piątek, 24 maja 2013

Dylematy współczesnej Europy



Nie chciałbym żyć w Hiszpanii lat 30. ubiegłego wieku. Oczywiście mało kto by chciał, znając historię. Nie chodzi mi w tym wypadku o to, że była okrutna wojna domowa, po której nastąpiły ponure rządy generała Franco, ale o to, że pewnie musiałbym się opowiedzieć po którejś ze stron. Wojna nie jest czasem dylematów moralnych i hamletyzowania. Jesteś albo po jednej, albo po drugiej stronie, a przeciwnika traktujesz już tylko jak wroga i nie masz dla niego żadnego zrozumienia. Nie interesują cię jego racje i problemy. Interesuje cię tylko jego pokonanie, zaś na wojnie oznacza to nic innego, jak zabijanie.

Cały cywilizowany świat podzielił się na zwolenników republiki i zwolenników generała Franco. Nie można było przyjąć postawy filozoficznej. Oczywiście można było temat zupełnie zignorować, ale oczywiście nie wtedy, gdy się było mieszkańcem Hiszpanii.

Oczywiście wychowany byłem w czasach komuny, kiedy przede wszystkim eksponowano okrucieństwo frankistów, a jeszcze bardziej fakt, że czynnie wspomagali ich włoscy faszyści i niemieccy naziści – w końcu to Niemcy zbombardowali Guernikę. Pakowano nam do głowy, że po stronie republiki opowiadali się najwspanialsi ludzie świata, jak np. amerykański pisarz Ernest Hemingway, a ochotnicy z całego świata czynnie po jej stronie walczyli (jak polski komunistyczny generał Świerczewski). Dopiero później trochę poczytałem na temat bezwzględnych okrucieństw wobec chłopów i księży, jakich się dopuszczały lewicowe władze. Co ciekawe, celowali w nich socjaliści, a nie kierowani przez sowieckich komisarzy komuniści. Miałbym dylemat, a na wojnie nie ma miejsca na dylematy i hamletyzowanie.

Sytuacje, jakie przytrafiają się w okresie pokoju (lub czegoś, co tak nazywamy), niejednokrotnie stawiają nas przed dylematami. O ile możemy je sobie odpuścić, mówiąc „Ah, w końcu nie moja sprawa!”, wszystko może się wydawać nie takie straszne. Kiedy jednak od ludzi dobrej woli, czyli ludzi, którzy chcą świata pokoju i przyjaźni między ludźmi i między grupami ludzi (bo to nie zawsze to samo) wymaga się jednoznacznej oceny pewnych zjawisk, okazuje się, że życie to nie bajka, a myślenie jednak boli! Potwornie boli!

Od 11 września 2001 roku z pewnymi przerwami światowa opinia publiczna żyje atakami terrorystycznymi ze strony islamskich fanatyków. Przez ten czas światowe media (w tym polskie) podkreślają, że oczywiście nie wszyscy muzułmanie to terroryści. I to jest prawda. Niemniej to z dzielnic muzułmańskich imigrantów w Wielkiej Brytanii czy Francji biorą się terroryści. Lubimy powtarzać za Orianą Falaci, której pamięć bardzo cenię, że islam ma konkretne zapisy w swojej świętej księdze, które każą surowo rozprawiać się z niewiernymi, czyli mówiąc wprost, zabijać ich. Z drugiej strony podobne zapisy znajdują się w Torze, która jest nie tylko świętym pismem Żydów, ale również chrześcijan, a nikt przy zdrowych zmysłach dziś nie powie – strzeżcie się chrześcijan, bo oni w swojej księdze mają napisane, że trzeba wymordować wszystkich Amalekitów.

Tymczasem kwestia da się w jakiś sposób wyjaśnić. Był czas, kiedy kraje islamskie przodowały w tolerancji i poziomie cywilizacji. Współczesny islamizm jest ruchem, jakkolwiek to dziwnie zabrzmi, nowoczesnym, ponieważ jest to nowoczesny populizm. Warto zwrócić uwagę na argumenty czarnoskórego zbrodniarza, że „przeprasza, że musiały na to patrzeć kobiety, ale w jego kraju kobiety też patrzą na takie okrucieństwa” i że Brytyjczycy powinni zmienić w związku z tym swój rząd. Współcześni terroryści islamscy, od sunnickiej Al-Khaidy po szyicki Hezbollah, trafiają do młodych ludzi przede wszystkim poprzez pokazanie im, jako to szatański Zachód i państwo Izrael okrutnie się obchodzi ze spokojnymi mieszkańcami krajów muzułmańskich. Podkreślają również i to, co sami widzą, że jakoś tak oprócz pewnych grup o poglądach liberalno-lewicowych, na tym Zachodzie też ich nikt specjalnie nie lubi. Z grupami liberalno-lewicowymi może byłoby i fajnie, ale te z kolei zbyt często podkreślają rolę świeckości i swobody obyczajów, więc też jest źle. Mamy więc do czynienia najczęściej z drugim i trzecim pokoleniem imigrantów (ha! co za kretyński oksymoron – przecież imigrantem, a więc przybyszem, może być tylko jedno pokolenie!), które staje się, w odróżnieniu od swoich rodziców/dziadków, którzy Allahowi dziękowali, że się wyrwali ze swojej biedy i barbarzyńskich obyczajów do jakiejś cywilizacji, doskonałym materiałem dla brodatych szaleńców.

Nie znajdując (może nie szukając, nie wiem) swojego miejsca w społeczeństwie gospodarzy, poszukują i znajdują (albo może ktoś inny znalazł właśnie ich i zagospodarował) poczucie sensu i przynależności. I wszystko wspaniale, tylko, że na tym się kończy zrozumienie dla całości zjawiska. Stajemy bowiem już przed ścianą, za którą nie da się rozciągnąć tolerancji, za którą nie ma miejsca na intelektualne wywody, tylko trzeba się opowiedzieć już tylko po jednej stronie. Możemy być bowiem pewni, że oni żadnych dylematów mieć nie będą. Stajemy w obliczu sytuacji wojennej.

Na tym tle pojawiają się wiadomości, również na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat, o zabójstwie muzułmańskiej rodziny przez niemieckich neonazistów, o rasistowskich atakach brytyjskich skinheadów, czy o podpaleniu drzwi rodziny czeczeńskiej ze strony nieznanych sprawców w Białymstoku. Wszyscy się słusznie oburzamy, bo jesteśmy ludźmi cywilizowanymi i uważamy się za ludzi dobrej woli. Czy jednak niejeden z nas nie wykazuje się tutaj skrajną hipokryzją, po cichu przed sobą, albo nawet w ściśle prywatnym gronie przyznając, że może i dobrze, że ktoś próbuje powstrzymać wylęgarnię terrorystów, skoro władze tego nie robią, ponieważ są sparaliżowane polityczną poprawności?

A przecież nie uważamy się za faszystów, czy za zwolenników Breivika! Co więc robić w sytuacji, która już zaistniała? Starożytny Rzym nie upadł dlatego, że nagle pojawili się barbarzyńcy w jego granicach, bo oni już tam byli od kilku stuleci. Dopóki podlegali rzymskiemu prawu i dopóki służyli w legionach zorganizowanych wg rzymskich reguł, imperium miało swoje wzloty i upadki, ale się trzymało. Upadek się zaczął, kiedy zaniedbano pilnowania rzymskich porządków i kiedy pozwolono plemionom barbarzyńskim na osiedlenie całych plemion z własną organizacją państwowo-wojskową i własną kulturą. Po prostu na pewnym etapie ci ludzie zaczęli kompletnie lekceważyć państwo rzymskie i jego instytucje, ponieważ pod tym względem byli samowystarczalni. Czy Rzymianie powinni byli w takim razie urządzać rzezie osiedlających się na ich terenie barbarzyńców? Niekoniecznie, bo jak pokazują wcześniejsze dzieje, ci bardzo dobrze się asymilowali, choć często zachowywali nawet pewne swoje obyczaje.

Jest jednak pewien szkopuł – nikt nikomu nie może nakazać kochać bliźniego swego. Politycy mogą karać za rasizm, mogą nakazać uczyć w szkole tolerancji, ale to tylko sprawi, że przy takim przypadku, jak zbrodniarz, który zamordował maczetą brytyjskiego żołnierza, nienawiść do obcych pojawi się z siłą, której nikt się nie spodziewał. Puder politycznej poprawności niczego nie załatwi. Ludzie będą się bali wyrazić głośno swojej niechęci do obcych (paskudna cecha, ale jak się wydaje, niestety nadal powszechna), ale tego obcego np. nigdy nie zechcą u siebie zatrudnić, albo nigdy nie zaproszą na herbatę. I to wszystko. Jeżeli to się zbiega z podobnym zamknięciem z drugiej strony, to naprawdę nie ma się co spodziewać dobrych wyników polityki multikulturalnej. Jak się okazuje, problemy wybuchają i Wielkiej Brytanii, gdzie prowadzi się politykę czystej wielokulturowości (czyli równorzędności wszystkich kultur, z lekką pogardą dla własnej przeszłości kolonialnej), i we Francji, gdzie lansuje się „wartości republikańskie”, czyli niby wszystko wolno, ale o ile szanujesz świeckość państwa itd., oraz w Niemczech, gdzie z kolei postawiono na politykę szacunku wobec wszystkich kultur, ale z tą jedną dominującą. Wygląda na to, że wszystkim modelom brakuje pomysłu, jak wyeliminować konflikty rasowo-etniczne. Ostatnio przykład Sztokholmu pokazał, że nawet cudownie tolerancyjna Szwecja nie ze wszystkim sobie radzi.

Jeżeli władze państw europejskich nie przestaną chować głowy w piasek i nie zajmą się tym zagadnieniem, możemy się doczekać „indyzacji Europy”, gdzie, jak to pisał Ryszard Kapuściński, co i rusz wybuchają „language wars”, ponieważ przedstawiciele różnych grup etnicznych nagle zaczynają się nawzajem wyrzynać. To przed tym ostrzegał Enoch Powell, w swoim przemówieniu znanym jako „rzeki krwi”.

Nie można legalnym aktem wyrzucić muzułmanów z krajów, których są obywatelami. Byłby to przykład stosowania odpowiedzialności zbiorowej i barbarzyństwa. Można natomiast wypowiedzieć zdecydowaną wojnę terrorystom i położyć większy nacisk na integrację społeczeństwa. Nie można w imię jakiejś pokrętnej polityki pozwalać przez kilkanaście lat oficjalnie działać terrorystom, którzy w meczetach w biały dzień nawołują do zbrodni, a potem się dziwić, że te zbrodnie się pojawiają. Kwestią o wiele trudniejszą jest eliminacja tego elementu myślenia religijnego, który każde pobożnemu wyznawcy każdej niemal religii wierzyć, że tylko on jest prawdziwa, a wyznawcy tych innych są gorsi. Walka z religiami jako takimi też nic dobrego nie przyniesie, bo upatrywanie tylko w samym ich istnieniu źródła zła wszelkiego jest błędne (choć jakiś element prawdy w tym jest), a poza tym spowoduje zwarcie szeregów ludzi religijnych.

Tak czy inaczej, o problemie trzeba głośno rozmawiać. Osobiście nie jestem zwolennikiem masowego osiedlania przedstawicieli innych kultur na terenie Polski i to nie dlatego, że nie lubię innych ludzi i ich kultur, ale po prostu, żeby nie stwarzać konfliktowych sytuacji tam, gdzie generalnie nie mają one żadnego uzasadnienia. Jeżeli bowiem istnieje ryzyko, że na jakimś etapie grupy imigrantów mogą doprowadzić do terroru, czy czystek etnicznych, należy jednak zrobić wszystko, by tego uniknąć

wtorek, 21 maja 2013

Bo "Walesa" łatwiej wymówić za granicą niż "Borusewicz"?



Oczywiście jest to kolejny wpis z cyklu „nie wiem, to się wypowiem”, ale nie mogę się powstrzymać od podzielenia się swoimi wątpliwościami. Chodzi o panią, którą od trzech lat prawie trzech lat mainstreamowe media nie nazywają inaczej, jak tylko „legendą ‘Solidarności’”. Otwarcie się przyznaję, że ekspertem od historii gdańskich wydarzeń z sierpnia 1980 roku nie jestem (choć jako 15-latek osobiście byłem wtedy w Gdańsku na wczasach). Niemniej cała Polska nimi żyła i wówczas i w dużym stopniu żyje do dziś. Z historią strajku w Stoczni Gdańskiej robi się jednak tak, jak z zapisywaniem się do ZBOWiDu w czasach komuny.

Związek Bojowników o Wolność i Demokrację była to komunistyczna organizacja, do której zapisywali się kombatanci walki z okupantem niemieckim, tudzież przedwojennymi rządami sanacyjnymi. Teoretycznie więc skupiała starych komunistów czynnie zaangażowanych w walkę o ideały Marksa, Engelsa, Lenina i Stalina (później już bez Stalina). Oczywiście całe grupy byłych żołnierzy i partyzantów związanych z rządem w Londynie były z tej struktury wykluczone. Nie przeszkadzało to jednak całkiem pokaźnym grupom ludzi starszych, ale z czasem jednak coraz młodszych, ubiegać się o legitymację tej organizacji. Wiązało się to bowiem z pewnymi profitami, np. w postaci renty. Paradoksalnie więc czym dalej było od zakończenia II wojny światowej, tym więcej pojawiało się „kombatantów”, w tym takich, którzy podczas niemieckiej okupacji byli tak małymi dziećmi, że nie mogli być nawet łącznikami. W ZBoWiDzie, jak to w PRLu, a może tak w ogóle, jak to w Polsce, trzeba było mieć znajomości, a wtedy można się było starać o członkowstwo w tej organizacji i o rentę.

Cwaniactwo w naszym narodzie jest legendarne, a ja się wychowywałem w latach komuny, więc generalnie nie wierzę, że społeczeństwu da się cokolwiek tłumaczyć przy pomocy przemówienia do sumienia. Umoralniające gadki są generalnie dla frajerów i każda władza, która uwierzy, że ma cały naród za sobą, bo jest taka moralna i etycznie w porządku, może już spokojnie pakować walizki. „Każdy dziad w swoją torbę prosi, nie w cudzą”, mawiała moja ś.p. babcia, i to jest generalnie prawda dość uniwersalna. Polak, o ile nie „gwiazdorzy” i nie zgrywa się na intelektualistę, ojczyznę kocha, a jej wrogów oraz wszelkiego rodzaju złodziei nienawidzi, ale kiedy może, to ją bez skrupułów skubnie. Taka jest ludzka natura i żeby nie wiem jak gadające głowy biadoliły, jaki to byle jaki naród mamy, nic nie poradzą – taki naród mamy i już, a jak nie umiesz rządzić takim narodem, to wyemigruj i spróbuj kariery politycznej w jakimś obcym kraju, albo zajmij się czymś bardziej pożytecznym niż polityka.

Tak mnie poniosło z tym ZBoWiDem, bo mi się ta paralela nasunęła z wydarzeniami sierpniowymi. Okazuje się bowiem, że czym dalej od sierpnia 1980, tym więcej wychodzi „historycznych szczegółów”, które wywracają naszą wiedzę na temat tamtych wydarzeń na nice. Wiemy, że stosunkowo szybko rozeszły się drogi Lecha Wałęsy z Andrzejem Gwiazdą, Anną Walentynowicz i szeregiem innych działaczy pierwszej „Solidarności”. W latach 90. pojawiła się krytyka Wałęsy za okrągłostołowe koncesje wobec komunistów (okrągły stół i Magdalenka jako Targowica itd.). Później do krytyków Lecha Wałęsy dołączyli bracia Kaczyńscy, którzy wszak współpracowali z nim jeszcze na początku jego prezydentury.

Już w latach 90. gdzieś tam pojawiało się hasło „Bolek”, ale mało kto się tym przejmował. Tymczasem w czasie krótkich rządów PiSu sprawa nabrała rozmachu i dziś z kolei mało kto wierzy, że na początku lat 70. legendarny przywódca nie wykonywał poleceń SB. W jakim stopniu miało to konsekwencje na późniejsze działania Lecha Wałęsy i styl jego polityki, nadal nie wiemy, ponieważ to będzie wymagało szeregu badań ze strony historyków. Tak czy inaczej, rządy braci Kaczyńskich był to z pewnością czas systematycznej nagonki na legendarnego elektryka.
Katastrofa smoleńska to jedna z najgorszych tragedii w historii naszego narodu. Oprócz oczywistego tragicznego wymiaru samej śmierci czołówki polskich polityków i oficerów, efekt polityczny tego wydarzenia rzutuje na stosunki w społeczeństwie do dziś i nic nie wskazuje na to, żeby to się miało w najbliższym czasie zmienić.Ale to osobny temat.

Trzydziesta rocznica sierpnia ’80, to była okazja, żeby społeczeństwo poznało „legendę ‘Solidarności’”, panią Henrykę Krzywonos-Strycharską. Ponieważ publicznie i „spontanicznie” przytarła nosa Jarosławowi Kaczyńskiemu, natychmiast stała się idolką wielu tych, którzy przewodniczącego PiSu nie cierpią, ponieważ w ich mniemaniu uosabia zło wcielone i jest wrogiem wszelkiego postępu. Otóż nigdy nie ukrywałem, że Jarosław Kaczyński zawsze działał mi na nerwy, nawet kiedy mówił coś, z czym mógłbym się zgodzić. Po prostu jest w nim coś, co mojej sympatii nie wzbudza, zaś retoryka stosowana przez jego partię zupełnie mi nie odpowiada. Do entuzjastów pani Henryki jednak nie dołączyłem. Po pierwsze zdziwił mnie nagły „lans” kobiety, o której wcześniej mało kto słyszał. Następnie pokazano ją w telewizji z panią Jolantą Kwaśniewską, a więc żoną polityka z zupełnie innej bajki, z którą jest na „ty” i, przynajmniej oficjalnie, pozostaje w bardzo serdecznych stosunkach. Od tej pory nigdy nazwisko pani Henryki nie pojawiło się w mediach bez przydomku „legenda ‘Solidarności’”. W tym samym czasie pojawiło się kilka artykułów nt. słynnego „zatrzymania tramwaju”, które przedstawiały tę „legendę” jak legendę właśnie, dość poważnie odbiegającą od historycznej prawdy. Na dodatek na YouTube można było obejrzeć (chyba nadal można) wypowiedź. ś.p. pani Anny Walentynowicz, która nie wypowiadała się o pani Henryce zbyt przychylnie.

W mediach głównego nurtu po „złej” stronie weteranów „Solidarności” byli więc wszyscy działacze PiSu, zaś po „dobrej” ci, którzy popierali PO, w tym Lech Wałęsa, którego partia Donalda Tuska wzięła w obronę przed agresywnymi „kaczystami” oraz pani Henryka Krzywonos, której poświęcono m.in. spektakl teatralny. Podział był mniej więcej klarowny, aż do niedawna, bo oto media rażą w nas informacjami na temat rewelacji pani Henryki, która doznała nagłego olśnienia i „przypomniała sobie”, że to nie Lech Wałęsa kierował strajkiem w Gdańsku. „No to się porobiło,” myślę sobie. „Henryka Krzywonos ani chybi dołączyła do Jarosława Kaczyńskiego” i teraz już będzie w mediach publicznych „jeździć” po tym biednym „Bolku”. Stwierdziłem wówczas, że już nic mnie na tym świecie nie zaskoczy. Okazało się, że bardzo się myliłem, bowiem czytanie samych nagłówków potrafi być niezwykle mylące. Otóż z treści artykułu wynikało, że pani Henryka Krzywonos twierdzi nie mniej ni więcej, ale że rzeczywistym przywódcą gdańskiego protestu z 1980 r. był obecny marszałek Senatu, pan Bogdan Borusewicz. Człowiek, który generalnie nie pcha się przed kamery, wypowiada się niezwykle ostrożnie, a na ataki ze strony ludzi Jarosława Kaczyńskiego odpowiada niemrawo i bez wiary, a którego swego czasu ze względu na pewne podobieństwo budowy ciała uważałem za „trzeciego bliźniaka”, okazał się być „lwem Lechistanu”, rzeczywistym autorem wydarzeń gdańskich, architektem porozumień, a w domyśle przecież możemy śmiało twierdzić, że człowiekiem, który obalił komunizm w całej Europie Środkowej i doprowadził do upadku potężne imperium sowieckie. Jakoś tak mi się to wszystko kupy nie trzyma i raczej wiary dać tym „rewelacjom” nie chcę, ale kto wie? Kto wie?

Tymczasem nurtuje mnie kilka pytań: 

W co gra pani Henryka Krzywonos? 
Kto nią kieruje i jaki ma w tym interes? 
Komu tak bardzo naraził się Lech Wałęsa, że postanowił jednak doszczętnie zniszczyć jego legendę? 
(Wiem, takie pytania świadczą o oszołomstwie i poddaniu się paranoi, ale czasami tak sobie lubię...).
„Kaczyści” nienawidzą go od dawna, więc oni są niejako opcją naturalną. Nic nie wskazuje jednak na to, żeby to oni tym razem kierowali spiskiem przeciwko legendzie Lecha Wałęsy, bo nie zgadza się osoba pretendenta. Prędzej stwierdziliby, że to Jarosław Kaczyński był mózgiem i prawdziwym wodzem antykomunistycznej rewolucji, niż Bogdan Borusewicz. Na dodatek PiS i jego klony nie przepadają za panią Henryką. Kto rozeźlił się na naszego noblistę tak bardzo, że postanowił dokonać dekonstrukcji jego legendy tak silnie zakorzenionej w najnowszej ogólnoświatowej mitologii? Czyżby lobby gejowskie po wypowiedzi Wałęsy na temat chęci wyrzucenia osób o orientacji homoseksualnej poza salę sejmową? Nie, nie posądzam ich o tak makiaweliczny spisek z udziałem trzyletniej „legendy ‘Solidarności’”. O co więc chodzi? Niewiele rozumiem, ale chyba mam prawo się spytać „o co chodzi?” ;)

piątek, 17 maja 2013

Bez czego nie da się konkurować z najlepszymi



Kilka tygodni temu Paweł Kukiz wyrzucił pewnego człowieka ze swoich znajomych na facebooku, co uzasadnił jego nieustannymi wpisami typu „Żydzi rządzą Polską” itp. Spodobało mi się też uzasadnienie: jeżeli tak uważasz, to idź na siłownię, przypakuj, zawalcz i wygraj, a nie skaml.

Zarówno wpis Pawła Kukiza na facebooku, jak i ten mój na blogu nie mają charakteru antysemickiego, bo antysemickie to są kretynizmy typu „olaboga, Żydzi nami rządzą, więc biada nam biada”, a pakowanie na siłowni i walka to tylko metafora, która ma na celu uświadomienie Polakom, że jeżeli tak się boją tych, którzy są bystrzejsi od nich, to nie ma innego wyjścia, tylko samemu stać się lepszym w szeregu dziedzin, w tym w zarządzaniu i wygrywaniu „bitew” o rynki, w tym finansowe itd.

Gwoli jasności, generalnie jestem przeciwnikiem rywalizacji na zasadzie przynależności etnicznej czy religijnej, bo wolałbym, żeby o tym, kto jest na kierowniczym stanowisku decydowały jedynie kompetencje, ale jeżeli już tak stawiamy sprawę, należy w takim razie zrobić wszystko, żeby własne kompetencje podnieść na najwyższy poziom. Mam tu na myśli kompetencje dość szeroko pojęte – nie tylko fachowe, ale również w dziedzinie organizacji i kierowania zespołami ludzkimi.

Oczywiście nie jest prawdą, że wszyscy Żydzi byli czy też są geniuszami handlu i bankowości. Dlatego „komplement”, jaki często składają Żydom antysemici, to „ale ja przecież Żydów szanuję, bo to mądry naród”. Taki „hołd” niestety tylko potwierdza, że człowiek go składający niczego nie rozumie. Chodzi bowiem m.in. o to, żeby nie stwarzać jakichkolwiek stereotypów na temat jakiejkolwiek grupy.

Jest jednak „druga strona medalu”, a mianowicie taka, że jeżeli w jakaś grupa potrafi się lepiej zorganizować, wyznaczyć sobie ambitne plany i zadania oraz do nich dążyć, to istnieje o wiele większe prawdopodobieństwo, że jej członkom uda się osiągnąć sukces, niż to, że sukces osiągną ludzie całe życie zajmujący się głupstwami. Ta reguła odnosi się nie tylko wobec Żydów, ale jest uniwersalna. Ponieważ Żydzi w XIX wieku i wcześniej byli grupą w dużym stopniu odizolowaną (gwoli ścisłości – nie tylko przez średniowieczne prawo chrześcijan, ale również przez naturalną skłonność do mieszkania wśród swoich), niektórzy z nich (bo też wcale nie wszyscy), wykształcili pewien model wychowawczy, który zakładał, że wiedza i umiejętności to czynniki, które są bardzo w życiu przydatne. Nie mogli przecież liczyć na przywileje, jakimi cieszyła się szlachta. Można więc stwierdzić, że w dużej mierze wyprzedzili epoki, w których żyli, bo dopiero wiek dwudziesty na dobrą sprawę wyniósł na piedestał wykształcenie jako podstawę pozycji społecznej. Doskonale wiemy, że koniec wieku XX i początek obecnego stulecia zupełnie zdewaluował pojęcie wykształcenia, które po prostu wyraźnie rozminęło się z wiedzą, umiejętnościami i mądrością.

Tymczasem naprawdę warto czytać książki, warto w nich znajdować naukę nawet w tych fragmentach, na które nie zwrócił uwagi nauczyciel w szkole. Warto w każdym przeczytanym tekście znaleźć wartościową naukę tylko dla siebie.

W „Lalce” Bolesława Prusa, jednej z najlepszych powieści polskiej literatury, znajdujemy fragment, w którym Wokulski rozmawia ze starym Schlangbaumem - lichwiarzem a zarazem szaradzistą – który jest ojcem Henryka, przyjaciela Wokulskiego.

Oczywiście ten fragment może zostać również wykorzystany przez antysemitów, żeby pokazać, jacy to „cwani i pazerni” ci Żydzi, bo przecież słowa Schlangbauma się „już spełniły”. Moja intencja jest jednak zupełnie inna. Otóż chcę wskazać na to, co Paweł Kukiz mógł mieć na myśli, kiedy użył metafory o pójściu na siłownię i „przypakowaniu”, żeby „zawalczyć i wygrać”.

- Więc i cała pańska rodzina bawi się szaradami? - wtrącił Wokulski.
- Nie tylko moja - odpowiedział Szlangbaum. - U nas, panie, niby u Żydów, jak się młodzi zejdą, to oni nie zajmują się, jak u państwo, tańcami, komplementami, ubiorami, głupstwami, ale oni albo robią rachunki, albo oglądają uczone książki, jeden przed drugim zdaje egzamin albo rozwiązują sobie szarady, rebusy, szachowe zadanie. U nas ciągle jest zajęty rozum i dlatego Żydzi mają rozum, i dlatego, niech się pan nie obrazi, oni cały świat zawojują. U państwa wszystko się robi przez te sercowe gorączke i przez wojne, a u nas tylko przez mądrość i cierpliwość.

Oczywiście wiele się zmieniło i, jak wiemy, Żydzi też nauczyli się robić pewne rzeczy „przez wojnę”. Niemniej analiza starego Schlangbauma jest ze wszech miar słuszna. Kiedy słyszę o jakichś kretynach podpalających drzwi imigrantom, czy rodzinie, której córka wyszła za cudzoziemca, krew się we mnie gotuje, od razu wiem, że mam do czynienia z draństwem u podłoża którego leży swoista pierwotna i prymitywna głupota. Rzesze sfrustrowanej młodzieży narzekającej na brak pracy, nie zdają sobie nawet sprawy z tego, że wina za tę sytuację leży również po ich stronie. Oczywiście również po stronie rodziców i szkoły. Mało kto bowiem wie, jak się do czegokolwiek zabrać we właściwy sposób. Nawet jeżeli wiemy, to i tak tego nie robimy. Zgłębianie wiedzy wymaga poświęcenia czasu nad książkami, ale dziś nawet studenci (którzy z definicji powinni czytać) bez żenady otwarcie się przyznają, że wysiłek umysłowy ich męczy. Obserwując swoich studentów czy uczniów często już teraz jestem w stanie przewidzieć ich przyszłość, ponieważ mają już tak wykształconą osobowość, która do końca życia będzie im kazała widzieć siebie samych w roli wykonawców cudzej woli (na dodatek nie do końca rozumiejących polecenia), przy tym w życiu prywatnym nie posiadających żadnej pasji, która pozwalałaby im się realizować. Imprezowanie przy disco-polo i hektolitrach alkoholu też nie sprzyja rozwijaniu tych cech, które innym zapewniają sukces. Jeżeli więc lubimy, żeby nam „rozum” odpoczywał i sprawiamy, że odpoczywa częściej niż „jest zajęty”, nie ma się co dziwić, że „świat zawojowali” Żydzi, Amerykanie, Anglicy, Niemcy czy Japończycy. Jedyne rozwiązanie to „robić rachunki, oglądać uczone książki”, wzajemnie się egzaminować, albo przynajmniej rozwiązywać „szarady, rebusy” i „szachowe zadania”. Oczywiście przydałoby się ćwiczyć jeszcze inne umiejętności, np. interpersonalne, ale takie rzeczy powinniśmy traktować jako pewną podstawę. Na pewno do sukcesu nie doprowadzi nas bowiem zajmowanie się głupstwami, a potem narzekanie, że ktoś nas wyprzedził.

poniedziałek, 13 maja 2013

Kiedy tłum czuje swoją siłę (6)



W rozmowie z niektórymi znajomymi, kiedy wspominam o konieczności większych wysiłków edukacyjnych, ale mądrych, bo propaganda, co do której nie ma wątpliwości, że jest tylko propagandą, się nie sprawdza i zarówno młodzi, jak i starzy od razu wyczuwają „ściemę”, owi znajomi mówią mi „Że niby co? Że niby mam takiego łobuza przytulić?” Odpowiedź nie jest jednak na tyle skomplikowana, żeby jej nie udzielić „TAKIEGO łobuza” oczywiście nie, ale jego bezmyślnych naśladowców może jednak tak!

Rzecz w tym, że kiedy idzie tłum kierowany takimi, czy innymi pobudkami, ale przede wszystkim jest pełen agresji, ponieważ wierzy w słuszność swojego gniewu, trzeba sobie zdać sprawę z tego, że chyba jednak nie wszyscy w takim tłumie to krwiożercze łobuzy. Poza tłumem wielu z nich może się okazać całkiem reformowalna. Ba, to w ogóle mogą być skądinąd ludzie cieszący się sympatią swojego najbliższego otoczenia.

Jest oczywiście druga strona medalu, a raczej spojrzenie odwrotne na ten sam problem. Otóż ci, powiedzmy, że skądinąd sympatyczni ludzie w tłumie zaczynają myśleć zupełnie inaczej i chętnie podporządkują się jednostką najbardziej inicjatywnym, które mają najmniej skrupułów.

W wyczuciu intencji tłumu również należy kierować się ostrożnością. Marsze niepodległości z okazji 11 listopada, które są przez lewicowe media wkładane do jednego worka z przemarszami najbardziej agresywnych narodowców, niekoniecznie takie są, ponieważ często biorą w nich udział ludzie zupełnie spokojni, często rodziny z dziećmi. Przedstawianie ich przez lewicowe media jako faszystów budzi z kolei ich frustrację i w rezultacie gniew skierowany przede wszystkim wobec tychże lewicowych mediów. Ale znowu, argument, że takiej czy innej imprezie biorą udział ojcowie rodzin, nie do końca tłumaczy całą sytuację jako nieporozumienie. Jeżeli na forach internetowych możemy przeczytać teksty jawnie i agresywnie antysemickie, a potem te same osoby przedstawiają się jako porządni ojcowie (czasami matki też) rodzin, to pojawia się pytanie, jaka jest różnica między nimi, a najbardziej agresywnymi kibolami, którzy otwarcie wykrzykują hasła faszystowskie?

Co z tego, że ten i ów święcie się oburzy, że się go porównuje do nazisty, podczas gdy on jest po prostu „patriotą”, skoro od nazistów różni się praktycznie tylko tym, że nie czci Adolfa Hitlera? Trzeba sobie bowiem uświadomić ten prosty fakt, że NSDAP wygrała wybory zupełnie legalnie, co znaczy, że większość społeczeństwa niemieckiego oddała na tę partię swoje głosy. Należy pamiętać, że do partii nazistowskiej oraz do bojówek SA wstępowali również ojcowie rodzi, którzy się uważali po prostu za niemieckich patriotów, którzy muszą bronić ojczyzny przed Żydami, komunistami i międzynarodowym kapitałem. Nie sensu deklaracja „nie jestem faszystą/nazistą”, jeżeli  z nią idzie wyjaśnienie typu „a tylko polskim patriotą, który musi bronić Polski przed Żydami, komunistami i międzynarodowym kapitałem”.

Mądra polityka, zarówno ze strony najwyższych władz, tak ze strony władz lokalnych, policji, szkół i szeregu innych organizacji, musi polegać na pożytecznym zagospodarowaniu energii młodych ludzi, których pozytywne uczucia wobec własnego kraju są jak najbardziej godne pochwały. Jeżeli będą odrzucani przez tych, którzy z góry nałożą na nich stygmat faszyzmu, niewykluczone, że wpadną w otwarte ramiona tych, którym taki stygmat wcale nie przeszkadza, a jak się okazuje, takich jest coraz więcej.

Jeżeli setki młodych ludzi potrafi pracować po kilkanaście godzin, żeby przygotować „oprawę” meczu w postaci olbrzymiej tkaniny pokrytej namalowaną kompozycją o agresywnej treści politycznej, ale którym nie można odmówić walorów profesjonalizmu, to znaczy, że ktoś gdzieś zaniedbał ważne zadanie. Ci ludzie mogliby robić wspaniałe rzeczy, bo jak się okazuje, nie są leniami, a ludźmi twórczymi gotowymi do poświęcenia swojego czasu i wysiłku dla sprawy, która jest dla nich ważna. Po raz kolejny okazuje się, że „grzech zaniedbania” w polityce społecznej jest niewybaczalną zbrodnią.

Józef Piłsudski miał cały szereg wrogów. Śmiem twierdzić, że dla przedwojennych endeków, w tym młodych narodowych radykałów, uosabiał wcielone zło stojące na przeszkodzie przeprowadzenie polityki prawdziwie „narodowej”. Józef Piłsudski nie należał do tych, którzy agresywnych wrogów chcieliby przytulać. Dlatego też w niesławnym obozie w Berezie Kartuskiej osadzał wszelkich radykałów i wywrotowców – zarówno komunistów (bo to byli po prostu ludzie Stalina, mimo, że być może niektórzy nieświadomie), jak i endeków i oenerowców! Nie powiem, żebym był wielkim zwolennikiem takich miejsc odosobnienia, jak Bereza, ale ta polityka Piłsudskiego pokazuje przynajmniej jakąś strategię wobec grup o skrajnych i niebezpiecznych poglądach politycznych. Jak wiemy, Marszałek miał jeden bardzo silny argument – armię.

Kiedy zaniedbało się sprawę propagandy i edukacji, lub jeśli prowadziło się ją tak nieudolnie, że doszło do radykalizacji całych tłumów (obojętnie czy to w kierunku faszyzmu czy komunizmu), niektórzy przywódcy, zwłaszcza ci o silnej osobowości, stosują środki siłowe, włącznie z wykorzystaniem wojska. Gdyby w Polsce jakikolwiek polityk umiał sięgnąć myślą poza horyzont kilku miesięcy, pewnie by zrozumiał, że albo trzeba zrobić wszystko, żeby nie doszło do radykalizacji nastrojów (i „przytulić” kilku potencjalnych łobuzów, żeby się nimi faktycznie nie stali), albo i mieć po swojej stronie taką siłę, która w razie ostateczności byłaby w stanie opanować sytuację. Jak wiemy, nie ma żadnej mądrej polityki wychowawczej (więc zamiast jakąś zaproponować, pewien profesor proponuje w ogóle „rozwalić” cały system oświatowy). Same „orliki” to jeszcze za mało. Potrzebni są m.in. zaangażowani ludzie, którzy na te boiska przyciągną młodzież i pozytywnie zagospodarują ich energię. Władze nie mogą też liczyć na czynnik, po który zawsze mógł sięgnąć Piłsudski, czyli armię, bo nasza armia jest obecnie w Afganistanie, a na dodatek wcale za obecnymi władzami nie przepada – też przez pewne „inteligentne” posunięcia rządzących.

piątek, 10 maja 2013

Kiedy tłum czuje swoją siłę (5)



Dziś postanowiłem zacytować niewielki fragment książki Jonathana Littela, Łaskawe. Narrator, doktor prawa, znawca muzyki biegle posługujący się klasyczną greką (w mowie!), a zarazem oficer SS, Maksymilian Aue opowiada swoje życie. W tysiącstronicowym tomie poznajemy losy człowieka, który przy okazji opisu swoich osobistych doświadczeń (jest po prostu, choć może nie tak zupełnie „po prostu”, niemieckim zbrodniarzem wojennym) pozwala sobie na obserwacje rzeczywistości społecznej. Ciekawa jest np. scena przesłuchania stalinowskiego komisarza, z którym narrator wymienia się poglądami na temat bolszewizmu i nazizmu.

Fragment, który wybrałem,  ma miejsce jeszcze długo przed wojną w Paryżu, gdzie młody Aue wówczas mieszkał.

„Po lekcjach biegłem nad Sekwanę myszkować u bukinistów, albo spotykałem się z kolegami w małej knajpce w Dzielnicy Łacińskiej, gdzie przy podłym czerwonym winie zmienialiśmy bieg świata. Ale koledzy z klasy trochę mnie nudzili. Prawie wszyscy należeli do wielkiej burżuazji i przygotowywali się, by ślepo pójść w ślady swoich ojców. Mieli pieniądze, więc szybko nauczono ich, jak urządzony jest świat i jaka jest w tym świecie ich rola: dominująca. Wobec robotników czuli wyłącznie pogardę albo strach. Idee, którymi przesiąknąłem w czasie pierwszej podróży do Niemiec, że robotnicy stanowią tak samo jak burżuazja część Narodu, że porządek społeczny powinien być ustanowiony w sposób organiczny, ku korzyści wszystkich, a nie tylko kilku bogaczy, że ludu pracującego nie należy uciskać, lecz oferować mu godziwe życie i miejsce w tym porządku, aby uśmierzyć pokusę bolszewizmu – wszystko to było im obce. Ich opinie polityczne były równie krótkowzroczne, co ich dobre burżujskie samopoczucie, więc dyskutowanie z nimi na temat faszyzmu czy niemieckiej partii narodowosocjalistycznej (która właśnie we wrześniu tamtego roku odniosła miażdżące zwycięstwo w wyborach, stając się tym samym drugą partią w kraju, a fala uderzeniowa tego zwycięstwa rozprzestrzeniła się na całą Europę) wydawało mi się jeszcze mniej sensowne od rozmów na temat ruchu młodzieżowego rozpowszechnianego przez Hansa Blühera.”

Czytając ten fragment książki Littela nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że dokładnie to samo, co o młodych burżuazyjnych kolegach narratora, można powiedzieć o pewnych działaczach, zwłaszcza młodych, obecnie rządzącej w Polsce Platformy Obywatelskiej. Da się jednak zauważyć zasadniczą różnicę. O ile w powieści ludźmi ślepymi na sytuację i nastroje społeczne są młodzi „burżuje”, którzy przejmą wielkie majątki po swoich ojcach, we współczesnej Polsce są to często ludzie dość mało zamożni, którzy dopiero aspirują do pozycji człowieka sukcesu. Ludzie ci wobec zarabiających grosze robotników lub bezrobotnych również czują albo pogardę albo strach. Mają to szczęście, że tych ostatnich jeszcze żaden sprytny demagog pokroju Hitlera nie zorganizował w wielki tłum dyszących nienawiścią do władzy i wszystkiego, co z nią związane. Niemniej symptomy są widoczne. Rasistowskie ataki na cudzoziemców (ostatnie dwa głośne podpalenia drzwi do mieszkań w Białymstoku – jednego rodziny czeczeńskiej, a drugiego polskiej rodziny, którą odwiedziła córka z mężem Hindusem) pokazują, że sytuacja nie jest zdrowa. Wspominany już przeze mnie „Bunt stadionów” to z kolei przykład ogromnych grup ludzi, którymi samozwańczy „burżuje” sympatyzujący z partią rządzącą, gardzą lub się boją, albo jedno i drugie naraz.

Hitler jest przecież modelowym przykładem tego, co inteligentny fanatyczny drań potrafi zrobić z tłumem ludzi sfrustrowanych swoim życiem. Poczucie upodlenia, upokorzenia przegraną wojną, ale również bezrobociem czy niskimi zarobkami, doprowadziło do spadku zaufania do „zwykłych” partii politycznych i masowego poparcia hitlerowskich zbrodniarzy. W takich przypadkach nie można sobie odmówić refleksji, że przy ustanawianiu populistycznych tyranii najgorszym grzechem jest grzech zaniedbania. Burżuazja z powieści Littela, czy współcześnie nami rządzący stali się tak wyobcowani z rzeczywistości, że chyba nawet do głowy im nie przychodzi, że żeby pewnych grup przestać się bać, trzeba je jakoś zagospodarować. Prywatny przedsiębiorca tego nie zrobi, bo po pierwsze nie ma takiego zapotrzebowania, a po drugie nie ma poczucia takiego obowiązku. W końcu nie jest zakładem wychowawczym. Pracownicy aparatu państwowego, w tym politycy, prawdopodobnie by chcieli, żeby to jednak prywatni przedsiębiorcy robili coś w tym względzie, bo państwo nie jest od tego, a najlepiej jakby się w ogóle mogło wycofać z rządzenia i odpowiedzialności za cokolwiek. W ten sposób narasta niezadowolenie społeczne, który może przybrać niezwykle niebezpieczną postać, o ile znajdzie się jakich przywódca, który wie, co się z tłumami robi.

czwartek, 9 maja 2013

Kiedy tlum czuje swoją siłę (4)



Zręcznie kierowany przez arystokratów tłum rzymski osadzał papieży na Stolicy Apostolskiej, tłum potrafił ich również z niej wypędzić. Zmieniło się to z wprowadzeniem instytucji konklawe, ale papieże jeszcze długo, podobnie jak rzymscy cesarze, musieli się liczyć z jego nastrojami.

Rewolucja francuska, jak wiemy, jest przykładem samonakręcającej się spirali wydarzeń, które doprowadziły, że machiny sterowania tłumem nie można było zatrzymać i że jego dzisiejsi idole, jutro mogli paść ofiarą jego nienawiści. Z rewolucją francuską jest jednak pewien problem, jeśli chodzi o jej wywołanie i przyczyny. Zaczęło się przecież niewinnie – od deficytu w królewskiej kasie. Król potrzebuje pieniędzy, więc zwołuje Stany Generalne, żeby uchwaliły podatki. Były to czasy, kiedy podatek nie był czymś naturalnym i regularnym. Król i jego urzędnicy byli generalnie uposażeni na rozmaitych dobrach, a minister finansów miał zapewnić inne dochody. Ponieważ nieustanne wojny, zwłaszcza te prowadzone w imię prestiżu Ludwika XIV wpędziły francuski skarb w problemy trwające przez kolejne stulecie.Niemniej opisy życia francuskich mieszczan czy nawet chłopów z czasów sprzed rewolucji nie pokazują jakiejś skrajnej biedy doprowadzającej masy ludzi do rozpaczy. Można powiedzieć, że wręcz przeciwnie. Mieszczanie żyli niejednokrotnie lepiej od wiejskiej szlachty, zaś chłopi po opłaceniu czynszu i kościelnej dziesięciny również z głodu nie marli.

Słynne pytanie zawarte w tytule politycznego pamfletu Nicholasa-Josepha Sieyèsa, Czym jest stan trzeci? i odpowiedzi w formie krótkiego „katechizmu” praktycznie wyjaśnia sam fakt, że rewolucja w ogóle wybuchła. Wygląda bowiem na to, że chodziło o polityczne ambicje mieszczaństwa. (1. Czy jest stan trzeci? – Wszystkim. 2. Czym był dotychczas w ustroju politycznym? – Niczym. 3/ Czego żąda? – Ażeby stał się czymś).  Pamflet  Sieyèsa doprowadził do radykalizacji nastrojów Stanów Generalnych, które przekształciły się w Zgromadzenie Narodowe. Polityczne ambicje paryskich mieszczan doprowadziły do poderwania paryskiego tłumu, a w końcu do zamordowania Bogu ducha winnego niezbyt rozgarniętego króla i jego małżonki, która również nie była mistrzynią intelektu. Sankiuloci (czyli faceci „bez spodenek”, bo chodzili w długich proletariackich spodniach) stanowili paryską tłuszczę, którą sprytni demagodzy potrafili łatwo kierować, zwłaszcza przy odpowiednio kierowanej „mowie nienawiści”. Jak pamiętamy ze szkoły, rewolucja zaczęła „zjadać własne dzieci”, a radykalni przywódcy zostali przy aplauzie motłochu, który niedawno ich wielbił, zgilotynowani tak samo, jak przedtem monarsza para.

Co ciekawe, Napoleon Bonaparte, który w przyspieszonym tempie „przerobił” historię starożytnego Rzymu, pomagając ustanawiać republiki we Włoszech i Szwajcarii jako francuski rewolucyjny generał, ową republikę obalił, wprowadzając dość fikcyjny triumwirat (trzech konsulów), a następnie obwołując się imperatorem. Władzę swoją opierał przede wszystkim na armii, która jest tłumem z definicji (przynajmniej w założeniu) zdyscyplinowanym, a słuchanie wodza jest jej obowiązkiem. Motłoch paryskich golców nie był mu do niczego potrzebny, a zresztą władzę objął m.in. dlatego, że już rządzy Dyrektoriatu pokazały, że energia tłumu się wyczerpała. Zabrakło bodźców w postaci politycznych ambicji mieszczańskich przywódców.

Co ciekawe, słynną „bostońską herbatkę”, czyli zatopienie ładunku herbaty należącej do Kampanii Wschodnioindyjskiej przez tłum bostończyków przebranych (niezwykle nieudolnie zresztą, skoro bez trudu ich rozpoznano) za Indian. W polskich podręcznikach szkolnych najczęściej pisze się, że chodziło o wysoką cenę tej herbaty oraz o cło, jakie na nią nałożyli Brytyjczycy. Niemniej podręczniki amerykańskie (no może nie te dla szkół podstawowych) podają, że ceny monopolisty, czyli Kampanii Wschodnioindyjskiej popieranej przez rząd w Londynie, były niższe, niż te, które amerykańscy koloniści płacili do tej pory przemytnikom. Przemytem herbaty z innych źródeł niż brytyjskie zajmowali się bowiem bostońscy biznesmeni. Wprowadzenie monopolu firmy brytyjskiej, który w ogóle na jakiejś dziwnej zasadzie, doprowadził do niższych cen herbaty, doprowadziło do podpuszczenia bostońskiego tłumu i aktu wandalizmu, który w konsekwencji doprowadził do opresyjnych ustaw, jakie przeciwko Amerykanom wprowadzili ich rodacy ze starego kraju, a te z kolei do buntu amerykańskich kolonii. I znowu, jak pamiętamy, umiejętnie skierowana nienawiść do króla Jerzego III (jak wiemy, Deklaracja Niepodległości zredagowana praktycznie w większości przez Thomasa Jeffersona, to w ogromnej części „litania” oskarżeń przeciwko monarsze, który tak naprawdę pewnie o „swoich przewinach” w ogóle nie wiedział).

Tłum jest groźny, ponieważ sam potrafi się nakręcić, ale tak naprawdę praktycznie sam się raczej nie nakręca. Robią to ludzie, którzy potrafią nad nim zapanować. Umieli to robić jakobini, umieli to robić przywódcy komuny paryskiej, czy później bolszewicy. Do tego trzeba znać zasady działania tłumu, ale również znać jego nastroje. Nie każde hasło rzucone „na chybił trafił” poderwie tłum. Przywódcy tłumu to najczęściej prawdziwe „zwierzęta polityczne” posiadające genialne wyczucie nastrojów. Niekiedy nad takimi nastrojami wcześniej pracują.  Mikołaj II nie był jakimś krwiożerczym potworem. Co prawda to nie tłum doprowadził do śmierci cara i jego rodziny, a wyrok bolszewików, który był zbrodnią z premedytacją, ale tłum był czynnikiem, który doprowadził go do abdykacji (podczas rewolucji lutowej). Tłum kierowany przez marynarzy i przywódców bolszewickich (Czym jest prawdziwe przywództwo? – pytają poradniki dla menadżerów. Odpowiedzią jest pociąganie za sobą przy pomocy osobistego przykładu) skierował swoją nienawiść przeciwko władzy, którą nie tak dawno sam sobie wybrał. Oczywiście potem, kiedy władza okrzepła, a część żuli będących przywódcami tłumu wciągnięto do aparatu partyjnego, z całą resztą sobie już poradzono. Bolszewicy doskonale wiedzieli, jak potężny potrafi być tłum, więc opracowali metody panowania nad nim, które były dość proste i też psychologicznie uzasadnione. Sterroryzowane jednostki nie myślą bowiem nawet, żeby się zbierać w tłum. Kiedy zaś się je jednak w tłum zbiera, są już na tyle zastraszone, że swoją nienawiść skierują ku każdemu, kogo im wskaże wódz. Na tej zasadzie Kraj Rad musiał opuścić Lew Trocki, zaś cały szereg innych straciło życie przy poklasku zebranych delegatów robotniczo-chłopskich. Ze sterowania posłusznym tłumem Stalin uczynił sztukę, w której był niedościgłym mistrzem. Z jednej strony terroryzował jednostki w tłumie, a z drugiej wlewał w ten tłum dumę z tego, co tenże tłum rzekomo (a czasami faktycznie) osiągnął.

poniedziałek, 6 maja 2013

Kiedy tłum czuje swoją siłę (3)



Kiedy zbiera się tłum porwany jakimś chwytliwym hasłem, tam nie ma już miejsca na dyskusje i cywilizowane spory polityczne czy światopoglądowe. Działanie tłumu doskonale pokazał Henryk Sienkiewicz w „Ogniem i mieczem” opisując natychmiastowy wyrok, jaki na rzekomych zdrajcach wykonali zgromadzeni Kozacy, roznosząc ich na szablach. Ekranizacja tej powieści w reżyserii Jerzego Hoffmana do szczytów sztuki filmowej nie należy, ale akurat ta scena została świetnie oddana. Zgromadzony tłum nie myśli, a tylko podchwytuje hasła ogłaszane przez przywódców, którzy z kolei wynoszą na zewnątrz słowa Chmielnickiego. Jeżeli ten uznaje atamana koszowego za uczciwego Kozaka, wszyscy podchwytują i powtarzają jego słowa „koszowy brat nasz!” Kiedy Chmielnicki arbitralnie uznaje, Tatarczuk i Barabasz to zdrajcy, tłum się nad niczym już nie zastanawia, bo już dyszy nienawiścią do swoich dwóch byłych towarzyszy.

Kiedy zbiera się gromada ludzi i ktoś podrzuci hasło, z którym większość się utożsamia, ludzie ci je podchwytują i stają się podatni na kolejne hasła tego samego człowieka, choć niektórzy, gdyby przysłuchiwali się im gdzieś przed telewizorem, pewnie zechcieliby z nimi polemizować. Kiedy ten, który pierwszy takie hasło rzucił, widzi pozytywną reakcję tłumu, nabiera pewności siebie a później staje się przywódcą owego tłumu. Dzieje się to niemal na zasadzie indukcji hipnotycznej.

Święty Cyryl, ale nie brat świętego Metodego, a żyjący cztery stulecia wcześniej biskup Aleksandrii, znany był jako człowiek bezkompromisowy, a przy tym mówca umiejący trafić do tłumów wiernych. Przy pomocy 500 mnichów i tłumu aleksandryjskich chrześcijan wypędził z miasta Żydów, którzy do tej pory stanowili tam jedną z najliczniejszych diaspor ówczesnego świata. Egipscy Żydzi byli siłą o dużym znaczeniu w Aleksandrii. Ponieważ ze względów doktrynalnych nie byli zadowoleni z rozwoju chrześcijaństwa, dopuszczali się przemocy wobec chrześcijan, a nawet podpalali ich kościoły. Cyryl, zebrawszy tłum, doprowadził do całkowitej zmiany oblicza miasta, stając się faktycznym jego władcą, co doprowadziło do konfliktu z oficjalnym cesarskim prefektem. Przy jego okazji, fanatyczny tłum pod wodzą diakona Piotra zamordował aleksandryjską uczoną, matematyczkę i filozofkę, Hypatię. Wcześniej była ona obiektem ataków z ambon jako czarownica i satanistka. Jakbyśmy to dziś powiedzieli, „mowa nienawiści” zrobiła swoje. Motłoch wywlekł uczoną z powozu, zdarł z niej ubranie, wyłupił oczy i ukamienował. Historycy twierdzą, że za wszystkim stała zazdrość biskupa Cyryla o popularność w mieście. Nie pomogła jej bierność wobec niszczenia pogańskich świątyń (sama nie praktykowała żadnej religii). Odpowiednio skierowany tłum zrobił swoje.

Warto się przy tej okazji zastanowić, dlaczego na początku V wieku n.e. w ogóle było możliwe zorganizowanie takiego fanatycznego tłumu i skierowanie go przeciwko intelektualistce. To ostatnie może aż tak dziwne nie jest, ponieważ mechanizm szczucia jednych ludzi na drugich jest znany od zarania dziejów, ale jak było możliwe przyciągnięcie takich tłumów na stronę chrześcijaństwa? Ten mechanizm chyba nie najgorzej pokazuje Alejandro Amenábar w swoim skądinąd niezbyt porywająco zrealizowanym filmie „Agora” poświęconym właśnie męczeństwu Hypatii. Aleksandria, jak zresztą każde inne miasto czy to w tamtej, czy w wielu innych epokach, pełna była biedoty. Kalectwo z kolei skazywało człowieka na żebranie lub śmierć głodową. Tymi starożytnymi „wykluczonymi” aktywnie zajmuje się Kościół, organizując dla nich rodzaj szpitali lub przytułków oraz karmiąc ich. Za ogromną wdzięcznością wobec dobroczyńców idzie wiara w Ewangelię, czyli optymistyczną „dobrą nowinę”. Kiedy gromady biedaków nauczyły się wierzyć, w to, co im mówią chrześcijańscy duchowni, ci ostatni mogli już nimi dowolnie sterować. Ten mechanizm nazywamy dziś populizmem.

Generalnie słowo „populizm” stało się dzisiaj słowem-pałką, którym bije się po głowie wszelkie argumenty, które trafiają do szerokich mas społeczeństwa. Ludzie, którzy uważają się za przedstawicieli elit, czy to intelektualnych, politycznych czy ekonomicznych, z pogardą odnoszą się do większości obywateli, którzy się „nie znają”, „nie rozumieją złożoności sytuacji” itd. itp. Oczywiście to wszystko może być prawda, ale bardzo często za przypięciem komuś łatki „populisty” stoi egoizm własnej grupy, albo wręcz zła wola. Nie mówię tutaj o rzeszach tzw. „młodych wykształconych z wielkich miast”, bo ci tak samo nic nie rozumieją, tylko wierzą, że powtarzając za swoimi „guru” krytykę „populistów” sami stają się członkami „wtajemniczonej elity”.

Przykład bestialskiego morderstwa dokonanego przez  rozfanatyzowany tłum podpuszczony przez biskupa, pokazuje, jak fatalne skutki może mieć zaniedbanie. Aleksandryjska społeczność żydowska nie interesowała się miejską biedotą, uczeni z Serapejonu i Biblioteki Aleksandryjskiej również nie wykazywali się jakąś wrażliwością społeczną. A tymczasem wystarczyło zagospodarować te doły społeczne, żeby stać się polityczną potęgą. Zadziałał więc prosty mechanizm, który w okresie Hellady klasycznej oddawał władzę tyranom.

niedziela, 5 maja 2013

Kiedy tłum czuje swoją siłę (2)



Uczęszczanie do cyrków w celu obejrzenia walk gladiatorów było jednym z nałogów starożytnych Rzymian – okazją do dania upustu niezbyt szlachetnym emocjom (przyglądanie się wzajemnemu zabijaniu, czy też zjadaniu ludzi przez lwy raczej do pięknych cech ludzkiej natury nie należą). Wielkim miłośnikiem rzymskich igrzysk był św.Alpiusz, przyjaciel św. Augustyna, który pisał o nim, że ten po przyjeździe w celach edukacyjnych do stolicy imperium udał się do amfiteatru, a tam dawał się ponieść uczuciom panującym w tłumie kibiców: Walki tak mu się spodobały, że przyglądając się arenie „już należał do tłumu – wpatrywał się, wrzeszczał i do domu zabrał szaleństwo, które mu potem nieraz kazało wracać do amfiteatru”. (Więcej pod adresem http://www.polityka.pl/historia/1526561,1,pseudokibice-z-czasow-starozytnych.read#ixzz2RxRFLnDH) . Warto zauważyć, że św. Augustyn już na przełomie IV i V wieku naszej ery doskonale i zwięźle ujął to, co dopiero pod koniec XIX wieku opracuje Gusttav le Bon, a mianowicie „psychologię tłumu”. Przebywanie w grupie, zwłaszcza dużej, daje człowiekowi poczucie szczęścia, które bierze się m.in. z poczucia bezpieczeństwa (w takiej gromadzie jesteśmy niepokonani) oraz z ograniczenia odpowiedzialności za własne postępowanie. W tłumie generalnie ludzie nie myślą samodzielnie, a jeśli myślą, to albo są przywódcami owego tłumu i to oni nadają kierunek jego działań, albo czują się skrajnie niekomfortowo, bo np. hasło „kto nie skacze ten z policji”wywołuje w nich niechęć do zachowań rodem z przedszkola. W tłumie mało kto jednak się decyduje na pokazanie swojej odmienności. Dla tłumu odmienność jest najgorszym grzechem. Tłum jednostkę zawłaszcza, daje poczucie bezpieczeństwa i potęgi, ale równocześnie nie toleruje indywidualizmu. Poczucie szczęścia potęguje zwolnienie z myślenia, bo wbrew popularnemu powiedzonku myślenie wielu boli. Po opuszczeniu grupy i powrocie do szarej rzeczywistości, w której nie jesteśmy raczej jakimiś pozytywnymi bohaterami, świadomość przynależności do niej staje się wyznacznikiem naszej wartości pozwalającym przetrwać upokorzenia ze strony tych, którzy mają nad nami władzę. Nawet jeśli wcześniej mieliśmy inne poglądy, teraz chętnie przyjmujemy te dominujące w naszej grupie, bo bycie w grupie jest już najważniejsze – wspólne „wpatrywanie się i wrzeszczenie” po prostu nas tworzy. Kto nie wrzeszczy z nami, ten się do nas nie nadaje, a „kto nie skacze , ten za Tuskiem”, czy jakoś tak. Nie każdy jednak, kto za Tuskiem wcale nie jest, ma ochotę na rytmiczne podskakiwanie.

Wśród rzymskich tłumów oprócz pokazów walk gladiatorów, wielką popularność zdobyły wyścigi kwadryg. Wywoływały one ogromne emocje wśród mieszkańców Wiecznego Miasta, którzy zaczęli się organizować w ogromne „kluby kibiców”. Akurat starożytni nie byli zbyt kreatywni w nadawaniu swoim grupom nazw, ograniczając się przymiotników oznaczających kolory odpowiadające barwom strojów noszonych przez zawodników. Sam fakt pojawienia się czterech ogromnych rzesz ludzi, wśród których chyba jednak większość stanowili zdrowi umysłowo, pałających do siebie wzajemną nienawiścią tylko i wyłącznie z powodu kibicowaniu woźnicom noszącym czerwone, niebieskie, zielone lub białe stroje, powoduje ogromny pesymizm co do natury gatunku ludzkiego jako „korony stworzenia”. Co bystrzejsi przywódcy starożytnych kibiców zaczęli zdawać sobie sprawę, że taką potęgę, jak kibicowskie kluby, można wykorzystać również w inny sposób.

Jak wiemy, cesarstwo rzymskie na zachodzie upadło w 476 r. naszej ery, ale jego wschodnia część jeszcze przez prawie tysiąc kolejnych lat przetrwała. Historycy w zupełnie dobrej wierze nazywają to państwo bizantyńskim, ale sami jego mieszkańcy pomimo posługiwania się językiem greckim uważali się za Rzymian. Konstantynopol, jako „drugi Rzym”, przejął wiele tradycji tego pierwszego, w tym stronnictwa kibiców wyścigów kwadryg.

Jak to z tego typu klubami bywa, słabsi tracą znaczenie, więc w czasach cesarza Justyniana Wielkiego w Konstantynopolu liczyły się tylko dwa ugrupowania kibiców, Niebiescy i Zieloni. Były to po części gangi terroryzujące ulice stolicy imperium, a po części machiny do załatwiania sporów politycznych. Obie frakcje miały swoich protektorów w Senacie, bo też senatorowie niejednokrotnie wykorzystywali żądnych mocnych wrażeń młodzieńców do wywierania nacisku na swoich przeciwników politycznych. Aresztowanie przywódców obu wielkich gangów w 532 r. stało się iskrą do wywołania zbrojnego powstania zjednoczonych Niebieskich i Zielonych, którzy wprost z hipodromu, gdzie kibice, zamiast przekrzykiwać się własnymi klubowymi okrzykami, zaczęli skandować „Nika!”, czyli „zwyciężaj!” Cwani arystokraci z Senatu sprytnie pokierowali tłum na pałac, ponieważ postanowili przy okazji obalić cesarza. Panowanie Justyniana ocalił jeden z największych dowódców wojskowych znanych historii, Belizariusz, którego pamiętamy jako tego, który unicestwił państwo Wandalów w Afryce północnej. Ten wybitny taktyk zdawał sobie sprawę z tego, że nawet regularna armia w starciach z uzbrojonym miejskim motłochem na ulicach miasta może spotkać poważne trudności i ponieść olbrzymie straty. W takich sytuacjach (chciałoby się powiedzieć „jak zwykle”) pomógł podstęp i zdrada. Podstęp polegał na nakłonieniu Niebieskich do zdrady Zielonych. Powszechnie było wiadomo, że sam cesarz był kibicem Niebieskich, zaś jego rywal do tronu Zielonych, więc częściowo na sentymencie do wspólnej drużyny woźniców, ale chyba bardziej na pieniądzach, które przekazał przywódcom Niebieskich cesarski eunuch Narses, zbudowano plan, który się powiódł w stu procentach. W momencie decydującego ataku wojska na tłum kibiców, Niebiescy czym prędzej pole walki opuścili, zaś z samymi Zielonymi Belizariusz już sobie poradził. Zanim to jednak nastąpiło miasto pozostawało pod kontrolą uzbrojonego tłumu. Podczas oblężenia cesarskiego pałacu wybuchł pożar, który częściowo strawił kościół Hagia Sophia.

sobota, 4 maja 2013

Kiedy tłum czuje swoją siłę (1)



Mimo, że niektórzy „intelektualiści” okrzyknęło historię jako dziedzinę wiedzy, od której niczego nie można się nauczyć, na najprostszym poziomie rozumowania pozostanie ona nauczycielką życia. Historia jest bowiem kopalnią przykładów często dość prostych mechanizmów, w których jak na dłoni widać błędy w postępowaniu jednych i ich wykorzystanie przez innych.

Wszystkie sposoby politycznego rozumowania jednostek i tłumów znane już były w starożytności. Miasta greckie powinny być przez nas traktowane jak minilaboratoria polityki. Ich dzieje pokazują np., że tam, gdzie ludzie, nazwijmy ich „dobrej woli”, popełniają błędy, w tym dopuszczają się zaniedbań, o co jest dość łatwo, bo nie wszystko człowiek jest w stanie ogarnąć (że posłużę się tym modnym dziś słowem), tam często władzę przejmują ludzie, których starożytni nazywali tyranami.

Pizystrat, który przejął władzę w Atenach po Solonie, oparł się na attyckiej biedocie, choć sam akurat był właścicielem kopalń złota. Solon, postać stawiana za przykład reformatora wprowadzającego zmiany w ustroju państwa, które później przyjęło formę demokratyczną (ustrojowi Solona do demokracji było jeszcze daleko), nie wziął pod uwagę sytuacji niezadowolonych warstw społecznych, co skrzętnie wykorzystał żądny władzy Pizystrat. Ten ostatni urządził fałszywy zamach na swoją osobę, po czym poprosił o przyznanie mu gromady ochroniarzy. Kiedy pozwolono mu ją zorganizować, przejął w 561 r. władzę w Atenach i nawet udało ją mu się przekazać swoim synom.

Tyrani generalnie tym się różnili od greckich monarchii i oligarchii, że o ile te ostatnie opierały się na arystokracji, ci byli typowymi przywódcami niezadowolonego tłumu. Dzisiaj nazwalibyśmy ich populistami, choć oczywiście w żadnym wypadku nie byli to demokraci. Przy pomocy uzbrojonych gromad niezadowolonego tłumu zdobywali władzę dyktatorską. Niektórzy tyrani mieli pewna wizję rządzenia państwem, jak wspomniany Pizystrat, wprowadzali reformy pozwalające budować lepsze zaplecze dla swojej władzy niż tylko gromada pałkarzy. I tak np. wprowadził system państwowych pożyczek dla ubogich rolników, czy też ulgi podatkowe. Na dodatek był wielkim mecenasem kultury! Niemniej swoją władzę opierał na sile, jaką mu dawała grupa początkowo niezadowolonych ze swojego losu obywateli, których reformy wielkiego Solona jakoś nie uszczęśliwiły.

Starożytny Rzym to z kolei przykład utrzymywania się u władzy polityków, którzy sprytnie umieli manipulować tłumem plebsu. Ponieważ państwo to nie posiadało konstytucji, która wyraźnie określałaby zakres praw i obowiązków poszczególnych urzędników państwowych, praktycznie każdy z nich mógł wystąpić z inicjatywą ustawodawczą. Dawało to szerokie pole do popisu dla trybunów ludowych, którzy, jeżeli byli dobrymi mówcami, porywali za sobą tłumy plebsu obietnicami dostaw taniego zboża i oliwy. Można zaryzykować tezę, że podlizywanie się proletariuszom rzymskim stało się, paradoksalnie w mieście rządzonym jednak przez arystokratów, podstawą działania warstw rządzących. Pod koniec ustroju republikańskiego miasto terroryzowały agresywne gromady młodych ludzi kierowanych przez pozbawionych skrupułów politycznych awanturników typu Klodiusz czy Milon. Republikę obalono przy pomocy wojska i to wojsko pozostanie już do końca istnienia tego państwa ostatecznym czynnikiem władzy, ale nadal nawet najpotężniejsi cesarze podlizywali się rzymskiemu tłumowi. Trzeba przy tym zaznaczyć, że rzymscy proletariusze wcale nie byli po prostu ubogimi ciężko pracującymi ludźmi wyzyskiwanymi przez bogaczy. Były to raczej biedne nieroby przyzwyczajone do życia na koszt państwa.

Nie znaczy to, że nie było w starożytnym Rzymie ludzi, którzy nie myśleliby o mądrych rozwiązaniach kwestii miejskiej biedoty. M.in. próbowano rozdać im ziemię publiczną na wsi, której Rzym miał bardzo dużo po swoich podbojach, żeby z miejskich nierobów uczynić pracowitych rolników. Zamysł szlachetny, ale wielce utopijny. Na domiar złego, tę ziemię publiczną często już zagarnęli bogacze, którym teraz trzeba było odebrać. Trybun Tyberiusz Grakchus przypłacił to życiem, zaś młodszy brat, który dekadę później również objął władzę trybuńską, tak się zapędził w zwalczaniu arystokratów, że doprowadził m.in. do patologicznego wyzysku prowincji przez pozbawionych skrupułów przedstawicieli warstwy bankierów i biznesmenów. Niedobrze jest, kiedy motywacją polityka jest zemsta.

piątek, 3 maja 2013

Krótki komentarz na dwa tematy polityczne



Obejrzałem na YouTube film pt. „Bunt stadionów”. 

Prezydent Bronisław Komorowski wziął udział w przedsięwzięciu „Gazety Wyborczej” o nazwie „Orzeł może”. 

Nie należę do ludzi o sztywnych poglądach politycznych, co oznacza, że jestem podatny na argumenty i dopuszczam nawet zmianę poglądów pod ich wpływem. Niemniej myślę, że posiadam swego rodzaju wyczucie, które pozwala mi wykryć za pewnymi działaniami intencje polityczne. Nie ma w tym zresztą niczego złego, że politycy podejmują akcje mające na celu osiągnięcie swoich celów. To, co możemy jednak oceniać, to szczerość przekazu oraz fachowość przygotowania samej akcji.

Zamysł ukazania opinii publicznej pewnej grupy obywateli jako wiecznie niezadowolonych z rzeczywistości i przez to zrzędliwych, a często agresywnych, jako kontrastu wobec obywateli optymistycznych i uśmiechniętych, bo zadowolonych z wolności i funduszy unijnych, jest widoczny od dobrych kilku lat. To, co się może kryć za tą polityką wizerunkową wobec Polaków, jest w jakiś sposób zrozumiałe, ale czy odzwierciedla rzeczywistą kondycję naszego społeczeństwa, to sprawa wielce dyskusyjna.

Jednym z największych błędów w polityce propagandowej III Rzeczypospolitej był brak wypracowania formy obchodów świąt państwowych. Owszem, dzisiaj coś się dzieje na placach i ulicach polskich miast, ale jest już trochę za późno. Naród jest podzielony i ugrupowania polityczne świętują oddzielnie i to zarówno 3 maja jak i 11 listopada. Nie wypracowaliśmy też jakiejś „świeckiej” tradycji celebrowania tych świąt w domach. Można powiedzieć, że przecież „nic na siłę”, bo skoro nie wynieśliśmy tradycji spędzania świąt państwowych z domów rodzinnych, to trudno, żeby w ciągu 24 lat po obaleniu komuny, taka tradycja się wykształciła. Niemniej odpowiednie ministerstwo powinno było opracować jakieś formy publicznych obchodów i uczynić je na tyle atrakcyjnymi, żeby ludzie chcieli wychodzić z domu i w nich uczestniczyć. Na razie wygląda na to, że zwycięża grill.

Prezydent Komorowski podejmuje pewne wysiłki w celu nadania majowemu świętowaniu jakiejś formy, ale niestety działa już w takich warunkach, że część Polaków nigdy nie przypnie kotylionu w barwach naszej flagi państwowej – nie dlatego, że nie tych barw nie kocha, ale dlatego, że ten zwyczaj zainicjował nie lubiany przez nich prezydent.

W tym roku środowiska lansujące narodowy optymizm (w samym zamyśle znowu nie ma niczego złego) postawiły na wyrób cukierniczy, który podobno jest orłem. Moja wiedza ornitologiczna jest bardzo ograniczona, dlatego moja opinia miarodajna być nie może, ale ten ptak przed pałacem prezydenckim nie do końca mi przypomina Haliaeetus albicilla, czyli bielika zwyczajnego będącego naszym godłem narodowym. Nie bardzo też jest podobny do któregokolwiek z gatunków aquilinae, czyli orłów. W samym potraktowaniu naszego symbolu pojawił się pierwszy zgrzyt, bo niektórzy narzekają, że ten wytwór sztuki cukierniczej nie posiadał nawet korony. Ja akurat tego bym nie krytykował, bo wkładanie korony symbolizującej władzę państwową na taki dziwny stwór byłby już profanacją do kwadratu.

Ze zdjęć umieszczonych w internecie można również wywnioskować, że specjaliści „Gazety Wyborczej” doszli do wniosku, że nasze barwy narodowe, czyli biel i czerwień, należy zmieszać i w ten sposób wprowadzić nową wartość – jednoczącą i optymistyczną zarazem – do naszego życia publicznego. Zamiast biało-czerwonych flag krajobraz zdominowały różowe baloniki. Wygląda na to, że znowu ktoś czegoś do końca nie przemyślał.

Próby budowy jedności narodu powinny być generalnie oceniane pozytywnie, bo wiadomo – „w jedności siła” itd. Oparcie takiej jedności na elementach pozytywnych i optymistycznych również powinno wywoływać aplauz, bo niby dlaczego najlepiej ma nam wychodzić jednoczenie się tylko przy okazjach negatywnych, tzn. kiedy czujemy wspólne zagrożenie? Kiedy jednak takie próby okazują się nieudolne, zaś na jakiejś dziwnej zasadzie w całej akcji wyczuwa się pewien deficyt szczerości w tym całym okazywanym entuzjazmie, a na dodatek impreza prywatnej spółki zorganizowana jest za publiczne pieniądze, taka akcja afirmacyjna pozostawia poczucie niesmaku. Ktoś, kto pamięta czasy Gierka, ten musi mieć tutaj wrażenie dejavu.

Film „Bunt stadionów” również nie napawa mnie optymizmem. Nie uważam bowiem, żeby dobrą metodą uprawiania polityki były demonstracje żądnych mocnych wrażeń młodych mężczyzn. Jak uczy historia, tłumy generalnie rzadko kiedy mają do zaproponowania dobre rozwiązania. Niemniej sam fakt, że doszło do upolitycznienia ruchu kibicowskiego oraz do radykalizacji postaw jego uczestników, świadczy o tym, że pewne rzeczy w naszym kraju poszły w złym kierunku, że demokracja w wersji takiej, jaką obecnie mamy, nie dopuszcza do prawdziwej debaty publicznej. Jak zauważa występująca w „Buncie stadionów” dr Barbara Fedyszak-Radziejowska, młodzi ludzie chcą „współkształtować Polskę” i nabierają samoświadomości demosu, a więc obywateli odpowiedzialnych za kraj. Z drugiej strony mają poczucie zmarginalizowania, ponieważ nikt ich nie bierze pod uwagę w dyskursie publicznym. Ostentacyjne przyklejanie wszystkim kibicom łatki stadionowych bandytów lub faszystów przez media i ugrupowania rządzące z dyskursu publicznego ich spycha. Przesłanie przewijające się przez cały film jest takie, że „media kłamią”, a młodzi ludzie są bardzo uczuleni na fałsz, zwłaszcza jeżeli chodzi o kreowanie ich własnego fałszywego wizerunku.

Sprawa jest złożona, ponieważ osobiście uważam, że demos, zwłaszcza zgromadzony w postaci tłumu, dość łatwo może przekształcić się w ochlos, ale należy się poważnie zastanowić, kto i jak doprowadził do takiej sytuacji, że młodzi ludzie są wychowywani przez kluby kibica. Kto zawiódł? Rodzice? Państwowa szkoła? Samo państwo? To nie są pytania, które można zlekceważyć i cały problem zbagatelizować przy pomocy etykietki „młodzi faszyści”. Tego się tak nie da zrobić i debata nad demokracją w Polsce będzie musiała zostać ponownie otwarta. Nie należę do zwolenników rewolucji, z jakiegokolwiek kierunku politycznego by nadchodziła. Rozwiązywanie problemów przez tłum na ulicy też nie uważam za pożądane. Niemniej, kiedy ludzie u władzy nabierają przeświadczenia, że są najlepszymi fachowcami od tego, co jest dobre dla obywateli, nie pytając ich o to, sprawia, że tracą poczucie rzeczywistości, a przez to mogą zostać bardzo niemile zaskoczeni.

Dlatego m.in. jestem zwolennikiem jednomandatowych okręgów wyborczych, w których obywatele z danego okręgu wybiorą konkretnego człowieka, któremu zachcą powierzyć swoje sprawy i który będzie za swoją pracę odpowiedzialny.