poniedziałek, 2 maja 2016

O zerwanej ciągłości i lewicy nieuporządkowanych myśli kilka



Wczoraj spotkaliśmy się z przyjaciółmi. Rozmawiamy tak sobie na różne tematy. Rozmowa nie w każdym punkcie się klei, bo kolega jest kibicem piłki nożnej i wie kto z kim grał i jaki był wynik, a ja niekoniecznie.  Potem my mówimy, że oglądamy serial „Bodo”, na co kolega, że jest słaby i przestał oglądać po trzecim odcinku. Ponieważ jesteśmy przyjaciółmi od lat, wcale nie jest konieczne, żebyśmy się na jakieś tematy zgadzali, ani tym bardziej, żebyśmy mieli podobne gusta. Niemniej, nasza rozmowa skłoniła mnie do refleksji, co tak naprawdę trzyma mnie w niedzielny wieczór przy ekranie telewizyjnym? Historia przedwojennego celebryty, który skończył tragicznie w sowieckim więzieniu? 

Podziw dla tegoż aktora i szansonisty? Mam duży sentyment do przedwojennych filmów dzięki programom „W starym kinie” Stanisława Janickiego z lat 70., ale nie oszukujmy się, to nie było kino wysokich lotów. Komedie czasami śmieszne, ale raczej dzięki grze aktorów (np. Dymszy) niż poczuciu humoru scenarzystów. Dramaty i filmy patriotyczne z kolei z powodu zarówno nadętych scenariuszy jak i specyficznej manierze aktorskiej, są dla dzisiejszego widza praktycznie nie do przełknięcia. 

W takim kontekście oglądanie z zainteresowaniem nie do końca dobrze zrealizowanego serialu poświęconego jednemu z tych przedwojennych artystów może się wydawać co najmniej dziwne. Mogę się przyczepić do gry aktorów, do kreacji postaci, do całego szeregu scen wymyślonych, bo przecież szczegółów wielu okresów w życiu Eugeniusza Bodo nie znamy i nigdy nie poznamy ze względu na brak źródeł. Mam wiele wątpliwości co do intuicji językowej scenarzysty, bo niektóre dialogi wydają się brzmieć nieco zbyt współcześnie. Zastrzegam jednak, że to tylko moje wrażenie, bo nigdy nie badałem przedwojennej polszczyzny. Krytykiem filmowym też nie jestem, więc żadnych konkretów nie będę wymieniał. Tak czy inaczej, serial i tak oglądam i niecierpliwie czekam na każdy kolejny odcinek.

W czasach komuny moim ulubionym serialem była „Kariera Nikodema Dyzmy” z niezapomnianym Romanem Wilhelmim w roli głównej. Był to jeden z nielicznych przypadków, w których uważam, że film był lepszy od książki. (Powieść Dołęgi-Mostowicza przeczytałem zaraz po pojawieniu się serialu). Co więcej,  oglądałem go wielokrotnie, kiedy tylko telewizja zaproponowała powtórkę. W końcu kupiłem wszystkie odcinki na DVD.  Prawda jest taka, że dzisiejszym twórcom filmowym naprawdę trudno osiągnąć poziom profesjonalizmu z czasów PRL, ale to jest osobny temat. Dlaczego akurat ten serial stał się dla mnie produkcją „kultową”? Dlaczego, pomimo, że mam na DVD film Juliusza Machulskiego „Vabank”, i tak go oglądam, jeżeli akurat jest w telewizji? 

Otóż wydaje mi się, że istniała i nadal istnieje ogromna potrzeba odkrycia i nawiązania jakiegoś emocjonalnego kontaktu z Polską międzywojenną, okresem odsądzonym od czci i wiary przez komunistów, natomiast przez ich przeciwników wyniesionym na piedestał jako wzór wspaniałego tworu państwowego, w którym ludzie żyli szczęśliwie ciesząc się odzyskaną po 123 latach niepodległością. 

Obraz II Rzeczypospolitej w podręcznikach historii zawsze będzie nieco powierzchowny, bo podręczniki historii po prostu inne być nie mogą. Nie ma w nich miejsca na szczegóły, na życie codzienne, smród rynsztoków, atmosferę czynszowych kamienic, menu wykwintnych rautów, czy przemyśleń wiejskiego nauczyciela.  Strzępy takich rzeczy odnajdujemy raczej w powieściach lub filmach, które jednak też zawsze są pewnym przekształceniem rzeczywistości.  Dobrą robotę wykonuje w tym względzie Stanisław Koper, autor całego szeregu książek na temat rozmaitych aspektów życia w II Rzeczypospolitej, jak i PRLu.
Problem z dotarciem do Polski przedwojennej polega oczywiście na tym, że II wojna światowa przerwała po raz kolejny polską ciągłość państwową, a komuna po prostu ten okres przeklęła. 

W moim domu rodzinnym zbyt dobrze się tej II Rzeczypospolitej nie wspominało. Pamiętam, jakim zaskoczeniem dla mnie była uwaga dyrektorki mojej szkoły podstawowej, zdeklarowanej komunistki (która uczyła jeszcze mojego Ojca, jako młoda nauczycielka przepełniona ideą Marksa, Engelsa, Lenina i Stalina) pochodzącej z Wilna, że „przed wojną, jak ktoś miał pracę, to żył w dobrobycie”. Powiedziała to w kontekście wspomnień o własnym ojcu, który właśnie pracę miał i nieźle zarabiał. Moi dziadkowie też pracowali przed wojną. Biedy na pewno nie klepali, ale do dobrobytu to chyba było jednak daleko. Dziadek chodził z ulicy Krzyżowej na Bałutach do pracy w zakładach Grohmana (po wojnie UNIONTEX) piechotą, bo nie stać go było na bilet tramwajowy. Babcia wspominała okresy, kiedy pracowała tylko 3 lub 2 dni w tygodniu, ponieważ właściciele fabryki, w której pracowała (niestety nie zapisałem ani nie zapamiętałem nazwy) musieli ograniczyć produkcję. Pamiętała też strajki i demonstracje uliczne brutalnie rozganiane przez policję na koniach (zapamiętałem z jednej z takich opowieści, że policjanci ustawiali się do tłumu demonstrantów tyłem, tak żeby konie mogły ich kopać.  Mimo, że dziadkowie sympatyzowali z PPSem, w ich opowieściach zawsze pojawiały się również wątki antysemickie. Tak naprawdę z bezrefleksyjnej zautomatyzowanej krytyki Żydów „wyleczyli” mnie pewni znajomi dopiero w ostatniej klasie liceum i na studiach. 

Moi dziadkowie ze strony Mamy byli z kolei przedwojennymi działaczami WICI i w ogóle byli związani z ruchem ludowym.  Też jakoś specjalnie dobrze tej przedwojennej Polski nie wspominali, choć dziadek jednak wolał ją od PRLu (wieś, w której mieszkali była dawnym miasteczkiem, więc na reformie rolnej nic nie skorzystali – gospodarowali nadal na tej samej ziemi, co przed wojną), bo jak twierdził „przed wojną, to jak miałeś pieniądze, to mogłeś się kazać na rękach nosić, a teraz nawet jak masz pieniądze, to gówno za nie kupisz”. To była rzeczywistość lat 70., do której się dziadek wtedy odnosił. Nie bardzo się chyba z tym wtedy zgadzałem, bo za Gierka było trochę atrakcyjnych towarów w sklepach, do których dostępu bronił brak gotówki, choć w dużej mierze prawda była również i taka, że pomimo posiadania pieniędzy, artykułów codziennego użytku dobrej jakości specjalnie nie było. Talon na „malucha” (fiata 126p) uważano za przejaw wielkiego materialnego awansu (społecznego też). Nie do końca też rozumiałem chęć dziadka bycia noszonym na rękach. Oczywiście była to metafora, a sam dziadek pamiętał, jak jako młody chłopak pracował na polu otrzymując za cały długi dzień pracy 50 groszy, za co mógł się spokojnie utrzymać, ale w żadnym wypadku nie były to duże pieniądze. 

Lubiłem słuchać opowieści moich babć i dziadków, ale z nich wyłaniała się rzeczywistość, o jakiej trudno było przeczytać w książkach do historii. Owszem, autorzy pisali o ciężkiej doli robotnika i chłopa, o bezrobociu, o prześladowaniu lewicy, o autorytarnych (w starszych podręcznikach wręcz „faszystowskich”) rządach Piłsudskiego itd. itp., ale nie czułem bezpośredniego związku między opowieściami ludzi, którzy tamte czasy pamiętali, a suchymi lub przesiąkniętymi komunistycznymi banałami opisami z podręczników. Dlatego też powieści, czy filmy traktujące o czasach przedwojennych były tak przeze mnie pożądane.

W latach 80. ubiegłego stulecia, na fali pierwszej „Solidarności”, powstała wielka potrzeba nawiązania do tradycji II Rzeczypospolitej. Po prostu tak bardzo trzeba było się przeciwstawić sterowanym z Moskwy komunistom, że mit II Rzeczypospolitej stawał się niezbędnym elementem pozytywnej propagandy. Studiowałem historię w drugiej połowie tej dekady i doskonale pamiętam, że pomimo, że w naszym Instytucie działali pracownicy naukowi o zdecydowanie komunistycznych poglądach, pomijając fakt, że inwigilowała nas esbecja, nie było już nachalnej propagandy ideologicznej. Niektórzy nasi wykładowcy bez skrępowania krytykowali komunistów i Sowietów, choć jeden z naszych kolegów już po 1989 r. oblał egzamin (a był to student, który od samego początku zdawał na same piątki) u profesora, którego wszyscy uważali za miłego dziadzia, który nikogo nie skrzywdzi, bo powiedział, że Marceli Nowotko i PPR to byli zwyczajni sowieccy agenci. Miły staruszek się obruszył, wykrzyknął, że to przecież byli Polacy i postawił koledze dwóję. Tak, takie rzeczy tez się zdarzały, ale mimo to, w drugiej połowie lat 80. o II Rzeczpospolitej mówiło się już jednak inaczej niż jeszcze dekadę wcześniej. Na dodatek chyba jakoś podskórnie wszyscy czuli, że komuna niedługo upadnie. W podziemiu działała „Solidarność”, w Moskwie Gorbaczow ogłosił pierestrojkę. Jakoś tak koniec komuny wisiał w powietrzu. Tylko, że mało kto wówczas (no może oprócz pierwszego pokolenia korwinowców) sobie wyobrażał powrót do przedwojennego kapitalizmu (pamiętam wypowiedzi moich sporo starszych kolegów, działaczy podziemnej opozycji – dzisiaj o poglądach bardzo prawicowych – którzy twierdzili, że „no, o powrocie do takiego czystego kapitalizmu to mowy być nie może, bo przecież nastąpiły zbyt duże zmiany w społeczeństwie)”).  Dlatego też pojawiło się duże zainteresowanie polskim socjalizmem niepodległościowym sprzed II wojny światowej. 

Pamiętam, że pisałem referat (dziwna sprawa, ale wcale nie pamiętam na czyje zajęcia) nt. PPS-WRN i m.in. Kazimierzu Pużaku. Książeczka, z której czerpałem swoją wiedzę, była wydawnictwem nielegalnym, ale to już był rok 1990. Poza tym w BULe (BUŁ – Biblioteka Uniwersytetu Łódzkiego) pewne pozycje potępiane przez władze były całkiem dostępne i nie wymagały nawet zgody na czytanie tzw. prohibitów. Pamiętam, że byłem zdziwiony dowiadując się, że PPS podczas II wojny światowej był tak aktywną partią – zarówno w rządzie londyńskim, jak i w polskim podziemiu, że dzielił się na frakcje, z których odłamywały się PPSy coraz to bardziej „lewicowe”, by w końcu osiągnąć postać tego PPSu, który się połączył z PPR i stworzył Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą. Natomiast cały czas działali socjaliści, którzy owszem, chcieli radykalnych zmian społecznych, ale na pewno nie pod kontrolą Stalina, i ci socjaliści byli potem przez komunistów aresztowani, więzieni i zabijani. 

W latach 80. Jan Józef Lipski „wznowił” wydawanie „Robotnika”, organu PPS, nawiązując tym do przedwojennej lewicowej tradycji. Pamiętam z lat 80. ulotki na Piotrkowskiej, które nawoływały, żeby socjaliści odebrali komuchom święto 1 maja, które ci drudzy tym pierwszym byli ukradli. Później, już w latach 90. do tradycji PPSu nawiązywał Piotr Ikonowicz, ale jego poglądy były jak na tamte (dzisiejsze zresztą też) czasy już nie do przyjęcia. Wielu ludzi dorobiło się na odrodzony kapitalizmie, konieczność dania swobody przedsiębiorcom stała się doktryną już wcale nie tylko Korwin-Mikkego, ale praktycznie każdej liczącej się partii politycznej (w tym SLD). Unia Pracy była kolejną partią, która chciała odgrywać rolę lewicy niekomunistycznej, ale szybko zorientowawszy się, że jest raczej formacją kanapową, przyłączyła się do post-komunistów i całkowicie utraciła tożsamość.  Przez szereg lat „lewica” automatycznie kojarzyła się z SLD, zaś po kompromitacji tej partii (czasy „afery Rywina”) już tylko kolejne „bon moty” Leszka Millera przypominały o jej istnieniu. Propaganda PiSu i innych ugrupowań prawicowych doprowadziła do zupełnej inflacji słowa „lewica”, ponieważ zaczęto je przypisywać wręcz Platformie Obywatelskiej. 

Partie i ugrupowania prawicowe dość sprawnie i bezproblemowo znalazły sposób na nawiązanie do tradycji II Rzeczypospolitej. Co prawda Piłsudski, a nawet Dmowski pewnie w grobach się przewracają obserwując głupotę swoich dzisiejszych piewców, ale owi piewcy przynajmniej sprawiają, że te nazwiska nie znikają z przestrzeni publicznej. Mogą wzbudzać kontrowersje, ale się o nich mówi. 

Nie widać natomiast, żeby współczesna lewica nawiązywała do jakiejś przedwojennej tradycji. Owszem, środowisko związane z pismem „Nowy Obywatel” wydaje się nią fascynować, ale to dla grupek „nowoczesnej” lewicy trąci pewnie faszyzmem, bo przecież teraz chodzi o stworzenie społeczeństwa globalnego.  „Nowoczesna” lewica, będąca raczej spadkobierczynią roku 1968 w krajach Zachodu niż przedwojennej lewicy polskiej, specjalnie nie ma pomysłu na to, co zrobić z kapitalizmem, tzn. godzi się nań, bo wie, że generalnie alternatywy nie ma, ale chce żeby państwo bardziej kapitalistów kontrolowało i nie pozwoliło im wykorzystywać pracowników. Pomijam tu cały aspekt obyczajowy, który wysunął się na plan pierwszy w wielu działaniach lewicy. Osobiście uważam, że uznanie wolnego rynku jako jednak elementu, którego nie da się wyeliminować, za słuszne. Natomiast za słabość współczesnej lewicy uważam brak umiejętności podejmowania konkretnych działań mających na celu polepszenie standardu życia gorzej sytuowanych warstw społeczeństwa. Kiedy np. nieśmiało proponuję, żeby znajomi lewicowcy sami coś zrobili, oni z oburzeniem odkrzykują, że to PAŃSTWO jest od tego, żeby się tymi sprawami zająć. Ponieważ „państwo” nie chce się pewnymi sprawami zajmować, oni, owi „lewicowcy”, nie będą go w tym wyręczać, bo wtedy owo „państwo” już w ogóle przestanie cokolwiek dla społeczeństwa robić. 

Otóż właśnie przedwojenni socjaliści działali jako legalna partia parlamentarna próbująca wpłynąć na legislację państwową, ale oprócz tego podejmowali cały szereg działań w ramach istniejącego systemu ekonomicznego, mających na celu konkretne podniesienie poziomu życia robotników. Socjaliści tworzyli kasy chorych (nie żadne tam państwowe twory-potwory z czasów reformy Jerzego Buzka), czyli ubezpieczalnie, do których niezbyt zamożni odprowadzali niewielkie składki po to, żeby mieć dostęp do lekarzy (również ideowych socjalistów nie pobierających zbyt wysokich opłat), tworzyli spółdzielnie mieszkaniowe (to wcale nie wymysł komunistów) po to, żeby robotnicy mogli dla siebie i swoich rodzin zbudować mieszkania, prowadzili szeroko zakrojoną akcję edukacyjną wśród młodzieży robotniczej, prowadzili zajęcia kulturalne itd. itp. Tworzyli też ruch spółdzielczy. Spółdzielnie (po wojnie włączone do systemu kontrolowanego centralnie przez państwo) organizowały produkcję i handel tak, by potem ich członkowie mogli podzielić się zyskami (bez wypracowywania „wartości dodanej”). Wszystko w ramach przedwojennego kapitalizmu (wiem, że dzisiejsi wolnorynkowcy polemizowaliby z nazwaniem II Rzeczypospolitej państwem gospodarki rynkowej, ale to jest kolejny fascynujący osobny temat). Dzisiaj tego zapału do działania nie ma. Wytwarzanie dóbr i generowanie kapitału dzisiejsza nowoczesna lewica pozostawia najwyraźniej prawdziwym kapitalistom. Wygląda na to, że swoją rolę widzi raczej jako tych, którzy będą owych kapitalistów doić z pieniędzy i wydawać na różne fajne projekty. Całkiem możliwe, że przesadzam z sarkazmem, ale niezwykle często takie odnoszę wrażenie. 

Być może brak ciągłości i odcinanie się od tradycji jest immanentną cechą lewicy, która chyba wychodzi z założenia, że świat rozwija się na zasadzie permanentnej „rewolucji” (zastrzegam, że ta moja „rewolucja” tutaj to dość szeroka metafora i nie chcę tu wchodzić w niuanse odcieni socjalistów, anarchistów, komunistów itd.). Czytając teksty z lat 60. i 70. z Włoch czy Francji można dojść do wniosku, że lewicowe szaleństwo, jakie wówczas ogarnęło te społeczeństwa, doprowadziło do kompletnej inflacji pojęć. W dyskusjach politycznych między lewicującymi działaczami często padał zarzut faszyzmu, co było po prostu groteskowe i prawdziwi faszyści musieli mieć z tego dobry ubaw. 

W dzisiejszej Polsce, wydaje się, że lewica nie tylko nie istnieje (oprócz grupek „fabian” – kółek wzajemnej adoracji intelektualistów raczej oderwanych od rzeczywistości i partii „Razem”, której program jest lewicowy, ale jak na mój gust raczej utopijny), ale nawet jeśli istnieje, to nie ma nic do zaoferowania. Brakuje ogólnej teorii, brakuje planu działania. Ideologicznego pomostu, nawiązanie do historycznej tradycji, czy też gadamerowskiej „fuzji horyzontów” po prostu nie ma. 

Historię trzeba znać, bo historia powinna być nauczycielką życia, a nie narzędziem do jakiejś polityki  („polityka historyczna” kojarzy mi się jakoś tak automatycznie z „1984” Orwella). Historię dobrze byłoby jednak czuć, żeby zrozumieć, dlaczego teraz jest tak, a nie inaczej.  Prawica dzisiaj triumfuje, bo zdecydowanie lepiej odrobiła lekcje z historii. A że przybiera to kształt przerażający w postaci przemarszu kontynuatorów przedwojenny pałkarzy z „mieczykami Chrobrego” to niestety wina tych, którzy spoczęli na laurach i doszli do wniosku, że pewne rzeczy zrobią się same.  To wynik zaniedbań poprzednich ekip rządzących, ale też nas wszystkich jako społeczeństwa. Zostawienie młodzieży samej sobie skutkuje tym, że przejęły ją organizacje bardziej zwarte i aktywne. Ale tutaj wchodzimy w obszar rozważań na jeszcze inny temat, więc lepiej w tym miejscu skończyć.