piątek, 10 kwietnia 2015

O metodach nauki języków


Interesuje mnie wszystko, co przyczynia się do tego, żeby proces uczenia się, a zwłaszcza uczenia się języków obcych, uczynić łatwym, przyjemnym, a przy tym diabelnie skutecznym, dlatego rzucam się na wszelkie nowości w tej dziedzinie, w tym na metody, o których nie słyszałem na studiach, ponieważ zostały opracowane dopiero niedawno.  Jak to wśród Polaków, każda z takich nowych (lub „nowych”) metod, spotyka z jednej strony fanatycznych wyznawców, a z drugiej bezlitosnych hejterów (bo określenie „krytyk” jest tutaj zbyt słabe). 

Do pewnego stopnia śmieszą mnie rozmaici specjaliści od rozwoju osobistego (często samozwańczy, ale UWAGA! To nie znaczy, że zaraz wszyscy oni są gorsi), którzy m.in. przechwalają się swoimi umiejętnościami nabytymi na rozmaitych kursach i szkoleniach, ale broń Boże nie w szkole! Tak naprawdę wszystkich ich łączy jedno – krytyka metod stosowanych w państwowej szkole. Chciałbym być w stanie z całą mocą wyśmiać tę ich krytykę systemu edukacji i kłam zadać ich zarzutom, ale niestety tak do końca nie mogę. Jest dużo prawdy w tym, ze kładzie się nacisk na formułki gramatyczne, że robi się testy z wydumanych zdań – takich, żeby na siłę użyć jakiejś struktury gramatycznej, a nie daje się okazji młodym ludziom, żeby się nacieszyli faktem, że potrafią coś powiedzieć w obcym języku. Natomiast sprawdzanie co trzy lata znajomości języka przy pomocy standardowych testów, tworzy system, który jest w ogóle zbrodnią na radości uczenia się.

Dlatego z jednej strony internetowe tyrady domorosłych „specjalistów” mogą drażnić, bo kiedy mówią „w mojej metodzie nie będzie gramatyki”, to od razu pokazują, że nie mają pojęcia, o czym mówią, ponieważ bez gramatyki nie ma języka, natomiast oni nie do końca rozumieją znaczenie tego słowa, ponieważ mówiąc „gramatyka” mają na myśli wiedzę o gramatyce, która faktycznie jest zbędna, a to zupełnie coś innego. 

Twórcy nowych „metod” z kolei, nawet ci z solidnymi podstawami naukowymi, najczęściej gubią po drodze kilka czynników, jak np. dr James Asher, twórca metody TPR (Total Physical Response), który opracował metodę dla kinestetyków i być może dotykowców, ale niekoniecznie dla wzrokowców. Swego czasu triumfy święciła sugestopedia i oparta na niej SITA (podobno stosowana w zachodnich armiach), ale moda na te metody chyba już przeszła. Czy słusznie? Trudno powiedzieć. Jestem niemal przekonany, że są ludzie, którzy dzięki metodzie głębokiej relaksacji potrafili przyswoić wiele słów języka docelowego, ale czy poszło im szybciej niż tym, którzy wybrali inną metodę? Tutaj już bym polemizował. Podobnie jest z metodą zwaną dziś Direct, która jest niczym innym, jak zmodyfikowanym Callanem. Z całą pewnością przynosi ona bardzo szybkie efekty w pierwszym roku nauki. Około trzeciego/czwartego roku, beneficjenci wszystkich metod spotykają się mniej więcej w tym samym punkcie, dlatego trudno jest ocenić wyższość jednej metody nad drugą, zwłaszcza, że, jak wiemy, istnieją różne typy uczących się, na których oddziałują różne bodźce.
Warto interesować się różnymi metodami i przemyśleniami poliglotów, ponieważ z każdego źródła możemy wyciągnąć coś dla siebie. Cenna jest uwaga Piotra Marta (twórcy metody 5S), że od wielokrotnego mechanicznego powtarzania nowych słów, o wiele ważniejsze jest ich sprzężenie z konkretnymi emocjami. Niemniej trudno powiedzieć, czy na wszystkich ta metoda zadziała równie skutecznie. W TPR rolę takiej emocji miał odegrać fizyczny ruch. Niemniej, niczego nie powinniśmy lekceważyć. Osobiście uważam, że każda metoda jest dobra, dopóki w nią wierzymy. Kiedy zaczynamy wątpić, czy nauka przy jej pomocy przynosi efekty, rozpoczyna się proces samospełniającej się wróżby – te efekty faktycznie zaczynają słabnąć. 

Oprócz autentycznie sprawdzonych (przynajmniej przez twórców) metod, pojawiają się od czasu do czasu typowe twory marketingowe opakowane w chwytliwą nazwę, a kryjące w sobie jakąś eklektyczną kompilację elementów z innych metod. Nie znaczy to wcale, że taki twór nie może przynosić efektów. Ostatnio np. trafiłem na stronę tzw. metody Krebsa. Stało się tak dzięki wszędzie się wciskającym reklamom. Ponieważ nauka języków niezmiernie mnie interesuje, oczywiście na taką reklamę musiałem kliknąć. 

Dzięki niej dowiedziałem się o Emilu Krebsie niemiecko-śląskim poliglocie, który biegle władał 48 językami. Wszystko wspaniale, ale wczytując się w opis metody, trudno nie dojść do wniosku, że to wszystko może być skuteczne, ale nie ma nic wspólnego z samym Emilem Krebsem. W opisie metody rozpoznamy znane od dawna koncepcje, że języka obcego należy się uczyć najpierw przede wszystkim ze słuchu, oraz teorię Noama Chomsky’ego uniwersalnego narzędzia językowego, w jaki podobno wyposażony jest umysł każdego człowieka (tzn. każdy człowiek np. tworzy zdania z podmiotem i orzeczeniem). Nie ma, mówiąc szczerze, żadnego fizycznego dowodu na istnienie takich wrodzonych „kolein” gramatycznych (właśnie – przypomnijmy sobie, że bez gramatyki nie ma języka) w naszym mózgu, ale w teorii ładnie to się prezentuje. Wszystko pięknie, ale tego wszystkiego nie mógł opracować Emil Krebs, bo jak się dowiadujemy, francuskiego nauczył się z jakiejś przypadkowo znalezionej książki, a kolejnych języków też nie mógł się przecież nauczyć ze słuchu, bo w latach młodości ze Śląska się nie ruszał, a nośniki dźwięku nie były jeszcze rozpowszechnione. Owszem później dużo jeździł, bo był dyplomatą, więc np. przy swoich zdolnościach językowych mógł faktycznie opanować różne dialekty chińskiego ze słuchu. Tak czy inaczej, nie mamy żadnych zapisków Krebsa nt. jego własnej metody przyswajania obcych języków. Wniosek z tego, że grupa anonimowych biznesmenów stworzyła produkt z kompilacji elementów z różnych, głównie nowszych metod, natomiast nazwisko Krebsa służy im za szyld i element mający przyciągnąć ewentualnych nabywców pakietu do nauki danego języka. Przyznam, że powstrzymałem się od zakupu pakietu do niemieckiego i francuskiego, mając na względzie pewne uprzedzenie, jakie wyrobiłem sobie na podstawie tego typu materiałów z kursów opracowanych metodami, które były swego czasu modne. Otóż przeważnie same teksty języka docelowego są dość „drętwe” i mało mające wspólnego z żywą jego wersją. Nie twierdzę, że tak samo jest w tym wypadku, ale wolę nie sprawdzać. 

Prawda jest bowiem dość banalna – języka, jak i wielu innych przedmiotów, nauczy się ten, kto naprawdę chce się nauczyć i posiada wystarczającą motywację. Taki człowiek sam sobie znajdzie metodę najlepszą dla siebie. Z doświadczenia wiem, że słuchacze/studenci/uczniowie, którzy lubią rozprawiać  o (nie)skuteczności metod nauki języków, albo którzy z mądrą miną pytają o najlepsze metody, w 90% są ludźmi, którzy lubią się pokazać jako ci, którzy się naprawdę interesują, ale tak naprawdę tylko zawracają głowę i przede wszystkim oszukują samych siebie. Kto chce się języka nauczyć, ten po prostu szuka dotąd, aż znajdzie metodę najlepszą dla siebie, ale przede wszystkim daje z siebie wszystko, żeby z każdego ćwiczenia wyciągnąć najwięcej dla siebie. Metod uniwersalnych raczej nie ma.

sobota, 4 kwietnia 2015

Biega, krzyczy pan Hilary....

Niedawno pewien młody znajomy, syn moich "starych" znajomych, napisał, że kiedy miał lat 17 i działał w pewnej młodzieżówce partyjnej, a równocześnie intensywnie interesował się pewnymi zagadnieniami polityki jednego z sąsiadujących z nami państw, rozpierało go radosne podniecenie z powodu tego, że coś wie i że może się tą wiedzą podzielić. Obecnie, zbliżając się do trzydziestki, zrozumiał, że żeby się na jakiś temat wypowiadać, należy przede wszystkim temat zgłębić, dużo przeczytać, potem zdobyte w ten sposób dane przemyśleć. Oczywiście przemyślenia typu naukowego powinny opierać się na stosowaniu jakichś założeń metodologicznych.

Ten blog nigdy nie aspirował do głoszenia prawd ostatecznych. Wręcz przeciwnie. Sam tytuł jest na tyle asekurancki, że nie powinien pozostawiać żadnych wątpliwości co do tego, że jakiś temat nagle mnie zafascynował i wciągnął emocjonalnie, dlatego rzucam w cyberprzestrzeń swoją ulotną impresję licząc albo na poparcie, albo na naprostowanie mojego błędnego myślenia. Podobnie jak mój młody znajomy, zdaję sobie jednak od dawna sprawę, że żeby się na różne tematy wypowiadać, potrzebna jest bardzo rzetelna wiedza, na której zgłębienie niestety nie wystarczy życia.

Ostatnio pochłaniały mnie sprawy zgoła nie związane z "bujaniem w obłokach" i wyciąganiu wniosków "natury ogólnej". Wręcz przeciwnie. Czas poświęcałem sprawom urzędowo-finansowym, tudzież zawodowym. Nie jest to w żadnym wypadku skarga na los kogoś, kto lubi sobie poblogować, a tu nagle przytłaczają go przyziemne obowiązki. Wręcz przeciwnie. Myślę, że nauczyłem się je należycie doceniać, ponieważ od nich zależy moja bardzo konkretna egzystencja.

Tymczasem nie chcę jednak odchodzić od dość chaotycznego charakteru tego bloga i postanowiłem opublikować coś, co zrobiłem dziś zupełnie spontanicznie. Prawdopodobnie szukając swoich okularów, bez których już niestety nie jestem w stanie czytać, przypomniał mi się wierszyk Tuwima o znanym (swego czasu - nie wiem jak teraz) roztargnionym okularniku, panu Hilarym. Nie wiem na jakiej zasadzie, ale zupełnie znienacka naszła mnie ogromna chęć zangielszczenia tego uroczego wierszyka. Oto wynik tej próby. Będę wdzięczny za wszelkie uwagi językowe, metryczne i merytoryczne.


Running and yelling Mr Hillary Tex
Asks all around “Where on earth are my specs?”
Searches trousers and his jacket,
Every pocket, every placket,

All his wardrobe’s upside down
He gropes the coat, and gropes the gown,
“Scandal!” shouts he, “No effects!
“Someone’s stolen my dear specs!”

Under the sofa and on the settee,
He’s looking and panting, all sweaty,
Rummages in the stove and the fire,
In the big piano and behind the hair-dryer,

He started chopping the floor into blocks,
He started calling out loud for cops,
All of a sudden, he looks in the mirror,
He can’t believe it, so he comes nearer,

There they are! He found them! For, as it goes,
His dear spectacles were still on his nose!