środa, 30 listopada 2011

Radosław Sikorski w Berlinie

Przemówienie ministra Radosława (mnie osobiście irytuje moda używania zdrobniałych form imienia wobec starych facetów) Sikorskiego w Berlinie wywołało szereg odmiennych opinii wśród moich znajomych. Oczywiście pisowcy okrzyknęli go po raz kolejny zdrajcą, natomiast inni, w tym emigranci żyjący w Europie zachodniej powitali jego mowę z entuzjazmem. Nigdy nie uważałem się za antyfeministę, ale ostatnio przestałem przywiązywać wagę do opinii kobiet, ponieważ są one przede wszystkim emocjonalne i niczego nie wnoszą, choć oczywiście w demokracji się jak najbardziej liczą. Tak więc dla zwolenniczek prawicy minister Sikorski był od początku łajdakiem realizującym żydowskie interesy (zupełnie odmienne o nim zdanie miały, kiedy był ministrem w rządzie PiS), zaś dla euroentuzjastek nagle okazał się najlepszym ministrem spraw zagranicznych od 20 lat, twardzielem potrafiącym wygarnąć Niemcom, że za mało robią dla Europy. I również okazuje się, że niektóre panie „zawsze” uważały go za świetnego polityka, zapominając, że kilka lat temu stanowczo go potępiały jako członka ekipy braci Kaczyńskich.

„Pojechałem” trochę po kobietach, ale mężczyźni z tzw. żelaznych elektoratów tej czy innej partii potrafią wykazywać się nie mniejszą emocjonalnością. Kiedy jednak Jarosław Kaczyński mówi o kimś, że prowadzi politykę zdrady narodowej, to mam niejakie podejrzenie, że sam nie do końca w to wierzy, a tylko sprytnie a perfidnie gra na emocjach swoich wyborców. Ci natomiast powtarzając jego słowa u cioci na imieninach czy na spotkaniach chóru parafialnego, robią to ze szczerą wiarą.

Zostawmy jednak emocje i sięgnijmy do meritum. Nie poddawajmy się emocjom i osobistym sympatiom czy antypatiom. Nie ukrywam, że słyszałem i czytałem o kilku lepszych graczach dyplomatycznych w Europie i na świecie niż nasz obecny minister, jak np. Siergiej Ławrow, który jest prawdziwym twardzielem na arenie międzynarodowej, tylko niestety nie działa to na naszą korzyść, ale to też możemy pominąć. Skoncentrujmy się na głównych celach polityki zagranicznej Polski i polityki integracyjnej Unii Europejskiej.

Chodzi mianowicie o jedną zasadniczą sprawę, a mianowicie czy naszym celem są Stany Zjednoczone Europy, czy luźna unia gospodarcza krajów naszego kontynentu, przy tym chodziłoby o unię niepodległych państw. Jeżeli odpowiemy sobie na to pytanie, stanie się bardziej jasne czy przemówienie ministra Sikorskiego należy przyjmować z entuzjazmem czy z dystansem.

Należę do pokolenia, które chodziło do szkół w czasach komuny, a więc w okresie podległości Związkowi Sowieckiemu i propagandy tę podległość gloryfikującej. Niemniej, autorzy peerelowskich podręczników do historii, niczym sprytni misjonarze chrześcijańscy wśród Słowian adaptujący pogańskie święta na swoje potrzeby, świetnie potrafili wykorzystać te elementy naszej tradycji, co do której większość Polaków była zgodna. Takim elementem była niepodległość kraju. Oczywiście zdjęto „Dziady” Dejmkowi w 1968, ale w szkole nadal je przerabiano. Co z tego, że zależność od Związku Sowieckiego przedstawiano w pokrętny sposób jako gwarancję naszej niepodległości, skoro przez to tym bardziej wpajano w nas wiarę, że prawdziwą wartością jest właśnie owa niepodległość? Owszem, miałem w ręku książki do historii z wczesnych lat 50., kiedy propaganda komunistyczno-sowiecka była bardziej antynarodowa, ale od czasów Gomułki do końca PRLu praktycznie słowo niepodległość Polski, za którą oddawano życie w powstaniach i na frontach wojen, było odmieniane na wszystkie sposoby. Dlatego myślę, że nie będę odosobniony w opinii, że dla ludzi mojego pokolenia i starszego niepodległość Polski to jest prawdziwa wartość.

Pojawia się teraz pytanie, na ile integracja w ramach Unii Europejskiej nas owej niepodległości pozbawia. Środowiska prawicowe zrobiły z tej kwestii jedno ze swoich sztandarowych haseł. Osobiście jednak przeciwnikiem Unii nie jestem. Uważam, że to, że możemy sobie swobodnie podróżować po naszym kontynencie to jest również prawdziwa wartość – nie tylko polityczna, ale przede wszystkim kulturalna. Dzięki podróżom i migracjom wyszliśmy ze swojego ciasnego grajdołka i poznajemy… ludzi. Zastosowałem tutaj wielokropek, ponieważ teoretycznie aż by się chciało skończyć to zdanie słowem „kultury”, ale to byłby jakiś pseudointelektualny bełkot. Tak naprawdę i przede wszystkim poznajemy ludzi właśnie, o ile jesteśmy na tyle otwarci, żeby pozwolić sobie nie tylko na opuszczenie swojej „wsi” ale również pozwolenie tej „wsi” na opuszczenie siebie. Kultury też oczywiście poznajemy, ale przede wszystkim przez kontakty z konkretnymi ludźmi.

Kraje mniej zamożne korzystają ze wspólnej polityki unijnej, co widać na przykładzie Polski. Ja oczywiście wiem, że niektóre prawicowe koła twierdzą, że Unia nam tylko oddaje to, co sami do niej włożyliśmy, co nie jest dokładnie prawdą, ale nawet jeśli tak, to celowość wydatków powoduje, że budujemy u siebie i m.in. dla siebie świetną infrastrukturę drogową, co akurat bardzo mi się podoba. Inne sposoby wydawania pieniędzy unijnych uważam w dużej mierze za wyrzucanie ich w błoto, ale to jest już wina pewnych szczegółowych rozwiązań.

No i dobrze! Tak jak jest bardzo mi się podoba i generalnie nie odczuwam żadnej potrzeby dalszej integracji. Pewne próby narzucenia kretyńskich ograniczeń w gospodarce, które sprawiają, że wolny rynek staje się praktycznie fikcją, czy wręcz norm moralnych poszczególnym krajom przez Brukselę, uważam za krok w złym kierunku, a dalsza integracja Unii będzie prowadzić nas w tym kierunku jeszcze dalej.

Kompletny brak przejrzystości w wyłanianiu władz Unii sprawia, że odnoszę wrażenie, że jesteśmy rządzeni przez jakieś siły „z kosmosu”. Skąd się wziął pan van Rompuy? Kto go wybierał? Jednym z żelaznych argumentów za dalszą integracją jest wmawianie nam, że istnieje potrzeba konkurencji gospodarczej (i politycznej!) ze Stanami Zjednoczonymi i Chinami. Innymi słowy mamy do czynienia z próbą utworzenia kolejnego supermocarstwa (czy to nie przypomina 1984 Orwella, gdzie cały świat jest podzielony między kilka wrogich supermocarstw o ustroju totalitarno-lewicowym?). Niemcy jeszcze w latach 70. doskonale sobie radziły z konkurencją gospodarczą. Japonia również nie miała kompleksów wobec USA, mimo, że zarówno Niemcy jak i Japonia to kraje stosunkowo niewielkie. Czy komuś się marzy jakiś konflikt ze Stanami lub z Chinami?

Tymczasem wielki projekt monetarny zwany euro, który osobiście jako europejski turysta uważam za bardzo wygodny, trzeszczy w posadach. Nieodpowiedzialna polityka rządzących w pewnych państwach doprowadziła go na skraj katastrofy. Żeby panować nad jednolitą walutą prawdopodobnie należałoby faktycznie ogarnąć jednolitą władzą przede wszystkim kontrolującą gospodarkę, cały kontynent. Czy cel jest tego wart? Oto jest pytanie!

Jak dotąd przynależność do strefy euro państw słabszych gospodarczo nie wychodzi im na dobre. Możliwość obniżenia wartości własnej waluty może np. ożywić eksport, podczas gdy przy wspólnej walucie dzielonej z wielkimi mocarstwami gospodarczymi (Niemcy, Francja), nie jest to możliwe. Ale, jak już wspomniałem, jako dla turysty podróżującego po całej Europie, jednolity system monetarny jest bardzo wygodny.

Wracając do głównego wątku, obawiam się, że dalsza polityczna integracja Unii Europejskiej, która siłą rzeczy doprowadzi nas do utraty jeszcze większej części suwerenności niż obecnie, sprawi, że wyżej wspomniane mocarstwa stanowiące trzon Unii będą jeszcze bardziej kontrolować gospodarki słabsze. Ja wiem, że teoretycznie większa integracja sprawi, że również przedstawiciele mniejszych narodów będą mogli w ramach jednolitej Unii dochrapać się stanowisk, z których będą mogli podejmować ważne decyzje, ale osobiście ten argument do mnie nie przemawia. Może jestem już zaśniedziałym konserwatystą, ale uważam, że normalny człowiek kieruje się zasadą „koszula bliższa ciału” i że najliczniejsze narody nadal będą się trzymać razem i próbować wywalczyć jak najwięcej dla siebie, a nie dla kogoś innego.

Inna z moich obaw dotyczy potencjalnej przyszłej brukselskiej polityki gospodarczej. Jako mieszkaniec województwa podlaskiego doskonale wiem, że państwo potrafi bardzo ograniczyć inicjatywę gospodarczą prowincji. Podlasie w jakimś ogólnopolskim planie rozwoju gospodarczego jest skazane na pozostanie skansenem przyrodniczo-etnograficznym, bo tak ktoś w Warszawie zadecydował i już. Mieliśmy mieć lotnisko – nie będziemy mieć lotniska. Miała być obwodnica Augustowa – może i będzie, ale za kilka(naście) lat. Oczywiście nie znaczy to, że nie doceniam tego, jak wiele dobrego się na Podlasiu dzieje.

Załóżmy jednak, że w skali europejskiej jakieś lobby związane z przemysłem niemieckim, przeforsuje w parlamencie europejskim takie prawa, które sprawią, że Polska będzie miała pozostać krajem o znikomym uprzemysłowieniu? Ba, co tu mówić o przyszłości. Takie głosy słyszy się już od co najmniej kilkunastu lat, a to że teraz to są czasy specjalizacji i że nie ma potrzeby, żeby jedno państwo produkowało wszystko, bo oto przecież możemy się wymieniać, zaś dobrze by było wypracować sobie jakąś specjalność itd. Wypracować może i dobrze by było, ale co będzie, jeśli o tych specjalnościach będą decydować urzędnicy w Brukseli?

Niemcy obawiają się o własną gospodarkę i jest to zupełnie zrozumiałe. Radosław Sikorski nawołujący to państwo do zdecydowanych kroków w kierunku ratowania euro i później dalszej integracji Unii, wywołał wśród nich entuzjazm – bo oto pojawił się „mesjasz ze Wschodu”, który przywraca Zachodowi wiarę w sam projekt zwany Unią Europejską, podczas gdy oni już ją prawie stracili. Czy przemówienie naszego ministra wywoła jakieś skutki i sprawi, że Angela Merkel pstryknie palcami i oto w cudowny sposób niemieckie środki finansowe tudzież genialna myśl gospodarcza uratują Grecję, Włochy, Hiszpanię i Portugalię? Bardzo wątpię. Jeżeli ktoś uratuje Europę, to będą to raczej Chiny, ale to już osobny temat.

Tymczasem to, co proponował Radosław Sikorski w Berlinie, to kierunek „dalsza integracja polityczna” i „czołowa rola Niemiec w Zjednoczonej Europie”. Czy to dobrze dla polskiej niepodległości? Bardzo wątpię. Czy to dobrze dla Polaków, w sensie konkretnych ludzi pragnących godnego życia? To jest trudne do przewidzenia. W każdym razie przemówienie Radosława Sikorskiego pokazało po prostu jego sposób myślenia o Europie. I to wszystko!

poniedziałek, 28 listopada 2011

O paranojach i o tym, komu one służą, myśli kilka sprowokowanych artykułem Timothy'ego Gartona Asha


Kiedy w 1997 roku w Polsce napisano wreszcie nową Konstytucję, kraj ogarnęła gorąca dyskusja wywołana przez religijną prawicę. Jednym z zarzutów był tekst preambuły, w której wymieniono Boga dla pewnych ludzi „będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna”. „Co to za Bóg?” oburzali się niektórzy. „Chyba jakiś masoński Wielki Budownik raczej, a nie Bóg Abrahama, Izaaka i Jakuba”. Czytając takie teksty odczuwałem nieprzyjemne ciarki na plecach, bo oznaczało to, że w ogóle istnieją jeszcze tacy ludzie, którzy nie tylko wierzą w okrutnego starotestamentowego Jahwe, ale pojmują go dokładnie tak jak koczownicze pasterskie plemiona semickie przed ponad trzema tysiącami lat. Przestałem się jednak tym przejmować, ponieważ stwierdziłem, że dziwolągów nie brakuje w żadnych czasach.

Coś innego było o wiele poważniejszym problemem prawicy krytykującej nową Konstytucję. Mianowicie zaczęli ją nazywać „Targowicą”. Młodszemu pokoleniu, któremu w szkole nie wytłumaczono, co to jest, wyjaśniam, że chodzi o konfederację zawiązaną przez przeciwników Konstytucji 3 Maja z 1791 w roku następnym. Targowiczanie udali się po protekcję do carycy Katarzyny, a sama nazwa miasteczka Targowica niewiele ma wspólnego z faktycznym miejscem początku niechlubnej konfederacji, gdyż był nim Petersburg.

W polskiej świadomości, m.in. ukształtowanej przez „Pana Tadeusza” Adama Mickiewicza, słowo „Targowica” budzi jednoznaczne skojarzenia. Jest to w języku polskim synonim najgorszej zdrady. W uszach niektórych brzmi ono gorzej niż inny synonim zdrady, a mianowicie Judasz. „Targowica” jest bolesna dla uszu Polaka świadomego swojej historii, niczym te fałszywe dźwięki cymbałów Jankiela we wspomnianej epopei narodowej, które Targowicę właśnie miały symbolizować. (Tak przy okazji – Mickiewicz opisał „utwór programowy”, tak popularny w muzyce romantyzmu, czyli prowincjonalny litewski Żyd okazał się równy Chopinowi, Schubertowi czy Lisztowi).

O Konstytucji z 1997 roku możemy mieć bardzo różne zdanie, ale nie sądzę, żeby ktoś rozsądnie myślący uważał ją za jakąś ostateczną zdradę Polski. Tymczasem zamiast wypunktować te elementy, które jej przeciwnicy uważali za złe, oni od razu wytoczyli najcięższe działa i z nich wypalili. Stawiając sprawę w ten sposób, czyli używając metafor ostatecznych, nie dajemy sobie już żadnego pola manewru. W takim wypadku musimy już albo wygrać i najlepiej powiesić wszystkich zdrajców, albo z dumą przegrać i popełnić seppuku. Prawica co prawda seppuku nie popełniła kiedy Konstytucja weszła w życie, a wręcz przeciwnie. Używanie metafor mocnych, skrajnych i po prostu ostatecznych, stało się stałym elementem jej retoryki.

Obserwując rzeczywistość polityczno-gospodarczą lat 90. a i wydarzenia późniejsze, trudno nie było zauważyć wielkich afer i tych mniej nagłośnianych, ale za to odczuwalnych w skali kraju. Politycy za nie odpowiedzialni skutecznie przedstawiali tych, którzy próbowali o nich mówić, jako oszołomów nie mających pojęcia o gospodarce, a tylko siejących panikę. Tragedia całej sytuacji polegała i nadal polega na tym, że politycy, którzy dostrzegają błędy popełniane przez rządzących, nie potrafią o nich mówić rzeczowo i popierać swojej krytyki przytaczaniem faktów i logiczną argumentacją. Prawdopodobnie wychodzą z założenia, że logika nie trafia do przeciętnego wyborcy. Żelazny elektorat prawicy, żeby tym żelaznym elektoratem pozostał, musi żyć w stanie permanentnego strachu, nieustannego stanu oblężenia. Wyborca religijnej prawicy musi po prostu tkwić w świecie czasów ostatecznych. Inaczej nic do niego nie dotrze. Przynajmniej tak chyba uważają politycy prawicy, ponieważ nie używają innego języka, jak tylko takiego, z którym politycy innych opcji mogą się tylko zgodzić i strzelić sobie w łeb, albo całkowicie zaprzeczyć. Nie trzeba być geniuszem, żeby przewidzieć, którą opcję wybiorą.

Co gorsza, używając języka eschatologicznego, politycy krytykujący, czasami zupełnie słusznie, pewne posunięcia rządzących, „podkładają się” tym ostatnim, którzy bez trudu mogą pokazać wyborcom, że oto mamy do czynienia z paranoikami. W ten sposób problem, który być może można byłoby rozwiązać przy pomocy twardych negocjacji, zostaje pozbawiony szans na rozwiązanie, bo oto prawica się obraża i odwraca plecami, zaś rządzący spokojnie robią co chcą. Większość społeczeństwa zaś jest święcie przekonana, że bardzo dobrze się dzieje, że paranoicy nie są już u władzy, zaś kontrolować władzy nie ma kto. Jeżeli doprowadzamy do inflacji słów, ponieważ zbyt często ich używaliśmy w walce politycznej, tak że dla przeciętnego odbiorcy tracą one swoje znaczenie, nie mówiąc już o sile oddziaływania, to znaczy, że wyeliminowaliśmy się z ogólnokrajowej dyskusji politycznej na własne życzenie.

Timothy Garton Ash, brytyjski dziennikarz o lekkim piórze piszący dla „Guardiana” i często również publikowany w „Gazecie Wyborczej” w kwietniu napisał artykuł, który dopiero teraz „robi karierę” wśród moich znajomych na Facebooku[1], w którym analizuje sytuację w Polsce. Artykuł jest bardzo naszemu krajowi przychylny. Według autora jesteśmy normalnym europejskim krajem, w którego stolicy życie toczy się zupełnie tak samo jak w innych stolicach Europy i to nawet tej zachodniej.

Czytając pewne fragmenty, miałem wrażenie, że jest to opis jakiegoś innego kraju, ale zaraz sobie uprzytomniłem, że przecież chodzi o Warszawę, a tam życie faktycznie jest trochę inne. Są tylko dwa zdania, z którymi zgadzam się całkowicie, a mianowicie, że dochód na jednego mieszkańca w Polsce to 11 600 funtów rocznie (nie wiem, kto „nabija” tak wysoki dochód, bo ja osobiście znam kilku na kilkudziesięciu ludzi o takich dochodach), ale jest to mniej niż dochód mieszkańca Barbadosu czy Seszeli. Drugie zdanie dotyczyło wysokiego bezrobocia.

Cała reszta to jakaś gierkowska propaganda sukcesu. Napisane przez cudzoziemca, więc pewnie obiektywnie! Ja nie twierdzę, że Timothy Garton Ash pisał na zlecenie rządu Donalda Tuska, ale u dziennikarza „Guardiana” od razu widać pewien sposób myślenia widoczny też w „Gazecie Wyborczej”, a mianowicie, że największym sukcesem Polski jest znalezienie się w strukturach atlantyckich i europejskich i teraz, nie musząc odwoływać się do historycznej martyrologii, musimy poszukać nowego motta dla naszej narodowej egzystencji. W tym celu ktoś nawet wynajął zagranicznego konsultanta! Kiedy to przeczytałem, prawie spadłem z krzesła! To na takie rzeczy wydaje się nasze pieniądze! Na konsultantów od marketingu, którzy pozwolą wypromować Polskę jak jakąś firmę. Nie jestem naiwny i dobrze wiem, że polityczny marketing jest bardzo ważny, ale czy to się musi odbywać w taki sposób? Czy koalicja rządząca nie ma już we własnych szeregach fachowców od takich rzeczy? A jeśli nawet, to czy nie można takich znaleźć w kraju? To jest według mnie czysta paranoja.

O paranoi Timothy Garton Ash też pisze, a mianowicie o tej związanej z teoriami spiskowymi wokół katastrofy smoleńskiej. W tym wypadku pewnie ma rację, ale jak sam przyznaje, opieszałość władz rosyjskich w udzielaniu nam informacji sprzyja powstawaniu paranoicznych teorii. A może o to właśnie chodzi? Może jest to zręczna gra polegająca na ośmieszaniu tego środowiska. Nie wiem. Wiem natomiast, że jeśli tak jest, to owo środowisko bardzo łatwo się daje w nią wciągnąć.

Nie jestem wielkim entuzjastą tematu katastrofy smoleńskiej. Skłaniam się ku wierze, że żadnego spisku w tym wypadku nie było. Ale, jak już niejednokrotnie pisałem przy innych okazjach, o kulisach polityki praktycznie nie wiemy nic, więc pozostaje nam tylko wiara w te lub inne słowa polityków – z tej lub innej opcji. Niemniej, paniczna histeria, którą dostrzec można w wypowiedziach zwolenników religijnej prawicy, nie sprzyja rzeczowej dyskusji.

Nigdy nie należałem do zwolenników Jarosława Kaczyńskiego, ale czasami pewne jego tezy brałem pod uwagę wyrabiając sobie pogląd na różne sytuacje – zarówno w kraju jak i na świecie. Z wieloma się kompletnie nie zgadzałem, ale czasami je rozważałem. Później stopniowo zacząłem dawać sobie z tym spokój, by w końcu przestać w ogóle się przejmować co ten człowiek mówi. Ostatni jego pomysł dotyczący przywrócenia kary śmierci jest jakąś rozpaczliwą próbą zwrócenia na siebie uwagi, co w obecnej sytuacji jest z góry skazane na niepowodzenie. A wszystko przez to, jakim językiem prezes Kaczyński przemawiał w ciągu ostatnich lat. Atmosfera końca świata to nie jest coś, w czym normalny człowiek chciałby żyć, dlatego w pewnym momencie tenże człowiek automatycznie wyłącza się na sam dźwięk jego głosu. Teraz jak nawet powie coś słusznego, nikt go po prostu nie będzie słuchał.

A tymczasem Timothy Garton Ash może sobie spokojnie pisać o „normalności” sytuacji nad Wisłą. O tym, że Polska przystąpiła do „paktu dla euro”, bo to taki fajny europejski kraj i będzie ratował inne fajne europejskie kraje. Prezydent Komorowski może sobie również spokojnie bredzić, że kryzys to ma Europa, a Polska jest w super sytuacji gospodarczej. W kraju, gdzie dochód na głowę jest niższy niż na Barbadosie lub Seszelach.

Wikipedia podaje, że nasz dochód per capita wg siły nabywczej, wynosi 18 981 dolarów (czyli ciut więcej niż podaje Ash, ale to może wynikać z różnic w kursie funta do dolara), podczas gdy Grecji 28 496 dolarów, Włoch 29 480, Hiszpanii 29 830, Portugalii 23 262,  czy Irlandii 39 492.[2] Te liczby mówią za siebie. Właściwie nie wymagają żadnego komentarza. W takiej sytuacji każdy chyba wolałby irlandzki kryzys od polskiej „zielonej wyspy”. 

Przypomniał mi się tekst starej piosenki „Perfektu”:

Kryzys mogę znieść,
Ja nie muszę jeść,
Lecz niech przestaną truć…

Zamiast „truć” użyłbym tu bardziej dosadnego słowa, ale nie… popadajmy w paranoję!








[1] http://apps.facebook.com/theguardian/world/2011/apr/04/poland-new-europe
[2] http://en.wikipedia.org/wiki/List_of_countries_by_GDP_%28PPP%29_per_capita

O strukturach zjawisk...

W swoim poprzednim wpisie o bikiniarzach chciałem zwrócić uwagę na powierzchowność politycznej analizy pewnych zjawisk społecznych. Kiedy niedawno spytałem moją bardzo dobrą znajomą, a przy tym bardzo pobożną wyznawczynię prawosławia, czy zna rosyjski film "Stiljagi", odpowiedziała, że słyszała i chyba nawet kiedyś zaczęła oglądać, ale nie obejrzała do końca, bo ją takie tematy denerwują.

Stare powiedzenie mówi, że "wrogowie naszych wrogów stają się naszymi przyjaciółmi", ale tak by się działo, gdybyśmy mieli do czynienia tylko ze strukturami na jednym poziomie. Tam, gdzie w grę wchodzą struktury głębsze, często ku naszemu zdziwieniu okazuje się, że prosta logika zawodzi. Komunizm znany był ze swojej zaciętej wrogości wobec religii. Bikiniarze to był ruch również przez komunistów zwalczany. Trudno jednak powiedzieć, że kolorowo odziana rozrywkowa młodzież cieszyła się poparciem ludzi wierzących.

Trzeba pamiętać, że po bardzo krótkim okresie próby przeprowadzania zmian w etyce i estetyce na początku lat 20. (futuryści to przecież artyści związani z lewicą), w sowieckiej Rosji szybko powrócono do propagandy surowej moralności chrześcijańskiej z jedną różnicą - wyeliminowano z niej tylko Boga i odniesienia do świata nadprzyrodzonego. Antykomunistyczna propaganda w przedwojennej Polsce mówiąca, że "w komuniźmie ludzie mają wspólne żony" była nieprawdziwa, ponieważ po pewnych eksperymentach zaraz po rewolucji wrócono do zasad ścisłej monogamii. Aborcja była nielegalna. Natomiast w sferze stosunków społecznych komuniści posunęli się nawet dalej, ponieważ dążyli do ideału człowieka istniejącego w kolektywie, dla kolektywu i przez kolektyw. To dlatego tak wielu naiwnych dochodziło do wniosku, że pierwsi chrześcijanie to byli po prostu pierwsi komuniści.

Totalitaryzm i religie, zwłaszcza monoteistyczne wyrosłe z tradycji żydowskiej, mają to do siebie, że dają tzw. "prostemu człowiekowi" poczucie bezpieczeństwa w zamian za absolutne posłuszeństwo i cześć. W tym momencie, ktoś, czy to jednostka, czy jakaś grupa, która lekceważąc własne bezpieczeństwo wypowiada absolutne posłuszeństwo to naturalny wróg. Polityczne totalitaryzmy ogłaszają nonkonformistów wrogami społeczeństwa, tymi, którzy uważają się za lepszych od "prostego człowieka", a przecież zdrowa tkanka tego społeczeństwa składa się właśnie z "prostych ludzi". Z ludźmi religii może być jeszcze gorzej - oni nonkonformistów określą jako albo uległych mocom nieczystym, albo wręcz za tychże mocy przedstawicieli. Coś, co ma posmak buntu wobec porządku, automatycznie musi pochodzić od największego buntownika, tego który wypowiedział posłuszeństwo samemu Bogu!

W konsekwencji w wielu punktach ludzie religii mogliby sobie podać rękę ze zwolennikami totalitarnych reżimów. Czasami nawet tak się dzieje (Franco, Pinochet).

Czy z kolei można liczyć na grupy młodzieżowych buntowników, że coś zbudują? Na takiej nadziei moglibyśmy się bardzo zawieść. Buntownik bowiem z definicji się sprzeciwia, a nie buduje. Gdyby zaczął budować, stałby się częścią establishmentu i straciłby swoją definicję.

sobota, 26 listopada 2011

O strukturach zjawisk, albo o subkulturach młodzieżowych, czyli "od pupy nie ma ucieczki".

Sam nie wiem, czy w poszukiwaniu przyczyn trudności „zsynchronizowania” wydarzeń dziejowych Europy Zachodniej z naszą częścią tegoż kontynentu powinienem sięgać do Mieszka I, różnic gospodarczych zapoczątkowanych w XV wieku (Zachód przechodzący na czynsz pieniężny i Wschód na potęgę wracający do pańszczyzny i poddaństwa chłopów), czy też wystarczy koncentracja na powstaniu „żelaznej kurtyny” po II wojny światowej, która podzieliła nasz kontynent na część komunistyczną i tę bardziej wolną.
            Wbrew pozorom problem jest dość prosty, choć tak wielu ludziom na całym świecie wydaje się skomplikowany. Polega on jedynie na rozszyfrowaniu głębszej struktury wszelkich ludzkich przedsięwzięć i działań. Zanim do tego przejdziemy, wymieńmy kilka przykładów „rozmijania się” wydarzeń na Zachodzie i na Wschodzie naszego kontynentu.
            Kiedy ktoś powie „rok 1968”  to Polacy będą mieli dwa skojarzenia (jeżeli w ogóle będą mieli, bo znajomość historii to już inna sprawa) – emigracja Żydów z Polski spowodowana działaniami Władysława Gomułki i Mieczysława Moczara, do których pretekstem były wydarzenia marcowe – to jest to drugie skojarzenie. Studenckie wystąpienia roku 68. w Polsce miały charakter protestu przeciwko cenzurze i socjalistycznemu reżimowi, w którym nie istniała wolność wypowiedzi.
            W tym samym czasie w Czechosłowacji rozpoczyna się tzw. praska wiosna, czyli okres „socjalizmu z ludzką twarzą”. To jednak jest nadal obóz wschodni.
            Tymczasem 13 maja w Paryżu wybuchają zamieszki studenckie, które okazują się początkiem „rewolucji” ogarniającej całą Europę Zachodnią. Tam jednak głównymi motorami wydarzeń są studenci mniej lub bardziej spontanicznie się zrzeszający wokół organizacji lub przynajmniej idei lewicowych, w tym trockistowskich, anarchistycznych czy maoistycznych. Amerykańskie protesty mają bardzo konkretny powód w postaci wojny wietnamskiej. W Niemczech Zachodnich studenci domagali się m.in. uznania NRD! Z drugiej strony, jak niektórzy uważają, doprowadzili do usunięcia resztek nazistów z urzędów państwowych, gdzie się byli „zadekowali” po wojnie.
            Wschód oddzielała od Zachodu „żelazna kurtyna” i dlatego kontakty młodzieży z obu jej stron były praktycznie niemożliwe. Co by się stało, gdyby jednak nastąpiły? Podejrzewam, że w dyskusji młodzież wschodnioeuropejska mogłaby mieć w wielu zasadniczych punktach odmienne zdanie od swoich kolegów. Czy jednak tak do końca by się różnili? Trzeba pamiętać, że polscy studenci z 1968 roku nie byli zwolennikami kapitalizmu, a jedynie takiego socjalizmu, jaki sobie idealistycznie wyobrażali, czyli niesprzecznego z demokracją. i wolnością słowa. Podejrzewam, że gdyby natknęli się na zachodniego maoistę, chcieliby mu wytłumaczyć, że chiński totalitaryzm, podobnie jak w ogóle każdy komunistyczny totalitaryzm, w tym wschodnioeuropejski to samo zło! Zachodnioeuropejscy młodzieżowi lewacy (jak ich nazywały komunistyczne media w Polsce!) jeśli nawet nie wszyscy byli finansowani przez wywiad sowiecki, to absolutnie wszyscy byli pożytecznymi idiotami Związku Sowieckiego, działając na rzecz osłabienia własnych państw, wzmacniając tym samym pozycję Kraju Rad na świecie. Przegrana USA w Wietnamie równała się przecież niczemu innemu tylko zwycięstwu sowieckiego komunizmu w tym państwie.
            Różnice ideologiczne więc z całą pewnością istniały. Rzecz jednak w tym, czy tym ideologiom nie przyznajemy zbyt wielkiego znaczenia. Owszem, o kwestie ideologiczne ludzie są w stanie się nie tylko ostro pokłócić, ale nawet zabijać. Tymczasem jednak warto przeanalizować głębszą strukturę leżącą u podstaw ludzkich działań. Zamiast rozumować w kategoriach socjalizm-kapitalizm, warto po prostu dostrzec bunt przeciwko zastanemu stanowi rzeczy. Czy dzisiaj ktoś wyczuwa charakter sporów między optymatami i popularami w starożytnym Rzymie? Oczywiście historyk się nimi zajmuje, ale czy jesteśmy w stanie dostrzec między nimi regularną walkę na odmienne ideologie? Raczej rozpatrujemy je w kategoriach wielkich osobowości: Sulli, Mariusza czy Cezara, którzy wykorzystując poparcie któregoś ze stronnictw zdobywali władzę dla siebie. Myślę, że podobnie będzie za tysiąc lat, kiedy to przyszli historycy (o ile ktoś jeszcze będzie uprawiał taki zawód), będą mówić o XX wieku. Czy ktoś będzie się bawił w dostrzeganiu różnic między monarchią despotyczną, absolutną a totalitarną dyktaturą? Zarówno stalinizm jak i hitleryzm, pomimo odmienności uzasadnień dla swoich zbrodni, były krwawymi dyktaturami bezwzględnych jednostek.
            Patrząc na zbuntowaną młodzież z 1968 roku, być może ktoś całe to zjawisko sprowadzi do rebelii przeciwko skostniałemu systemowi sprawowania władzy przez ludzi starszego pokolenia. Taki niuans jak różnice ustrojowe straci swoje pierwszorzędne znaczenie.
            Do refleksji na ten temat zachęciło mnie obejrzenie rosyjskiego filmu z 2008 roku pt. „Stiljagi”, czyli „Bikiniarze”. Ten ostatni termin znamy z Polskiej Kroniki Filmowej, której dziennikarze, jako przedstawiciele „jedynie słusznej linii” zdecydowanie potępiali tych, którzy chcieli się wyrwać z szarzyzny socjalistycznej rzeczywistości i przy pomocy kolorowego stroju i odmiennego stylu życia zaznaczyć swoją osobistą autonomię.
            Co ciekawe, na Zachodzie w latach 50. również występowały zjawiska paralelne, a mianowicie ruchy młodzieżowe noszące podobne fryzury (plerezy), obszerne marynarki, wąskie spodnie (rurki), do tego kolorowe skarpetki i buty na grubej podeszwie (na „słoninie”). W Anglii ówczesna młodzież pragnąca jakiejś odmiany od rutyny codzienności nosiła marynarki w stylu edwardiańskim (a więc z początku XX wieku) i stąd prasa nazywała ich „Edwardians”, co przy zdrobnieniu od imienia Edward – Ted, dało popularną nazwę tego zjawiska, a mianowicie „Teddy Boys”.
            Francuscy bikiniarze tego czasu nazywali się „zazou”, W Stanach Zjednoczonych, gdybyśmy chcieli się doszukiwać analogii, miłośników jazzu, zwłaszcza jego wersji bebop, nazywano hipsterami (a hippie to tak naprawdę zdrobnienie od hipster, czyli sama nazwa okazuje się o wiele starsza od ruchu „dzieci kwiatów”, do którego później przylgnęła). Można się oczywiście doszukiwać również analogii z beatnikami.


           






Zjawisko ruchów młodzieżowych to temat niezwykle pasjonujący i być może kiedyś do niego wrócę, ale teraz nie jest moim celem prezentowanie ich przeglądu. To co mnie natomiast interesuje to fakt, że znowu z jednej strony można w tych ruchach dostrzec wielkie podobieństwa, a z drugiej, że istniały też zasadnicze różnice. Rozważywszy te różnice można jednak wrócić do punktu wyjścia dostrzegając jednak więcej podobieństw.
            Oczywiście strój i fryzura, ostentacyjne oddawanie się zabawie (w kontraście do szarych wyrobników zarabiających na codzienny chleb) i zamiłowanie do muzyki – jazzowej, a później rock’n’rollowej, to elementy, które każą widzieć podobieństwa we wszystkich ruchach młodzieżowych lat 50. w Europie i USA.
            Trzeba sobie jednak zdawać sprawę z tego, że o ile np. w Polsce czy Rosji, młodzież bikiniarska była inteligenckiego pochodzenia, a jej liderzy mogli mieć rodziców wysoko postawionych w hierarchii partyjno-państwowej, to np. w Anglii był to pierwszy na tak szeroką skalę zaznaczony ruch młodzieży robotniczej, która po biedzie lat 40. spowodowanej II wojną światową, mogła sobie w latach 50. już pozwolić na droższe stroje – stąd „szpan” edwardiańską marynarką, czy butami (brogues) odznaczającymi się swoiście pojętą elegancją.
            Wszyscy rozumiemy, że ruchy bikiniarskie, jako nonkonformistyczne były zdecydowanie tępione przez totalitarne władze komunistyczne. Tymczasem analiza nagłówków prasowych w Wielkiej Brytanii pokazuje, że „Edwardians” czyli „Teddy Boys” byli tak samo stanowczo potępiani przez resztę społeczeństwa, jak bikiniarze przez polską klasę robotniczą. Francuscy politycy również potępiali publicznie „zazous”. Okazuje się więc, że mimo różnic zarówno w samych ruchach jak i we władzach państw ich występowania, można odnaleźć jedno podobieństwo – władze, czy to totalitarne, czy demokratycznie wybrane, niemal „jednym głosem” potępiały młodzież ubierającą się inaczej i ostentacyjnie manifestującą swoją odmienność.

            I tutaj możemy się pokusić o wnioski natury ogólniejszej. Otóż wszelkie władze czerpią swoją legitymację z zapewniania społeczeństwu poczucia bezpieczeństwa. Społeczeństwa natomiast, a przynajmniej zdecydowana większość ich przedstawicieli, dla poczucia bezpieczeństwa gotowa jest poświęcić wiele – nawet zrzec się dużej części osobistej wolności. Nic tak nie zapewnia bezpieczeństwa jak schowanie się w „szarej masie”. W tym momencie pojawienie się grupy ludzi, którzy szarzy być nie chcą, którym zależy na podkreśleniu własnej indywidualności, automatycznie rodzi obawy tych, którzy „robią to co wszyscy”. Z jednej strony chodzi o wściekłość na kogoś kto śmiał się w jakiś sposób przeciwstawić ogólnemu systemowi (niezależnie od tego, czy totalitarnemu czy demokratycznemu), kto się wychylił z równo maszerującego szeregu (znowu niezależnie od ustroju), kto w jakiś sposób manifestuje, że jest lepszy od nas, pracujących w pocie czoła na chleb. Z drugiej natomiast….
            No właśnie, nie możemy zapominać, że faktycznie istniała ta „ciemna strona” ruchów młodzieżowych. Wielu z tych chłopców lubiła ostrą zabawę nie tylko w postaci nadużywania alkoholu czy narkotyków, ale również bójek między rywalizującymi gangami lub wręcz napadach chuligańskich na tych, którzy do ruchu nie należeli. Znowu na YouTube można znaleźć filmik pokazujący grupę Teddy Boys zamieszanych w pobicie anglikańskiego duchownego. O ile „złota młodzież” PRLu z lat 50. reprezentowała pewien polot (jak już było wspomniane, wywodzili się z domów inteligenckich), to z wypowiedzi angielskich chłopców jasno wynika, że do najbystrzejszych nie należeli.
            Oglądając filmy dokumentalne już nie tylko z lat 50., ale i z dekad późniejszych, kiedy świat zobaczył już i „dzieci kwiaty” i skinheadów (zarówno sprzed opanowania ruchu przez nazistów, jak i po) czy punków, trudno się oprzeć wrażeniu, że większość tych dzieciaków sama nie wiedziała czego chce, a wypowiedzi niektórych liderów tych ruchów wskazywałaby na, delikatnie mówiąc, matołectwo. Barwne stroje, jako przeciwieństwo szarzyzny tych, którzy przykładnie chodzą codziennie do pracy, to przecież nic innego jak swego rodzaju uniformizacja. Kiedy się widzi grupę młodych ludzi ubranych tak samo, trudno nie pomyśleć, że wielu z nich po prostu pragnie się ukryć w grupie, gdzie tylko przywódcy mniej więcej wiedzą o co chodzi. Większość znajduje w subkulturze po prostu to, czego zapewnienia reszta społeczeństwa oczekuje od władz – poczucia bezpieczeństwa. Szkoła z jej wymaganiami go nie daje, a grupa jak najbardziej.
            Czy te zjawiska da się rozpatrywać w prostych kategoriach dobra i zła? Myślę, że w bardzo ograniczonym stopniu. Akceptacja przez grupę to sprawa niezwykle ważna. Bohater „Green Street Hooligans”, Amerykanin odwiedzający swoją siostrę w Anglii, dzięki „wpadnięciu” w towarzystwo angielskich kiboli, uczy się asertywności i poczucia własnej wartości. Z drugiej strony trudno pochwalać styl życia polegający praktycznie tylko na brutalnych bitwach z kibicami innych drużyn.
            Witold Gombrowicz stwierdził w „Ferdydurke”, że „od pupy w ogóle nie ma ucieczki” i to była jedna z jego najtrafniejszych uwag. Otóż wyrywając się z zuniformizowanego społeczeństwa, buntownik dobrowolnie popada w uniformizację i zniknięcie w tłumie podobnych sobie.  Mało kogo tak naprawdę stać na prawdziwy indywidualizm. A zresztą prawdziwi indywidualiści nie mogliby stworzyć wielkiego ruchu czy subkultury, a więc temat przeze mnie dziś poruszany, nie miałby racji bytu.
            Bo jedna z jeszcze głębszych struktur kierujących naszym życiem, to prosty instynkt przetrwania. Jako homo sapiens wiemy, że najlepiej przetrwać w grupie. Stąd ucieczka od kultury głównego nurtu nieuchronnie prowadzi do subkultury, która mimo wszystko odgrywa rolę kultury, gdyż spełnia tę samą rolę w życiu jednostek.
            Niemniej, studiując historię społeczeństw XX wieku warto zauważyć, że bez tych subkultur, byłaby ona niezwykle nudna.  

czwartek, 24 listopada 2011

"Jakszy" czyli... hej, polscy Tatarzy (uczący się właśnie tatarskiego) i miłośnicy literatury polskiej, co to znaczy?

Dzisiaj bardzo krótko. Dzisiejsze zajęcia na lektoracie języka angielskiego wymagały przyswojenia pewnych praktycznych zwrotów,  m.in. "You're looking great!" Chociaż wiem, że większość tych zwrotów była przez studentów znana (zapisywanie się na poziom niższy niż ten, na który wskazywałby wynik matury, to norma, z której wszyscy zdajemy sobie sprawę), kazałem wykonać to ćwiczenie. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby wśród studentów nie znajdował się Azer, któremu poleciłem przetłumaczyć ten zwrot na język ojczysty.
      Pewien problem stanowił fakt, że student z Azerbejdżanu, mieszkający od 12 lat na Białorusi, jest "najsłabszym ogniwem w grupie" i angielski zna najsłabiej, ale po namyśle dał sobie radę. Co ciekawe, najpierw przetłumaczył zwrot angielski na rosyjski, a dopiero potem na azerski!
      Nie ma się co oszukiwać, nie zapamiętałem tego zwrotu w całości i dlatego nie umiałbym skomplemetnować jakiejś azerskiej piękności. Stało się tak ponieważ moją uwagę przyciągnęło jego pierwsze słowo, a mianowicie "jakszy"! Dlaczego? Tutaj żaden Polak (a tym bardziej ten, który się mieni "prawdziwym") nie powinien mieć żadnych wątpliwości!
      Skąd niby "prawdziwy Polak" miałby znać słowo "jakszy"? Ha! Nie odpowiem od razu. Proponuję Czytelnikom tego bloga rozwiązanie tej zagadki. Dla ułatwienia podpowiem, że powinni skojarzyć to słowo z jednym z bardzo dobrze znanych polskich pisarzy tworzących "ku pokrzepieniu serc".

poniedziałek, 21 listopada 2011

Tożsamość, czyli o chińskich Żydach w powieści Pearl Buck

Kwestia tożsamości w sensie znaczenia tego słowa oraz samego zjawiska zwanego poczuciem tożsamości fascynuje mnie od dawna. Z jednej strony większość z nas odczuwa silną potrzebę samookreślenia i identyfikacji z jakąś większą grupą, a z drugiej, po głębszej analizie często okazuje się, że są to rzeczy ulotne i mało precyzyjne. W krajach, gdzie ludziom żyje się dostatnio, problem tożsamości etnicznej czy religijnej wydaje się nie aż tak ważny. Z kolei tam, gdzie z daną tożsamością prowadzi się otwartą walkę, pojawia się zjawisko okopania się na własnych pozycjach i trwania przy swojej tradycji/religii/języku niczym przy największej świętości. Ba, często w autopropagandzie tym czynnikom nadaje się sankcję nadprzyrodzoną.

            Bardzo ciekawą analizą zjawiska rozmywania się tożsamości przedstawiła amerykańska noblistka z 1938 roku, Pearl S. Buck w swojej powieści Peonia napisanej dziesięć lat później. Bohaterką powieści jest młoda chińska niewolnica o imieniu Peonia właśnie, która służy w domu bogatej rodziny żydowskiej. Jeżeli kogoś to zdziwiło, to przyznaję, że kiedy po raz pierwszy usłyszałem o Żydach z Kaifengu w prowincji Henan również byłem zaskoczony.[1] Niemniej obecność tej społeczności w Chinach sięga prawdopodobnie X wieku, z okresami częściowego zaniku poczucia tożsamości i jego ponownego odradzania. Żydzi przybyli do Chin z Indii i wkrótce przyjęli język chiński w codziennej komunikacji. Ponieważ nie unikano małżeństw mieszanych (wbrew mojżeszowemu zakazowi!), typ antropologiczny przedstawicieli tej społeczności nabrał cech mongoidalnych. W XVII wieku Chiny zaczynają odwiedzać nie tylko europejscy jezuici, ale również europejscy Żydzi, którzy przyczyniają się do odrodzenia samoświadomości swoich chińskich współwyznawców, którzy zdawali się już zapomnieć o własnych korzeniach. Część chińskich Żydów dało się ochrzcić jezuitom.

            Historia opowiedziana przez Pearl Buck dzieje się w XIX wieku, kiedy gmina żydowska znajduje się w stanie upadku. Stary rabin jest ociemniały, a jego syn, który mógłby przejąć jego funkcję, nie dorasta do tej roli, ponieważ jest ponurym łobuzem i złodziejaszkiem. Jedyna nadzieja na odrodzenie żydowskiego życia w Kaifengu to małżeństwo syna bogatej rodziny Ezra, Dawida, z Leą, córką rabina. Szkopuł w tym, że Dawid, choć ją bardzo lubi i szanuje, nie kocha jej. W dodatku Peonia, która sama się w Dawidzie kocha, a wie, że nie ma żadnych szans by stać się jego żoną, ani też konkubiną (Żydzi konkubin nie trzymają), robi wszystko, żeby spełniło się marzenie jej młodego pana czyli poślubienie córki bogatego chińskiego kupca, który w dodatku jest wspólnikiem w interesach starego Ezry. Pokrętne rozumowanie Peonii jest jedną z najmocniejszych stron powieści, ponieważ bardzo dobrze ukazuje skomplikowaną sieć emocji i przedziwnych racjonalizacji, które kierują człowiekiem, a które z prostą logiką niewiele mają wspólnego.

            Nie jest moim celem streszczanie całej powieści, do której przeczytania chciałbym zachęcić Czytelników mojego bloga, natomiast chcę zwrócić uwagę na aspekt stopniowej utraty poczucia tożsamości wśród Żydów z Kaifengu, który to moment amerykańska autorka wychowana od dziecka w Chinach, próbowała uchwycić na nieco ponad trzystu stronach.

            Strażniczką żydowskości w domu Ezrów jest zdecydowanie matka Dawida, Naomi,  która zaprasza starego rabina do zamieszkania w ich domu i jest autorką projektu ożenienia swojego syna z jego córką. Pozostali Żydzi w mieście są ubodzy i tylko oni, ludzie zamożni i powszechnie szanowani mogliby na nowo rozniecić płomień wiary w Jahwe i chęć powrotu do ziemi Izraela. Ojciec Dawida, którego matka była Chinką, nie jest temu zasadniczo wrogi, ale dla niego najważniejsze jest szczęście syna. Poza tym jest typowym chińskim bogaczem – człowiekiem sprytnym w interesach, ale ogólnie łagodnym i rozmiłowanym w codziennych drobnych przyjemnościach. Podobnym człowiekiem jest jego chiński wspólnik.

            Problem z utrzymaniem żydowskiej tożsamości w Chinach nie polegał w najmniejszym stopniu na tym, że władze prześladowały Żydów jako cudzoziemców czy wyznawców dziwnej religii (jak faktycznie jest to przedstawione w powieści). Owszem, dziwne i smutne obrzędy oraz „sekciarskie” podejście do czci jedynego Boga wzbudzało zdziwienie, ale w żadnym wypadku wrogość.

            Tymczasem ludzie starego Ezry, którzy stanowili ekipę jego karawany wysłanej w celach handlowych na zachód, przynoszą wieści, ze tam ich współwyznawców mordują w krwawych atakach. Niewykluczone, że karawana ta dotarła do Rosji, gdzie wszak w XIX wieku urządzano pogromy ludności żydowskiej, czego się nie da powiedzieć o ówczesnej Europie zachodniej. Nie znaczy to, że ta ostatnia była wolna od antysemityzmu. Wręcz przeciwnie, ale to w Rosji Kozacy i podjudzona przez władze tłuszcza co jakiś czas brutalnie napadała na dzielnice zamieszkałe przez Żydów. W każdym razie na tej podstawie możemy się domyślać, że chodzi o Rosję, ponieważ w książce żadna nazwa zachodniego państwa się nie pojawia.

            Bohaterowie powieści, zarówno Żydzi jak i Chińczycy, snują domysły na temat tego, co sprawia, że Żydów w Europie się nienawidzi i krwawo prześladuje. Sami członkowie chińskiej społeczności żydowskiej dochodzą do wniosku, że pewnie tak się dzieje, ponieważ Żydzi uważają się za lepszych od reszty ludzkości, ponieważ są wybrańcami jedynego Boga, a przecież nikt nie lubi, kiedy ktoś się wywyższa nad innych. Być może tego typu rozumowanie to myśli samej autorki, córki protestanckich misjonarzy.

            Wieść o prześladowaniach współwyznawców w dalekich krajach w jakimś stopniu budzi w młodym Dawidzie poczucie winy wobec własnej społeczności. Nie na długo jednak. To, bowiem, co obserwujemy przez praktycznie całą powieść, to stopniowe rozmywanie się więzi z tradycją i religią w wygodzie codziennego życia w Chinach. Sprzyja temu również doskonała chińska tolerancja, która sprawia, że Żydzi niczego nie muszą się obawiać. Wręcz przeciwnie – są przez Chińczyków traktowani z szacunkiem. Niemniej autorka wkłada w usta Chińczyków słowa, które wskazywałyby, że owa tolerancja i szacunek wobec obcych mają bardzo sprecyzowany cel, a mianowicie stopniową ale w rezultacie całkowitą asymilację obcych. Jeżeli więc taki był faktycznie ów cel, został on osiągnięty.
           
Kiedy zaobserwujemy historię wszelkich konfliktów na tle religijnym czy etnicznym, bardzo łatwo się przekonamy, że brutalne prześladowania powodują zwarcie szeregów prześladowanej grupy wokół własnych wartości (języka, religii, poczucia przynależności etnicznej) oraz silnych osobowości z własnego grona. Żydzi w Europie są jednym z przykładów, ale przecież my, Polacy, również doskonale ilustrujemy tę zasadę. Atak powoduje opór, a jeśli opór jest mało skuteczny, zasklepienie się w skorupie minimum bezpieczeństwa chroniącej prześladowaną tożsamość.
           
Tymczasem wolność wyznania, tolerancja i otwartość przedstawicieli większości wobec mniejszości, powodują, że przedstawiciele tej ostatniej chętnie się asymilują i dają się bez problemu przez tę większość wchłonąć.
           
            - Nie możemy nic pomóc naszym braciom i siostrom, mieszkającym w dalekich krajach – dodał Ezra – Rozsądnie jest zostać tutaj, gdzie przynajmniej jesteśmy bezpieczni.
- Do czasu, aż pojawi się prorok, żeby nas poprowadzić do naszego prawdziwego domu – przypomniała mu delikatnie madame Ezra.
            Ezra chrząknął.
            - Cóż, moja droga… - rzekł i poklepał ją po dłoni. – Czasami się zastanawiam, czemu kiedykolwiek mielibyśmy wyjechać z Chin. Żyjemy tu od czterech pokoleń, Naomi, dzieci Dawida będą piątym pokoleniem. Chińczycy są dla nas bardzo dobrzy.
                        - Boję się takiej dobroci – odparła.[2]


[1] http://en.wikipedia.org/wiki/Kaifeng_Jews
[2] P.S.Buck, Peonia, Warszawa 2010, s.92

piątek, 18 listopada 2011

Pizza jest warzywem, czyli o tym, że "bogacz zawsze rację ma"


Pozostawienie ludzi na wyłączne działania wolnego rynku powodują, że ci, którym udało się odnieść finansowy sukces przejmują rolę państwa w kierowaniu społeczeństwem. O ile jednak władze państwa muszą przynajmniej udawać, że zależy im na dobru całego społeczeństwa, władze korporacji nie ukrywają, że ich głównym celem jest wypracowanie zysku. Oczywiście dla złagodzenia tego cynicznego stwierdzenia tworzy się całą machinę propagandową mającą na celu osiągnięcie pozytywnego wizerunku wśród społeczeństwa, ale nikt nie powinien mieć żadnych wątpliwości, że zysk jest celem nadrzędnym dla każdej firmy.

Całkowicie wolny rynek, czyli wyzwolony spod kontroli państwa, może powodować, że społeczeństwo jest karmione kiepskiej jakości żywnością, która za to jest smaczna i tania. Amerykanie wiedzą o tym najlepiej, ponieważ soja i kukurydza przetwarzane w odpowiedni sposób i doprawiane chemicznie stanowią podstawę wyżywienia szerokich mas – biednych, ale na swój sposób szczęśliwych – na takiej samej zasadzie jak szczęśliwy jest człowiek pijany lub pod wpływem narkotyku.

Otyłość to jeden z narodowych problemów Ameryki i praktycznie wszyscy światli ludzie wiedzą, że w większości odpowiedzialna za ten stan rzeczy jest żywność znana jako fast food. Tak przy okazji, pytając współczesnych polskich studentów o ich obyczaje żywieniowe, okazuje się, że wszystko idzie w tym samym beznadziejnym kierunku – młodzież lubi hamburgery i kurczaki z sieci fast foodów.

Jedna z podstawowych zasad wolnego rynku polega na tym, ze bogatszy kupuje biedniejszego. Nie musi go straszyć, ani stosować przymusu. Przychodzi z workiem pieniędzy i go kupuje. Na tej zasadzie całkowicie wolny rynek musi nieuchronnie doprowadzić do monopolu góra kilku najsilniejszych graczy. Jeżeli nie wtrąci się państwo z polityką antymonopolową, nic nie uchroni tegoż państwa od stania się imperium prywatnej korporacji, której władz nikt nie wybierał.

Okazuje się zresztą, że korporacje nie muszą czekać na czasy, kiedy państwo będzie wyeliminowane. Wręcz przeciwnie. Państwo bywa bardzo użyteczne w prowadzeniu biznesu. Lobbing, choć pewne jego formy są nielegalne, to zjawisko, bez którego trudno sobie wyobrazić funkcjonowanie biznesu i państwa. Jeżeli państwo ma działać w jakimś kierunku, to ktoś, jacyś fachowcy z danej branży, muszą władzom podpowiadać, co byłoby pożądane. To jest normalne. Natomiast inna sprawa, że każda firma/branża będzie nakłaniać państwo do działania właśnie w jej interesie.

Pisząc „państwo”, „władze” stosuję oczywiście wielkie uproszczenie. Są to metafory, za którym kryją się konkretni ludzie. Jeżeli ludzie korporacji docierają do ludzi rządu, wynikiem tego mogą być decyzje, które z dobrem powszechnym nie mają nic wspólnego.

Państwo amerykańskie od jakiegoś czasu próbuje walczyć z otyłością swoich obywateli. Wprowadza się więc przepisy nakazujące serwowanie w stołówkach szkolnych więcej warzyw i owoców, a mniej fast foodów. To, do czego może takie działanie doprowadzić, przerasta ludzkie pojęcie. W latach 90. próbowano w Kongresie przeforsować zasadę, że ketchup, podstawowy składnik wielu fast foodów jest warzywem. Nie pamiętam, czy to się udało.

To, co przeczytałem dzisiaj, wprawiło mnie w prawdziwe osłupienie. Otóż w Kongresie przeprowadzono zasadę, że warzywem jest … pizza, a to na tej podstawie, że jej częścią jest sos pomidorowy, a ten jest warzywem i już.

Śmiejemy się z biurokratycznych dyrektyw Unii Europejskiej, która każe wierzyć, że ślimak to „ryba lądowa”, a marchewka to owoc. Tymczasem Unia nie ma monopolu na tego typu idiotyzmy. Żyjemy w czasach, kiedy w świetle dnia tudzież jupiterów wmawia się ludziom, że białe jest czarne i odwrotnie, a ludzie praktycznie nie mogą nic z tym zrobić! Władze państwowe w zmowie z korporacją robią ze społeczeństwem takie rzeczy, które wyglądają na bezczelną kpinę ze słabości tego społeczeństwa. Problem tkwi często również i w tym, że duża część tego społeczeństwa, zwłaszcza amerykańskiego, kiedy usłyszy, ze Kongres coś postanowił, możliwe że uwierzy, że tak właśnie jest i że pizza jest warzywem.

Pal licho Amerykę i Amerykanów. Rzecz w tym, że całkowicie wolny rynek prowadzi do sytuacji, gdzie „bogacz zawsze rację ma”, a w rezultacie monopolizacja rynków sprawia, że sama wolność rynku staje się iluzją. Jak już kiedyś pisałem,  żadnemu przedsiębiorcy nie zależy na wolnym rynku, ale na własnym monopolu. W związku z tym na straży prawdziwej konkurencji musi stać ktoś inny – nie żadne czyste mechanizmy rynkowe, ale niestety państwo.

To, z kolei, że państwo np. w Polsce często działa na szkodę rynku i gospodarki w ogóle to jest już inny temat. 
 http://www.thejournal.ie/us-congress-rules-that-pizza-is-a-vegetable-282033-Nov2011/

poniedziałek, 14 listopada 2011

Krótka impresja wywołana serialem "Impresjoniści"


Wczoraj na jednym z kanałów telewizyjnych poświęconych historii trafiłem na odcinek świetnego serialu fabularnego pt. Impresjoniści, w którym narratorem jest Claude Monet opowiadający o początkach ruchu, o sobie i o swoich kolegach. Całość warta jest obejrzenia ze względu na wartość edukacyjną, natomiast, to co przykuło wczoraj moją uwagę, było wyeksponowanie różnic w stylu pracy Claude’a Moneta i Edgara Degasa.
            O ile Monet „chwytał chwilę” niczym współczesny fotograf i kiedy tylko zauważał coś wartego uwiecznienia chwytał za pędzel, bo już pięć minut później obraz mógł mu umknąć, to Degas malował przede wszystkim w pracowni z pamięci, szkiców i notatek. Tak, tak! Notatek zapisywanych słowami. Scenarzysta nawet włożył w jego usta sarkastyczną uwagę o Monecie, który nie potrafi zapamiętać danej chwili i odtworzyć jej w pracowni, zaś sam Monet również wygłasza zdanie, że nie potrafi malować tak jak Degas.
            Dlaczego mnie to tak zafascynowało? Mówiąc otwarcie, osobiście uważam, że praca w stylu Degasa byłaby mi chyba bliższa, ale z drugiej strony wydaje się bardziej intelektualna niż artystyczna, ale na szczęście nie jestem malarzem i nie muszę rozstrzygać takich dylematów. Jednakże moim pierwszym skojarzeniem był T.S. Eliot i jego metoda tworzenia wierszy.
            Otóż o ile przynajmniej od czasów romantyków nauczyliśmy się, że wiersz jest wynikiem natchnienia i jakichś procesów duchowych w umyśle poety, to T.S.Eliot odarł proces tworzenia wiersza z tych romantycznych założeń. Większości z nas wiersz kojarzy się z mickiewiczowskim przeciwstawieniem się „szkiełku i oku”, a tymczasem anglo-amerykański twórca z XX wieku czarno na białym wykładał, że tworzenie wiersza jest procesem czysto intelektualnym i językowym. Poeta wiersz planuje, dobiera środki, pisze kilka wersji na brudno i w końcu powstaje doskonały tekst mowy wiązanej. Żadne tam impulsy i natchnienia. Żadne wpływy chwili. Zimna kalkulacja i logiczne składanie słów w poetyckie frazy.
            Krytycy i sami artyści często wypowiadają się na temat szczerości w sztuce. Kiedy człowiek aspirujący do miana poety tworzy swój tekst nieudolnie bo na pierwszy rzut oka widać, jakie środki stylistyczne i formalne chciał zastosować i że nie zrobił tego najlepiej, albo że treść nie jest wystarczająco ważka, żeby ją wyrażać przy ich pomocy, spotyka się z zarzutem nieszczerości. Gdyby w dzisiejszych czasach ktoś pisał wiersze w stylu oświeceniowym, byłby najwyżej uznany za zręcznego kopistę stylu, ale nikt nie traktowałby go jak poety. Szukamy więc mimo wszystko jakiejś głębszej inspiracji lub czegoś, co nas przynajmniej pozytywnie zaskoczy. Tymczasem sztukę pisania wierszy, idąc tropem rozumowania T.S.Eliota, można opanować przez odpowiednią analizę struktury i trening w jej stosowaniu.
            Serialowy Degas w rozmowie z poirytowaną modelką tłumaczy jej, że sztuka z natury swojej jest oszustwem. Wyglądałoby na to, ze poezja również. Nawet jeśli wiemy, że Monet tworzył jednak naprawdę pod wpływem chwili i z natury, to gdybyśmy nie wiedzieli, że Degas tak nie robił, nie bylibyśmy w stanie tego odkryć. Podobnie jest zresztą z wierszami. T.S.Eliota świetnie się czyta. Na mnie Ziemia jałowa czy Prufrock robiły wrażenie na bieżąco notowanego strumienia świadomości ponuro natchnionego poety. Jeśli jednak wierzyć samemu autorowi, efekt ten był od początku do końca zamierzony i wywołany przy pomocy odpowiednich środków stylistycznych.
            Ponieważ żyjemy w epoce po artykule Rolanda Barthes'a, Śmierć autora, musimy przyznać, że dla nas jako odbiorców wszelkich rodzajów sztuki, proces ich powstawania nie ma najmniejszego znaczenia. O wiele ważniejsze pozostaje to, co dzieła robią z naszą świadomością i podświadomością.

niedziela, 13 listopada 2011

Rola wybitnej jednostki w polityce (2)


Pamiętacie scenę z Rocky’ego IV, kiedy to tytułowy bohater, „Włoski Ogier” a równocześnie przedstawiciel Ameryki i w ogóle wolnego świata, walczy z Ivanem Drago? Zanim ją sam obejrzałem usłyszałem relację z niej z ust kolegi z roku (chyba to był mój II rok historii), który z wielkim podnieceniem opowiadał tym jak to potężny i brutalny Rusek okłada Rocky’ego, ale potem role się odwracają i piękna technika oraz finezja walki Amerykanina doprowadzają do zwycięstwa tego ostatniego. To akurat było do przewidzenia, ponieważ struktura olbrzymiej liczby filmów amerykańskich tak właśnie wygląda, a filmy z Rocky’m musiały takie być obowiązkowo. Co mnie jednak rozśmieszyło w opowiadaniu Tomka K. z Warszawy, była jego radośnie podniecona mina, kiedy opowiadał jak to rosyjscy kibice, którzy początkowo dopingowali swojego rodaka, nagle zaczynają zmieniać front i dopingują piękną walkę ledwo żyjącego już Rocky’ego. Sympatia widza przechodzi bowiem na Amerykanina. Później, kiedy ten film faktycznie sam obejrzałem, scena ta wydała mi się niemniej śmieszna i naciągana.
            Nie do końca wierzę, że kibice, którzy są nastawieni na swojego zawodnika, mogliby w czasie walki, czy meczu, nagle zmienić front poparcia pod wpływem podziwu dla kunsztu przeciwnika. Kibice, podobnie jak fani muzyków, zwolennicy jakiejś opcji politycznej, czy wyznawcy jakiejś sekty religijnej, na ogół wszystko starają się tłumaczyć na korzyść swojego idola, zaś jego przeciwnika za wszelką cenę chcą widzieć jako paskudną kreaturę. W świecie fanatyków (fanów – w końcu to ten sam źródłosłów) nie ma miejsca na obiektywne podejście.
            Czy jednak nie zdarzyło się Wam oglądając mecz, w pewnym momencie zacząć podziwiać kunszt drużyny przeciwnej? Myślę, że to się zdarza dość często, ale to nie zmienia naszego do tej drużyny stosunku. Nadal to są „wrogowie naszych”, ale to, co najczęściej robimy my, Polacy, to zaczynamy na całego używać sobie na naszej drużynie. A to, że patałachy, którzy grać nie umieją, a to, że trener do bani i powinien zostać powieszony na suchej gałęzi, a to że zawodnicy zarabiają kupę kasy, a nie potrafią grać ani jako zespół ani indywidualnie.
            Kiedy jednak oglądamy mecz drużyn zupełnie nam obcych, czasami jednak jesteśmy w stanie wyrazić podziw dla lepszych. (Ha, znam też i takich telewizyjnych kibiców, którzy tego jednak nie potrafią i muszą, po prostu muszą, z góry opowiedzieć się za kimś – najczęściej kryterium są jakieś zaszłości ze świata uproszczonej historii, sympatie etniczne itd.). Ponieważ generalnie w ogóle nie jestem kibicem sportowym, ponieważ nigdy nie potrafiłem w sobie wyrobić tej fanatycznej wierności wobec jednej drużyny, czy jednego zawodnika, zaliczam się do tego niewielkiego grona tych, którzy potrafią skupić się na technice obydwu drużyn czy zawodników i podziwiać lepszego.
            Obserwując polską arenę polityczną, również przyglądam się technikom zdobywania władzy i mimo woli kibicuję lepszemu, choć to nie jest właściwe słowo. Zwycięzca w wyborach politycznych to w dzisiejszych czasach ten, który potrafił lepiej zmanipulować tłumy. Praktycznie rzecz opiera się całkowicie na słowie, choć pewne elementy pierwotne nie są specom od PRu obce.
            Jeżeli przyjrzymy się konsekwentnej budowie wizerunku politycznego Władimira Putina, to cokolwiek byśmy o nim nie myśleli, a już zwłaszcza o jego stosunku do Polski, to trzeba przyznać, że jego ludzie robią genialną robotę. A to gdzieś z nagim torsem łowi ryby, a to niczym Jarosław Mądry spogląda na step siedząc na koniu, a to przewraca jakiegoś krzepkiego młodziaka zręcznym o-soto-gari. Może się to spotkać ze szczerym podziwem dresiarzy, ale również wzbudza erotyczny szał wśród rosyjskich kobiet. A jak jeszcze idol wypije publicznie litr zsiadłego mleka, to i matczyną miłość wiejskich staruszek wzbudzi.
            Żyjemy bowiem w czasach, gdzie czasami trudno rozróżnić prawdziwego samca alfa od samca, który się na takiego kreuje przy pomocy środków, które wcale nie pochodzą ze świata natury, ale kultury. Cały PR to sztuka, a sztuka jest pochodną języka i to wcale nie tylko sztuka retoryki.
            Silna osobowość, która byłaby w stanie pociągnąć dużą część obywateli danego kraju, a resztę skutecznie nie tylko zastraszyć, ale zneutralizować np. swoją szlachetnością intencji, nie trafia się często. Dlatego wielu specjalistów od politycznego wizerunku stara się wykreować taki obraz swojego pracodawcy, żeby wyglądał on na szlachetnego, ale i silnego przywódcę. Człowiek wychowany w kulturze, a więc człowiek o osłabionym instynkcie, który pozwoliłby mu właściwie ocenić lidera, często się na takie sztuczki nabiera.
            Tam, gdzie nie ma naturalnych przywódców, tam jacyś się jednak pojawiają, bo pojawić się muszą – to w społeczeństwie normalne. Niektórzy nawet nieźle sobie radzą przy pomocy wyuczonych technik, lub przy pomocy umów z innymi – z podwładnymi i z innymi pomniejszymi przywódcami. Niemniej zawsze pozostają takimi właśnie lokalnymi watażkami lub sobiepankami, jak przedrozbiorowi magnaci. Niektórzy z nich może i mieli predyspozycje do przywództwa, ale niestety mieli ograniczone horyzonty. Dzisiaj jest bardzo podobnie – mamy stronnictwa poszczególnych przywódców, z których żaden nie ma takiej charyzmy, jaką prawdziwy acz ucywilizowany samiec alfa mógłby mieć, ale za to sytuacja jest dość przejrzysta (przynajmniej dla niektórych). Oto są konkretni przywódcy, którzy nie wierzą w żadne tam demokratyczne mechanizmy wewnątrz ich partii, bo tak naprawdę to te partie to oni. Triumwiraty się nie sprawdzają – pokazują to jasno historia Rzymu (dwa triumwiraty, z których pierwszy się skończył objęciem pełni władzy przez Juliusza Cezara, a drugi przez Oktawiana Augusta), historia Francji (konsulat, który się kończy przyjęciem tytułu cesarskiego przez Napoleona) czy historia Platformy Obywatelskiej, gdzie Michał Płużyński i Andrzej Olechowski zostali zręcznie wymanewrowani przez Donalda Tuska.
            Tyran, który nie jest naturalnym przywódcą, a opiera swoją władzę na sile, poparciu samych nizin społecznych i obcych najemników, będzie się starał wyeliminować wszystkich potencjalnych rywali i to możliwie w ich wczesnej fazie rozwoju. Pamiętamy anegdotę Herodota o Periandrze, tyranie Koryntu, który wysłał swojego człowieka do Trazybula, tyrana Miletu w celu wypytania o najlepsze metody utrzymania władzy. Trazybul wyprowadził posłańca na spacer poza miasto i nie odpowiedziawszy na jego pytanie tylko wyrywał co wyższe kłosy z rosnących łanów zboża. Posłaniec niczego nie zrozumiał, ale jego władcy wystarczyło, że mu dokładnie opowiedział, jak go potraktował tyran Miletu. Eliminacja naturalnych przywódców to podstawa utrzymania tyranii. Naturalni przywódcy czasami obejmują władzę dyktatorską a społeczeństwa się na nią godzą. Z tyranami jest tak, że jednak mało kto uznaje ich za naturalnie predestynowanych do rządzenia, ale za okrutnych uzurpatorów..
            Rozpisałem się tak o tych samcach alfa, ponieważ ten „goryli” przykład ładnie się komponuje w jakąś logiczną całość. Niestety musimy zdawać sobie również sprawę i z tego, że zdarzają się bardzo władcze kobiety i są tak silnymi osobowościami, że niejednokrotnie są uważane za tyranki. Kobiety potrafią być świetnymi organizatorkami i bardzo dobrymi menadżerami. Tam jednak, gdzie pojawia się jakaś hierarchia, człowiek posiadający władzę, zawsze wzbudza kontrowersje. Szefowe organizacji feministycznych potrafią dać odczuć swoim „siostrom” stojącym niżej w organizacyjnej hierarchii swoją „wyższość” w równie poniżający sposób, jak jakiś mężczyzna-tyran. Taka jest niestety natura władzy. Ktoś, kto jest jej żądny, niezależnie od płci, bywa przykry na podwładnych. Co ciekawe jednak, wiele kobiet, które znam, bardziej są w stanie znieść tyranię mężczyzny od kobiety. O ile facetów-dupków uważają za coś naturalnego, to kobietę uważają za neurotyczkę, histeryczkę, albo akurat przechodzącą comiesięczną przypadłość. Oczywiście wielką rolę spełnia tutaj spuścizna kulturowa, wieki dominacji mężczyzn, która pokolenie naszych babek uważało za naturalną i w tym duchu starało się wychować kolejne pokolenia. Co jednak, jeśli znowu to zaufanie do mężczyzn-szefów bierze się bardziej z jakiegoś atawizmu, potrzeby podporządkowania się samcowi alfa? Trudno odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ nie wiem, czy można wymyślić jakieś narzędzie, które pozwoliłoby to zbadać i przeprowadzić naukowy dowód.
            Tak czy inaczej, do zdobycia władzy trzeba mieć to minimum twardości rozumianej jako odporności na widok krzywdy czy upokorzenia drugiego człowieka. Uważam, że człowiek zbyt wrażliwy niczego nie osiągnie, ponieważ nie jest możliwe dogodzenie wszystkim. Tyran, czyli psychopata u władzy, będzie się lubował w niszczeniu przeciwników – prawdziwych i urojonych, ponieważ dla niego sama władza i jej utrzymanie jest wartością samą w sobie. Tyran lubuje się w zadawaniu bólu i upokarzaniu podwładnych, ponieważ w tym między innymi manifestuje się jego władza, albo przynajmniej tak sobie to wyobraża. . Tymczasem naturalny przywódca też potrafi być zimnym draniem wobec ludzkich cierpień, też potrafi upokorzyć podwładnego, ale z jakąś wizją, którą stawia ponad sobą. Pytaniem otwartym pozostaje, czy głęboka struktura omawianego zjawiska na samym dnie posiada czystą władzę (czyli tak samo jak w przypadku tyrana), czy też władza jest elementem wtórnym potrzebnym do realizacji celów. Dla człowieka z zewnątrz nie ma to większego znaczenia, ponieważ tak czy inaczej ludzie władzy to nie są miłe misie, ani szczerzy kompani od kielicha.
            W Kościołach chrześcijańskich biskupami również nie zostają „cisi i pokornego serca”, ale silne osobowości. Inaczej te hierarchiczne organizacje by nie przetrwały.
            Gdybyśmy więc założyli, że najgłębszą warstwę głębokiej struktury stosunków społecznych leży dążenie do władzy jednostek naturalnie do niej predestynowanych, wyglądałoby na to, że wszyscy inni, czy tego chcą, czy nie, są tylko „pożytecznymi idiotami” tych, którzy wiedzą o co naprawdę chodzi, a więc o władzę.
            Wszystkie młodzieżówki partyjne (obojętnie z jakiej partii), to organizacje pożytecznych idiotów na usługach starych wyjadaczy, którzy odpowiednio omotali ich umysły. Wielkie ruchy lewackie lat 60. i 70. na Zachodzie służyły polityce Związku Sowieckiego, czy ich uczestnicy zdawali sobie z tego sprawę, czy nie. Oczywiście nie wolno odmawiać „pożytecznym idiotom” samodzielnego myślenia. Często oni sami wierzą, że działają dla dobra sprawy, ale to przecież sam Lenin, przywódca rewolucji bolszewickiej, nazwał wielkich miłośników swoich poczynań „pożytecznymi idiotami”, dodając przy innej okazji, że „kapitalistom sprzedamy sznur, na którym zawisną”.
            Idąc dalej tym tokiem rozumowania można dojść do wniosku, że twórcy wielkich i mniejszych ideologii to niejako pożyteczni idioci działający „z góry”, gdyż ich pomysły są następnie wykorzystywane przez jednostki, które po prostu chcą władzy i obejmą ją pod byle jakim pretekstem, a skoro pod ręką jest szlachetna ideologia, to tym bardziej należy ją wykorzystać.
            Na tej zasadzie Karol Marks byłby takim pożytecznym idiotą „z wyprzedzeniem” Lenina. Podobnie można by powiedzieć o Januszu Korwinie-Mikke, który sam samcem alfa chyba nie jest, gdyż jest typem specyficznego intelektualisty, ale marzy mu się jakaś doskonała dyktatura. Gdyby się znalazł jakiś odpowiednio silny kandydat, który wyczułby sprzyjający klimat dla tego typu ideologii (co jest bardzo mało prawdopodobne) mógłby posłużyć się gotowymi poglądami JKM w celu pokazania, że chodzi o coś więcej niż samą władzę.
            Są to oczywiście dywagacje, których nie można udowodnić na gruncie twardej nauki. Nie możemy z pewnością wykluczyć, że istnieją ludzie, których niejako tworzy ich wiara we własne poglądy, a zdobycie władzy jest dla nich rzeczą wtórną – konieczną do realizacji celów. Może się przytrafić, że naturalne skłonności przywódcze zbiegną się ze szlachetną ideologią. Tak dzieje się jednak niezwykle rzadko.
            I właśnie dlatego pewne pomysły upadają, ponieważ ich nosicielami są ludzie kompletnie bezbarwni, pozbawieni tego, co nazywamy charyzmą, a co być może jest atawistycznymi cechami samca alfa. To być może dlatego, pewni przywódcy pragnący za wszelką cenę wykreować się na następców Józefa Piłsudskiego, są żałośni. Piłsudski kazał zniszczyć archiwa carskiej Ochrany, żeby pogrzebać spory sięgające okresu rozbiorów i zacząć patrzeć w przyszłość. Ponieważ był silną osobowością na wielką skalę, nie zawahał się sięgnąć do środków nielegalnych i brutalnych, ale z otwartą przyłbicą i wzięciem pełnej odpowiedzialności za swoje czyny. Pretendenci do politycznej spuścizny Marszałka zaczęli od próby szantażu politycznych przeciwników przy pomocy archiwów SB, zaś dyktatorskie zapędy budują w oparciu o gromadę lizusów i tylko do nich tak naprawdę są w stanie je zrealizować. Do spektrum „metod” zdobywania władzy dodali smutek i płacz, które to czynniki w przyrodzie na nikogo nie działają, ponieważ są wynikiem wieków kultury. Podsumowując, Józef Piłsudski miał tę pierwotną energię, którą potocznie nazywamy „jajami”. Przy nim jego ambitni następcy są jak ratlerki przy lwie. I choćby nie wiem jak szlachetne były ich pobudki, nie są w stanie wyjść poza własne naturalne ograniczenia. 
Jestem takim samym wyborcą jak kibicem. No, może polityką interesuję się bardziej niż sportem. Nie jestem jednak „twardym elektoratem” żadnego ugrupowania, a tym bardziej fanem któregokolwiek z polityków. Nie ma wśród nich ani jednego, o którym można powiedzieć, że jest prawdziwym kandydatem na przywódcę. Jako taki oceniam tylko i wyłącznie skuteczność działania. Jak na razie PO okazuje się najbardziej skuteczna. Nie jestem jednak kompletnym cynikiem i wiem, że skutecznie to niekoniecznie dla nas dobrze. Opozycja zamiast biadolić, musi się wziąć do pracy na wszystkich frontach, bo liczenie na pojawienie się „męża opatrznościowego”, to trochę jak liczenie na wygraną w totolotku. Póki co wszyscy musimy działać w warunkach ułomnej demokracji. Nie mamy innego wyjścia.

sobota, 12 listopada 2011

Rola wybitnej jednostki w polityce, czyli refleksja spowodowana wspomnieniem Józefa Piłsudskiego


W moim poście o Czarodziejskiej górze Czytelnik może bez trudu rozpoznać nietzscheańską koncepcję ubermenscha, któremu wszystko się udaje i wolno mu również wszystko, bo taka jest natura rzeczy. Z całą pewnością nie uważam się za nietzscheanistę, ponieważ ubermenschem z pewnością nie jestem, a za jedną z najgorszych rzeczy, jaką sobie wyobrażam, że mogłaby mi się przytrafić, jest podporządkowanie jakiemuś „autorytetowi” (albo grupie!). Jeżeli więc piszę o ludziach, którzy niejako w naturalny sposób podporządkowują sobie innych to nie dlatego, że tak bardzo mi się to zjawisko podoba, ale że po prostu często tak jest i nie bardzo można coś na to poradzić. Jest zjawisko, że tak powiem z braku lepszej metafory, przyrodnicze, dlatego na gruncie logiki zbudowanej na strukturach gramatycznych, oraz na gruncie z niej wyrosłych systemów myślowych, możemy się zupełnie pogubić i popaść w szereg sprzeczności.
            Są ludzie, którzy, kiedy znajdą się w grupie, natychmiast ową grupę skłaniają do posłuszeństwa. Gdyby to się działo tylko na zasadzie czystego zastraszenia, nie trwałoby ono zapewne zbyt długo. Człowiek osiągający władzę tylko na zasadzie strachu, w końcu zostaje wyeliminowany albo na prostej zasadzie towarzyskiej izolacji, albo w skrajnych przypadkach ktoś go morduje. Kiedy jednak przyjrzymy się historii wielkich przywódców, a nawet i wielkich tyranów, dostrzeżemy, że oprócz czynnika strachu, bo ten oczywiście również istniał, musi istnieć element, który ci podporządkowujący się uznają za pozytywny. W tym sensie nawet to, że przywódca wzbudza strach może być uznane za pozytywne, ponieważ ludzie uznają, że taki straszny władca będzie odstraszał naszych wrogów, a to jest dobre dla nas.
            Czytając komunistyczne podręczniki do historii nie mogłem się nadziwić dlaczego masy chłopskie już na samym początku feudalizmu nie zmiotły warstwy „wyzyskiwaczy” z powierzchni ziemi. Oczywiście można to tłumaczyć brakiem organizacji, przewagą feudałów w uzbrojeniu itd.  To wszystko jest w jakimś stopniu prawda. Niemniej mało któremu historykowi przychodziło do głowy, że istnieli panowie, którzy wzbudzali podziw swoich poddanych. Bywali szlachcice, którzy byli po prostu świetnymi menadżerami swoich majątków, z czego korzystali wszyscy. Jedną z powinności rycerza wobec chłopa było zapewnienie mu opieki. Oczywiście wszyscy chyba wiemy, że w praktyce często los chłopa był tragiczny, bo szlachta prowadziła wobec niego politykę wyzysku i poniżenia, ale bywały okresy w historii, kiedy wydawało się, że istnieje jakaś harmonia. To tak na marginesie.
            Jeżeli w historii pojawiali się tyrani, przeważnie mieli coś do zaoferowania warstwom niższym, które udzielały im swojego poparcia i stawały się podporą ich władzy. Jeżeli więc oprócz czystego strachu człowiek do władzy dążący miał swego rodzaju urok osobisty i „program pozytywny” to miał duże szanse na stanie się naturalnym przywódcą, któremu wielu chętnie się podporządkuje. Dodatkowym czynnikiem może być mechanizm racjonalizacji swojego uczucia. Oto bowiem podporządkowuję się silnej osobowości, bo się jej boję, ale w umyśle swoim wykonuję takie kombinacje, żeby samemu uwierzyć, że robię to z zupełnie innych powodów, np. ponieważ mam podobne poglądy polityczne. To dlatego później, po obaleniu dyktatora praktycznie mało kto się przyznaje do jego popierania, choćby w czasach dyktatury był jego prawą ręką.
            Kusząca jest teoria „biologiczna”, w której można założyć, że podłożem władzy jest dążenie samca alfa do posiadania jak największej liczby samic w celu zapewnienia sobie jak największej liczby potomstwa. Przykłady dworów despotycznych starożytności, czy późniejszych dworów islamskich, ale także i tych europejskich, chrześcijańskich, wydają się potwierdzać to założenie.
            Istnieje też inna teoria, według której drogi ludzi i zwierząt rozeszły się właśnie w momencie, kiedy członkowie pierwotnej hordy zaczęły się zmawiać, żeby nie słuchać samca alfa. Ba, żeby samców alfa ze swojej społeczności eliminować. W ten sposób narodziły się pierwsze umowy społeczne. Życie grup ludzkich zaczęło się opierać na porozumieniach zawartych na gruncie języka, a nie naturalnego porządku, co doprowadziło do tego, że przywódców zaczęto wybierać na innych zasadach niż tylko siła fizyczna i potencja reprodukcyjna. Eliminacja samców alfa odbywa się często i dzisiaj, ponieważ osobniki takie w dążeniu do podporządkowania sobie grupy łamią prawo, w rezultacie czego lądują w więzieniu, gdzie trwa brutalna walka o przetrwanie. Nie wszyscy jednak dają się wyeliminować i to nie tylko dlatego, że są sprytni, ale że od czasu do czasu są jednak potrzebni. Tutaj jednak wszystko zależy od tego, czy potrafią swoją naturalną moc pogodzić z zasadami cywilizacji. Jeżeli bowiem samiec alfa zachowuje się w sposób cywilizowany, wypracował, a może też ma wrodzony, urok osobisty, a nadal realizuje swoje biologiczne cele, to nazywamy go co najwyżej uwodzicielem. Jeżeli mniej się przejmuje zasadami współżycia wypracowanymi przez kulturę, nazywamy go tyranem (jeśli idzie w politykę), albo brutalem i gwałcicielem.
            Wczoraj z okazji 11 listopada umieszczono w Internecie kilka artykułów o Józefie Piłsudskim. Postać to wielce interesująca i kontrowersyjna, ponieważ do dziś budzi bałwochwalcze uwielbienie ze strony jednych, jak i dziką nienawiść ze strony innych. Co ciekawe, ci inni pochodzą z całkiem różnych środowisk politycznych. Na Piłsudskim psy wieszają zarówno post-komuniści, jak i narodowcy (wiadomo – tradycja Romana Dmowskiego) i konserwatyści Korwina-Mikke (ten ostatni krytykuje praktycznie wszystkich i nazywa socjalistami, więc jego głos uległ swoistej inflacji).
            Jeden z artykułów traktował o życiu erotycznym Marszałka, które było całkiem bogate. Oprócz dwóch legalnych małżeństw, Józef Piłsudski miewał namiętne romanse. Jego endeccy wrogowie do dziś mu to wypominają. Piłsudski był w dodatku typem człowieka, który umiał podjąć decyzję – czy trafną, czy błędną, to już zupełnie inna sprawa. Naturalni przywódcy, tacy jak on czy wcześniej Napoleon, myślą szybko i robią kroki w kierunku realizacji swoich zamysłów. Czy inni na tym cierpią czy nie, nie jest dla nich istotne, ponieważ oni żyją wyłącznie własną wizją. Kiedy jakiś przedwojenny piłsudczyk pisał o „czynie majowym” w tonie apologetycznym, to można zrozumieć, ponieważ jego wiarą i ideologią było po prostu to, co mówił i robił Komendant. Jeżeli jednak współczesny demokrata, a więc ktoś kto wrogiem jest wszelkich totalitaryzmów czy autorytarnych form rządzenia, pisze laurkę Józefowi Piłsudskiemu, nie można nie zauważyć, że w postawie takiego autora tkwi zasadnicza sprzeczność. Nie można być zwolennikiem demokracji i równocześnie miłośnikiem kogoś, kto jawnie sobie z tej demokracji zakpił i skierował polskiego żołnierza przeciwko innemu polskiemu żołnierzowi. Tutaj apologeci Piłsudskiego zaczną przytaczać argumenty, że w latach 1918-26 w Polsce panował taki bałagan polityczny, że ktoś z tym musiał zrobić porządek. Byłbym w stanie się z tym zgodzić, ale trzeba jasno i wyraźnie powiedzieć, że rządy Piłsudskiego z demokracją nic wspólnego nie miały. Później był jednym z tych dyktatorów, którzy nawet konkretnego stanowiska państwowego nie objęli (Generalny Inspektor Sił Zbrojnych to przecież nie prezydent ani nie premier), co dawałoby mu legitymację do sprawowania tak nieograniczonej władzy.
            Elementy skrajne zsyłał do Berezy Kartuskiej a opozycję demokratyczną zlikwidował w procesie brzeskim. Jeżeli przyjrzymy się, kim byli oskarżeni, to nikt myślący zdroworozsądkowo nie powie, że byli to jacyś wrogowie Polski, zdrajcy czy bolszewicy. Byli to m.in. współautorzy niepodległości Polski. To tyle, żeby było jasne, że jeśli mienimy się zwolennikami demokracji, postępowania Józefa Piłsudskiego pochwalić nie możemy.
            Na czym polegał fenomen Marszałka? Jeśli wierzyć legendzie, już na zesłaniu na Syberii, stara szamanka wywróżyła młodemu Ziukowi władzę, mówiąc mu z niejakim zdziwieniem „carom budiesz’”. Można rzec, że władza była mu w naturalny sposób pisana i na tym skończyć, ale takie podejście opierałoby się jedynie na legendach i czynnikach irracjonalnych.
            W praktyce pokazał, że jest człowiekiem czynu, że jest normalnym mężczyzną, takim, jakim inni mężczyźni chcieliby być, czyli takim twardzielem, ale o szlachetnych pobudkach, oraz takim jakich lubią kobiety – z jednej strony stanowczym, ale z drugiej kochającym i opiekuńczym. Za co mogli go uwielbiać jego żołnierze? Za to, że przynajmniej werbalnie się o nich troszczył, ale przede wszystkim za to, że był „swoim” chłopem, który po żołniersku potrafił zakląć, a nie jakimś wynoszącym się nad innych pankiem. Młody chłopak, który przybył do legionów mógł w nim widzieć swojego ojca lub dziadka, człowieka godnego szacunku, surowego, ale równocześnie rubasznego.
            Jeżeli w tym momencie porównamy do Piłsudskiego Romana Dmowskiego, sztywnego intelektualistę (dzisiaj to słowo oznacza akademika lub pisarza o orientacji lewicowej, ja używam go w sensie „człowiek myśli i człowiek tekstu pisanego”), ten ostatni nie miał szans w zdobywaniu masowej popularności. Zasługi Romana Dmowskiego na polu dyplomatycznym są ogromne – odzyskanie całego zaboru pruskiego jest praktycznie jego zasługą. Miał swoich wiernych zwolenników w partiach i ugrupowaniach o różnych nazwach, ponieważ dzielenie się polskiej prawicy ma długą tradycję, ale nikt nigdy nie nazwałby go czule „dziadkiem”.
            Czy to dobrze, czy źle? Na to pytanie nie można udzielić żadnej odpowiedzi, ponieważ to, co się o historii da powiedzieć, to po prostu to, że była. Ocena zawsze będzie zależała od bieżącego politycznego punktu widzenia.
            Przyglądając się rozwojowi form władzy w społecznościach ludzkich można zaryzykować pewien model (każdy model to duże uproszczenie, więc nie roszczę sobie tutaj pretensji do odkrycia mechanizmu rządzącego rozwojem ludzkości, jak Karol Marks) rozwoju społeczeństw.
            Załóżmy, że pierwotną hordą ludzką rządziły samce alfa, podobnie jak u małp naczelnych. Słabsze osobniki, widząc, że razem są jednak silniejsze, wspólnie przejmują kontrolę nad grupą eliminując samca alfa. Nie są jednak w stanie wyeliminować ich pojawiania się w grupie, więc tutaj do głosu dochodzą umowy i ustalenia wewnątrz grupy, czyli coś co już wychodzi poza biologię, a jest elementem kultury opartej na języku. Samce alfa się rodzą, ale odpowiednio wypracowany system wychowawczy ma na celu je utemperować i sprowadzić do roli szarego członka społeczności.
            Plemiona, które akurat nie muszą prowadzić wojen, są rządzone przez starszyznę. Ludzie starsi nie kojarzą się ani z witalnością ani z siłą fizyczną, ale z doświadczeniem utożsamianym z mądrością. Co jakiś czas trzeba się bronić, więc jednak na taki czas trzeba ustanowić jakiegoś dowódcę. Jak pokazują przykłady Indian północnoamerykańskich, takie wodzostwo bardzo rzadko bywało dożywotnie – wręcz przeciwnie, po wojnie, sławny wódz stawał się na nowo zwykłym członkiem społeczności podporządkowanym rządom starszyzny.
            W niektórych plemionach pojawiają się jednak grupy młodych ambitnych wojowników-rabusiów, którzy przyczyniają się do wzbogacania plemienia przy pomocy napadów na inne plemiona. Tacy „chąsiebnicy” zaczynają stanowić w plemieniu nową jakość – z jednej strony są to brutale i rabusie, same wojownicze elementy kierowane przez samca alfa, czyli tego, który się okazał najsilniejszy i najbardziej żądny władzy, a z drugiej zapewniają plemieniu dopływ bogactwa oraz reputację wzbudzającą respekt sąsiadów. W różnych przypadkach proces redukcji i eliminacji roli rady starszych w plemionach mógł przebiegać różnie, ale w końcu to przywódcy wojowniczych grup obejmują władzę i każą sobie reszcie społeczeństwa płacić za ochronę. Ponieważ nie są jednak istotami wyłącznie biologicznymi, sami wypracowują pewną kulturę, która np. każe przekazywać władzę potomkowi. Do tego dorabiana jest ideologia z sankcją religijną. W krajach Bliskiego Wschodu władca stanie się synem boga, lub jego pomazańcem, zaś u plemion germańskich będzie to wiara z szczęście danego rodu. Jeżeli bogowie (potem chrześcijański Bóg) owo szczęście temu rodowi zabrali, to nie ma się co bawić w sentymenty, tylko trzeba wybrać kogoś innego, komu owo boże szczęście sprzyja. Tak było np. z przejęciem władzy przez Karolingów po Merowingach w państwie Franków.
            W takim momencie pojawiają się historyczne państwa, których kontynuacją są państwa dzisiejsze. Pominąłem tu wspaniałe fenomeny polityczno-społeczne starożytnej Grecji czy Rzymu, gdyż zbytnio musiałbym odbiec od tematu.
            Czy ktoś sobie kiedyś zadał pytanie „Czy Mieszko I był polskim patriotą?” ? Brzmiałoby ono niezmiernie śmiesznie, ponieważ po pierwsze sam termin „Polska” jeszcze nie funkcjonował, zaś kraj nasz zwany był „krajem Mieszka”. Geneza państwa polegała na tym, że najsilniejszy władca w okolicy, pozbawiwszy władzy słabszych rywali, stał się wyznacznikiem tego, co właściwe. Mieszko pierwszy nie mógł być polskim patriotą, ponieważ tak naprawdę to on był samą Polską i to nie w tak metaforyczno-cynicznym sensie, w jakim użył zwrotu „państwo to ja” Ludwik XIV. Mieszko był jedynym wyznacznikiem państwowości i wspólnoty tego politycznego tworu, którym rządził. Po jego śmierci można mówić, że istniała rywalizacja o tron, a więc że istniało już państwo jako coś odrębnego od władcy, skoro istniała rywalizacja o władzę. Takie myślenie jednak będzie tylko dzieleniem włosa na czworo, jakimś sofizmatem, ponieważ po prostu ten kto wygrywał, ten wyznaczał dalszy kierunek rozwoju państwa, które było jego własnością.
            Dlaczego uważamy, że Bolesław Krzywousty był wspaniałym władcą, a jego starszy brat Zbigniew, okrutnie przez tego pierwszego oślepiony, tylko zdrajcą? Tylko dlatego, że to Bolesław Krzywousty wygrał! Załóżmy, że wygrałby Zbigniew, podporządkowałby się całkowicie cesarzowi, a Polska stałaby się niemieckim lennem, tak jak to się stało z Czechami. Być może jakiś jego potomek zacząłby realizować swoje ambicje polityczne, ale w ramach Cesarstwa, tak jak to robili Przemyślidzi czescy. Cała historia potoczyłaby się inaczej, natomiast niewykluczone, że gdyby polska świadomość odrębności nigdy się już potem nie odrodziła, podręczniki historii wspominałyby Krzywoustego jako okrutnego awanturnika i dzikusa.
            To jednak za Krzywoustego jego anonimowy kronikarz, zwany popularnie Gallem, wprowadza do polskiego dyskursu słowo „patria”, „ojczyzna”. Można wątpić, czy jakiś kmieć czy nawet woj rozumie o co w tym chodzi. Dla nich bowiem jedynym symbolem przynależności do jakiejś jednostki politycznej jest postać księcia, którego trzeba słuchać. Duchowni dopiero próbują przenieść terminy znane starożytnym na grunt polski i je tutaj zaszczepić.
            Paradoksalnie myślenie o Polsce jako pewnej abstrakcyjnej ojczyźnie przychodzi dzięki rozbiciu dzielnicowemu, bo przynajmniej pewne światlejsze jednostki zdają się pamiętać o potędze pierwszych Piastów i przeciwstawiają je sromocie sytuacji, gdzie krajem rządzą skłóceni bracia i kuzyni. To wtedy Kościół wymyśla legendę o zrośnięciu się poćwiartowanych zwłok św. Stanisława jako wróżby zrośnięcia się państwa polskiego. Możemy się z tego śmiać, ale musimy to uznać, za niezwykle ważny czynnik w budowaniu świadomości państowo-narodowej Polaków. Coś takiego jak Królestwo Polskie, mimo braku króla, a więc niezależnie od jego istnienia, zaczyna funkcjonować w świadomości elit rządzących kraju. Mimo to, to nie żadne dobrowolne umowy, które co jakiś czas albo ktoś zrywa, albo ktoś morduje jej strony, doprowadzają do odrodzenia państwa polskiego, ale wytrwałość w dążeniu do władzy i niezwykła energia jednostki, jaką był Władysław Łokietek. Z walki o władzę to on wyszedł zwycięsko i dlatego to jego czcimy w naszej pamięci historycznej, a Wacława II uważamy za czeskiego okupanta, mimo, że to ten czeski władca wprowadził bardzo ważną reformę administracyjną na ziemiach polskich, które był sobie podporządkował.
            Jeżeli się rozpisuję o tych wszystkich starych dziejach, to tylko po to, żeby pokazać, że roli silnych jednostek nigdy się nie da wyeliminować. Czy to nam się podoba czy nie. Twory języka, którym tak łatwo ulegamy, w które zaczynamy wierzyć, a metaforom zaczynamy przypisywać realny byt (a taką metaforą jest słowo „ojczyzna”), to piękna sprawa, ponieważ dają nam poczucie czegoś trwałego, czegoś o czym wiemy, do czego możemy mieć stosunek niezależnie od konkretnych osób. Polskę można kochać niezależnie od tego, kto nią rządzi, na przykład. Za Mieszka takie myślenie byłoby co najmniej dziwne. Kochać można było swoją chatę, pole i las, ale nie jakieś państwo. Kochać można było też Mieszka, bo był konkretnym człowiekiem.
            Żyjąc od tysięcy lat w świecie abstrakcji językowych, umów, m.in. takich jak państwo czy demokracja, zapominamy, że przez to od czasu do czasu przebija się sama natura ze swoimi jednostkami stworzonymi do władzy. Jednostki takie albo kończą w więzieniu lub na szafocie, albo faktycznie tę władzę obejmują. Jeżeli ich wychowanie ukształtowało je przy tym tak, że są pełni uroku osobistego i dobrych pomysłów, na którym korzysta reszta społeczeństwa, to udaje im się przez jakiś czas zrobić nawet sporo dobrego. Niemniej nigdy nie mamy gwarancji, że taki współczesny samiec alfa będzie robił rzeczy dobre. Pojęcia dobra i zła pochodzą z języka, a urodzeni władcy są z tego bardziej pierwotnego świata i język mogą traktować najwyżej jako narzędzia do swoich celów.
            Demokracja niemal z definicji to rządy gromady jednostek przeciętnych i miernych, które również niemal z definicji dążą do obalenia lub niedopuszczenia do władzy jednostek silnych. Ponieważ jednostek przeciętnych jest więcej, wydaje się, że to dobrze, że nie pozwalają silnym robić ze sobą co się tym silnym podoba. Musimy jednak zdać sobie sprawę i z tego, że demokracje w czystej postaci nie istnieją. Nawet w starożytnej Grecji nie istniały. Dopóki rządził faktycznie Perykles (tak, że prawie nikt nie zauważał, że to jednostka de facto nimi rządzi), wyglądało to świetnie. Później ustrój się zdegenerował – właśnie ze względu na eliminację wybitnych jednostek.
            Nie lubię słuchać innych. Przyznaję to otwarcie, dlatego wszelkie dyktatury są mi obce. Natomiast chętnie się podporządkowuję decyzjom, które uważam za słuszne. Problem w tym, że jak już wspomniałem, sami często nie wiemy, czy faktycznie się z daną decyzją zgadzamy, czy aż tak się boimy, że sami sobie wmawiamy, że się zgadzamy. Niemniej ocena sytuacji wynika z naszego systemu etycznego wypracowanego przez wieki ewolucji kultury. Jesteśmy tak zanurzeni w świecie języka, że często nie umiemy sobie poradzić z klasyfikacją zjawiska, które jest naturalne i pierwotne – że pojawia się samiec alfa i obejmuje nad nami władzę.