zjednać sobie polską klientelę, a zniszczyć konkurencję sklepikarza chrześcijańskiego, że na przednówku, kiedy polski rolnik często przymierał głodem, Żyd sprzedawał mu towary na kredyt, podczas, gdy Polak-katolik za nic nie chciał o udzielaniu kredytu słyszeć. Kiedy nadeszły pierwsze plony, chłop część z nich sprzedawał i mógł spłacić swój dług wobec żydowskiego sklepikarza, natomiast sklep polski po jakimś czasie musiał zwijać interes, ponieważ nikt do niego nie chodził.

Zasada, jaką kierował się Żyd z opowieści o czasach przedwojennych polegała na tym, że „jak jest człowiek, to już jest dobrze, bo ten człowiek będzie miał kiedyś pieniądze.” No, tutaj chciałoby się umieścić jakiś ironiczny komentarz, bo przecież każdy z nas zna takich ludzi, którzy nigdy pieniędzy nie mają. Niemniej założenie było robione na przykładzie ludzi o zdrowym podejściu do życia, polegającym na uczciwym zdobywaniu środków materialnych do tegoż życia niezbędnych.

Oczywiście można przyjąć podejście maltuzjańskie, a mianowicie, że im więcej ludzi tym więcej gąb do wyżywienia i oczywiście trudno temu odmówić logiki. Na pewno po osiągnięciu pewnego poziomu demograficznego Ziemia może fizycznie nie być w stanie wyżywić swoich mieszkańców, ale jak na razie nadal istnieją ludzie, którzy produkują i  posiadają spore zapasy żywności. Jeżeli ludzi jest więcej, tworzy się więcej relacji międzyludzkich, umów i abstrakcyjnych sytuacji rynkowych, które sprawiają, że większość z nas może czerpać radość z życia. Przy dobrej organizacji społeczeństwa, rolnicy produkują żywność, robotnicy niezbędne produkty przemysłowe, a profesorowie gramatyki języka Indian Hopi również znajdują słuchaczy i dzięki nim żyją. Kiedy „gąb do wyżywienia” jest zdecydowanie mniej, w sposób naturalny musi opaść poziom abstrakcji w organizacji społecznej, w tym w rynku. Ludzie skupieni na produkcji żywności i kilku innych najbardziej praktycznych umiejętnościach mieliby się dobrze, a zresztą, kto by mógł, ten inwestowałby w ziemię, jak Wang Lung z powieści Pearl S.Buck, bo akcje, obligacje itd. byłyby zbyt abstrakcyjne, żeby ktoś się czymś takim zajmował. Zresztą potrzebne byłyby ręce do pracy i to pracy fizycznej, a nie utrzymywanie gromady „darmozjadów”. Generalnie cywilizacja, której stopień mierzymy przecież m.in. przy pomocy liczby osób zajmujących się zajęciami niezwiązanym bezpośrednio z zaspokajaniem potrzeb najbardziej podstawowych, musiałaby zdecydowanie obniżyć swój poziom.

Żeby byli ludzie, a inni ludzie, żeby mogli na nich zarabiać (ale i vice versa), potrzebny jest przyrost naturalny. Niestety, jak dotąd nikomu nie udało się skutecznie zachęcić młodych ludzi do płodzenia i rodzenia większej liczby potomstwa. Jest to temat na dłuższe rozważania i napawający niestety pesymizmem. Niski poziom zaludnienia ziem polskich w czasach Piastów spowodował ściąganie przez władców kolonistów – przede wszystkim z Niemiec. Niemcy z naszych grodów zrobili miasta, a na wieś przynieśli nowsze metody gospodarowania. Na Śląsku stanowili tak wielką i zwartą grupę, że doprowadzili do pokojowej germanizacji tej ziemi. W innych rejonach Polski ulegli polonizacji. Dlatego też wydaje się, że niewielki jest w Polsce odsetek ludzi, którzy nie mieliby w swoich żyłach choćby kropli krwi niemieckiej. Ale to taka luźna uwaga na marginesie (w naukowym eseju absolutnie odradzam oddawanie się takim dygresjom).

Europa Zachodnia, zwłaszcza byłe imperia kolonialne, sprowadziła mieszkańców byłych kolonii w charakterze siły roboczej po II wojnie światowej. Dla Niemców z kolei mieli to być tylko „robotnicy-goście”, ale „goście” trochę się zasiedzieli. Konsekwencje tego są różnorakie, m.in. rasizm po obydwu stronach (bo po rasistowsku myślą nie tylko przedstawiciele gospodarzy, ale i gości). Oczywiście pojawienie się rzesz bezrobotnych utrzymujących się już w kolejnym pokoleniu z państwowych zasiłków, a których potomstwo ostatnio dało popis wandalizmu w Londynie (nie byli to tylko emigranci, to trzeba również zaznaczyć!), to efekt uboczny takiej polityki. Niemniej dla gospodarki zapewnienie siły roboczej z jednej, a rynków zbytu z drugiej strony, to sprawa kluczowa! Gdyby emigranci nagle wrócili do swoich krajów, Niemcy, Anglicy i Francuzi mogliby nagle obudzić się w krajach, gdzie nic nie funkcjonuje, zwłaszcza wywóz śmieci, a starzejąca się populacja singli nagle musiałaby się zabrać do najbardziej podstawowych prac.

Ale zostawmy Zachód. My również się starzejemy i nie płodzimy wystarczającej liczby dzieci, żeby zapewnić pracę szkołom i uczelniom. To nie jest generalnie wielki problem, oprócz nauczycieli. Prawdziwy problem będzie polegał na tym, że nie będzie miał kto nas utrzymać na starość. Być może jakiś rząd (pewnie nie obecny, ale któryś kolejny) wprowadzi większe zasiłki na zachętę do rodzenia dzieci. Zasiłki przyciągną imigrantów z krajów biedniejszych i staniemy się krajem bardzo podobnym to tych zachodnich. Czy to będzie perspektywa straszna? Czy to będzie koniec polskiej tożsamości? Oczywiście niekoniecznie, choć i taki scenariusz jest możliwy. Zamiast się jednak zastanawiać nad taką perspektywą, trzeba pomyśleć, jak nie tylko pomnożyć liczbę młodych Polek i Polaków, ale również jak zatrzymać w kraju tych, którzy są w najlepszym wieku produkcyjnym.

środa, 12 października 2011

Refleksja nad wynikiem PiS wywołana komentarzem Rafała Ziemkiewicza

W wieczorze wyborczym programu I TVP oprócz polityków występowali też publicyści. Między innymi wypowiadał się dziennikarz, którego opinię cenię i szanuję, ponieważ jest człowiekiem inteligentnym, a to wbrew pozorom wśród dziennikarzy wcale nie jest takie oczywiste, ale z którego opiniami niezbyt często się zgadzam. Mam na myśli Rafała Ziemkiewicza. Z zainteresowaniem czytałem jego „Michnikowszczyznę”, w której chyba przedwcześnie wyraził pobożne życzenie wielu wyborców PiS, że „Adam Michnik jest dziś człowiekiem przegranym” (może niedosłownie, ale coś podobnego). W demokracji, gdzie nikt nikogo nie może po prostu zaaresztować i zlikwidować o nikim nigdy do końca nie można tak powiedzieć, o ile ten ktoś sam ma wolę trwać i działać. Na tej samej zasadzie Jerzy Urban prawdopodobnie nigdy nie będzie człowiekiem przegranym.

Na szczęście dla zwolenników Pis, również Jarosław Kaczyński, dopóki starczy mu energii, żeby publicznie działać i wygłaszać swoje opinie, nigdy nie będzie człowiekiem skończonym. Może przegrywać kolejne wybory, ale w przestrzeni publicznej będzie istniał, czy to się komuś podoba czy nie.

Wróćmy jednak do wieczoru wyborczego. Otóż Rafał Ziemkiewicz wyraził opinię, że Jarosław Kaczyński, w odróżnieniu do innych graczy na politycznej arenie, nigdy nie kieruje się doraźną koniunkturą, ani PRem, choć przecież mógłby. Cały czas mówi o patriotyzmie, a przecież wiadomo, że mógłby zyskać więcej głosów, gdyby przestał mówić o patriotyzmie, który dzisiaj wydaje się niemodny. Wniosek Rafała Ziemkiewicza jest więc prosty, oto Jarosław Kaczyński to jedyny człowiek niezmiennych wartości, który nie działa przy pomocy socjotechnik, nie podlizuje się tłumowi podatnemu na modne i popularne hasła, ale konsekwentnie dąży raz wybraną ścieżką.

Trudno oczywiście dociec, na ile teza Ziemkiewicza o niezłomnym trzymaniu się ideałów Jarosława Kaczyńskiego jest słuszna, ale można się przecież pokusić o inną interpretację zachowań Jarosława Kaczyńskiego. Przecież główną cechą rozpoznawczą przywódcy PiS jest właśnie taki przedwojenny patriotyzm, który zyskał mu tak dużą liczbę zwolenników (30% narodu to naprawdę nie jest mało!). Żeby nie wiem co, tylko konsekwentne trzymanie się tej retoryki zapewnia mu takie poparcie. Gdyby nagle jacyś mądrale od PRu (gdyby np. służył mu Tymochowicz) stwierdzili, że pora przerzucić się na jakieś inne hasła, Jarosław Kaczyński nie miałby żadnych szans. Po pierwsze nikogo by nie przekonał, że nagle zmienił poglądy, a po drugie straciłby tych, którzy do tej pory stali za nim murem. W tym sensie jest niewolnikiem swojej retoryki. Najlepszym przykładem jest przecież jego kampania prezydencka – wszystkie manifestacje przyjaznych uczuć wobec Rosjan, czy ukłon w stronę lewicy nikogo nie przekonały, a pewnie nieco rozdrażniły jego twardy bogoojczyźniany elektorat. Oczywiście okazało się, że to nie Jarosław Kaczyński próbował ryzykownej wolty w celu pozyskania większej liczby głosów, ale że winna była Kluzik-Rostkowska i Poncyliusz.

Wkrótce Jarosław Kaczyński powrócił do retoryki, której być może jest wierny dla samej wiary, ale która przede wszystkim przynosi mu zawsze wymierny sukces. Atak na ubeków i innych zdrajców Rzeczypospolitej, jakimi są wszyscy, którzy mają inną od Jarosława Kaczyńskiego jej wizję, zawsze przynosiło mu głosy wyborców i, co więcej poparcie „katolickiego głosu w ich domu”. Dlaczego miałby z tego rezygnować? Jak sam dość cynicznie (choć był to zapewne efekt niezamierzony) stwierdził, „szkoda byłoby zmarnować” głosy ludzi, którzy na jego widok krzyczą „Jarosław Polskę zbaw!” Jemu chodzi o to, żeby nie zmarnować potencjału ludzi, którzy w niego wierzą, ale z pewnością nie jest idiotą i dobrze wie, że sam żadnym zbawicielem nie jest.

Szczerze mówiąc, w demokracji podoba mi się istnienie opozycji. Jeżeli zarozumiały skądinąd Adam Hofman mówi, że polski rząd nie obronił polskich stoczni przed zgubnymi decyzjami Unii Europejskiej, a w tym samym czasie Niemcy swoje stocznie, będące w podobnej sytuacji obronili, to warto się nad tym zastanowić. Niczego bowiem tak nie cierpię w polityce jak fanatycznej wiary. Może to dlatego, że w ogóle jestem człowiekiem małej wiary. Bezkrytyczni miłośnicy Platformy Obywatelskiej działają mi tak samo na nerwy, jak fanatycy PiS. O problemach wszyscy powinni umieć rozmawiać, a przede wszystkim głośno je artykułować a następnie o nich dyskutować w celu znalezienia rozwiązania najlepszego dla nas wszystkich, obywateli Rzeczypospolitej.

Tymczasem moi znajomi, których znam jako ludzi szlachetnych, ludzi dobrej woli mających dobro Polski i Polaków na względzie, a którzy związali swoją wiarę w owo dobro z Jarosławem Kaczyńskim i jego partią, przeszli ostatnio takie zmiany, które mnie osobiście przerażają. W polityce PiS istnieje bowiem pewne sprzężenie zwrotne. Propagandyści partii najpierw wzbudzają u swoich wyborców stan paniki. „Zdrada narodowa!” krzyczą, „koniec Polski”, „koniec cywilizacji” itd. itp. Wyborcy, którzy są skądinąd sfrustrowani np. swoją osobistą sytuacją materialno-bytową, albo którzy są po prostu szczerymi patriotami wychowanymi na Mickiewiczu i Sienkiewiczu, przyjmują tę retorykę jako „oczywistą  oczywistość” i nią też się w życiu kierują. Przegrana PiS (czy ja wiem, czy taka przegrana? w końcu 30% w sejmie to wynik naprawdę poważny) okazuje się dla wielu wyborców tej partii (w tym wspomnianych przeze mnie znajomych) klęską narodową na miarę rozbiorów. Niektórzy deklarują chęć emigracji (nie wiem, co prawda dokąd, bo chyba pozostaje im tylko Watykan albo Malta), inni, którzy już mieszkają w obcych krajach, pragną się udać na emigrację wewnętrzną i wypisać się nawet z Facebooka. Oto jak działa słowo na ludzi! A Jarosław Kaczyński spokojnie będzie sobie szefował opozycji i krytykował rząd za pieniądze podatników. Czy to źle? Wcale nie, bo są tematy, które tylko opozycja może bez skrępowania poruszać. Prominentom PiS nie stanie się krzywda, natomiast pogłębi się frustracja szarych zwolenników tej partii, na czym jej przywódca będzie grał po wirtuozowsku.

Rafałowi Ziemkiewiczowi oraz specjalistom od zdobywania głosów dla PiS mógłbym poradzić tylko jedno – nie nazywajcie 70% wyborców tymi, którzy stoją tam, gdzie kiedyś stało ZOMO, nie nazywajcie ich dziećmi ubeków i nie nazywajcie ich nawet lemingami (czyli głupiutkimi stworzonkami, które idą bezmyślnie za tymi, którzy stoją przed nimi na pewną zgubę). Nie musicie rezygnować z patriotyzmu, ale nie obrażajcie wszystkich tych, którzy się z wami w czymś nie zgadzają, oskarżając ich o brak patriotyzmu, bo w ten sposób nigdy nie przekroczycie progu 30% społecznego poparcia. Nie nazywajcie się też całym narodem, bo jak na razie jesteście ledwie jego trzecią częścią. Nie twierdzę, że to bardzo mało, ale jednak za mało.

piątek, 7 października 2011

Steve Jobs (in memoriam)

Steve Jobs już więcej do nas nie przemówi, ale to, co powiedział na tej uroczystości na Uniwersytecie Stanforda w 2005 roku, to kilka minut słów wyrażających najprostsze i zarazem najgłębsze prawdy o życiu. Zwłaszcza młodzi ludzie powinni wziąć sobie je do serca i nie marnować własnego życia.



Dzięki, Steve!

środa, 5 października 2011

O powszechnej pedagogice, czyli o tych, którzy lubią dawać nauczki

Kto się wychował we wschodniej Europie (no dobra, mam na myśli też centralną) ten od dzieciństwa zna to uczucie, kiedy każdy wokół niczego bardziej nie pragnie, tylko udzielić nam lekcji, najlepiej bolesnej, bo wtedy lepiej zapamiętamy i więcej błędów nie popełnimy. Pisałem już niedawno o nauczycielach, wśród których zdarza się pewien odsetek takich, dla których ważne jest nie tyle, żeby się uczeń w końcu czegoś nauczył, ale żeby dać mu bolesną nauczkę, co w tym wypadku wcale nie musi oznaczać to samo. Jeżeli karanie ucznia, pokazywanie mu „jego miejsca” i udzielanie mu bolesnych nauczek staje się celem samym w sobie, a znałem takie nauczycielki, które zdawały się zapominać, że ich głównym celem jest nauczenie tych dzieciaków jakichś konkretnych wiadomości, a nie tylko działanie (i to w dodatku wątpliwe) wychowawcze, mamy do czynienia z patologią.

O ile można powiedzieć, że nauczyciele wykazują pewne wypaczenia spowodowane charakterem swojego zawodu, to już co najmniej dziwne się wydają tego typu zapędy wychowawcze ze strony wszelkich innych grup zawodowych. Czasami, bo nie zdarza mi się to zbyt często, w prywatnych rozmowach z policjantami wychodzi z nich ogromna chęć „nauczenia rozumu” wszystkich i to wcale nie tylko przestępców, ale również „inteligencję szpagatową”, jak to się powiedziało jednemu z przedstawicieli prawa i porządku, kiedy mówił o ludziach wykształconych. Ponieważ polski policjant nastawia się przede wszystkim na działanie karzące (to co się popularnie nazywa „prewencją” przeważnie z prewencją nie ma zbyt wiele wspólnego, ponieważ często sprowadza się do spałowania jakiegoś chuligana już po popełnieniu przez niego nagannego czynu), niejako z natury ustawia się wrogo wobec reszty społeczeństwa. Podobnie jest zresztą ze Strażą Miejską. Ci ludzi w mundurach chcą przede wszystkim tego, żeby reszta społeczeństwa czuła przed nimi respekt. „Kochać nie muszą, ale niech się boją”. Pisałem już jakiś czas temu, że kiedy w Londynie widzę patrol policji, to się czuję bezpieczniej. Poza tym zawsze pytam policjantów o drogę. Być może jestem ofiarą paranoi wyniesionej jeszcze z PRLu, ale w Polsce na widok policjanta lub strażnika miejskiego zawsze nastawiam się na najgorsze, bo wiem, że jeśli mnie zagadają, to będzie znaczyło, że, najczęściej nieświadomie, popełniłem jakieś wykroczenie.

Mąż mojej kuzynki, który jest kierowcą tira swego czasu wjechał w jakimś hiszpańskim miasteczku pod prąd w ulicę (co tam ulicę, wąską uliczkę) jednokierunkową. Hiszpański policjant, który to zobaczył, spokojnie go wyprowadził z tej uliczki, zatrzymał ruch na ulicy, na którą tir musiał się wycofać, żeby zrobić mu miejsce, po czym sympatycznie pozdrowił nieuważnego kierowcę i odjechał na swoim motocyklu.

Nie twierdzę, że w Polsce nie trafiają się sympatyczni policjanci. Jak najbardziej trafiają się ludzie uśmiechnięci i nastawieni przyjaźnie. Rzecz w tym, że kiedy nawet stosują ulgową taryfę przy wypisywaniu mandatu dają do zrozumienia, że gdyby chcieli, to mogliby „dowalić” dużo więcej. Taki system.

O urzędnikach można by napisać kilka tomów, ale nie ma sensu powtarzać tego, na co już inni wielokrotnie zwracali uwagę. Dość dawno temu pisałem o formie polskich pism urzędowych kierowanych do obywatela. Miałem okazję tłumaczenia podobnych pism z Kanady i Stanów i wiem, że można inaczej, że można po prostu człowieka poprosić o dostarczenie jakichś dokumentów, a nie od razu powalać go na ziemię i kazać mu rozłożyć nogi i założyć ręce na kark. Ta metafora odnosi się oczywiście do pism stosowanych przez polskie urzędy, w których obywatel jest z góry traktowany jak przestępca, któremu za niewypełnienie polecenia grozi jakaś straszna kara. Jaka? A to jak chcesz to sobie sprawdź w dzienniku ustaw z dnia tego a tego, w kodeksie cywilnym, karnym i tylko brakuje kanonicznego. Jesteś, Józefie K. robakiem i masz zrobić to, co ci się niniejszym NAKAZUJE i nie myśl, że będziesz fikał, bo ci tak dowalimy, że się nie pozbierasz. No może ewentualna kara nawet nie jest jakaś straszna, ale kto pobiegnie do biblioteki, albo zacznie googlować w celu wyszukania odpowiedniego paragrafu w odpowiednim tomie Dziennika Ustaw. Czujesz się wdeptany w glebę, mimo, że po prostu czegoś zapomniałeś przez gapiostwo dostarczyć? No i dobrze! Na drugi raz będziesz wiedział, że gapiostwo jest takim samym przestępstwem jak kradzież i korupcja! A co! Żebyś sobie zapamiętał tę lekcję!

I w ten sposób obywatel rozumie, że na każdym kroku, w każdej sprawie, niezależnie od jej charakteru, ktoś „życzliwy” po prostu daje mu lekcję życia, czyli nauczkę! Jesteśmy na ogół zwolennikami wychowania możliwie najbardziej stresowego, zaś w dobrą wolę bliźniego nie wierzymy.

Dodatkowa sprawa to postawa, jaką należy przyjąć w bezpośredniej rozmowie z nauczycielem/policjantem/strażnikiem miejskim/urzędnikiem etc. Oburzenie, nerwowe krzyki czy agresywny atak słowny oczywiście nie może wchodzić w grę, bo one zawsze działają na niekorzyść podlegającego nauczce. Wydawałoby się, że powinno się prowadzić rozmowę rzeczowo, w sposób pokazujący jasno, że zależy nam na rozwiązaniu problemu, że jesteśmy obywatelami praworządnymi i rozumiemy swój błąd. Otóż często to za mało. Człowiek z odrobiną władzy może zbyt rzeczowe postawienie sprawy przez tego, któremu on postanowił dać nauczkę, za bezczelność! O, zuchwałość należy eliminować za wszelką cenę, więc następuje intensyfikacja procesu wychowawczego i to procesu bolesnego!

Ktoś, kto czytał „Disgrace” (Hańbę) J.M. Coetzeego, pamięta pewnie sceny, w których komisja dyscyplinarna uniwersytetu bada przypadek uwiedzenia studentki przez profesora – głównego bohatera. On oczywiście zdaje sobie sprawę ze swojego błędu, więc przyjmuje decyzję komisji bez szemrania. Wzbudza to niezadowolenie jej członków, którzy chcieliby… No właśnie, o co im właściwie chodzi? Otóż prawdopodobnie chodzi o to, żeby ten człowiek się ukorzył, żeby okazał skruchę w postaci własnego uniżenia i zamanifestowania przed czcigodną komisją stanu swojego upodlenia. Tej satysfakcji jednak protagonista powieści nie chciał dać swoim kolegom.

A przecież chodzi o to, żeby właśnie taką satysfakcję tym ludziom dać. Realia Południowej Afryki może są nieco inne od wschodnioeuropejskich, ale mentalność ludzi, którym dano trochę władzy nad innym człowiekiem może być całkiem podobny. W Europie Wschodniej bowiem nadal obowiązuje dyrektywa wydana przez cara Piotra Wielkiego:

„Podwładny powinien przed obliczem przełożonego mieć wygląd lichy i durnowaty, tak by swoim pojmowaniem sprawy nie peszyć przełożonego.”

Pole semantyczne słowa „podwładny” powinno być tylko w tym wypadku stanowczo poszerzone. Nie chodzi bowiem tylko o stosunek służbowy człowieka na niższym szczeblu hierarchii w jakiejś instytucji. W przypadku policjanta czy urzędnika itp. ta hierarchia jest jednorazowa i stosunkowo krótkotrwała. Tym bardziej ten z odrobiną władzy pragnie z takiej sytuacji skorzystać, w pełni napawać się swoją przewagą. Co więcej, wydaje się, że satysfakcję przynosi im pognębienie kogoś, kto w jakimś innym układzie hierarchicznym zajmuje pozycję wyższą. Boże! Jakaż to pedagogiczna rozkosz dać nauczkę jakiejś nadętej szyszce. No chyba, że jest to taka szyszka, która ma dojścia do mojego szefa. Czasami można się naciąć. Generalnie jednak dawanie nauczek, ucieranie nosa i stawianie na baczność jest miłe i skutecznie osładza nudę urzędniczej rutyny.

Tradycja rozporządzenia rosyjskiego władcy ma się dobrze. Można zaryzykować twierdzenie, że istnieje wręcz ciągłość tej tradycji. System urzędniczy II Rzeczypospolitej nie stał się nagle oryginalny i nowy. W końcu skądś się ci urzędnicy niepodległej Polski musieli brać. Odziedziczyliśmy więc urzędnika o mentalności carskiego czynownika. Za sanacji taki model został jeszcze bardziej wzmocniony. Komuna nie musiała specjalnie kształcić urzędnika nowego typu. To nadal miał być człowiek, którego szary obywatel miał się bać.

Po zmianach ustrojowych nie było roku, w którym ten czy inny polityk nie mówiłby o zmianie podejścia do obywatela, o służebnej roli urzędów i urzędników tudzież policjantów. Pisali o tym dziennikarze. Ostatnio prawie przez całą kadencję Sejmu działała nawet specjalna komisja pod kierownictwem znanego polityka, która miała na celu przybliżyć państwo obywatelowi, m.in. poprzez ukrócenie wszechwładzy urzędniczej masy. Polityk ten dał się poznać z wielu innych spektakularnych akcji, które być może teraz doprowadzą go znowu do Sejmu, natomiast trzeba się mocno starać, żeby dostrzec zmiany w mentalności polskiego urzędnika czy policjanta. Najgorsze jest to, że jakoś w ogóle nie wierzę, że ktokolwiek w naszym kraju ma wolę do takich zmian doprowadzić.