czwartek, 30 czerwca 2011

"Joga w parku", czyli miły przedsmak wakacji

Wstyd się przyznać do takiego komputerowego analfabetyzmu, ale dopiero pod koniec maja odkryłem, że mogę obserwować statystyki swojego bloga. Nie spodziewałem się fajerwerków, jak na blogach poświęconych plotkom i prowokacjom politycznym, czy to z jednej czy innej opcji, bo tam aż się skrzy od dziesiątek, jeśli nie setek komentarzy. Niestety nie odbiegają one poziomem od forum Onetu, więc z pewnością nie mam czego żałować. Miłym zaskoczeniem było jednak to, że istnieje pewne stałe grono ludzi, którzy odwiedzają mój blog regularnie. Geograficznie najwięcej mam odwiedzin z Polski, na drugim miejscu jest Wielka Brytania, potem Stany Zjednoczone. Od czasu do czasu odwiedzają mnie goście z Niemiec, Francji i Ukrainy. Najbardziej zaskoczony jestem (oczywiście mile), że na mojego bloga dość regularnie zagląda ktoś z Malezji, a kilkakrotnie miałem tez wizytę z Iranu. Jak widać nasi rodacy podróżują i albo na krótko albo na stałe osiedlają się poza Polską.

Czerwiec był prawdopodobnie miesiącem jakiegoś neurotycznego napięcia, ponieważ zgadzam się ze zwolennikami teorii, że pisanie jest objawem swego rodzaju neurozy. Wcześniej nie odczuwałem aż takiej wewnętrznej potrzeby dzielenia się z całym światem tym, co mi akurat chodziło po głowie. W ostatnim miesiącu jednak pęd do zrobienia wpisu na blogu był przemożny.

Dzisiaj dałem ostatnie przed wakacjami wpisy egzaminacyjne, więc wydaje mi się, że powoli mogę się przestawiać na tryb letni. Mam co prawda jeszcze kilkadziesiąt stron do przetłumaczenia do niedzieli, ale nie mając natłoku myśli związanego z obowiązkami w kilku różnych uczelniach, będę mógł się skoncentrować tylko na tym tłumaczeniu, więc wierzę, że skończę je szybko.

Tymczasem miły przedsmak wakacji poczułem dzisiaj dzięki bardzo ciekawej i pożytecznej inicjatywie, jaką jest "Joga w parku". Zajęcia z jogi na świeżym powietrzu odbywają się w Białymstoku od kilku tygodni (jak mi się wydaje), ale dopiero dzisiaj miałem czas, żeby się na nie wybrać z żoną. Skwerek przed akademikiem Uniwersytetu Medycznego na Plantach wypełnił się tuż przed 18.00 gromadką miłośników rozciągania i zorganizowanego oddychania. Spektrum wiekowe, rzec można, było pełne. Przyszli bowiem młodzi rodzice z bardzo małymi dziećmi, które co prawda nie ćwiczyły, ale przyglądały się jednemu z rodziców (drugie musiało się jednak skoncentrować na nich), były nastolatki, i to jak się wydaje od 11 do 19 roku życia, były osoby w sile wieku, dojrzałe, jak i bardzo dojrzałe. Dało się zaobserwować, że więcej było pań, ale nie można powiedzieć, że zabrakło mężczyzn w różnym wieku. Uczestnicy zajęć ćwiczyli bardzo solidnie, dając z siebie wszystko mimo, że niektóre ćwiczenia stanowiły pewne wyzwanie. Nie na tyle jednak, żeby nie mógł ich wykonać ktoś początkujący.

Bardzo ważna były polecenia instruktorki, która co kilka minut przypominała, że joga nie polega na współzawodnictwie i porównywaniu się do kogoś innego. Joga to dialog z własnym ciałem i tylko z nim. Bardzo mi się to podejście podoba.

Nie powiem, że jestem zupełnym nowicjuszem, bo choć nigdy nie ćwiczyłem pod okiem instruktora, co jakiś czas regularnie wykonuję po kilka asan dziennie. Kiedy jednak człowiek podda się kieratowi obowiązków związanych z zarabianiem pieniędzy, często umyka gdzieś ta godzina, którą powinno się poświęcić na ćwiczenia fizyczne. Mam nadzieję, że właśnie teraz znowu będzie trochę czasu na to, żeby zadbać o zdrowie. Wiem bowiem z doświadczenia, i nikt nie musi mnie do tego przekonywać, że kiedy ćwiczę regularnie, w tym jogę, czuję się po prostu o wiele lepiej. Przestają mnie boleć plecy, spada ciśnienie i cukier do normy. Doświadczyłem tego sam na sobie i dlatego wiem co mówię. Nikt nie musi przekonywać mnie, ale ja też nie czuję jakiegoś zapału misjonarskiego. Z wielką frajdą po prostu dzielę się tym, czego sam doświadczam.

Inicjatywa prowadzenia darmowych zajęć, z którą, jak powiedziała instruktorka, ma coś wspólnego prezydent miasta (nie wiem czy jako sponsor, czy w jakiś inny sposób), jest wg mnie fantastyczna. Żyjemy w takich czasach, że nie każdego stać na wykupienie zajęć z jogi, które nie należą do najtańszych. Tymczasem sama idea propagowania zdrowego trybu życia jest godna pochwały, bo chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć, że lepiej zapobiegać niż leczyć. Lepiej jeść zdrowe rzeczy, które naprawdę potrafią być smaczne, i wykonywać ćwiczenia fizyczne (wcale niekoniecznie bardzo intensywne), niż pakować grube tysiące producentom pigułek.

Piszę takie banały i myślę sobie, ze wielu może to zdenerwować, bo przecież nikt głupi nie jest i rzeczy oczywiste rozumie. Niestety znam osobiście skądinąd wspaniałych ludzi, którzy wolą się całkowicie oddać w ręce lekarzy i farmaceutów, i bez szemrania połykają garście tabletek, których działanie uboczne robi spustoszenia w ich organizmach, niż choćby zacząć od prostych ćwiczeń jogi. Teraz jest świetna okazja, bo można pójść do parku, wykonać kilka ćwiczeń i samemu się przekonać, czy po kilku tygodniach regularnych ćwiczeń, nie poczujemy się lepiej. To nic nie kosztuje, a warte jest wiele. Ktoś kiedyś powiedział, że najlepsze rzeczy w życiu są za darmo. Świeże powietrze (Białystok to najczystsze miasto w Polsce), relaksująca atmosfera i joga. Gorąco polecam.

środa, 29 czerwca 2011

O zapożyczeniach raz jeszcze

Nie od dzisiaj daje się zauważyć, że jeżeli naukowiec chce brzmieć naukowo, to epatuje słuchacza tudzież czytelnika słownictwem pochodzenia obcego. Wypracowanie odrębnego aparatu pojęciowego jest w ogóle uważane za równoznaczne z wyodrębnieniem się nowej dziedziny wiedzy, co samo w sobie doprowadza mnie do opętańczego śmiechu bezsilnej rozpaczy, ale nie wchodźmy w to dzisiaj.
 Otóż na stronie
http://www.stosunki-miedzynarodowe.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=506:etnotyp-etnocyd-genocyd&catid=51:e&Itemid=92   trafiłem na następujące definicje:

Etnocyd - to polityka zaprzeczająca etnicznej i kulturowej tożsamości i samookreślaniu grupy, zazwyczaj bez fizycznego niszczenia jej przedstawicieli, mająca na celu destrukcję tożsamości kulturowej danej grupy etnicznej, najczęściej będącej w konflikcie z inną grupą dominującą na określonym terytorium.
Genocyd - to polityka polegająca na unicestwianiu fizycznym grupy etnicznej manifestującej swoją odrębność kulturową.
Źródło: M. Baczwarow, A. Suliborski, Kompendium wiedzy o geografii politycznej i geopolityce, Warszawa 2003.

Ten etnocyd z braku jednego słowa na określenie niszczenia poczucia tożsamości etnicznej, może nie jest taki zły. Natomiast na genocyd mamy przecież polskie słowo "ludobójstwo". Ale co tam? "Ludobójstwo" zostawiamy politycznym oszołomom, bo my, poważni specjaliści od stosunków międzynarodowych, mówimy o genocydzie.

Proponuję pójść dalej w rozszerzaniu słownictwa naukowego: Edyp przez pomyłkę popełnił patrycyd, a Orestes matrycyd. Zresztą niejeden władca popełniał parycyd. Kryminolodzy, jeśli chcą brzmieć naukowo, niech zaczną mówić o homicydach. Powinno się również pisać o okropnym wielokrotnym infantycydzie w Łodzi przed kilkoma laty. Historycy powinni się też pochylić nad regicydem Nałęczów z instygatu Brandenburczyków na Przemysławie II.

Jędrzej Śniadecki tworzył polskie nazwy pierwiastków chemicznych, ponieważ zależało mu na ojczystym języku naukowym - dlatego mamy "wodór" a nie "hydrogen". Można się oczywiście spierać, czy to dobrze czy źle, bo oczywiście w kontaktach międzynarodowych uczonych, wygodniej byłoby porozumiewać się ujednoliconym słownictwem. Od tego jest jednak, jak mi się wydaje, nauka języków obcych. Jeżeli polski chemik jechałby na konferencję do Stanów Zjednoczonych, a nie znał angielskiego to i tak na niewiele by mu się zdała sama znajomość nazw pierwiastków, które brzmiałyby nieco bardziej podobnie (z drugiej strony znam takich ludzi, którzy za nic nie skojarzyliby "hajdrodżinu" z "hydrogenem").

Człowiek wrażliwy, któremu droga jest tradycja własnego języka, widząc co się z nim dzieje za sprawą "naukowców", ma ochotę popełnić sucyd.

Glosariusz, czyli objaśnienie proponowanych słów:
homicyd - zabójstwo (ang. homicide)
infantycyd - dzieciobójstwo (ang. infanticide)
instygat - poduszczenie (ang. instigate - poduszczać, podjudzać, namawiać)
matrycyd - matkobójstwo (ang. matricide)
parycyd - zabójstwo rodzica (ang. parricide)
sucyd - samobójstwo (ang. suicide)

Jeżeli te słowa faktycznie znajdą się najpierw w języku "naukowym", to już będzie sygnał ostrzegawczy. Jeśli przedostaną się do mediów, a potem do powszechnego obiegu, będzie to oznaczało, że do przeczytania tekstów dwudziestowiecznych trzeba się będzie uczyć ich języka (czyli naszej polszczyzny) jak języka martwego.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Balet "Próba" - wspomnienie

To mógł być rok 1984 lub 1985, kiedy mój nieżyjący już przyjaciel kupił płytę Gabora Pressera Electromantic. Zrobił to dlatego, że muzyka tego węgierskiego muzyka pokolenia Czerwonych Gitar czy też Trubadurów została wykorzystana w rock-balecie Próba Antala Fodora. A Próba akurat była wystawiana w łódzkim Teatrze Wielkim. Był to akurat okres świetności tego przybytku opery i baletu pod dyrekcją Sławomira Pietrasa.

Tak na marginesie. Nie bez powodu wspomniałem, że Gabor Presser był w przybliżeniu rówieśnikiem Seweryna Krajewskiego czy Krzysztofa Krawczyka. Podczas gdy oni na początku lat 80. ubiegłego stulecia tkwili jeszcze w minionej epoce, węgierski muzyk zespołu Omega z lat 60. i założyciel LocomotiveGC, zrobił duży postęp w kierunku muzyki elektronicznej. Ha! Tak nam się wówczas wydawało! Dzisiaj większość z tych „nowoczesnych” czy wręcz „nowatorskich” propozycji trąci myszką, ale wówczas tym się żyło.

Za komuny do Polski przyjeżdżały zespoły rockowe zza żelaznej kurtyny i zawsze było to dla nas, nastolatków, wielkim przeżyciem. Pamiętam jednak, że jeden z najlepszych koncertów, na jakich kiedykolwiek byłem, był występ właśnie węgierskiego LocomotiveGC w łódzkiej Hali Sportowej. „Z demoludów, a tak potrafią grać i zrobić taki show!” Nie mogliśmy wyjść z podziwu.

Balet Próba w Teatrze Wielkim była wielkim przeżyciem. Poszliśmy na niego jakąś większą grupą znajomych. Pamiętam, że w antrakcie spotkałem kolegę z obozu PO, na którym byłem w roku 1981 (pół roku przed stanem wojennym!). Piotrek Ch. sprawiał na tym obozie same kłopoty, ponieważ łączył niesamowity temperament (dziś być może zdiagnozowano by u niego ADHD) z brakiem szacunku dla dyscypliny wojskowej, jaką starano nam się zaaplikować. Ponieważ był wówczas uczniem liceum baletowego, przylgnęło do niego przezwisko „Baletmistrz”. Tylko jeden wiecznie smutny chłopiec z Ozorkowa mówił na Piotrka „Baletnik”.

Minęlo kilka lat, poszedłem na Próbę a Piotrek już tańczył w balecie Teatru Wielkiego, choć akurat na tym przedstawieniu był tak samo widzem jak ja. Ponieważ kariera w balecie nie może trwać zbyt długo, bardzo ciekawy jestem czym się teraz zajmuje.

Akcja Próby to niby właśnie próba baletu, który ma odegrać Pasję, czyli mękę Jezusa Chrystusa. Jest motyw miłości głównych aktorów, są umundurowani przedstawiciele totalitarnych władz, w historia sprzed 2000  lat splata się ze współczesnością (tzn. ówczesną współczesnością, choć przesłanie jest na tyle uniwersalne, że z dzisiejszą można by ją było również spleść). Oprócz Gabora Pressera, drugim kompozytorem wykorzystanym dla potrzeb tańca był Jan Sebastian Bach. Całość zrobiła na nas niesamowite wrażenie.

Przeczytałem w Internecie, że Próba jest obecnie wystawiana (czy też jeszcze niedawno była) w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy chciałbym ten balet obejrzeć jeszcze raz. Obawiam się, że z perspektywy czasu mógłbym podejść do niego zbyt krytycznie. Muzyka elektroniczna z tamtych czasów, a więc oprócz Gabora Pressera, „wielcy” muzycy z Zachodu, a więc Vangelis, Jean Michelle Jarre czy Mike Oldfield tworzyli oczywiście dźwięki miłe dla ucha. W porównaniu z klasykami minionych epok wypadają jednak nieco… prosto? Nie chcę się jednak wymądrzać, bo wcale nie o to chodzi. Muzyka wyżej wymienionych twórców jest bardzo dobra do pracy, zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja, który pisząc jakiś tekst chce się odizolować od informacji ze świata zewnętrznego. Bardzo polecam.
A na koniec tej „podróży sentymentalnej” w przeszłość fragment „Electromantic” Gabora Pressera. Kiedy jeszcze kilka lat temu chciałem „wygooglować” Próbę, nic mi się nie udało. Dzisiaj można znaleźć dziesiątki stron poświęconych samemu baletowi i jego twórcom. I właśnie dzięki uprzejmości YouTube.com mogę Wam zaprezentować ten fragment muzyki. 


niedziela, 26 czerwca 2011

Potencjalny problem polskiego baristy we Włoszech, czyli zapożyczenia w tłumaczeniach

Napływ nowych słów z języków obcych jest zjawiskiem nieuniknionym. Zapożyczaliśmy obce słowa od samego początku kształtowania się polszczyzny, ponieważ na wiele zjawisk, które przyszły wraz z cudzoziemcami, nie mieliśmy własnych określeń. Język polski nie jest tu oczywiście jakimś wyjątkiem, ponieważ inne języki zapożyczały się i nadal zapożyczają również. Przoduje tutaj chyba język angielski, gdyż w świecie posługującym się tym językiem, nie ma żadnej „akademii” czy innej instytucji przepuszczającej przez swoje sito słowa, które staną się angielskimi, a zatrzymującej słowa, których w języku angielskim by nie chciano. Tam co jakiś czas sprawdza się, czy jakieś słowo jest już na tyle często używane przez rodzimych użytkowników angielszczyzny, że można je uznać za jej cześć i umieszcza się takie słowo w słowniku.
            Tutaj mogą się pojawić pewne rozbieżności między poszczególnymi wydawcami (Oxford, Cambridge, Pearson-Longman, McMillan itd.), ale również między Brytyjczykami, Amerykanami i Australijczykami. I tak, np. w amerykańskim Websterze (ta nazwa jest też dość zwodnicza, ponieważ, o ile dobrze pamiętam, istnieją cztery różne wydawnictwa przypisujące sobie prawo do tej nazwy) znajdziemy swojsko brzmiące słowo „kielbasa” (wyjaśnione jako „Polish sausage”), podczas gdy na próżno byśmy go szukali w słownikach wydanych w Wielkiej Brytanii.
            Generalnie język angielski ma największą liczbę słów w porównaniu z każdym innym językiem, a to dzięki ogromnej liczbie synonimów, które język ten niejako „zebrał po drodze” swojej historii. Niektóre wyrazy przychodziły do angielszczyzny dwa razy. Francuskie słowo „chef” (szef) pojawiło się już w średnioangielskim (a więc w czasach Geoffreya Chaucera) i przekształciło się w „chief”, a więc wódz, przywódca, główny, a także dowódca mechaników na statku parowym. W dziewiętnastym wieku francuski „chef” przyszedł do angielskiego jeszcze raz i tym razem zadomowił się bez zmian w wymowie. Obecny angielski „chef” odnosi się jednak tylko do szefa kuchni.
            Jak już wspomniałem, zapożyczenia są zupełnie normalne i o ile niepotrzebnie nie wypierają wyrazów rodzimych, są potrzebne. Nie chcę się tutaj wdawać w krytykę koszmarków językowych, jakie już się zakorzeniły w języku nauki (np. relewantny). Czasami z chęci nadania swojemu tekstowi znamion „naukowości” ludzie o słabej znajomości angielskiego potrafią wstawić np. frazę „dokument ten wylicza w sposób enumeratywny”, co jest po prostu masłem maślanym, gdyż „enumerate” znaczy po prostu wyliczać.
            Kiedy się słyszy młodych menadżerów lub specjalistów od marketingu z wielkich korporacji, włos się na głowie jeży. Całe mnóstwo angielskich słów używanych w polskich zdaniach i z dodaną polską fleksją to język owych młodych ambitnych krawaciarzy (młodych wykształconych z wielkich miast ;) ). Być może na niektórych laikach rozmowy w tym koszmarnym żargonie robią wrażenie niebywałego profesjonalizmu. Kto jednak ma trochę pojęcia o pochodzeniu i znaczeniu wymawianych przez nich słów, ten nieuchronnie musi ich traktować jak bandę kretynów. Nie znaczy to, że oni nimi faktycznie są. Wręcz przeciwnie, wielu to zapewne wysokiej klasy profesjonaliści, ale poprzez tak skandaliczne kaleczenie języka ojczystego, robią fatalne wrażenie. Kretynami natomiast z pewnością są ci, którzy brak swojej wiedzy fachowej pokrywają wiązanką słów, których być może sami nie rozumieją.
            Najśmieszniejsze sytuacje z wyrazami zapożyczonymi pojawiają się, kiedy trzeba przetłumaczyć jakiś tekst na język, z którego pochodzi taki wyraz. Dzieci w szkole podstawowej potrafią np. zapytać „A jak jest ‘traktor’ po angielsku?” Ale dzieci to dzieci i nie ma im się co dziwić. Kiedy jednak w dwóch sąsiednich zdaniach polski autor używa słów „ustrojowy” i „konstytucyjny” („konstytucyjny” niekoniecznie w znaczeniu „zawarty w konstytucji”) to w języku polskim uniknął powtórzenia poprzez zastosowanie synonimów – jednego polskiego, a drugiego pochodzenia obcego. Jeżeli zechcemy te dwa zdania przetłumaczyć na angielski, powtórzenia nie unikniemy, bo „constitutional” to po prostu ustrojowy. Oczywiście dobrze jest tutaj przekształcić jedno ze zdań, żeby powtórzenia uniknąć. Wtedy istnieje obawa, że autor oryginału może się na takie odstępstwo nie zgodzić.
            Ostatnio fascynuje mnie kariera słowa „barista” w języku polskim. Słowo to nie tylko możemy spotkać w kawiarniach, czy też „barach kawowych” z pretensjami do światowego poziomu. Kilkakrotnie słowa tego wręcz uczono w różnych kanałach telewizyjnych. „Barista” to specjalista od przyrządzania, a więc mielenia, parzenia i podawania kawy. Skąd do nas przyszło to słowo? Akurat do polszczyzny musiało przyjść z języka angielskiego, ponieważ właśnie w angielskim zaczęto go używać w takim a nie innym znaczeniu. Angielskie słowniki podają jednak pochodzenie samego słowa. Otóż „barista” to po włosku po prostu „barman” lub „barmanka”. Jeśli wejdziecie na polską Wikipedię i wpiszecie „barista”, pokaże Wam się odpowiednia definicja. Po lewej stronie są linki do tego samego słowa w różnych językach, m.in. w angielskim. Na próżno będziecie szukać „Italiano”. Włoskim wikipedystom nie przyszło bowiem do głowy, żeby objaśniać tak pierwotne słowo jak „barman”. Zasadnicze pytanie jednak brzmi, co ma sobie wpisać do CV polski specjalista od parzenia kawy, który marzy o pracy w swoim zawodzie we Włoszech. Jeżeli napisze, że jest „barista”, to wezmą go po prostu za barmana, a nie specjalistę od kawy. Myślę, że w tym wypadku najlepszym rozwiązaniem będzie, jeżeli taki człowiek na wszelki wypadek nauczy się również nalewać piwo i mieszać mocniejsze alkohole z innymi składnikami. Wygląda na to, że wąska specjalizacja w tym wypadku nie popłaca .

sobota, 25 czerwca 2011

Wspomnienie o "etruskiej sensacji"

W historii, oprócz szeregu innych elementów, zawsze fascynowało mnie to, co tajemnicze, z czym historycy próbują się zmagać od lat, a cel tych zmagań nadal im się wymyka. Istnieją zagadnienia historyczne, które od czasu do czasu stają się modne, ponieważ nagle zaczyna się nimi interesować popularna prasa i przez tydzień lub dwa (czasami dłużej) wszyscy stają się historykami zażarcie dyskutującymi takie zagadnienie. Nie mówię tu o historii Polski, bo tu oczywiście wszyscy (przynajmniej ludzie z mojego pokolenia i starsi) wydają się być ekspertami od historii. Oczywiście tutaj w grę wchodzą emocje związane najczęściej z bieżącą polityką. Nie o tym chcę dzisiaj napisać. Chodzi mi raczej o taką fascynację, jaką wywołało odkrycie grobowca Tutenchamona w Egipcie, które wywołało istną „egiptomanię”.

Osiągnięcia Howarda Cartera w Tebach Zachodnich z 1922 roku były relacjonowane przez światową prasę codzienną, ludzie zamożni kupowali „egipskie” bibeloty, zaś teatry muzyczne i kabarety obowiązkowo wprowadzały jakieś „egipskie” skecze. Trudno powiedzieć czy to dobrze czy źle, że wiedza historyczna tak rzadko przedostaje się do popularnego obiegu. Samo zainteresowanie historią jest, jak uważam, bardzo dobre, ale zajmowanie się nią przez nie do końca przygotowane „masy” prowadzi do szeregu przekłamań i utrwalania błędnych stereotypów. Hollywoodzkie, ale nie tylko, filmy oraz amerykańskie seriale dla młodzieży na tematy historyczne z jednej strony w niektórych być może wzbudzają zainteresowanie historią, ale z drugiej zamiast historii ukazują wytwory wyobraźni (często niezbyt wyrafinowanej) scenarzysty na kolanie wymyślającego dialogi i reżysera, dla których prawda historyczna ma najmniejsze znaczenie.

W połowie lat 80. ubiegłego stulecia (śmieję się, kiedy to piszę, bo jak by nie patrzył, ja tutaj tworzę „źródło historyczne”, w owych latach 80. nazywane „źródłem pamiętnikarskim”), a dokładnie prawdopodobnie kiedy byłem na pierwszym roku historii (a więc 1985/86), w „Panoramie” (był taki kolorowy tygodnik), a potem chyba w „Razem” (to był z kolei tygodnik „dla młodzieży), choć tutaj już głowy nie dam, ukazały się artykuły na temat wspaniałego „odkrycia” jugosłowiańskich uczonych, którzy odczytali napis na etruskiej urnie jako „u semlui otszli”. Kiedy pojawił się Internet, próbowałem odszukać tę informację, zwłaszcza o tym „u semlui otszli”, ale bez skutku. Jeżeli ktoś jeszcze nie skojarzył, co jest takiego „epokowego” w napisie „u semlui otszli” to spieszę wyjaśnić, że jugosłowiańscy uczeni odczytali go bez trudu, ponieważ jako żywo był to napis w języku słowiańskim! „U semlui otszli” na urnie grzebalnej to przecież nic innego jak „do ziemi odeszli”!

Może szał na Etrusków nie ogarnął całego społeczeństwa na skalę egiptomanii lat 20. XX wieku, ale wśród ludzi zafascynowanych starożytnością na jakiś czas artykuły te zasiały pewien ferment. Rzuciliśmy się do książek (no bo przecież nie było nie tylko „wujka Gogle”, ale nawet Internetu), a tam wszędzie tylko, że „języka Etrusków do dziś nie udało się rozszyfrować”. No tak, Jacquesowi Heurgonowi się nie udało, bo to przecież Francuz i pewnie do głowy mu nie przyszło przykładać leksemy słowiańskie do wyrazów etruskich. Takie zawodowe klapki na oczach miał z pewnością, jak przez tydzień myśleliśmy, a przecież w nauce czasami trzeba oderwać się od myślenia sztampowego. Warto, jak to się mówi po angielsku „think outside the box”. Takim właśnie myśleniem wykazali się Jugosłowianie (nie pamiętam, czy to byli Serbowie, Chorwaci czy Słoweńcy, ale pamiętam, że nie Macedończycy ani Czarnogórcy) i należał im się pomnik oraz miejsce w panteonie największych historyków, archeologów i lingwistów świata!

Kolega kolegi, który też jeden z tych artykułów przeczytał, kiedy owego mojego kolegę spotkał, wykrzyknął „Człowieku! Co ty za bzdury studiujesz na tej historii?! Zobacz jaka jest prawda o Etruskach i Słowianach!” Uczeni jugosłowiańscy wysnuli bowiem całą teorię na temat pochodzenia Słowian. Otóż wg nich, ten odłam Indoeuropejczyków wcale nie przybył ani z Azji, ani ze Wschodniej Europy, ani z Europy Północnej, ale z Italii, bo skoro Etruskowie to najstarsi znani Słowianie, to my wszyscy z nich!

Zamieszanie się lekkie zrobiło. Jak już wspomniałem, o dość ograniczonym zasięgu, ponieważ społeczeństwo polskie jako całość jakoś tak odległą historią zainteresować się nie chciało żyjąc historią raczej najnowszą, a więc wspomnieniami pierwszej „Solidarności” i stanu wojennego, ale grupa miłośników starożytności miała swój tydzień uniesienia.
Tymczasem nasz wykładowca historii starożytnej wyjaśnił, że owszem, słyszał o tych teoriach, znał je bowiem z dużym wyprzedzeniem w stosunku do wspomnianych artykułów. Stwierdził, że na konferencjach, gdzie Jugosłowianie przedstawili swoje „rewelacje” jeżeli ich nie wyśmiano, to co najmniej przyjęto je pełnym zażenowania milczeniem.

Co jakiś czas pojawiają się jakieś teorie próbujące powiązać język Etrusków (Tyrrenów, jak mówili na nich Grecy – stąd Morze Tyrreńskie) a to z litewskim, a to z węgierskim, ale niestety takie propozycje powodują „spalenie” tych, którzy je wysuwają w poważnych środowiskach naukowych.

Zadziwiające jest natomiast, że do dziś faktycznie nikt nie rozszyfrował języka najbliższych sąsiadów Rzymu z północy. W czasach cesarstwa Etruskowie ulegli już latynizacji. Choć w okresie monarchii (niewykluczone, że to królowie etruscy faktycznie uczynili ze zlepku latyńskich wiosek miasto Rzym – jedna z hipotez) i wczesnej republiki Etruskowie przewyższali latyńskich chłopów cywilizacyjnie, to jednak tuż przed jej upadkiem, prawdopodobnie ich kultura uległa rozkładowi – całkiem możliwe, że było to spowodowane bardzo pesymistyczną religią – natomiast rzymska właśnie rozkwitała. Jeżeli dodamy do tego fakt, że w latach 90-88 p.n.e. tzw. sprzymierzeńcy Rzymu zbuntowali się przeciwko temu miastu ponieważ miasto owo nie dopuszczało ich do swojego obywatelstwa, to zrozumiemy, że kiedy w końcu to obywatelstwo otrzymali z wielką chęcią porzucili własne języki na rzecz łaciny. Z punktu widzenia Polaków, czyli tych, którzy przede wszystkim bronili swojego języka, rzecz kompletnie niepojęta, ale to na marginesie. Wiele rzymskich rodzin i osobistości było etruskiego pochodzenia. Cesarz Klaudiusz (ten tak pięknie odegrany przez Dereka Jacobi’ego w brytyjskim serialu „Ja, Klaudiusz” wg powieści Roberta Gravesa) był podobno wybitnym historykiem i napisał obszerne kilkutomowe dzieło o Etruskach. Być może tam znaleźlibyśmy również jakiś tom poświęcony ich językowi. Napisałem jednak „podobno”, ponieważ czy Klaudiusz naprawdę był wybitnym historykiem prawdopodobnie nigdy się nie przekonamy, gdyż jego dzieła się nie zachowały do naszych czasów. Być może wielka i niepowetowana szkoda, ale równie dobrze mogło to być opracowanie bez większej wartości. Nie wiemy i już.

Sprawa Etrusków jest otwarta, a ja mam wielką nadzieję, że podczas pobytu w Rzymie, uda nam się wyskoczyć na pół dnia do Cerveteri, gdzie znajdują się etruskie nekropole oraz muzeum poświęcone temu tajemniczemu ludowi.

piątek, 24 czerwca 2011

Plemię z Papui Nowej Gwinei, które po raz pierwszy w życiu spotyka białego człowieka (1976)



Wspaniały dokument z 1976 roku. Ludzie z Papui Nowej Gwinei, którzy nigdy przedtem nie widzieli białego człowieka. Jestem bardzo ciekawy, jak potoczyło się życie bohaterów tego filmu. Myślę jednak, że od tego spotkania z białymi, którzy dali im zapałki, lusterka i stalowe noże, nic już nie mogło być takie jak było. Bronisław Malinowski sformułował tezę do dziś powtarzaną, że nie ma niższych i wyższych kultur. Jak to intelektualista, okazał się okropnym hipokrytą, ponieważ plemię, wśród którego żył, strasznie działało mu na nerwy codziennym przychodzeniem po przydział "prezentów". Prywatnie z całą pewnością nie uważał, że kultura tubylców była równa cywilizacji europejskiej.

Kiedy kultury znajdują się w izolacji i nikt ich nie porównuje, trudno faktycznie mówić o lepszych czy gorszych. Każda wówczas stanowi całe odrębne uniwersum, czyli świat poza którym nie ma innego. Kiedy jednak te światy się zetkną, okazuje się, że w jednym ludzie potrafią lepiej zapewnić sobie zapasy żywności, a inne mają lepiej zorganizowany system bezpieczeństwa. Oczywiście nauczyliśmy się uważać, że cywilizacja europejska jest lepsza z powodu zaawansowania technicznego zapewniającego skuteczniejsze zaspokajanie naszych potrzeb. Wystarczy jednak pomyśleć o biedakach ze slumsów "cywilizowanego świata", czy o dziecięcych bohaterach Karola Dickensa z XIX wieku, może się okazać, że takie papuaskie czy południowoamerykańskie plemię, zapewniało każdemu swojemu członkowi wyżywienie i poczucie bezpieczeństwa.

Historia zna kultury oparte na krwawych kultach, których bóstwa domagały się ofiar z ludzi (np. Aztekowie). Rozwijały się kultury przez wieki oparte na rabunku karawan kupieckich (np. Czeczeni). Specjalizacja zawodowa i bardziej skomplikowana organizacja pracy sprawiła, że ludność tzw. Zachodu weszli na wyższy stopień zaopatrzenia w dobra. Pisał o tym już Adam Smith i zapewne miał rację. Płacimy za to obecnie uzależnieniem od zdziczałego konsumpcjonizmu. Konsumpcja jako taka nie jest niczym złym, bo przecież bez konsumowania żywności, nie moglibyśmy żyć. Bez ubrań i domów też byłoby trudniej. Czym innym jest jednak zaspokajanie potrzeb, a sztuczne ich kreowanie, pranie mózgów milionom ludzi poprzez wmawianie im, że natychmiast muszą coś kupić, bo sami tego niezwykle pragną. Konsumpcjonizm działa jak narkotyk i takie ma też skutki. Między innymi sprawia, że odczuwamy już nie tylko dyskomfort psychiczny, ale bolesne cierpienie nie mogąc zdobyć jakiegoś dobra materialnego, które ma nasz sąsiad, a bez którego do tej pory doskonale sobie radziliśmy.

Ten krótki filmik to przykład swego rodzaju dilerki narkotykowej. Doświadczony diler pierwsze działki narkotyku rozdaje za darmo. Kiedy "klient" nie może się już bez narkotyku obejść, musi płacić. Tutaj biały człowiek dał ludziom żyjącym w stanie pierwotnej nieświadomości narzędzia, których ci ludzie nieprędko nauczą się produkować. Jeżeli użycie zapałek tak ich rozleniwi, że zatracą zdolność krzesania ognia przy pomocy dwóch patyków, to kto ich będzie zaopatrywał w zapałki?

Jeśli biali dali tylko dwa noże, a ludzi w plemieniu jest przecież więcej, to o ile wzrośnie pozycja społeczna tych, którzy noże posiadają a którzy nie zechcą się nimi dzielić? Bardzo jestem ciekawy, jak potoczyły się losy tego plemienia. Czy zetknięcie z cywilizacją białego człowieka sprawiło, że życie ich stało się lepsze i szczęśliwsze? To już trzydzieści pięć lat. Być może niektórzy bohaterowie tego dokumentu już nie żyją, a niektórzy być może są starcami. Papuaskie dzieci z filmu to moi rówieśnicy! Nie wiem, czym poczęstowali ich biali podróżnicy. Jeżeli był to cukier (no, wyglądało raczej na ryż), a wiadomo, że człowiek w naturalny sposób rozmiłowuje się w słodkim, to jaki był dalszy los uzębienia członków papuaskiego plemienia?

Bardzo chętnie obejrzałbym jakiś reportaż o tej grupie ludzi. A tak przy okazji, jeśli już wspomniałem o różnicach cywilizacyjnych - dyktafon, z jakim zetknęło się plemię pokazane na filmiku w 1976, ja po raz pierwszy w życiu zobaczyłem chyba jakieś jedenaście lat później, natomiast kupiłem sobie jakieś kolejne dziesięć lat później.

czwartek, 23 czerwca 2011

Wypisy z dzieł historyków: Tadeusz Zieliński, Rzeczpospolita rzymska (2)

Tadeusz Zieliński, którego niedawno cytowałem i którego zaraz znowu zacytuję, nie był właściwie historykiem, ale filologiem klasycznym. W czasach, w których pracował, człowiek uczony był po prostu uczony w tych dziedzinach, które go interesowały, a także wypowiadał się na tematy, które go interesowały i na których temat się naczytał. Walerian Kalinka również studiował prawo, a historią zajmował się początkowo niejako „na boku”.
Książki Zielińskiego na temat świata antycznego trudno nazwać naukowymi dziełami historycznymi. Prawdopodobnie celem jego było stworzenie porywającej serii opowiadań na tematy, które go fascynowały, a nie sucha analiza faktów, prezentacja dat i postaci. Pierwsze lata Rzymu, zarówno czasy królewskie jak i pierwsze lata republiki, to, jak zauważył profesor Aleksander Krawczuk, po prostu streszczenie Tytusa Liwiusza, który już w czasach pisania „Rzeczypospolitej rzymskiej” uważany był za źródło wymagające bardzo krytycznego podejścia. Podejrzewam, że i sam Tadeusz Zieliński doskonale to wiedział. Jego książki to jednak nie podręczniki akademickie, ani suche syntezy, a pełnokrwiste narracje, które najlepiej porównać do powieści. Sam zresztą odnosząc się do kolejnych rozdziałów swojej pracy, używa określenia „opowiadanie”, np. „ale o tym w następnym opowiadaniu”. Myślę, że celem napisania jego książek była wielka chęć szerzenia wiedzy o świecie, który on sam bezgranicznie kochał i z którym się utożsamiał.
Niestety nie znam łaciny, ani greki, choć tego pierwszego języka kiedyś nieco liznąłem. Na zajęcia z łaciny nauczyłem się nawet fragmentu mowy Cycerona przeciw Katylinie (O tempora, o mores). Coraz częściej mam ochotę cytować te pierwsze słowa wielkiego rzymskiego oratora, ale narzekanie na „nowe czasy” świadczy o poddawaniu się procesowi starzenia, więc staram się nie zrzędzić. Nie to, żebym miał coś przeciwko starzeniu się – jest to normalny proces i nie ma się co wygłupiać czepiając się kurczowo „młodości”, czyli zachowań sprzed kilku lat, ponieważ to wywołuje tylko uśmiech politowania ze strony pokoleń młodszych. Niemniej temu, co w starczym wieku jest złe, czyli m.in. zrzędliwości, poddawać się nie należy.
Wracając do tematu. Tytus Liwiusz, a za nim Tadeusz Zieliński, przytaczali piękne historie, w większości prawdziwe, choć część z nich to oczywiście legendy, po to by ukazać m.in. piękno starorzymskiego ustroju politycznego, ale również wspaniałych ludzi, tytanów cnoty i patriotyzmu. Niemniej nawet oni nie mogli pominąć faktów, które wskazują na słabości owych gigantów. Wzór starorzymskich cnót, Marek Porcjusz Kato (Starszy) na przykład, pochodząc z niezamożnej rodziny ekwickiej, nie cierpiał elit (nobilitas). Miał przy tym naturę służbisty-donosiciela, którego pewnie nie lubilibyśmy w dzisiejszych czasach. M.in. pojechał jako oficer na wojnę z Macedonią prawdopodobnie tylko po to, żeby potem donieść Senatowi, że jego dowódca nie oddał państwu wszystkich bogactw zagrabionych w pobitym kraju. Wojacy nie są wzorem kryształowej uczciwości, więc jakiś margines tolerancji wobec rabunku bogactw państw przegranych, z pewnością była. Tak przy okazji, pamiętacie jaki był stosunek Sienkiewicza do swoich bohaterów-żołnierzy. Kiedy ludzie Wołodyjowskiego czy Kmicica popadli w konflikt z mieszczanami (z powodu burd i rabunków), to za co ich dowódca przede wszystkim karał? Za to, że dali się „łykom”, a nie za ich łajdactwo. Sienkiewicz zdaje się robić oko do czytelnika i uśmiechać szelmowsko licząc na to, że i czytelnik będzie wyrozumiały dla dzielnych wojaków, a „łyków” zachowa w głębokiej pogardzie. Myślę, że podobna pobłażliwość wobec żołnierzy, zwłaszcza w podbitym kraju zawsze istniała. Gdyby jednak ten Katon ujął się za obrabowanym narodem. Ależ nie! Chodziło o to, że jego dowódca nie oddał wszystkich skarbów państwu rzymskiemu, tylko ich część zachował dla siebie. Z punktu widzenia prawa, pewnie miał rację, ale czy taki postępek wzbudza sympatię czytelnika?
Szereg bohaterów historii rzymskiej to ludzie, którzy obok rzeczy niewątpliwie dobrych dla państwa i jego obywateli, popełniali tragiczne w skutkach błędy. Taki Gajusz Grakchus dysząc zemstą wobec nobilów i senatu za śmierć swojego starszego brata Tyberiusza, wprowadził prawa demoralizujące obywateli i szkodliwe dla kraju. To on w celu zapewnienia sobie popularności wprowadził zwyczaj rozdawnictwa taniego (czasami darmowego) zboża i oliwy dla ubogich obywateli (proletariuszy), co sprawiło, że przez kolejnych kilkaset lat ktokolwiek rządził Rzymem, utrzymywał ogromną bandę nierobów.
W swoim zacietrzewieniu przeciwko senatorom podlizał się nawet stanowi ekwitów, których sam szczerze nie lubił, oddając prowincję Azję na pastwę ich zdzierstwa. W dodatku dał im prawo oskarżyć namiestnika (który zawsze był z nobilów) o łapówkarstwo, gdyby ten próbował ukrócić ich rabunkową gospodarkę.
Ekwici to był stan obywateli, którzy we wczesnych latach republiki mieli obowiązek konnej służby wojskowej, a więc musieli to być ludzie, których stać było na utrzymanie konia i uzbrojenia. W późniejszych czasach zaczęli być znani ze swoich operacji finansowych, czym generalnie zrazili do siebie zarówno nobili (z których wywodzili się senatorowie) jak i lud rzymski. Źródła tej niechęci są podobne do źródeł antysemityzmu – od niepamiętnych czasów aż do dziś nie lubimy specjalnie ludzi, którzy obracają olbrzymimi sumami i je pomnażają, niczego przy tym nie produkując ani nawet niczym nie handlując. Ekwici nie byli więc w narodzie popularni, ale za to zdeterminowani utrzymać swoją pozycję a nawet ją wzmocnić, bowiem chciwość jest jedną z najpotężniejszych sił motywacyjnych.
Jak już wspomniałem, Gajusz Grakchus jako trybun ludowy za ekwitami nie przepadał, to jednak żądza zemsty na senatorach była tak silna, że pozwolił prywatnym spółkom rabować prowincje. Mechanizm polegał na tym, że spółka tzw. publikanów (praktycznie wyłącznie ekwitów) z góry płaciła podatek państwu rzymskiemu, zaś ściągnięciem należności z miejscowej ludności zajmowała się już sama. Praktyki takich spółek powodowały niezliczone skargi uciskanych ludzi do namiestnika prowincji. Bywało, że szlachetni ludzie na tym stanowisku potrafili ukrócić łajdactwa ekwitów. Gajusz Grakchus tak jednak pokierował polityką swojego kraju, że praktycznie uczynił z namiestników zakładników cynicznych ekwitów. Ci bowiem zyskiwali prawo oskarżenia swojego politycznego wroga przed sądem w Rzymie, który, dzięki Grakchowi, również składał się wyłącznie z ekwitów.
Naprawdę radzę uczyć się od starożytnych. Analizując historię Rzymu od początku do upadku cesarstwa zachodniego, można prześledzić prawie wszystkie mechanizmy i prawa rozwoju państw i społeczeństw. Zarówno Tyberiusz Grakchus jak i jego brat Gajusz początkowo „chcieli dobrze”. Chcieli przede wszystkim  ziemię publiczną, czyli „ager publicus” skonfiskowaną podbitym sąsiadom a bezprawnie zagarniętą przez bogaczy, odebrać tym ostatnim i rozdać w postaci działek ubogim mieszkańcom Rzymu.
Tak na marginesie, żaden ze „szlachetnych” trybunów nie liczył się z krzywdą ludności nierzymskiej.
Nadawanie ziemi proletariuszom i weteranom wojen, w celu uczynienia z nich rolników, było praktykowane i później, ale prawie zawsze z nieciekawym skutkiem. Te historie zawsze przychodzą mi do głowy, kiedy jakiś polski populista wraca do tematu „uwłaszczenia narodu”. Jacy to byśmy byli bogaci, gdyby udziały w państwowych firmach zostały w latach dziewięćdziesiątych rozdane obywatelom. Jestem przekonany, że stałoby się dokładnie to samo co się stało – rekiny w ciągu miesiąca wykupiliby owe udziały, z polskimi przedsiębiorstwami zrobiliby to co zrobili, natomiast uwłaszczony „naród” przejadłby i przepił swój udział w majątku narodowym w przeciągu kolejnych kilku miesięcy.
Na koniec jednak cytat z Tadeusza Zielińskiego, człowieka, który pisał wspaniałą polszczyzną o świecie rzymskim, który tak ukochał:

„   Unikać tu będziemy wszelkiej krańcowości. Onego czasu wyobrażano sobie pod imieniem Kwirytów szczyt doskonałości politycznej; słowa „lud rzymski" samym swym dźwiękiem czarowały ucho i rozbrajały krytykę. W ostatnim stuleciu — przeciwnie, ten lud rzymski opisywano jako wiecznie głodny, obleśny i buntowniczy motłoch, gotowy poświęcić całe dobro państwa za kawał chleba. I jedno, i drugie jest niesłuszne. Lud rzymski — od Koriolana do Kamillusa, od Kamillusa do Fabrycjusza, od Fabrycjusza do Scypionów — przeszedł trwałą i poważną szkołę władzy; wychowany w tej szkole, istotnie stał się ludem rządzącym i pod tym względem żaden z narodów Europy nowożytnej nie może się z nim  porównać. Ażeby się o tym przekonać, wystarczy przeczytać pierwszą lepszą mowę Cycerona, skierowaną do ludu (mowy Katona i Grakchów niestety zaginęły), i porównać ją z przemówieniami współczesnych mówców wiecowych albo z artykułem przeznaczonym dla pisma ludowego. Nie mówiąc już o szlachetności tonu ówczesnego i trywialności dzisiejszego, samo porównanie treści, charakteru i biegu myśli, linii wywodów — stwierdza, że tam miało się na celu przekonanie ludzi myślących albo zmianę istniejącego ich przekonania, gdy tu chodzi o to, by obuchem wbić dany pogląd tłumowi niezdolnemu do myślenia.”
Czytając ten fragment przez moment zapominam, że rację miał profesor Aleksander Krawczuk we wstępie do książki Zielińskiego pisząc, iż akurat jakość przemówień większości polityków rzymskich pozostawiała wiele do życzenia. Często się przekrzykiwano i używano pokrętnych chwytów w celu pokrycia braku argumentów. Niemniej, kto chce zostać historykiem i grzebać się w szczegółach, które niestety nie służą zbudowaniu czytelnika, to oczywiście może. Jeżeli jednak historia ma nas czegoś nauczyć, dobrze jest z niej wyciągnąć przykłady najlepsze i na nich się wzorować. Nawet jeśli Tadeusz Zieliński nie miał racji co do większości mówców publicznych, to faktycznie zachowane mowy Cycerona stanowią niedościgły wzór rozwijania tezy przy pomocy kunsztownie przedstawionych argumentów. Dla posłów i senatorów naszej Rzeczypospolitej powinna to być lektura obowiązkowa, natomiast kandydaci na te zaszczytne stanowiska powinni przechodzić egzamin z przemówień tego rzymskiego oratora.

środa, 22 czerwca 2011

Praca a płaca, czyli za co chcemy być (wy)nagradzani (8)

W ostatnich latach komuny, kiedy zacząłem się interesować zarabianiem pieniędzy, co nie było u mnie takie normalne, gdyż rodzice wychodzili z założenia, że dopóki się uczę/studiuję, zarabiać nie muszę, zacząłem też myśleć nad najsprawiedliwszą formą umowy o pracę. W państwowych fabrykach, ale również u nielicznych „prywaciarzy”, pracowało się albo na dniówkę, albo na akord. Jedna z tych form wydawała mi się (i nadal się wydaje) niemoralna, a druga niedobra ze względu na ogólną kondycję przedsiębiorstwa i w rezultacie też niemoralna.
            Kiedy płaci się za godziny pracy, trudno kontrolować wydajność pracy. W pracowniku wyrabia się typowa dla komunizmu mentalność „czy się stoi, czy się leży, ileś tam złotych (odpowiednia średnia pensja) się należy.” Przy pracy na akord robotnicy zabijają się, żeby wyprodukować jak najwięcej, ale firma ma tylko ograniczony rynek, więc oczywiście, kiedy zamówień jest dużo, produktu też musi być dużo, ale jeśli nie, to nie ma sensu produkować więcej, niż się da sprzedać. Po co więc robotnik miałby produkować więcej? Do magazynu? W dodatku, jeśli dobrze pamiętam, w sytuacji, kiedy robotnicy za dużo produkowali w akordzie, kierownik zmieniał normę, a w rezultacie za wyprodukowaną sztukę robotnik dostawał mniej. To oczywiście budziło frustrację i zgorzknienie. Jeżeli dodamy do tego fakt, że w myśl przysłowia „co nagle to po diable”, pracując na akord ludzie produkowali dużo sztuk ale niekoniecznie najwyższej jakości, niszcząc przy tym maszyny, których wytrzymałość była obliczona na określone tempo pracy, wychodzi na to, że system pracy akordowej był również niemoralny.
            Złotym środkiem wydała mi się umowa o dzieło. Po prostu pracodawca potrzebuje wykonawcy konkretnej pracy, np. wyprodukowania konkretnej liczby sztuk swojego produktu i na tyle się tylko umawia przy określonej stawce. No niestety, w systemie, do którego jesteśmy przyzwyczajeni od co najmniej końca XIX wieku, ktoś, kto by zaproponował taki system dla całości gospodarki, zostałby ogłoszony wrogiem publicznym numer jeden i pewnie zlinczowany. Stała praca, przywileje zawodowe, przywileje wynikające z wysługi lat itd. to są piękne rzeczy i często wymyślone przez samych pracodawców. Dodajmy jednak, że chodzi o pracodawców, którzy mają doskonałe rozeznanie we własnej dziedzinie biznesu. Jeżeli doskonale wiem, na czym się zarabia i wiem, że mam kontrolę nad procesem produkcyjnym oraz nad rynkiem zbytu (niekoniecznie nad całym, ale nad przewidywalną jego częścią), to mogę sobie pozwolić na to, żeby zbudować lojalny zespół fachowców, których zwiążę ze sobą wysokimi zarobkami i innymi bonusami. Przedsiębiorcy średni i drobni, a tacy tworzą obecnie gospodarkę Polski, na nic takiego nie mogą sobie pozwolić, więc tną koszty na czym tylko mogą, w tym na płacy pracownika. Nie bez znaczenia jest oczywiście haracz na ZUS jaki trzeba zapłacić urzędowi od każdej złotówki wypracowanej przez pracownika.
            Ludzie lubią mieć poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji. Co jakiś czas można trafić na wywiady z psychologami, którzy twierdzą, że stres związany utratą miejsca pracy lub ze zmianą miejsca pracy jest tylko nieco mniejszy od tego spowodowanego utratą bliskiej osoby. Osobiście twierdzę, że czerwiec i wrzesień są dla mnie miesiącami stresowymi, ponieważ nigdy nie wiem, gdzie i ile godzin będę pracował w kolejnym roku akademickim. Ludzie pracujący na zasadzie samozatrudnienia tak mają i nie ma co rozpaczać. Sami tak wybrali.
            Co jednak z pracami, których jeszcze dwieście lat temu nikt by nie nazwał pracą? To, nad czym deliberują specjaliści od organizacji pracy, jest wynikiem pewnego procesu językowego polegającego na rozszerzeniu pola semantycznego samego słowa praca.
            Pięć lat temu wracaliśmy z rodziną z Bieszczad i postanowiliśmy po drodze zwiedzić Łańcut. Pani przewodniczka pięknie opowiadała o samym zamku i o rodzinie Potockich. Wśród naszej grupy znajdował się młody mężczyzna w towarzystwie młodej kobiety, którego zachowanie drażniło wszystkich, ponieważ bez przerwy komentował słowa przewodniczki w tonie, który wg niego był pewnie dowcipny, ale nikogo poza nim i jego towarzyszką nie bawił. Tymczasem słuchaliśmy opowieści o tym, jakim ordynat Potocki był dobrym gospodarzem i jak dbał o swoich pracowników. Dzięki niemu (jego pieniądzom) ojciec pani przewodniczki zdał maturę, co było przed wojną oznaką niesamowitego awansu społecznego. Młody człowiek nadal ironicznie się uśmiechał, ale nieco spoważniał i powiedział:
 —  No dobrze, ale przecież nie możemy popierać takiego ustroju!
            Wszyscy byliśmy bardzo zaskoczeni, bo nie wiedzieliśmy o jaki ustrój mu chodziło. Na nasze pytanie „Jakiego ustroju?”, odpowiedział „Feudalizmu!”
            Kiedy pani przewodniczka odezwała się do niego „młody człowieku” i zaczęła mu wyjaśniać system panujący w ordynacji, ten jej przerwał mówiąc:
 — Ja może młodo wyglądam, ale ja jestem sekretarzem europosła…..
Tutaj wymienił nazwisko polityka PSL. Nigdy bym nie przypuszczał, że są jeszcze ludzie, którzy są aż tak antyfeudalni. To znaczy ja sam jestem krytykiem feudalizmu, który faktycznie w Polsce trwał dłużej niż gdzie indziej,  ale podchodzę do tematu na zimno i z perspektywy czasu.
            Tymczasem zarządzanie ordynacją nie miało oczywiście charakteru feudalnego, ale już kapitalistyczny. Dało mi to do myślenia.
            Otóż jeżeli szlachcic np. w XVII wieku był dobrym gospodarzem i osobiście interesował się swoim majątkiem, wydając odpowiednie decyzje co do prac polowych, transportu zboża do portu rzecznego, przeprowadzenia bydła na jarmark, pracy gorzelni w swoim majątku, to był po prostu menadżerem i pracował jak menadżer. Oczywiście była cała masa takich, co zarząd majątkiem i finansami powierzali bezmajętnym szlachcicom lub Żydom. Niemniej trafiali się, zwłaszcza od XVIII wieku wielcy entuzjaści rolnictwa i sami prowadzili gospodarstwo (oczywiście od pracy fizycznej byli chłopi). Wg dzisiejszych kategorii, taki szlachcic-rolnik po prostu pracował. Pracował na swoim w zawodzie menadżer majątku rolnego. Czy ktoś to jednak nazywał pracą? Ba! W tekstach staropolskich możemy znaleźć na takie działania określenia „zabawa”! „Ot i takie zabawy zajmują polskiego szlachcica!” „Zabawą” może być też polowanie, czy hulanka, ale również zarządzanie majątkiem, które mogło być przecież wyczerpującą pracą. Praca jednak hańbiła! Pracował ten, co musiał. Szlachcic przecież po to był szlachcicem, żeby nie musieć pracować. On sobie znajdował „zabawę”, czyli zajęcie. Dopiero druga połowa XIX wieku zmusza szlachtę do przyjęcia „kapitalistycznego” sposobu myślenia o gospodarowaniu, w tym „mieszczańskiej cnoty”, czyli pracy. Benedykt Korczyński z „Nad Niemnem” jest już przykładem człowieka, który nie tylko pracy się nie wstydzi (w odróżnieniu od niektórych sąsiadów), ale wręcz na czele cnót ją stawia a próżniakami otwarcie gardzi.
            Jeśli poczytamy pamiętniki sprzed XIX wieku lub powieści z akcją umieszczoną w I Rzeczypospolitej, to znajdziemy mnóstwo przykładów ubogich szlachciców, którzy kołaczą do drzwi, lub „czepiają się klamki” magnatów. Czy chcą zapomogi? Nie, na to może zdecydowałaby się zdesperowana wdowa pozbawiona majątku. Ubogi szlachcic szukał służby! Możniejszemu panu gotów był służyć, ale nie ma tu mowy o pracy, choć przecież służba taka to nic innego jak wykonywanie serii prac na rzecz pracodawcy, który oczywiście nie był nazywany „pracodawcą”, ale „chlebodawcą” i „dobrodziejem”. A przecież wszystko to, co wykonywał taki „sługa, służka uniżony” to była w dzisiejszym rozumieniu, regularna praca. Służba dawała poczucie bezpieczeństwa, wikt i opierunek, dach nad głową, a często i rozrywkę.
            Co to wszystko oznacza? Otóż, jak już wspomniałem kilka wpisów temu, pojęcie praca jest wytworem językowym. Próby jej zdefiniowania są skazane na błędy, jakie zwyczajnie powoduje niedoskonałość języka, jego metafooryczność. Ekonomiczne dywagacje Adama Smitha to nic innego jak próba oddania metafory przez szereg innych metafor.
            Praca na etacie, choć pewnie rzadko komu przyjdzie taki pomysł do głowy, wyrabia w pracowniku mentalność dawnego sługi na dworze magnata. Ja daję z siebie wszystko, ale i ty, mój panie, otaczaj mnie wszechstronną opieką. Właściciele przedsiębiorstw, zwłaszcza tych wielkich, najczęściej nie mają ochoty odgrywać roli „dobrych ojców” (pater familias, jak mawiali starożytni Rzymianie) dla swoich pracowników. On pojmuje biznes jako metodę uzyskania zysku – dla siebie, natomiast pracownicy to zło konieczne.
            Jeżeli już jesteśmy przy tym porównaniu pracy do dawnej służby. Gdyby ktoś chciał się pokusić o „sprawiedliwe” określenie czynników, za które pracodawca powinien płacić, to byłby problem. Magnat traktował swoje sługi wg własnego uznania, a taki Karol Radziwiłł mógł nawet kazać powiesić za byle przewinienie. Pan płacił wg swojej łaski, która, jak wiemy „na pstrym koniu jeździła”.
W zawodach, które nie polegają na prostym produkowaniu przedmiotów, w ogóle trudno o jakieś wymierne kryteria określania wynagrodzenia. Na stanowisku menadżerskim o wartości pracownika świadczyć powinna umiejętność generowania zysków dla firmy. Stąd dyrektor (dawniej zarządca majątku), który właścicielowi zysków (panu majątku) nie pomnaża, powinien być zastąpiony kimś skuteczniejszym. Ale w ten sposób można pracownika traktować, jeśli ten warunek jest umieszczony w umowie. Znowu najuczciwszym układem byłaby praca na prowizji od zysku. Tak jednak w wielu przypadkach nie da się pracować, ponieważ tak można wynagradzać np. dyrektora ds. sprzedaży, a już niekoniecznie ds. produkcji. Pozostaje więc znowu olbrzymi margines nieokreśloności stosunku wkładu pracy do wynagrodzenia, zwłaszcza, że sam ów wkład pracy jest niezwykle trudny do określenia.

wtorek, 21 czerwca 2011

Akcja sadzenia drzew

Dzięki koleżance trafiłem na stronę, gdzie sadzi się wirtualne drzewa, ale organizatorzy zapewniają, że każdemu drzewu wirtualnemu będzie odpowiadać prawdziwe drzewo posadzone w lesie.
Zachęcam do wzięcia udziału w tej akcji.

www.steve.posadzdrzewo.pl

Kłopot z geniuszami

Kilka tygodni temu, anonimowa studentka napisała w komentarzu do mojego wpisu o swoim koledze, wybitnie uzdolnionym matematycznie młodym człowieku, z którego talentem nikt nic nie robi. Młody geniusz studiuje w Warszawie, a ponieważ wszyscy poznali się na jego talencie, jego „studiowanie” sprowadza się do tego, że przyjeżdża tylko na egzaminy. Na dobrą sprawę ma pół roku wakacji, sesję i kolejne pół roku wakacji.

Kiedy się słyszy o takich przypadkach, nie wiadomo czy wyć z rozpaczy, czy szykować krwawą rewolucję. Oto uczeni, elita matematyki polskiej, tak naprawdę nie wie, co zrobić z młodym talentem. Talentem daleko ponadprzeciętnym, czyli nie takim, który po prostu chwyta w lot, to co mu uczelnia przekazuje, ale takim, który to wszystko już umie i chciałby się rozwijać.

Jest kilka punktów, które należałoby tutaj poruszyć. Po pierwsze, kiedy napisałem „uczeni, elita” itd., było w tym nieco ironii. Cały problem bowiem tkwi w tym, że polskie uczelnie (mam nadzieję, że nie wszystkie, ale wydaje się, że ogromna większość) mają naprawdę niewiele wspólnego z miejscem, gdzie rozwija się nauka. Są to po prostu ogromne szkoły, z naciskiem na proces dydaktyczny dla średnio uzdolnionych i prawie w ogóle nie zainteresowanych przedmiotem młodych ludzi, którzy generalnie nie wiedzą jeszcze czego chcą. Z takimi ludźmi jest oczywiście ciężko, pracownicy uczelni lubią sobie na nich ponarzekać, ale tak naprawdę tylko z takimi nauczyli się pracować. Można na nich czasami huknąć, postawić nawet dwóję (byle nie za dużo, bo przecież w kolejnym roku trzeba kogoś uczyć), ale generalnie o ile nie są bezczelni, praca z nimi nie przyprawia o ból głowy, o ile wykładowca przyjmie odpowiednią postawę.

Tymczasem nagle może pojawić się ktoś wybitny. Ktoś o bardzo uporządkowanym sposobie myślenia, o ogromnej wiedzy i jeszcze większym talencie do przyswajania kolejnych wiadomości i rozwijania kolejnych umiejętności. W takiej sytuacji typowy dydaktyk z takiej czy innej uczelni może wręcz wpaść w panikę. Młody „mądrala” nudzi się na zajęciach, a czasem może nawet i „zagiąć” prowadzącego. Co robić w takiej sytuacji? Oczywiście najlepszą metodą jest pozbycie się kłopotliwego studenta z zajęć przy pomocy pochlebstwa i dotarcia do ekonomicznej części jego natury. Skoro wszystko umie, to z góry mu się obiecuje piątkę z zaliczenia. Żeby wszystko było w porządku, niech przyjdzie tylko na egzamin, który przecież będzie dla niego formalnością, a na zajęcia niech już nie przychodzi.

Generalnie z punktu widzenia dydaktycznego, zwłaszcza w odniesieniu do innych studentów, dla których te zajęcia są i tak czarną magią, takie rozwiązanie jest dobre. Taki geniusz na zajęciach dla studentów przeciętnych sam by się nie tylko nudził, albo złośliwie poprawiał wykładowcę, ale również wpędzałby w kompleksy kolegów. Innymi słowy „zawyżałby poziom”, co mogłoby skutkować ucieczką innych studentów (i ich ewentualnego czesnego, jeżeli to uczelnia z czesnego się utrzymująca).

Kiedy uczelnie były jeszcze uczelniami (proponuję poczytać biografie wybitnych uczonych z XIX wieku, albo, jeśli ktoś woli powieści, „Frankensteina” Mary Shelley), przychodził tam człowiek nie tylko głodny wiedzy i spragniony kontaktu z wybitnymi uczonymi pozostającymi w awangardzie swoich dziedzin nauki, ale gotów rozwijać własne koncepcje, czyli po prostu do tego grona uczonych dołączyć. Uczelnia to było miejsce, gdzie wybitny uczony spotykając wybitnego studenta, a przy tym ten student przypadł mu do gustu (no niestety ten czynnik czysto ludzki, a zupełnie pozanaukowy zawsze istniał), zapraszał go do współpracy. Godzinami z nim dyskutował, podsuwał książki do przestudiowania, albo pomagał w sformułowaniu tezy. Jeśli mistrz i uczeń zajmowali się naukami empirycznymi, to całe godziny spędzali razem w laboratorium.

W dzisiejszych zbiurokratyzowanych czasach mało kto się zastanawia, co oznacza słowo „asystent”. Nie tylko studenci, ale jak podejrzewam, wielu profesorów prawdopodobnie uważa, że jest to po prostu najniższy stopień służbowy nauczyciela akademickiego. A przecież wiemy, że to słowo w kontekście pozaakademickim znaczy po prostu „pomocnik”. W prawdziwych uczelniach profesor sam sobie dobierał pomocników. Asystentem wybitnego mistrza mógł być nie tylko ktoś, kto już osiągnął tytuł magistra, ale nawet student drugiego roku, a jeżeli trafił się geniusz, to i pierwszego. Asystentowi niekoniecznie zlecano zajęcia dydaktyczne. Był po prostu pomocnikiem profesora, a równocześnie jego wybitnym studentem.

W dzisiejszych uczelniach polskich, gdzie każdy szczegół ich funkcjonowania jest zdeterminowany setkami przepisów opracowanych przez armię stołecznych biurokratów, nie ma takiej ścieżki, która pokazałaby wykładowcy, co robić z ponadprzeciętną jednostką. Logika podpowiada: naukowcy powinni dopuścić go do kompanii i zacząć traktować jak młodszego kolegę. Tak się jednak nie dzieje. Powody mogą być różne, ale prawdopodobnie występuje ich kombinacja.

Istnieją środowiska, które tak w ogóle  niechętnie dopuszczają „człowieka nowego” do kompanii. To raz.
Istnieją środowiska, które nowych ludzi się boją, ponieważ ci mogliby odkryć, że ich owo środowisko nie jest tak wybitne, za jakie chce uchodzić. To dwa.
Istnieją środowiska uczelniane, które oprócz działalności dydaktycznej, nie prowadzą praktycznie żadnych badań, więc nie ma do czego dopuszczać młodego geniusza. To trzy.
Po czwarte, nie ma prawa, które pozwalałoby asystentem uczynić człowieka bez tytułu magistra (chyba, że się mylę, więc proszę o merytoryczną korektę).
Po piąte, być może nie ma takiego mistrza, który czułby się na siłach zająć się młodym geniuszem.
Po szóste, o wiele bardziej prawdopodobne, nie ma takiego mistrza, któremu chciałoby się zająć młodym geniuszem.

Po wielu latach od znajomych, już po moich studiach historycznych, którzy lepiej poznali kulisy pracy mojej Alma Mater, dowiedziałem się dlaczego najlepszy student z mojego roku nie został asystentem. Był to człowiek, który nie tylko miał opanowany cały materiał wymagany przez wykładowców, ale który bez trudu uczył się obcych języków i w tych obcych językach czytał dzieła i źródła historyczne. Kilku moich kolegów i koleżanek zostało na uczelni. Niektórzy są już profesorami po habilitacji. Mam wobec nich duży szacunek, ale obiektywnie należy stwierdzić, że kolega, o którym mowa, przewyższał ich wszystkich wiedzą, swobodą w formułowaniu logicznych wniosków, nie wspominając o znajomości języków obcych.
Nie został asystentem u promotora swojej pracy magisterskiej, ponieważ ów uczony (wszyscy podziwialiśmy jego wykłady), jak mówią moi znajomi, bał się mieć u swojego boku kogoś, kto mógłby wkrótce przyćmić jego popularność. Może to tylko plotki, ale w takim razie nie ma żadnego wytłumaczenia dla faktu, że temu koledze nie zaproponowano pracy na uczelni.

Kiedy się słyszy o studentach Politechniki Białostockiej, których kosmiczny pojazd zyskał uznanie amerykańskich środowisk naukowych, jakaś iskierka nadziei zaczyna się w człowieku tlić. Nasi studenci wygrywają międzynarodowe konkursy informatyczne. To też cieszy. Pytanie brzmi – co dalej? Kto w Polsce zrobi z nich użytek? Obawiam się, że ci najwybitniejsi zostaną wypchnięci za granicę. Przy pierwszej lepszej okazji, kiedy obca uczelnia zaoferuje im stypendium a potem pracę, prawdopodobnie z tego skorzystają, czemu trudno się dziwić. Korporacje dydaktyków, jakimi są obecne polskie uczelnie, odetchną z ulgą, bo oto nie trzeba będzie sobie łamać głowy, co robić z młodym mądralą.

Praca a płaca, czyli za co chcemy być nagradzani (7)


Na koniec muszę poruszyć kwestię, która męczy mnie od bardzo dawna. Wiąże się ona ściśle z przypadkiem studentki, o której była mowa. Otóż nie przekonuje mnie tendencja, która przyszła do nas chyba z Zachodu, że o ocenie studenta musi decydować wkład pracy. Postaram się to wyjaśnić, tak żeby nie być źle zrozumianym.

Profesor Waldemar Michowicz z Uniwersytetu Łódzkiego, który miał z nami historię powszechną dwudziestolecia międzywojennego, mawiał, że jeżeli będziemy codziennie poświęcać odrobinę czasu swoim badaniom oraz samorozwojowi, to po pewnym czasie wyniki po prostu muszą przyjść. Była to tez bardzo optymistyczna, ale w ogromnej mierze prawdziwa. Ponieważ w myśl tych rad postępowały może dwie, góra trzy osoby na roku, reszta z nas została pozbawiona możliwości empirycznego przekonania się o ich słuszności. Myślę, że zastosowałem je dopiero podczas studiów anglistycznych. Dlatego wiem, że to się naprawdę sprawdza.

Systematyczna praca przynosi efekty. Niestety nie u każdego takie same. Najbardziej to widać na przykładzie uczelni artystycznych. Moja bardzo dobra znajoma, która wykłada w szkole aktorskiej, opowiadała mi jak czasami serce jej się kraje, kiedy widzi studenta pełnego zapału, który jest niezwykle pracowity i wykonuje wszystkie zalecone ćwiczenia, a mimo wszystko etiuda mu nie wychodzi, zawsze czegoś jej brakuje. I odwrotnie – są tacy studenci, którzy są zarozumiali, często aroganccy, a do tego do ćwiczeń podchodzą z niebywałą nonszalancją, a jednak wykonują je po prostu doskonale. To się nazywa talent. Nie czas i miejsce tutaj na analizę tego, czym jest tzw. talent, ale mam nadzieję, że kiedyś wrócę do tego tematu. Talent to czynnik, który odrywa rolę w każdej dziedzinie, ale w niektórych jego brak da się zastąpić pracowitością. W dziedzinach wymagających pamięciowego opanowania dużych obszarów wiedzy (historia), pracowitość zdecydowanie odrywa ważniejszą rolę od talentu. Żaden talent nie zastąpi znajomości setek faktów i dat. Tego się trzeba nauczyć i już. Talent natomiast trzeba mieć do matematyki i przedmiotów ścisłych, gdzie oprócz zapamiętania pewnych wzorów, twierdzeń i praw, trzeba mieć giętki umysł, żeby odkrywać rzeczy nowe (to dlatego matematykom nie zaleca się by zbyt wiele czytali). Oczywiście mowa tutaj o tych, którzy te nauki mają popychać do przodu. Do języków też trzeba mieć talent i tutaj muszę się trochę pokusić o jego analizę. Do języków talent będzie miał przede wszystkim ten, kto się naprawdę chce porozumieć z innymi ludźmi w ich języku. Nie chodzi tu wcale o myślenie typu: „Fajnie, nauczę się angielskiego i będę mógł porozmawiać z Amerykanami o sztuce filmowej”. Tu chodzi o coś takiego, że „cholera, muszę z Melindą pogadać o tym filmie, no po prostu muszę… gdzie jest słownik? zaraz jak to ująć w zdanie? gdzie jest książka do gramatyki? jak to się wymawia? o jest wymowa w Internecie”. Prawdziwa chęć nauczenia się języka obcego to ten niepojęty pęd do poznawania nowych struktur i zwrotów w celu natychmiastowego ich użycia!

Takich ludzi nie ma wcale tak wielu, bo wśród nas jest cała masa ludzi nieśmiałych, którzy nawet w języku ojczystym wypowiadają się niechętnie, a otworzenie ust do drugiego człowieka jest dla nich niewypowiedzianą męką. Takim ludziom język obcy będzie przychodził ciężej. Niemniej nie można ich stawiać na straconej pozycji, ponieważ mogą np. bardzo solidnie opanować zasady gramatyki, mogą pochłonąć ogromne ilości słownictwa, mogą też w rezultacie świetnie sobie radzić ze zrozumieniem tekstów czytanych czy słuchanych. Opanowanie języka zajmie im może trochę więcej czasu, ale postęp przyjdzie. Nie wolno się tylko po drodze zniechęcić i rzucić wszystkiego w kąt.

To są wszystko prawdy dla tych, którzy mają bardzo dobrze rozwiniętą samoświadomość, znają swoje ograniczenia, mają prawidłową samoocenę (realną – niezbyt niską ale też nie idiotycznie wysoką) oraz poczucie autonomii (o czym pisałem kilka dni temu).
„Normalny” student prywatnej uczelni i idzie na studia i myśli, że tam go ktoś wszystkiego nauczy (to założenie w ogóle optymistyczne). Zajęcia są prowadzone „po staremu” czyli tak jak na państwowej uczelni 30 lat temu – czyli spotkanie z wykładowcą raz w tygodniu. W starym systemie liczono jednak na to, że w pozostałym czasie student sam nad sobą pracuje. Załóżmy jednak, że nasz przykładowy student faktycznie pracuje, choć nie do końca sam sobie zdaje sprawę co jest jego słabą stroną), a potem następuje weryfikacja w postaci oceny od wykładowcy. Często będzie to zimny prysznic. I tu dochodzimy do sedna sprawy. Praktycznie nikt nie uznaje oceny egzaminatora jako sygnału do pracy nad wykazanymi słabościami, a każdy ją traktuje jako ostateczny wyrok! Ocena prawie nigdy nie spełnia swojej roli „feedbacku”. Stąd rozpacz, błagania i groźby – słowem pandemonium i Armagedon! Argumenty na żenującym poziomie (jak wspomniana wcześniej polemika), z których najgorszy to ten, że „teraz nie dadzą mi stypendium”! Dlatego, że jak się daje zauważyć, największe poczucie zgorzknienia nie budzi wcale ocena niedostateczna („weźmie się warunek”), ale trójka albo nawet czwórka!

Ocena według wkładu pracy jest rzekomo wychowawcza. Taką rolę spełnia zwłaszcza w szkole podstawowej, bo tam generalnie powinno chodzić o wyrobienie nawyku pracy i odpowiedzialności za to co się robi. Egzaminatora wyższej uczelni praca własna studenta w ogóle nie powinna obchodzić! To jest twarda rzeczywistość, z jaką się zetkniesz w prawdziwym życiu. Liczą się efekty, jakkolwiek okrutnie to zabrzmi, a czym prędzej to zrozumiesz tym lepiej dla Ciebie. Nikt nie pyta ministra czy dyrektora czy długo pracował nad swoją decyzją czy nie. Może w ogóle nawet o niej wcześniej nie myślał, ale akurat podjął prawidłową (choć na to bym też nie liczył). Może pracował jednak ciężko, tylko ktoś mu podsunął błędne dane i decyzja spowodowała milionowe straty. Nikogo, ale to kompletnie nikogo nie obchodzi, jaki wkład pracy ów minister w tę decyzję włożył.

Rzeczywistość bowiem najczęściej daje nam taką lekcję – jeżeli się starasz i ciężko pracujesz, to może wygrasz (ale nigdy nie na 100%), jeżeli zaś się nie starasz to twoje szanse na wygraną maleją do 5-0 % - niby możesz oczywiście w nie trafić, ale to już raczej loteria..

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Praca a płaca, czyli za co chcemy być nagradzani (6)

Dzisiejszy wpis nie będzie o płacy, ale tym, w jakim systemie nagród i kar wychowujemy kolejne pokolenia Polaków.. Jest to istotne, ponieważ pozwala zrozumieć, skąd się później biorą pewne postawy wśród pracowników. Pracodawcy bowiem mogą być zaskoczeni, skąd u pracownika wybuch niezadowolenia z powodu słów krytyki szefa. Uważam, że błąd polega na przyzwyczajeniu młodych ludzi do oceny jedynie za wkład pracy, czy dobre chęci, przy braku przygotowania ich do bycia ocenianym za efekt końcowy ich pracy, czyli jakość. Nie muszę chyba znowu przypominać, że nas jako klientów kompletnie nie obchodzi, jak bardzo się ktoś napracował, żeby zrobić np. lodówkę. Nas interesuje tylko jej jakość i to za nią chcemy lub nie chcemy płacić.

W dawnych czasach (jakieś 20 lat temu) kiedy ktoś szedł na studia, oznaczało to, ze był to człowiek w miarę świadom tego, co robi. Oczywiście w praktyce bywało z tym bardzo różnie, ale takie było założenie. O wykładowcach mówiło się różne rzeczy, bo zawsze wśród nich była jakaś grupa dziwolągów, którzy nie nadawali się do pracy dydaktycznej, czy też w ogóle do pracy z ludźmi. Niemniej nikomu nie przyszło do głowy kwestionować oceny z egzaminu. Owszem, w prywatnych rozmowach często mówiło się, że w takim to a takim przypadku ocena była niesprawiedliwa. Ba, byli tacy profesorowie, których oceny brały się z aktualnego stanu emocjonalnego. Student był jednak bezsilny. Wcale nie twierdzę, że to było dobre, bo niesprawiedliwość nigdy nie jest niczym godnym pochwały. Stwierdzam jedynie, że tak wyglądała rzeczywistość.

Obecnie prywatne uczelnie oferują studentom życie przyjemne i bezstresowe. To znaczy starają się, ponieważ co jakiś czas zdarzają się wykładowcy, którzy wyskakują niczym Filip z konopi i wymagają od studentów jakiejś wiedzy czy umiejętności. Na szczęście takich dziwolągów uczelnie owe w miarę sukcesywnie się pozbywają, a bezstresowe metody zdobywania dyplomu mogą się spokojnie rozwijać. (Oczywiście ten akapit to sarkazm).

Nie cierpię czerwca na uczelni, kiedy muszę wpisać oceny z zaliczeń lub egzaminów. Jeżeli ktoś pamięta to, co napisałem w zeszłym tygodniu o pisemnych egzaminach w formie testów wielokrotnego wyboru lub uzupełniania luk, ten wie, że nie jestem ich zwolennikiem, ponieważ nie rozwijają one niczego, co się w życiu przydaje. Mają one jednak jedną ogromną zaletę. Ich wyniki są trudne do podważenia. Jeżeli ktoś jest kompletnie nieprzygotowany, a przy tym mało rozgarnięty (bo przy teście wielokrotnego wyboru można często inteligentnie „strzelić”), to konkretna liczba punktów dająca poniżej ustalonego kryterium, po prostu jest ewidentna i nie ma z nią nawet jak dyskutować. Gorzej jeśli trzeba ocenić samodzielną wypowiedź pisemną. Tutaj pojawia się tyle wątpliwości ze strony studenta co do oceny, że egzaminujący musi przynajmniej wysłuchać często takich głupstw, jakich nie wymyśliłby najlepszy satyryk.

Na przykład na stronie pracy jednej ze studentek pojawiło się tyle błędów, a przy tym opuszczeń całych fragmentów (chodziło tutaj o przekład fragmentu tekstu literackiego z
j. angielskiego na polski), że jedyna ocena, jaka się nasuwała była niedostateczna. Niemniej praca została wykonana w terminie (co na tle jej kolegów wcale nie było takie normalne), studentkę znałem z tego, że zawsze była pracowitą i bardzo rozsądną dziewczyną, więc stwierdziłem, że trójkę jej mogę postawić. Wiem, wiem, sam w tym momencie przeczę wszystkiemu, co głoszę na ten temat – poddałem się czynnikom, które nie powinny mieć nic do rzeczy, ale o tym za chwilę. Otóż kiedy ambicja i wysoka samoocena wynikająca z dotychczasowych pochwał za pracowitość spotka się z twardą rzeczywistością, a więc z informacją, że nie spełnia się standardów, w człowieku pojawia się tak wielkie poczucie krzywdy i buntu, że sam ów delikwent może być zaskoczony własną reakcją. Tym bardziej wykładowca. Dziewczyna zaczęła ze mną polemizować na temat każdego fragmentu, co mnie zdziwiło niepomiernie, ponieważ zawsze ją uważałem za kierującą się zdrowym rozsądkiem. Nigdy bym się nie spodziewał, że będzie się kłócić w obronie ewidentnych błędów. Byłaby mnie rozbroiła przy fragmencie, w którym napisała „wydawać się był”, za nic w świecie nie chcąc się ze mną zgodzić, że tam powinno się znajdować „wydawał się być”, ale jej agresja i kompletnie głupi upór całkowicie mnie zamurowały. Akcja wzbudza reakcję, a reakcją na agresję jest zazwyczaj również agresja. Przez moment doszło do mnie uczucie, którego się najbardziej u siebie obawiam, a mianowicie chęć natychmiastowego ukarania człowieka zachowującego się głupio oceną niedostateczną. Na szczęście potrafię sobie chyba jeszcze radzić z własną „nienawiścią” i nie poddawać się jej podszeptom.

Co mnie tak naprawdę zdenerwowało? Agresja, czyli „nienawiść” ze strony tej studentki? Myślę, że jednak nie. Naprawdę chyba się już przyzwyczaiłem do pewnych kompletnie niedojrzałych zachowań młodych ludzi, którym obecnie pozwolono się nazywać studentami. Może nie powinienem się przyzwyczajać, bo sam w ten sposób przyczyniam się do ogólnej atmosfery przyzwolenia na zjawiska złe, ale to już inna sprawa. Mam jednak bardzo niską tolerancję wobec głupoty. Jestem w stanie znieść sytuację, w której ktoś mi osobiście ubliża. Nie jest to przyjemne, ale potrafię przyjąć krytykę, a nawet cierpliwie przejść do porządku dziennego wobec krytyki niezasłużonej. Nie umiem sobie jednak radzić w polemikach z ludźmi, którzy upierają się przy tezach mijających się kompletnie z prawdą. Jeśli ktoś w mojej obecności głosiłby ze szczerym (a często szlachetnym w swoim mniemaniu) poczuciem głoszenia prawdy, że dwa i dwa to pięć, to miałbym ochotę udusić delikwenta gołymi rękoma. Ci, którzy mnie znają wiedzą, że w wielu dziedzinach wiedzy dopuszczam bardzo dużą granicę błędu, czy też relatywizmu, ale bez wątpienia są takie sytuacje, w których co do tego, co jest prawdą, a co nią nie jest, wątpliwości być nie może. O faktach  nie powinno się dyskutować. 
cdn

niedziela, 19 czerwca 2011

Wypisy z dzieł historyków: Tadeusz Zieliński, Rzeczpospolita rzymska

Pozwolę sobie dzisiaj przytoczyć dłuższy fragment Rzeczpospolitej rzymskiej wielkiego polskiego historyka Tadeusza Zielińskiego. Uważam, że wbrew temu, co twierdzą różnego rodzaju mądrale, do szkół powinno powrócić wykształcenie oparte na źródłach naszej cywilizacji. Nie dlatego, że "bo tak i już", że historia jest wartością samą w sobie, ale dlatego, że historia starożytna pokazuje jak działa społeczeństwo, jak działają jednostki, jak działają mechanizmy polityczne. Nawet nie dlatego, że historia się powtarza, bo nigdy się nie powtarza, ale powtarzają się podobne zjawiska, gdyż natura ludzka się praktycznie nie zmienia. Historia starożytnego Rzymu, zwłaszcza końcówka republiki i całe cesarstwo niewiele ma wspólnego z przysłowiowymi "cnotami rzymskimi", te bowiem występowały w okresie wczesnej i średniej republiki. Dlaczego nie mielibyśmy pewnych wzorów zachowań nie postawić za przykład do naśladowania i dzisiaj. Ja wiem, że to naiwność, ale może warto spróbować. Oddaję głos pięknej polszczyźnie Tadeusza Zielińskiego.

"[Pyrrus w]yprawił Kineasa jako posła do senatu rzymskiego z propozycją pokoju honorowego. Żądaniem jego była niezależność Tarentu i innych kolonii greckich, rozwiązanie sojuszu Rzymu z Lukańczykami, Apulami i Samnitami i powrót kolonistów rzymskich, zwłaszcza w Wenuzji. Nie było to bynajmniej to, o czym marzył w rozmowie z Kineasem, ale każdym razie -- coś. Zapewniwszy sobie Italię południową, mógł odpłynąć na Sycylię, która mu się zdawała łatwiejszą zdobyczą, a później znalazłaby się okazja prowadzenia sprawy przerwanej w Italii. Kineas udał się do Rzymu. Podług obyczaju wschodniego przede wszystkim posłał w imieniu króla cenne dary głównym senatorom rzymskim oraz ich żonom i był niezwykle zdziwiony, gdy mu to wszystko zwrócono. Ale w senacie jego przemówienie ludzkie i przekonywające wywarło wpływ niemały; większość senatorów wtedy już rozumiała po grecku; bardzo wielu uważało, że warunki pokoju są możliwe do przyjęcia; zwłaszcza cieszyła wszystkich możność otrzymania z powrotem jeńców wojennych, śród których prawie każdy senator miał syna lub krewniaka.

"Jeszcze prowadzono dyskusję, gdy nagle śród senatorów powstało zamieszanie. Patrzą -- a oto do sali zgromadzenia wnoszą w lektyce ślepego starca. Był to Appiusz Klaudiusz, ten sam, który przed trzydziestu laty, już i wówczas niemłody, jako cenzor zbudował drogę Appiuszową i wodociąg Appiuszowy. Od dawna skutkiem sędziwego wieku nie bywał na zebraniach senatu, ale teraz niebezpieczeństwo zmusiło go do przyjścia na posiedzenie. Wszyscy zamilkli, gdy starzec, podtrzymywany przez synów i zięcia, powoli ruszył ku ławce przedniej, gdzie siadywali dawni konsulowie i nie czekając kolei zaczął mowę.

 " -- Dotychczas -- rzekł -- skarżyłem się na swoją ślepotę; ale teraz chciałbym być również i głuchy, aby nie słyszeć o waszych haniebnych rozprawach. -- I dalej płyęła fala starczych słów o tym, jaki to wstyd przyjmować pokój z rąk zwycięzcy, jaka to hańba mówić o pokoju, dopóki nieprzyjaciele są w granicach Italii. Appiusz Klaudiusz słynął zawsze jako znakomity mówca, ale teraz przewyższył sam siebie. Mowa jego "Przeciw pokojowi z Pyrrusem" została zapisana przez słuchaczy i ogłoszona publicznie; od niej Rzymianie zaczynali historię swego krasomówstwa. Do nas jednak mowa ta nie doszła. Prostota pierwszego rzecznika rzymskiego zwyciężyła sztukę ucznia Demostenesa: pokój odrzucono. Powróciwszy do Pyrrusa, Kineas opisał mu wrażenie, jakie na nim uczynił senat rzymski.

 "-- Zdawało mi się -- rzekł -- że znajduję się na zebraniu królów.
  " Wkrótce i sam Pyrrus mógł się o tym przekonać.
   "Rzymianie wysłali do niego jako legata niejakiego Gajusza Fabrycjusza, o którym wiedział już przez swego posła Kineasa, że jest to człowiek mężny i zacny, ale zarazem bardzo biedny. Polecone mu było wykupić jeńców rzymskich. Pyrrus sam był do tego skłonny, ale układy przeciągał, chcąc bliżej zaznajomić się z posłem. Naprzód dla przyjaźni zaproponował mu znaczną sumę; Fabrycjusz nie chciał jej przyjąć. Nazajutrz przyjął go w namiocie przed zasłoną, za którą znajdował się słoń bojowy; na rozkaz króla niewolnik podniósł nagle zasłonę i Fabrycjusz ujrzał przed sobą groźnie wzniesioną trąbę zwierza. Ale Rzymianin z uśmiechem rzekł do króla: -- Ani twe złoto wczoraj mnie nie skusiło, ani twój potwór dziś mnie nie przestrasza.

   "Innym razem przy obiedzie król zapytał Fabrycjusza:
   -- A czyś ty słyszał o naszych myślicielach?
   -- Znam Pitagorasa; postawiliśmy mu niedawno posąg na Forum.
   -- Nie, my teraz mamy nowego -- Epikura.
   -- Czegóż on uczy?
   -- Uczy, że głównym celem życia jest przyjemność; że bogowie żyją w ciągłej rozkoszy, i dlatego nie troszczą się o sprawy ludzkie, gdyż w trosce nie ma rozkoszy.
   -- Niechaj on tego uczy naszych wrogów; nasi ojcowie uczyli nas, że celem życia jest cnota i że bogowie miłują dobrych, a karzą złych.
 
   "Wkrótce i Pyrrus się przekonał, do jakiego stopnia miał słuszność Fabrycjusz. Własny lekarz Pyrrusa napisał do Rzymianina list takiej treści: "Mogę wyzwolić was od dalszej wojny, trując króla; ile mi za to dacie?" Fabrycjusz list ten odesłał Pyrrusowi, dodając od siebie: "Zważ o ile twoi wrogowie są lepsi od twoich przyjaciół!" Pyrrus był wzruszony; uważając się za dłużnika Fabrycjusza, wypuścił na wolność wszystkich jeńców rzymskich, nie przyjąwszy za nich okupu. "

Tadeusz Zieliński, Rzeczpospolita rzymska, Katowice 1989, ss. 111-113

Dlaczego studiować historię Rzymu, skoro być może wystarczyłaby historia własnego kraju? Otóż co najmniej od XVI wieku, polscy senatorowie nie gardzili podarkami od poselstw zagranicznych, zwłaszcza w okresach poprzedzających elekcje królów. W XVIII wieku prawdopodobnie nie znaleźlibyśmy żadnego magnata, który nie brałby pieniędzy od obcych dworów. Do wieków wcześniejszych nie ma co nawiązywać, bo czasy Piastów trudno porównywać do republikańskiego Rzymu. Niemniej od epoki Mistrza Wincentego zwanego Kadłubkiem, wykształceni Polacy fascynowali się starożytnym Rzymem. Szkoda tylko, że najlepsze jego wzory trwały dość krótko (ruch egzekucyjny). Wróćmy do źródeł i uczmy się kultury politycznej, etycznej postawy i lojalności wobec wspólnego dobra (res publica, ang. common wealth), jakim jest własny kraj, od Rzymian z epoki walki z królem Epiru, Pyrrusem. Historia, bowiem, magistra vitae est.

Praca a płaca, czyli za co chcemy być (wy)nagradzani (5)


Na wysoki poziom niechęci jaki często muszą wobec siebie przyjąć, narażeni są również artyści i np. prezenterzy telewizyjni. Niektórzy z nich (zwłaszcza ci ostatni) zarabiają olbrzymie pieniądze. Niemniej nikomu chyba nie przyjdzie do głowy rozumować w ten sposób, że za ten stres należy im się rekompensata. To byłoby, jak mniemam, poniżej ich godności. Artysta, który dużo zarabia (bo oczywiście istnieje cała masa tych przymierających głodem z dziewiętnastowiecznych stereotypów). Artyście płaci się, ponieważ ludzie chcą jego dzieł, lub jego samego, jeżeli to np. aktor czy muzyk. Jeżeli nie chodzi o układy i dojście do konfitur dzięki znajomościom z odpowiednimi ludźmi, to znowu prawo popytu i podaży odgrywa rolę podstawową.

W którymś ze swoich wpisów sprzed kilku, a może kilkunastu miesięcy wspomniałem żal aktora Piotra Skargi z początku lat 90., którego ówczesne zgorzknienie brało się stąd, że ówczesne władze nie odwdzięczyły się aktorom za ich wkład w obalenie komuny. Wykorzystywanie aktorów i w ogóle artystów, jak i intelektualistów przez władze w celach ideologicznego umocnienia rządzących, to cecha ustrojów totalitarnych. Swoich aktorów miał Stalin. Miał też Hitler. W warunkach wolnego rynku, aktor staje się tym, czym był w XIX wieku, a czasem tym, czym był w średniowieczu – komediantem do bawienia ludu. Nieliczni wznoszą się na wyżyny swojego kunsztu i wtedy cały świat ich podziwia. Tak było np. z Heleną Modrzejewską, która dzięki swojej osobowości, pracowitości, talentowi ale również silnemu poczuciu godności, tak bardzo się wyróżniała na tle różnego rodzaju szansonistek i aktoreczek z prowincjonalnych teatrów. Gwiazdorstwo typu hollywoodzkiego jeszcze nie było wynalezione.

Gwiazda to kategoria zupełnie inna. Owszem, bywa, że osoba nazwana gwiazdą jest faktycznie osobą utalentowaną, która w swoim zawodzie osiąga mistrzostwo. Gwiazdą może jednak zostać umiejętnie lansowane zupełne beztalencie. Takich przykładów namnożyło się zwłaszcza w ostatnich czasach, ale trudno tu kogokolwiek winić. Ktoś lansuje, a ktoś to kupuje. Ten, co kupuje, ten płaci i na tym polega cała tajemnica. Popyt i podaż prawie w czystej postaci. „Prawie”, bo istnieją grupy, które owe pozbawione talentu „gwiazdy” podsuwają widzom, a przecież mogłyby podsuwać zupełnie kogoś innego, kto wykazałby się większymi umiejętnościami zawodowymi. Swego czasu Jan Nowicki, prawdziwy aktor (prawdopodobnie na dzisiejszy gust zbyt „aktorski” właśnie, a więc zbyt sztuczny) uwielbiał publicznie krytykować braci Mroczków za to, że ktoś taki jak oni w ogóle się pojawił na planie serialu, a więc w miejscu do niedawna przeznaczonego dla ludzi z wykształceniem aktorskim. Bracia robią wrażenie sympatyczne, ale co do ich gry, trudno się z Janem Nowickim nie zgodzić. Ktoś jednak zechciał ich zatrudnić, publiczności chyba się spodobali i mogli zarabiać pieniądze, o których chyba większość Polaków może pomarzyć. Czy jest w tym coś złego? Nie oceniałbym tego w ten sposób. Skoro jest popyt na takich „aktorów” to ktoś zapewnia podaż po prostu.

Jeśli aktorzy czytają komentarze na forach internetowych, to z pewnością cierpią straszliwie. Wiem, że większość z nich to ludzie naprawdę bardzo wrażliwi, a często przewrażliwieni na punkcie własnych osób i że wszelka krytyka naprawdę ich boli. Co prawda ludzie nie nienawidzą ich tak jak polityków z nie swojej partii, ale w okazywaniu niechęci owi ludzie potrafią być niezwykle perfidni. Jak jednak wspomniałem, aktorzy, czy artyści w ogóle, ustalając cenę za swoją pracę, nie biorą chyba pod uwagę czynnika rekompensaty za strach przed nieżyczliwą publicznością. Być może powinni, ale to i tak nie miałoby większego wpływu na faktyczną wysokość ich wynagrodzenia, ponieważ liczy się raczej to, ile teatr, film czy telewizja chcą im zapłacić.

Skąd się biorą wysokie gaże prezenterów telewizyjnych, jest zagadnieniem dość skomplikowanym. Jeżeli płaci im telewizja prywatna, to nie ma problemu. Jeżeli publiczna, która ciągle „bierze publikę na litość” (czasami próbuje straszyć), tłumacząc, że trzeba płacić abonament, bo brakuje pieniędzy na pewne programy, nasuwa się natychmiastowa podpowiedź – obciąć „gwiazdorskie stawki” i już będzie więcej pieniędzy na „misję”. Czynnik szantażu ze strony znanego prezentera nie powinien być aż tak istotny, ponieważ cała Polska roi się od chętnych do zajęcia ich miejsca. Tutaj trzeba jednak brać pod uwagę czynnik, o którym pisałem jako o jednym z pierwszych, a mianowicie stopień profesjonalizmu. Nie mówię tu o obiektywizmie, który wydaje się w zawodzie dziennikarza czynnikiem najważniejszym, a równocześnie rzadko kto się łudzi, że ktokolwiek z prezenterów naprawdę jest obiektywny. Ten temat zostawmy jednak na boku. Nie chcę się tutaj wdawać w szczegółowe analizy poszczególnych elementów składowych profesjonalizmu prezenterskiego. Niemniej wystarczy włączyć jakiś lokalny program telewizji kablowej, czy jakieś lokalne stacje telewizyjne z własnymi prezenterami, że dostrzec różnicę między profesjonalizmem a amatorszczyzną.

Doskonale pamiętam telewizję Szczepańskiego, czyli tę z lat 70. Kiedy po stanie wojennym szereg znanych z poprzedniej dekady dziennikarzy i prezenterów zastąpili ludzie znikąd, zwykłe odczytanie wiadomości w dzienniku stały się drętwe, beznamiętne i przez to mało atrakcyjne. Wysoki poziom profesjonalizmu prezenterskiego został odbudowany chyba dopiero pod koniec lat 90. Za jakość warto zapłacić, choć nie zaszkodzi się potargować, a niejednemu zarozumialcowi utrzeć nosa też by się od czasu do czasu przydało.

Podsumowując, gdybyśmy analizowali składowe wynagrodzenia tzw. gwiazd, rekompensaty za niechęć tych nastawionych krytycznie sami zainteresowani pewnie by nie umieścili. Natomiast z pewnością mówiliby o ciężkiej pracy, o hektolitrach potu i swoim talencie, który dostarcza widzom/odbiorcom wzruszeń. Może niektórzy mogliby mówić o swojej roli jako tych, którzy kształtują w ludziach szlachetne myślenie czy też przyczyniają się do utrwalenia wartości moralnych. Takiego argumentu mógłby jednak użyć tylko bufon, a choć wśród „gwiazd” takich nie brakuje, nikt się do tego nie przyzna.

sobota, 18 czerwca 2011

Praca a płaca, czyli za co chcemy być (wy)nagradzani (4)


Kiedy w Internecie pojawia się jakiś temat związany z nauczycielami, zawsze znajdzie się ktoś na forum, kto podniesie temat ich rzekomo wysokich zarobkach przy niskiej liczbie godzin przepracowanych w tygodniu. Niektórzy z tych, co tak stawiają temat, to zwykli prowokatorzy i trolle, którzy czerpią sadystyczną satysfakcję i perwersyjną radość z nauczycieli, którzy w takich przypadkach czują się w obowiązku zabrać głos i wytłumaczyć jakie jest prawdziwe oblicze pracy nauczyciela. Pojawiają się więc wpisy z opisaniem nocy zarwanych na sprawdzaniu zeszytów, na przygotowywaniu się do każdej lekcji itd. W jakimś stopniu jest to prawda, ale nie oszukujmy się, nauczyciele lubią przesadzać. Jeżeli ktoś od lat uczy tego samego przedmiotu, a konkretnie tych samych tematów, to nie spędza całych godzin na przygotowaniu tej samej lekcji na nowo. Fakt, gdyby wiedza w danej dziedzinie zrobiła wielki postęp, a tenże nauczyciel uczyłby wg starego stanu wiedzy, popełniłby zbrodnię. W większości przypadków takie niebezpieczeństwo nie występuje. Postęp w nauce nie jest aż taki szybki, a jak jest, to nie dociera tak prędko do szkolnych programów.

Zróbmy jednak założenie, że nauczyciel z ponad 10-letnim stażem nadal skrupulatnie się do każdej lekcji przygotowuje. Ile czasu mu to zajmie, jeżeli w dodatku pewne lekcje się powtarzają w różnych klasach. Czy 45 minut lekcji przygotowuje przez dwie godziny? Czasami może i tak, kiedy trzeba np. coś napisać, wydrukować, skserować i wyciąć, ale generalnie trwa to krócej. Niewątpliwie wspaniale jest znaleźć coś w Internecie, puścić jakiś filmik, przygotować jakieś wciągające ćwiczenia. Jeżeli nauczyciel robił to solidnie przez trzy lata, nie wierzę, po prostu nie wierzę, że dalej poświęca mnóstwo czasu przygotowaniu każdej lekcji.

Internetowe trolle mają z pewnością niezły ubaw z nauczycieli „gęsto się tłumaczących”, natomiast zadziwia to, że nikt nie podnosi jednej kwestii, a mianowicie wspomnianego już czynnika stresu, czyli mówiąc po polsku strachu i nienawiści. Nauczyciel z definicji musi oceniać. Jeśli ocenia to przekazuje uczniowi również przykre wiadomości. Oczywiście kulturalny człowiek zrobi to w sposób kulturalny. Nauczyciel o zszarpanych nerwach a przy tym taki, który nie grzeszy dobrymi manierami, zrobi to tak, że na dodatek jeszcze bardziej zestresuje ucznia. W tym ostatnim wzbudzi to nienawiść. Kiedy jeszcze zrelacjonuje sprawę w domu, nienawiścią do nauczyciela zaczynają pałać również rodzice ucznia. To nie są już czasy, kiedy rodzic dbał o jednolitość frontu wychowawczego i przenigdy nie podważał autorytetu nauczyciela. Rodzice biegną więc do dyrektora. Mądry dyrektor potrafi wyważyć argumenty wszystkich stron. Dyrektorzy działają jednak pod taką presją strachu – przed pyskatymi podwładnymi, pyskatymi rodzicami, którzy za byle co grożą sądem oraz przed kuratorium, które przecież nadal ma coś do powiedzenia. Dyrektor, który chce zredukować własny strach i zdjąć z siebie odium nienawiści wobec szkoły, zrzuca winę na nauczyciela, wzywa go „na dywanik” i upomina. W nauczycielu wzbudza to frustrację i nienawiść wobec dyrektora, rodzica, a jeżeli ów nauczyciel nie ma w sobie odpowiedniego stopnia powołania do zawodu, również dziecka. A sprawa wydawała się prosta – dzieciak nie umiał, bo się nie nauczył, tak jak miał przykazane. Za to spotkała go konsekwencja w postaci negatywnej oceny. Jeden prosty przypadek a tyle nienawiści i strachu.

W angielskich szkołach państwowych w dążeniu do redukcji wzajemnego strachu i nienawiści, tak obniżono poziom wymagań, że uczeń na dobrą sprawę zawsze jest chwalony. Oczywiście, że wzmocnienie motywacji przy pomocy „dobrego słowa” jest niezwykle istotne. Niemniej kiedy zadanie ucznia nie spełnia standardów, to obowiązkiem nauczyciela jest dać mu o tym znać. Inaczej źle spełni swoje zadanie, czyli wyrobienie w młodym człowieku poczucia odpowiedzialności. Niestety znamy przypadki, już nawet z Polski, kiedy uczniowie tak dalece byli nieprzygotowani do przyjęcia kilku słów krytyki, że swoją nienawiść wyładowali bijąc, a nawet mordując nauczyciela. Z kolei dzieciaki mniej odporne psychicznie targały się na własne życie. To wszystko jest chore i wymaga głębokich reform. Nie powinny one iść jednak w kierunku eliminacji czynnika stresogennego, jakim jest ocena pracy ucznia, a czasem i surowa krytyka, ale w akceptacji prostego faktu – że ten stres jest normalny i potrzebny, bo w ostatecznym rozrachunku działa na korzyść tego, który jednorazowo doznał z tego powodu cierpienia.

Jeżeli więc nauczyciel powinien zarabiać dużo, a nawet więcej niż obecnie (wiem, że się w tym momencie narażę wielu), to nie dlatego, że się długo uczył (nie oszukujmy się, żeby uczyć np. w podstawówce czy gimnazjum, nie trzeba mieć doktoratu – dawne licea pedagogiczne, albo dwuletnie Studium Nauczycielskie zupełnie wystarczały i pewnie wystarczyłyby i dziś), ani nie dlatego, że ma długi tydzień pracy, bo wiemy, że nie ma. Powinien natomiast zarabiać dużo za narażenie zdrowia psychicznego, za strach i nienawiść wśród których żyje. Oczywiście celowo przesadzam, bo praca w szkole to jednak nie to samo co strzelanina z bandziorami, niemniej te czynniki istnieją i są ważne. 

cdn