sobota, 31 stycznia 2009

Młodzieży chowanie (2)

Kto czytał kiedyś „Frankensteina” autorstwa Mary Shelley, ten pewnie zwrócił uwagę na czym polegało studiowanie bohatera i narratora tej słynnej powieści. Otóż zapisał się na studia i przystąpił do zgłębiania literatury w dziedzinie chemii, fizyki, biologii itd. – po prostu czytał to, co go interesowało. Do tego oczywiście chodził na interesujące go wykłady, ponieważ zarówno czytanie jak i korzystanie z wykładów prowadziło do poszerzania JEGO osobowości, a nie sztucznego KREOWANIA jego intelektualnego profilu.

W krajach o nieprzerwanej tradycji uniwersyteckiej, studiowanie polega na gromadzeniu wiedzy w celu jej twórczego wykorzystania, odkrywania prawidłowości rządzących światem i publikowania wyników swoich badań. Do tego celu potrzebne są biblioteki, mądrzy wykładowcy i w naukach empirycznych laboratoria.

Bardzo różnie bywa z wyposażeniem bibliotek i laboratoriów w Polsce, ale jedno jest pewne. Studiowanie w klasycznym sensie tego słowa nie ma nic wspólnego z polską uczelnią. Szkoła wyższa jest jedynie przedłużeniem szkoły średniej, z tą różnicą, że wiele przedmiotów już odpadło, a te które są, często (bo na szczęście nie zawsze) reprezentują poziom niższy od szkoły średniej. Nie w tym jednak tkwi największy problem.

Jedyną namiastką pracy badawczej na polskim uniwersytecie jest praca licencjacka a potem magisterska. Studenci pisanie tych prac uważają za ciężką katorgę i zło konieczne. Mimo stresu, wolą jednak zaliczać poszczególne egzaminy na zasadzie trzech „z” (zakuć, zdać, zapomnieć), niż wykazać się jakimkolwiek twórczym myśleniem. Prace licencjackie, jakie przedstawiają są niezwykle wtórne, ale już nie o to chodzi, że składają się z przeglądu szeregu prac uznanych uczonych, ale że składają się z przeglądu 3, góra 5 podręczników akademickich! To są ich podstawowe źródła. Wkład studenta w postaci albo samodzielnych doświadczeń albo pracy z materiałem źródłowym (w takim sensie jak go pojmują historycy, czyli nie chodzi o cudze opracowania) jest znikomy.

Najlepsi z takich studentów zostają potem wykładowcami. Niektórzy są naprawdę dobrzy! Niejeden z nich potrafi wbrew wszystkiemu odkryć coś ciekawego. Jest tylko jeden problem – nie umie o tym napisać. Wielu polskich naukowców nie umie pisać. Mają problemy ze składnią i słownictwem. Co prawda operują czymś, co nazywam „bełkotem intelektualnym”, czyli słownictwem (czyt. żargonem) właściwym swojej dziedzinie dość sprawnie, ale czyta się to okropnie. Nie ma się co dziwić studentom, że nie chcą czytać opracowań szczegółowych, zadawalając się jedynie podręcznikami zawierającymi skondensowaną i „przetrawioną” przez autora zbitkę podstaw wiedzy z danej dziedziny. Często nawet tego nie czytają, bo wolą „przełknąć” o wiele krótszy i jeszcze bardziej przystępny bryk. Co w tym jest z prawdziwego studiowania?

Nikt studentom nie proponuje pracy twórczej, badawczej. Przyzwyczailiśmy się od czasów komuny do tego, że studentom zadaje się partię materiału, potem się ich z tego egzaminuje, a oni jako ludzie w ogóle nas nie interesują. To jest bardzo poważny problem – uprzedmiotowienie studenta. Nie może być mowy o stosunku „mistrz-uczeń”, bo mało który z wykładowców czuje się mistrzem osobiście odpowiedzialnym za rozwój konkretnego studenta.

Już wcześniej pisałem o tym, że uczniowie nie czytają i zupełnie nie umieją pisać. Ci młodzi ludzie stają się studentami (jest to dziś o wiele łatwiejsze niż w czasach egzaminów wstępnych), ale od samego tego faktu nie przybywa ani rozumu ani chęci do czytania. Dzieje się tak dlatego, że systematycznie rezygnujemy z ambitnych wymagań. Pisać nie umieją, bo mało komu na uczelni chciałoby się czytać prace studentów. I tak zamyka się błędne koło. Nie uczymy (się) pisać, więc potem nie umiemy. Skoro sami nie umiemy, to nie możemy tego nauczyć naszych studentów.

Ten stan trzeba przerwać, bo w przeciwnym wypadku nawet ci pogardzani przez nas zachodni studenci, którzy a vista nie popiszą się ani znajomością dat czy nazwisk, ani w ogóle jakąś wielką erudycją, w każdej chwili będą w stanie zgromadzić materiał i napisać (i opublikować!) ciekawą pracę na każdy temat, podczas gdy nasi rzekomi erudyci nie są w stanie sklecić najprostszych dwóch zdań.

czwartek, 29 stycznia 2009

Języki obce a sztuki walki

Od dawna frapuje mnie analogia jaką można dostrzec w nauce języka obcego i w nauce sztuki walki. Można by na ten temat przeprowadzić badania i napisać rozprawę naukową. Pojawia się jednak problem – kto byłby adresatem takiej pracy? Gdzie można byłoby ją opublikować? W czasopiśmie poświęconym językom obcym, czy też w magazynie wschodnich (i nie tylko) sztuk walki? Periodyku, w którym poruszano by oba tematy, po prostu nie ma. A szkoda, bo skojarzenia, jakie mi się nasuwają, są bardzo kuszące.

Zacznijmy od nauki słówek i ćwiczeń fonetycznych. Powtarzanie nowych słów można porównać do kihonu z karate, czyli wielokrotnie wymierzanych ciosów i kopnięć w powietrze. Metoda ta jest w niektórych szkołach kung fu krytykowana jako mało skuteczna i nie wyrabiająca właściwych nawyków w autentycznej sytuacji walki. Ktoś może opanować do perfekcji oi-tsuki, ale w realnej walce np. z bokserem, czy dżudoką, w ogóle nie będzie wiedział, jak użyć tego ciosu. Najwyżej pomacha rękoma w powietrzu, czym wzbudzi śmiech przeciwnika. Podobnie jest z opanowaniem nawet setek pojedynczych słów. W realnej konwersacji na nic się nie zdadzą. Użyte bez kontekstu i bez zasad gramatyki, będą nieudolnym bełkotem, który może czasem się okazać skuteczny, jeśli będzie to np. dialog w sklepie, gdzie wystarczy tylko wypowiedzieć nazwę potrzebnego artykułu.

Każdy się chyba zgodzi, że słowa trzeba umieszczać we frazach, które są budowane na zasadzie pewnych zasad gramatycznych. Temu we wschodnich sztukach walki służą kata, lub formy, czyli z góry ustalone sekwencje ruchów łączące kombinacje ciosów, kopnięć i rzutów w jeden ciąg. Do tego elementu treningu walki można porównać drille, polegające na powtarzaniu całych zdań, których elementem urozmaicenia jest zamienianie jednego słowa w zdaniu przez inne, podrzucone przez nauczyciela. Do kata można też porównać nauczenie się jakiegoś dłuższego tekstu na pamięć. Do pewnego stopnia jest to jakaś metoda, ale przecież zapytani o drogę na ulicy Londynu nie zaczniemy recytować fragmentu „1984” George’a Orwella, albo jakiegoś innego wyuczonego tekstu. Podobnie jest z mistrzami kata, którzy w walce okazują się mało skuteczni, ponieważ przeciwnik nie atakuje nas przewidywalnymi ciosami.

Bokserzy dobrze wiedzą, że nic nie zastąpi sparringu. Sparring uczy praktycznie wszystkiego – wyczucia dystansu, pracy nóg, uników i zadawania ciosów, a wszystko to bez możliwości przewidzenia kolejnego ciosu przeciwnika. Ćwiczenia kata w judo polegają na ataku z góry ustalonymi technikami, co wymaga z góry ustalonych obron. W realnej walce nie ma nic gorszego od nastawienia na konkretny atak i przygotowywania się mentalnie i fizycznie na jego odparcie. W autentycznej rozmowie też nie ma nic gorszego. Nie można na pytanie „czy urodził mu się syn, czy córka?” odpowiedzieć „tak tak, urodził się”. Tak samo jak na mae geri zadane w brzuch nie można wykonać bloku age uke. (tzn. można, ale skutki będą opłakane).

Ci, którzy trenują sztuki walki doskonale wiedzą, że najlepszą obroną jest atak. Popisy trenerów każących swoim młodym uczniom się uderzyć, żeby zademonstrować pozostałym nową technikę, w przypadku przeciwników o równym poziomie umiejętności nie mają sensu, bo to trochę tak jak z obroną karnego w piłce nożnej. Wygrywa ten, który pierwszy zada skuteczny cios. Drugi nie będzie miał czasu na reakcję. Wiedzą o tym zawodnicy i dlatego podczas realnych walk rzadko można zaobserwować piękne i czyste techniki obron. Nawet ci najlepsi technicznie walczą brzydko pod względem estetycznym.

W sztuce konwersacji nie można jednak na to liczyć. Tzn. można, jeśli jest to debata i „zagadujemy” przeciwnika tak, że nie dajemy mu nawet możliwości by nam odpowiedział. W normalnej rozmowie jednak nie można „zawłaszczyć inicjatywy” i należy jednak posłuchać, tego, co mówi interlokutor. Posłuchać, zrozumieć i odpowiednio zareagować.

Pamiętam pewnego młodego człowieka, który zdenerwował instruktora ving tsun kung fu, mówiąc z rozmarzeniem: „fajnie byłoby tak znać wszystkie skuteczne reakcje na każdy możliwy atak”. Trener się zirytował dlatego, że młody uczeń chodząc przez rok na treningi i słuchając nauk trenera, jeszcze nie pojął, że w ving tsun nie ma takiego założenia, jak nauka zestawu obron przed konkretnymi atakami, bo każdy atak może być inny. W nauce języka obcego istnieje możliwość wyuczenia się możliwych sytuacji uporządkowanych wg funkcji (np. prośby i reakcje na nie, pytania o drogę i odpowiedzi na nie, przeprosiny, zażalenia itd. itp.) – z doświadczenia wiem, że uczniowie i studenci nie lubią ćwiczyć takich sztucznych dialogów. Teoretycznie przygotowują się do naturalnych sytuacji, ale symulacja sytuacji „naturalnych” jest wysoce nienaturalna.

Nie wchodzę tu w szczegóły, bo temat można by twórczo rozwinąć, ale kogo to zainteresuje? Uczących się języków obcych? Ich nauczycieli? Niekoniecznie są to ludzie interesujący się walką. Miłośników sztuk walki? Ich trenerów? Ci z kolei nie muszą się uczyć języków obcych (choć mogą i wielu to robi). No po prostu fajny temat, bo tyle się nasuwa skojarzeń i paraleli, ale nie ma go do kogo zaadresować ;)

środa, 28 stycznia 2009

Naukowość nauki (1)

W dobie pozytywizmu wierzono jeszcze w poznanie, w dotarcie do sedna sprawy, zrozumienie rzeczy samej w sobie. Co prawda już Kant pisał o tym, że nie jest możliwe przebicie się poza naszą siatkę pojęciową, poza język, który nam zaciemnia obraz i utrudnia dotarcie do tego „świata rzeczywistego”, ale wierzono, że taki świat jednak istnieje, a nauki ścisłe, matematyka i „czyste przyrodoznawstwo”, jak Kant nazywał fizykę, są zbiorami wiedzy pewnej, zawsze sprawdzalnej.

Tymczasem przełom antypozytywistyczny przełomu XIX i XX wieku położył bezlitosny kres tej optymistycznej wierze w możliwość poznania i postawił na świat języka, jako jedyny nam dostępny. Okazuje się, że poruszanie się w świecie czystych pojęć i metafor, od których nie ma ucieczki, doskonale zastępuje próby dotarcia do wiedzy pewnej. Wystarczy zgromadzić trochę wiedzy „niepewnej”, żeby móc w niej dostrzec prawidłowości, zależności i reguły, które nabierają pozorów pewności i sprawdzalności, a więc naukowości.

Uczeni humaniści i specjaliści od nauk społecznych tworzą pojęcia, zestawiają je ze sobą i klasyfikują, niczym znawcy twórczości Tolkiena rozwodzący się nad własnościami hobbitów, a nawet toczący spory na ten temat. Jedną z nauk opierających się na metaforycznym pojmowaniu mechanizmów rządzących walką o władzę i porządek społeczny jest politologia. Jej mistrzowie, a przynajmniej wielu z nich (a już na pewno w Polsce) nadal posługują się metaforą (wziętą z okresu rewolucji francuskiej) dzielącą ruchy polityczne na lewicę, centrum i prawicę. Ta siatka pojęciowa jest bardzo produktywna i wdzięczna mimo, że co jakiś czas ktoś zauważa, że z rzeczywistością (nawet tą pojmowaną czysto językowo) ma coraz mniej wspólnego. Kombinacje elementów przypisywanych klasycznej lewicy z poglądami skrajnie prawicowymi to zjawisko nader częste. Janusz Korwin-Mikke stawia nazistów obok bolszewików jako socjalistów, a więc lewicowców. Oprócz bowiem szowinistycznego podejścia do kwestii stosunków międzynarodowych i międzyetnicznych, proponowali program socjalny i etatystyczny w gospodarce. Z kolei różnej maści lewacy przyznają, że sowiecki komunizm nie miał nic wspólnego z „prawdziwą” lewicą, ponieważ był scentralizowaną dyktaturą, podczas gdy lewicowość to kwintesencja demokracji. Itd. itp.
Jak łatwo zauważyć, jest to jedno wielkie bajdurzenie i spory o słowa, które biorą się jedynie z tego, że nikt nie chce zrezygnować ze słownictwa i idącej za nim klasyfikacji, którym rzeczywistość polityczna nieustannie się wymyka.

Twórcy nauki, czyli ci, którzy proponują klasyfikacje, modele i systemy, często zdają sobie sprawę z tego, że są to jedynie hipotetyczne propozycje, pewne próby wprowadzenia jakiegoś porządku w myśleniu o zjawiskach z natury dość chaotycznych. Ich następcy i uczniowie, młodsi profesorowie, którzy przekazują te propozycje młodym pokoleniom, często jeszcze zdają sobie sprawę z umowności pewnych ustaleń, ponieważ znają propozycje konkurencyjne. Ambitni studenci (o szarej masie studiującej tylko dla dyplomu w ogóle nawet nie mówię) i młodzi pracownicy naukowi, pragnący za wszelką cenę zabłysnąć i zaistnieć jako intelektualiści „łykają” taką wiedzę często bezkrytycznie, bo im wystarczy pokazać, że jakiś system jest dość spójny (słabych punktów się przecież nie eksponuje), a już młody człowiek się cieszy, że oto chwycił Pana Boga za nogi i wie już wszystko. Kto zaś nie żongluje słownictwem ich żargonu, uznawany jest za ignoranta. W ten sposób „nauki” stają się dziedzinami hermetycznymi, których nikt nie śmie zaatakować, bo nie posiada odpowiedniego do tego celu słownictwa. Kto się odważy powiedzieć, że „król jest nagi”? Może tylko jakiś głuptasek, ale jego nikt nie będzie traktował poważnie.

Mój młody Kolega, który jest studentem politologii, popisał się tekstem, w którym użył kilkakrotnie określenia „partia pivotalna”. Fantastyczna sprawa! „Pivot” to po angielsku oś, albo obrót wokół niej. Chodzi tu o takie partie, które obojętnie które z wielkich i znaczących stronnictw obejmuje władzę, one są zawsze potrzebne jako koalicjant w celu uzyskania większości w parlamencie. Ładne słowo, bo niby jakim typowo polskim go zastąpić? Partia „obrotowa”? To byłby dopiero śmiech. My, Polacy, mamy na takich ludzi, jak owe partie, o wiele lepsze, ale niestety dłuższe określenie. Porównujemy ich do „kurków na kościele” obracających się zgodnie ze zmianą kierunku wiatru. Ale jak tu nazwać PSL partią „kurkową”, albo „nakościelną”. „Kurkowonakościelną” też się nie da, bo byłby to jakiś potworek językowy. Zostaje więc „pivotalna”, nie ma rady. Brzmi ładnie i naukowo, a najważniejsze, że oprócz tych, którzy tego określenia używają, mało kto je zrozumie, przez co nasza uczoność wzniesie się na jeszcze wyższe wyniosłości...

wtorek, 27 stycznia 2009

Wyznania ekonomicznego ignoranta

Bardzo lubię się powymądrzać na różne tematy, ale niestety istnieje bardzo wiele dziedzin, o których nie mam zielonego pojęcia. Nie jest to jakiś wielki problem, o ile są to obszary, na eksploracji których specjalnie mi nie zależy. Są jednak tematy żywo mnie interesujące, których pojęcie sprawia mi nie lada kłopot. Chodzi o szeroko pojętą ekonomię. Otaczają nas bowiem rozmaite zjawiska, które na chłopski rozum próbuję sobie wytłumaczyć, ale co i rusz natykam się na ścianę własnej ignorancji. Co gorsza, ściana owa wydaje się nie do pokonania.

Kiedy w Polsce bezrobocie dochodziło do 20%, a w Łodzi ludzie byli bliscy zbiorowej paniki z powodu upadku zakładów pracy i, co za tym idzie, utracie zatrudnienia przez tysiące ludzi, w całym kraju, a zwłaszcza w Łodzi, budowano na potęgę hipermarkety. Nie umiałem sobie tego wytłumaczyć ani wtedy, ani nie umiem teraz. Oto ludzie tracą źródło utrzymania, niewiele, albo nic się nie produkuje, ale powstają sklepy wielkopowierzchniowe nastawione na masową sprzedaż, która wymaga masowego napływu klientów. Skąd mają się brać klienci, skoro nie mają pieniędzy, bo nie zarabiają? Taka była moja logika. Jak się okazuje, moje rozumowanie obiektywnej logice się całkowicie wymknęło, bo przecież hipermarkety nie upadają, mimo że kolejne zakłady produkcyjne jak najbardziej. Jak to działa? Bardzo bym chciał, żeby ktoś, kto się na tym zna, wyjaśnił mi to zjawisko.

Obecnie obserwuję znowu coś, czego kompletnie nie rozumiem. Kiedy sprowadziłem się do Białegostoku 18 lat temu, akurat likwidowano jedyny w mieście odkryty basen i w jego miejsce budowano bank – Kredyt Bank (wyszło niczym Bond – James Bond ;) ). Dwa poczciwe stare banki o identycznych akronimach (PKO SA i PKO BP) nagle stanęły w obliczu konkurencji ze strony szeregu innych instytucji o podobnym profilu działalności. Na razie były to tylko banki polskie, ponieważ prawo chroniło je przed konkurencją z zagranicy. Obecnie sytuacja jest już inna, ponieważ banki zagraniczne swobodnie już działają na naszym rynku. Nie ma w tym nic dziwnego.

Jakieś 12 lat temu (nie dam głowy za dokładność dat) zlikwidowano sklep z komputerami w moim sąsiedztwie (o wdzięcznej nazwie „Santina”) i urządzono tam filię PKO BP. Było mi to na rękę, ponieważ prowadząc konto na działalność gospodarczą musiałem co miesiąc, a czasami częściej robić przelewy w głównej siedzibie banku. Teraz miałem bliżej.

W budynku dawnego przedszkola, do którego chodziła jeszcze moja żona, obecnie również znajduje się bank (chyba WBK). Obecnie zaś zlikwidowano sklep ze sprzętem AGD, w którym lubiliśmy się zaopatrywać w artykuły potrzebne przede wszystkim w kuchni. Powiedzmy, że upadek tego sklepu mógłbym zrozumieć. Mieszkam bowiem między dwiema nowymi galeriami handlowymi „Alfą” i „Białą”. Żaden ze sklepów spożywczych w okolicy przez to nie upadł, ale AGD tak (tak sobie myślę, że to przez konkurencję, ale być może kompletnie się mylę). Co teraz będzie na miejscu tego sklepu? Ludzie mówią, że bank! Nie wiem jeszcze jaki bank, i czy to w ogóle prawda, ale skoro ludzie mówią, to pewnie skądś wiedzą. Jeśli to prawda, to zdziwieniu mojemu nie będzie końca, ponieważ kompletnie nie jestem w stanie pojąć jak w kraju, do którego ponoć już dotarł ogólnoświatowy kryzys gospodarczy, gdzie banki ostrożnie podchodzą do udzielania kredytów i pożyczek i w ogóle nie wiadomo, czy rząd nie będzie ich musiał wspomóc, buduje się kolejne filie banków? Instytucje niczego nie produkujące, bo to przecież nie ich linia biznesu, ani nie trzymające już złota, bo to przecież nie te czasy, rozwijają się w dobie bankructw i oszczędności.

Bardzo byłbym wdzięczny, gdyby jakiś ekonomista mi to wszystko wytłumaczył, bo przyznaję, żem głąb w tej dziedzinie i ignorant kompletny. Podobno to banki powinny najbardziej na kryzysie ucierpieć, ale jak widać, tendencja jest odwrotna. Ale może taki szalony rozwój sektora bankowego ma miejsce tylko w Białymstoku, a gdzie indziej jest bryndza? Nie wiem. Naprawdę nie wiem i niczego nie pojmuję. Tak sobie głośno myślę.

poniedziałek, 26 stycznia 2009

Młodzieży chowanie (1)

Koniec semestru objawia się przede wszystkim tym, że studenci nagle przypomnieli sobie, że może warto zdobyć jakieś zaliczenie i przynieść różne zaległe prace, których jakaś „siła wyższa” nie pozwoliła im napisać w przeciągu minionych 4 miesięcy. Dla mnie oznacza to wielką sesję czytelniczą.

Polski system szkolnictwa wyższego tkwi mentalnie w komunie pomimo pojawienia się szeregu uczelni prywatnych. Zarówno państwowe uniwersytety, jak i szkoły prywatne siłą rzeczy obniżają poziom wymagań, ponieważ idą na ilość. Trudno sobie zresztą wyobrazić, żeby było inaczej, bo przecież z czegoś trzeba instytucję utrzymać i nie można sobie pozwolić na przebieranie w „materiale ludzkim”. Kilka(naście) lat temu wierzyłem, że jeżeli młodym ludziom da się szansę, mądrze rozłoży materiał i konsekwentnie będzie się od nich egzekwowało wymagania, to można z nich zrobić bardzo dobrych studentów, mimo, że w szkole średniej do orłów nie należeli.

Być może są takie kierunki, gdzie tak można zrobić. Filologia języka obcego takim kierunkiem z pewnością nie jest, ponieważ jeśli ktoś startuje z bardzo niskiego pułapu, nie jest w stanie (no po prostu fizycznie nie jest to możliwe) przeskoczyć pewnego progu. Można założyć, że obniży się poziom wymagań na początku, ale zintensyfikuje pracę. Teoretycznie jest to możliwe. Problem w tym, że studenci, o których mowa, do żadnej intensywnej pracy się nie garną. Po prostu nie można liczyć, że nadrobią zaległości ze szkoły średniej, ponieważ ich mentalność nie pozwala na żadne zaangażowanie w pracę.

W języku angielskim synonimem słowa „studiować” (chodzi o studia wyższe) jest „czytać” (read). W biografiach sławnych ludzi możemy znaleźć informacje, że w latach takich a takich „czytał biologię/historię/literaturę klasyczną” itd. (read biology/history/classical literature). Podczas pierwszych zajęć zazwyczaj pytam studentów we wszystkich uczelniach, na których pracuję, co lubią czytać (w celu wyciągnięcia informacji, czy w ogóle czytają). Kiedy ja studiowałem też nie wszyscy byli zapalonymi miłośnikami książek, ale nikt by się do tego braku zainteresowania czytelnictwem nie przyznał. Teraz moi studenci bez skrępowania przyznają otwarcie, że nie lubią, nie cierpią, męczy ich to, nudzi, itp. itd. Jednym słowem nie czytają i są z tego dumni. Ostatnio przestałem nawet zadawać to pytanie o czytanie, ponieważ mam dość innych powodów do stresu.

Student, który nie czyta, to tak, jak zakonnica, która nie lubi się modlić, rzeźnik, który nie lubi mordować zwierząt, chirurg, który nie znosi widoku krwi, albo ... pracownik naukowy, który nie lubi pisać. Wbrew pozorom tych ostatnich też nie brakuje. Na uczelniach jest zatrudnionych wielu wykładowców, którzy spełniają się jako dydaktycy, natomiast konieczność napisania doktoratu czy habilitacji traktują jak dopust boży. Pisanie zaś artykułów i pomniejszych publikacji jest dla nich wyrobnictwem polegającym na wyprodukowaniu kolejnego artykułu. Po angielsku brzmi to nawet lepiej – „paper”. Akademicy produkują więc „papiery” często bez poczucia zażenowania ich wtórnością i bezużytecznością.

Jaka może być uczelnia, gdzie naukowcy nie chcą rozwijać nauki, a studenci nie chcą czytać? Sytuacja przypomina dowcip o wojsku, które przehandlowało swoją broń i udaje, że strzela z palców. Z drugiej strony studenci płacą czesne, naukowcy zaś otrzymują marne wynagrodzenie. Uczelnie jako przedsiębiorstwa są chyba rentowne. No i dobrze. Najważniejszy jest ruch w interesie.

sobota, 24 stycznia 2009

O przeznaczeniu

Pewien znajomy lubił wyzywać rozmaitych osiłków na rękę. Były to jeszcze czasy, kiedy ludzie mieli do siebie trochę więcej zaufania i można było w knajpie wypić piwo i zawrzeć znajomość z miejscowymi żulami, bez większego ryzyka narażenia się na atak (nie tylko werbalny). Niemniej i tak dużej odwagi wymagało wyzwanie na rękę jednego z miejscowych siłaczy. Znajomy na dodatek zakładał się, że jego przeciwnik nie pokona go nawet dwiema rękami. Po czym wręcz domagał się, żeby tamten używał obu rąk, gdy on poradzi sobie jedną. Oczywiście warunkiem było, że przeciwnik nie może odrywać łokci od podłoża, co w siłowaniu się na rękę jest wszak regułą podstawową. Różnie bywało z pokonaniem takiego przeciwnika, choć najczęściej mój znajomy kładł osiłka (który musiał, chcąc nie chcąc oderwać jedną rękę od podłoża) na stół, ale z całą pewnością znajomy mój nigdy nie przegrywał. Jego nikt nigdy na rękę nie położył. Założenie było dziecinnie proste i do dziś zachodzę w głowę, jak ci siłacze mogli nie dostrzec dziecinnej sztuczki. Wszak trzymając swoje własne łokcie na stole, tworzyli ze swych przedramion trójkąt, przez co jedna z własnych rąk blokowała drugą. Proste, żeby nie powiedzieć prymitywne, ale jakże efektowne. Oto gość z miasta pokonuje miejscowego siłacza, a wszak wiadomo, że „u nas na wsi ludzie silniejsze, bo ciężko pracują”.

Historia z moim znajomym przypomniała mi się, kiedy myślałem nad rzekomą różnicą między karmą z filozofii wywodzących się z Indii, a pojęciem przeznaczenia, np. muzułmańskiego kismetu. Otóż zarówno hinduiści, jak i buddyści przestrzegają przed prymitywnym pojmowaniem karmy jako po prostu przeznaczenia. Bowiem karmę zbieramy przez całe życie, a właściwie kolejne życia, i każde wydarzenie z życia bieżącego to konsekwencja owego bagażu zebranego po drodze. Karma, jaka nas spotyka, jest nieunikniona, ale to, co z nią zrobimy, jak do niej podejdziemy, to już wyłącznie nasza sprawa. Czyli np. spotykasz żebraka, dajesz mu na chleb lub go omijasz – wybór należy do ciebie. To, że go spotkałeś, to była twoja karma, ale to czy dałeś mu jałmużnę, czy też nie, zależało od twojej woli. I na tym etapie wyjaśniania zagadnienia różnicy między karmą a przeznaczeniem, jakie dają wyznawcy teorii karmy, się kończy. Wystarczy bowiem zadać pytanie o karmę owego żebraka. Jeśli jego karmą było dostać od ciebie jałmużnę, to byś mu ją dał, a jeśli nie, to nie. Czyli twoja karma była w tym momencie ściśle związana z jego karmą, zaś element twojej woli był tu tylko złudzeniem, bo jeśli danie tej jałmużny nie było elementem twojej karmy, to z pewnością było elementem karmy tego żebraka. A więc dla postronnego obserwatora danie lub nie danie jałmużny było z góry zdeterminowane, nieważne przez czyją karmę. Niepostrzeżenie wprowadziliśmy osobę trzecią – obserwatora. Prawdopodobnie jego karmą było zobaczyć całą sytuację. Tylko jego sprawą jest (teoretycznie), czy sytuacja go zdziwi, oburzy, czy pozostawi obojętnym. No i teoretycznie tylko jego problemem pozostaje, czy coś z tym zrobi. Jego karmą natomiast było znaleźć się w tym miejscu i zaobserwować sytuację z tobą i żebrakiem. Jakoś zachować się musi, bo brak reakcji jest też reakcją. Jeżeli krzyknie za tobą „No daj mu tę złotówkę!” To będzie tak dlatego, że twoją karmą było to usłyszeć. Możesz znowu zignorować jego wezwanie, lub wyjąć pieniądze i dać żebrakowi. W tym momencie okaże się, że karmą żebraka było otrzymać jednak twoją złotówkę po interwencji obserwatora. Wasze trzy karmy okazały się splątane tak silnie, że wasze rzekome wole były niczym innym jak elementami karmy każdego z pozostałych. Niby żadnym z was nie kierowało ślepe przeznaczenie, ale czymże innym jest ta (chciałoby się elegancko powiedzieć „sieć”, ale sieć zakłada pewną regularność, czy wręcz krystaliczność) plątanina karm? Cały ten system, gdzie każdy punkt zaczepienia blokuje następny, a jeśli nie, to już z pewnością dwa punkty zaczepienia skutecznie blokują trzeci, a przy tym tych punktów jest nieskończoność, to nic innego, a tylko inna nazwa tak niechętnie używanego pojęcia przeznaczenia.

Jeszcze bardziej pokrętne wydają się argumenty chrześcijan (a przynajmniej katolików) przeciw pojęciu „przeznaczenie”. Otóż twierdzą oni, że niczego takiego, jak przeznaczenie nie istnieje, bo Bóg dał nam wolną wolę. Na własne życzenie wybieramy drogę dobra lub zła, a potem ponosimy tego logiczne konsekwencje. Na pytanie o proroków i ich przepowiednie odpowiedzą, że Bóg im udziela odpowiedzi na pytania dotyczące przyszłości, bądź z własnej woli sam uchyla im rąbka tajemnicy, by ich ostrzec. Czyli teoretycznie można czegoś uniknąć, spełniwszy pewne warunki. Jednakowoż jednym z atrybutów Boga jest wszechwiedza i Bóg dokładnie zna całą przyszłość. W związku z tym rodzi się pytanie, czy człowiek przez zmianę swojego postępowania, może ową przyszłość zmienić. Przecież Bóg, znając prawdziwą przyszłość, z góry wiedział, że jak ostrzeże kogo trzeba przed złym krokiem, i jak ten ktoś na to zareaguje. Wiedza o całej przyszłości to przecież nic innego, jak przyznanie, że cała przyszłość jest z góry zdeterminowana. Przecież w koncepcji Boga wszechwiedzącego i wszechmocnego nie może być miejsca na to, że jakieś ziemskie stworzenia mogą Go czymkolwiek zaskoczyć. Wolna wola to tylko złudzenie, bo użycie tej wolnej woli jest z góry przewidziane i znane.

Taka jest chyba żałosna rzeczywistość koncepcji przeciwników idei przeznaczenia. Jak by nie patrzeć, wszystko jest dokładnie ułożone i zaplanowane. Jeśli nie przez Boga, bo On wszak o przyszłości „tylko wie”, to chyba przez jakieś mitologiczne greckie Mojry, albo prawo wszechświata, którego zupełnie nikt nie jest w stanie ogarnąć umysłem.

Tymczasem kwestii przeznaczenia nie należy przeceniać. W życiu przeciętnego zjadacza chleba nie ma ona żadnego znaczenia. Ponieważ większość z nas swojego przeznaczenia nie zna, nadal możemy żyć w słodkiej ułudzie, że jak będziemy do czegoś usilnie dążyć, to z pewnością to osiągniemy. Idioci, którzy ryzykują chodząc np. po gzymsie wysokiego budynku, twierdząc, że jeśli ich przeznaczeniem nie jest spaść, to z pewnością nie spadną, mają w jakimś sensie rację, tylko że ani oni, ani nikt dookoła nie jest w stanie tego przewidzieć. W związku z tym, na wszelki wypadek lepiej się zachowywać, jakby to nasza wola kierowała naszymi czynami. Bowiem dowiadywać się tak boleśnie, co było naszym przeznaczeniem, nie jest najlepszym pomysłem. Ale w tym momencie wpadam w sprzeczność sam ze sobą. O każdym następnym ułamku sekundy naszego przeznaczenia z pewnością dowiemy się właśnie w owym ułamku sekundy tak, czy inaczej, a jeżeli głupota jest integralną składową naszego przeznaczenia, to i tak nic nam nie pomoże, ani nie zaszkodzi.

Być może jednak czegoś takiego, jak przeznaczenie w ogóle nie ma. Że mamy jakiś wpływ na zmiany w otaczającej nas rzeczywistości. To jest wszak możliwe. Jeżeli jednak tak jest, musielibyśmy obalić systemy filozoficzne wielkich religii świata. Jeśli jest wolna wola, to nie ma karmy. Jeśli jest wolna wola, to Bóg nie może być wszechwiedzący, bo nie może znać jeszcze tego, w jakim kierunku sami pójdziemy.

Oczywiście istnieje jeszcze i taka możliwość, że wszechświat kieruje się tak absolutnie alogicznymi zasadami, że nasze ciasne, wychowane na Arystotelesie, umysły nie zdają się tu na nic. W takim wypadku można nawet założyć, że trzy trzymające się dłonie mogą dotknąć stołu, od którego nie oderwały się ich trzy łokcie.

czwartek, 22 stycznia 2009

Czy jesteśmy jeszcze w stanie się skupić?

Ostatnio daje się zauważyć bardzo niepokojące zjawisko, nad którym pewnie niedługo przejdziemy do porządku dziennego, ale skutki tego mogą być na dłuższą metę opłakane. Mam na myśli umiejętność dłuższego skupienia się na czymkolwiek. Moja żona zauważyła, że to ja mam tego typu trudności. Np. oglądam z nią film, a po dziesięciu minutach odchodzę od telewizora, żeby się zająć czymś innym. Myślę sobie, że w moim przypadku to chyba kwestia wieku i związanego z nim nastawienia do rozrywki. To, co mnie kiedyś bawiło do łez, teraz kwituję wzruszeniem ramion. Filmowe historie są albo banalne i przewidywalne, albo tak naciągane, że głupotą byłoby się angażować emocjonalnie w ich przeżywanie. Mówiąc krótko, nudzi mnie większość filmów, nie mówiąc już o programach. Jedyne, co jest mnie w stanie przytrzymać dłużej przed telewizorem, to jakaś nowość na National Geographic, albo Discovery - zresztą też nie każda.

To wszystko tak na marginesie, ponieważ zjawisko, o którym piszę jest dość ogólne i nie dotyczy tylko ludzi w pewnym wieku. Już od dawna narzekamy, że młodzież nie czyta, że nie jest w stanie skupić się na jakimś dłuższym tekście. Jeszcze niedawno narzekaliśmy, że młodzi ludzie wolą obejrzeć film, niż przeczytać lekturę. A teraz co się okazuje? Że filmów też nie chcą oglądać, że są za długie i są po prostu nudne.
Koleżanka rozesłała nam emailem uroczy filmik pt. "Validation". Kolega stwierdził, że jeszcze nie obejrzał, bo jak zobaczył, że trwa prawie 17 minut, wystraszył się i odłożył tę rozrywkę na później. Kiedy zaczęliśmy analizować ten program, stwierdził, że pewnie dlatego na YouTube można znaleźć nie tylko całe filmy, ale całe mecze piłkarskie podzielone na 2-3 minutowe kawałeczki, na których ludzie potrafią się skupić.

To jest horror, tragedia i Armagedon w jednym! Co się z nami dzieje? Nieustannie pędząc sami sobie aplikujemy ADHD. Przeskakujemy z bodźca na bodziec i nie jesteśmy w stanie wypracować w sobie struktury, którą nazwalibyśmy własną osobowością, czyli sobą po prostu. Przypomniała mi się rybka, która zotała przyjaciółką tytułowego bohatera kreskówki dla dzieci pt. "Gdzie jest Nemo?" Stworzenie to nie było w stanie zapamiętać niczyjego imienia. W ogóle jej pamięć nie istniała, natomiast istniał dość bystry i aktywny umysł, który po sekundzie nie pamiętał poprzedniej chwili.

Czy grozi nam taki stan? Kiedy sobie pomyślę o czymś takim, przechodzą mnie ciarki. Ludzie jak jakieś głupiutkie stworzonka żyjące krótką chwilą, nie wyciągające wniosków, nie posiadające przeszłości. Być może w sensie obiektywnym nie jest to takie ważne, bo wszak i tak wiele faktów z naszego życia zapominamy. Jest to jednak na tyle rozciągnięte w czasie, że możemy się cieszyć złudzeniem ciągłości naszej osobowości. Tymczasem poddając się nieustannym i krótkim bodźcom, do których w dodatku nie przywiązujemy większej wagi, możemy zatracić potrzebę pamiętania czegokolwiek (wystarczą nowe bodźce), wgłębiania się w jakiś problem, czy w ogóle kształtowania własnej osobowości (tożsamości).

Zatracenie odrębnego "ja" to ostateczny cel buddyzmu, ale nie sądzę, żeby poddawanie się nieustannej serii coraz to nowych bodźców było do owego celu najlepszą drogą.

środa, 21 stycznia 2009

BLUES


Sometimes you can't hear what the people around are talking to you, you don't sleep, you don't care what you gonna eat, BLUES HAS GOT YOU and there's little you can do about it!

Śmierć reżysera (zakończenie)

Moje opowiadanie, którego sensacyjność należy traktować z przymrużeniem oka, dobiega końca.
Kto się już domyślił, kto jest mordercą ludzi filmu, temu gratuluję. Natomiast, kto się domyślił jaki morderca miał motyw, temu/tej gratuluję po wielokroć, bo wielką się wykazał/a bystrością umysłu ;)

Śmierć reżysera (część 14. i ostatnia)

Siedząc na posterunku przy gorącej kawie porucznik Parson wyjaśniał posterunkowemu Woo:

– Kiedy myśmy latali za tworami naszej wyobraźni, Ramona po prostu sprawdziła w internecie całą bazę danych na temat ekipy Falcona. To świadczy o tym, że żmudna robota przed monitorem komputera przynosi większe efekty, niż genialne pomysły rodem z filmów kryminalnych. Jest jednak jedno ale, które ze światopoglądowego punktu widzenia nie daje mi spokoju. Jak wiesz, jestem człowiekiem twardo chodzącym po ziemi, natomiast nie wiem, jak sobie wytłumaczyć pewne działania intuicyjne. Mnie, i zresztą ciebie również, intuicja wyprowadziła na manowce. Ramony nie. Kiedy przeczytała krótki biogram Anthony’ego Longa, coś ją tknęło. To mnie wkurza, bo nie wiem, czym jest to coś, ale mniejsza o to. Zobaczyła kiedy Long przybył do Kalifornii i skąd. Faktycznie kiedy był nastolatkiem zaczął grać w Hongkongu w ichniej sieczce kung fu. Nie w tym jednak rzecz. Ramona postanowiła sprawdzić anglojęzyczne gazety z Hongkongu z roku 2006, kiedy Long przyjechał do Hollywood. Wyobraź sobie na co trafiła.

Henry Woo nie potrafił sobie tego jednak wyobrazić, o czym świadczył jego niezbyt inteligentny wyraz twarzy.

– Otóż dokładnie tydzień przed przylotem Tony’ego Longa do naszego pięknego miasta, zginęło tam trzech reżyserów filmowych. Co prawda nie zastrzelono ich, ale zabito gołymi rękami, każdego innym ciosem kung fu, ale Ramona zaczęła sobie to kojarzyć i dała mi znać.
– To dlaczego od razu mi pan nie powiedział, tam w toalecie w Il Cielo? – spytał Woo.
– Bo się zdenerwowałem, że straciłeś Falcona z oczu!
– No fajnie, ale nadal nie wiemy, dlaczego Tony to robił. Przecież to sympatyczny facet.
– Młody człowieku – westchnął Bruce Parson – świat jest pełen sympatycznych psychopatów i skurwieli, którzy nie łamią prawa. Nasza praca polega na tym, że musimy chronić tych ostatnich. To wszystko. A co do motywów Anthony’ego Longa, to mam nadzieję, że się o nich niedługo dowiemy od niego samego.

Pięć minut później siedzieli w gabinecie przesłuchań. Anthony Long nie był typem zatwardziałego kryminalisty. Od razu zaczął mówić, a mówił chętnie i dużo.

– Ja jestem dzieckiem kina. Urodziłem się w Koulunie na Bute Street. Moja matka sprzedawała bilety w Grand Century Movie Theatre, a ojciec był operatorem projektora. Człowieku, to nie jest jakieś tam kino, gdzie pokazują tylko naparzankę kung fu, choć oczywiście to też. Tam poznałem całą klasykę światowego kina. To tam zakochałem się w filmach amerykańskich. Bo co by nie mówić, amerykańskie są najlepsze. Wiadomo, kto jest dobry a kto zły i wiadomo, że dobro musi w końcu zwyciężyć. Po wyjściu z amerykańskiego filmu chce się żyć. Nie tylko żyć. Chce się iść do burmistrza i zaoferować mu swoje usługi, chce się zrobić coś dobrego, bo na amerykańskim filmie każda szlachetna walka się opłaca. W Hongkongu mało kto robił takie filmy. Tam każdy się bił z każdym i w ogóle nie wiadomo, kto jest dobry, a kto zły. Amerykańscy bohaterowie grali fair. Zawsze dawali przeciwnikowi szansę. Jeśli dwóch rewolwerowców się strzelało na ulicy, to był to uczciwy pojedynek jeden na jednego. To było piękne i szlachetne. W filmach z Hongkongu często dwóch młodych osiłków atakuje starca, który co prawda dzielnie się broni, ale w końcu ginie, dlatego, że się okazuje, że i tak był zły. Tam się nic nie trzyma kupy. Mimo to uwielbiałem te filmy za kunszt mistrzów sztuki walki. Tylko to sprawiało, że oglądałem wszystkie, nawet najgłupsze filmy kung fu. To był mój ryż codzienny, podczas gdy filmy amerykańskie to było zarazem mięso, tofu, warzywa, sos i słodki deser zarazem. Oglądając filmy amerykańskie czułem, że należę do lepszego świata. Owszem, nadal byłem chłopakiem z Koulun, ale równocześnie utożsamiałem się z Johnem Waynem, Clintem Eastwoodem albo Stevem McQueenem. Sylvestra Stallone ubóstwiałem. Naszego obecnego gubernatora również. Zresztą głosowałem na niego! Człowieku, to był świat, gdzie chciałem żyć i pracować. To był świat, za który gotów byłem zginąć.
Bruce Parson przysłuchiwał się z poważną miną. Znikł z jego twarzy nawet ten typowy grymas znudzenia i zniechęcenia. Po prostu słuchał.
– Kiedy zacząłem dorastać jeździłem do wielkich studiów filmowych Hongkongu oraz zapisałem się do mistrza Wong Shun Leunga na zajęcia z Wing Chun. Całe dnie poświęcałem treningowi i podglądaniu pracy w filmie. Kiedy miałem 16 lat zdałem sobie sprawę, że styl mistrza Wonga, w którym zaczynał swoją karierę mistrza walki Bruce Lee, nie nadaje się do filmu, bo jest zupełnie nie widowiskowy. Zacząłem więc chodzić do innych mistrzów, żeby się uczyć Hung Gar i Choy Lee Fut. Załapałem się w końcu do studia braci Chow. Pracowałem jako goniec i sprzątacz. Dzięki temu mogłem opłacić lekcje kung fu. Dużo trenowałem sam. W końcu zacząłem grać w filmach jako statysta, najczęściej w zbiorowych naparzankach. Marzyłem o czymś większym i to wcale nie jako zwykły aktor kung fu od braci Chow. Zawsze chciałem brać udział w wielkiej sztuce. A wielka sztuka to było Hollywood.

Parson nadal beznamiętnie przysłuchiwał się historii Anthony’ego Longa. Trochę mu przypominała opowieści o dzieciństwie Bruce’a Lee, na cześć którego rodzice nadali mu imię, albo Jackie Chana. Młody chłopak z Hongkongu, wychowany na ulicy i przez mistrzów walki, w końcu spełnia swój wielki amerykański sen.

– Ale w całej mojej drodze, która była przecież bardzo amerykańska – ciągnął Long – od samego początku była ciemna strona. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, do czego mnie takie myślenie zaprowadzi, ale jedna rzecz nie dawała mi spokoju.

Na twarzy Parsona pojawił się grymas, który można było uznać za błysk zainteresowania.
Long mówił dalej.

– Wiesz, co w świecie filmów jest największą zbrodnią? Wkurzało mnie to jako nastolatka i wkurza teraz.

Parson uniósł brwi zachęcająco.

– Najgorsze, co można zrobić dobremu filmowi, to dokręcić do niego sequel. Istnieją może trzy-cztery dobre sequele. Reszta to tragiczne gówno! Kto je robi? Prawie nigdy autorzy oryginału, tylko różnego rodzaju partacze, którzy do filmu dostali się chyba dzięki mamusiom romansującym z wpływowymi ludźmi. Kiedy sobie o nich pomyślę, to nawet w tym momencie szlag mnie trafia. Wyobraź sobie. Jest dobry film. Kończy się dobrze. Po dwugodzinnej morderczej walce z łajdakami, szlachetny bohater zwycięża. Film się kończy, widz wychodzi z kina zadowolony i moralnie podbudowany. Za rok lub dwa jakieś zasrane studio kupuje prawo do wykorzystania tytułu, zatrudnia zupełnie innych aktorów, przeważnie totalne beztalencia, scenarzysta-debil pisze skrypt, a reżyser-idiota kręci to gówno. Potem trafia to na dwa tygodnie do kin. Ludzie zwabieni tytułem idą, bo chcą poznać dalsze losy bohatera, ale przecież nie może tam grać ten sam bohater, bo żadna szanująca się gwiazda z pierwszej ligi w czymś takim by nie zagrała. Co gorsza, scenarzysta wiedząc o tym, w pierwszej scenie uśmierca głównego bohatera, a pierwszoplanową postacią staje się jego brat, albo przyjaciel, jakiś aktor znikąd.

Anthony Long zdawał się nakręcać własnymi słowami. Mówił coraz szybciej i coraz głośniej.

– Kto tym gnojom dał prawo zabić mojego bohatera? Co im się, kurwa, wydaje? Że jak wyszedłem z kina po oryginalnej wersji szczęśliwy, że zwyciężyło dobro, że warto walczyć ze złem, bo cel jest tego wart, to teraz się okazuje, że byłem idiotą, że cała moja wiara w zwycięskie dobro była gówno warta? Na początku sequelu pokazują, że mój bohater zaraz po finałowej walce zginął od zdradzieckiego strzału. Kurwa! Kto dał im do tego prawo? Za te parę dolców, które zapłacili twórcom oryginału, niszczą moje marzenia, moją wiarę w dobro?

Kiedy mówił, a właściwie krzyczał te słowa, z impetem uderzył w biurko Parsona prawą ręką. Porucznik nie zdążył zauważyć, czy zrobił to otwartą dłonią, jej kantem, czy też pięścią. Bez trudu natomiast dostrzegł, że blat, na którym od dwudziestu lat wystukiwał na klawiaturze swojego komputera raporty, obecnie leżał w dwóch częściach na podłodze, a na nim bezładna sterta papieru obok również przepołowionej klawiatury i pękniętego monitora.
Mimo wszystko ani jeden mięsień nie drgnął na jego twarzy, która znowu przybrała typowy dla niego wyraz znudzenia i zniechęcenia.

– Anthony, te gnojki nie miały prawa zabierać ci twoich marzeń, ale ty nie miałeś prawa zabierać im życia. Może wychowując się od dziecka w kinie przestałeś rozróżniać prawdziwe życie od celuloidowego. Amerykańskie historie, jak mówisz, kończą się dobrze. Twoja niestety nie. Z drugiej strony oglądałeś przecież niejeden film, gdzie ludzie w więzieniu przechodzą metamorfozę i stają się dobrymi ludźmi.
– Przecież pan wie, że za wielokrotne morderstwo grozi mi zastrzyk. Dobrego imienia nikt mi nie zwróci. Nigdy nie zostanę pozytywnym bohaterem.
– Wiem – kiwnął głową Parson. – Wygląda na to że ocaliliśmy dupę nie tylko Gilbertowi Falconowi.

Te ostatnie słowa były skierowane do posterunkowego Woo, który jako fanatyk kina akcji doskonale zdawał sobie sprawę, że ocalili życie również Alberta Pyuna i jego całej ekipy.

* * *

Anthony Long został skazany na karę śmierci przez wstrzyknięcie trucizny do organizmu. Gubernator stanu Kalifornia, Arnold Schwarzenegger, skorzystał z przysługującego mu prawa łaski, co pozwoliło zmienić wyrok na wielokrotne dożywocie. Za sprawą zorganizowanej akcji składania petycji ze strony miłośników dobrego kina z całego świata, ostatecznie Longowi skrócono karę do 50 lat. Obecnie przebywa w więzieniu stanowym Pleasant Valley, gdzie oczekuje na zwolnienie warunkowe. Podobno ma na nie wielkie szanse, ponieważ wpływowe osoby amerykańskiego establishmentu nieustannie o to zabiegają, doceniając jego niespotykany patriotyzm i przywiązanie do amerykańskich wartości. Nie jest jednak pewne, czy Long dobrowolnie opuści więzienie. W wywiadach dla prasy mówi, że jest mu tam dobrze i że wreszcie robi coś, co ma sens – bierze udział w resocjalizacji amerykańskich kryminalistów ucząc ich chińskich sztuk walki.

Bruce Parson otrzymał zegarek i list pochwalny od burmistrza Los Angeles i przeszedł na zasłużoną emeryturę. Obecnie najczęściej grywa w golfa ze swoim starym przyjacielem Markiem Rubenem i dyskutuje z nim zagadnienia historii Stanów Zjednoczonych. Jego stanowisko na posterunku policji w Beverly Hills objął porucznik Henry Woo, który pracuje w nim do tej pory.

wtorek, 20 stycznia 2009

Śmierć reżysera (13)

Moi drodzy! Dziś przedostatni odcinek Śmierci reżysera. Niektórzy pewnie się już domyślili, kto jest mordercą, ale ukrywanie tego nie było moim celem. Ważniejsze jest bowiem przesłanie, które odkryję przed Wami jutro ;)

Śmierć reżysera (13)

Woo pobiegł w kierunku toalety. Wewnątrz spotkał kilku zupełnie nieznajomych mężczyzn przy pisuarach. Tylko dwie kabiny były zamknięte. Policjant musiał podjąć szybką decyzję. Stał oto przed dylematem, czy siłą je otworzyć i sprawdzić, czy Gilbert Falcon nie został w którejś z nich pozbawiony życia, czy też spokojnie poczekać, aż obie kabiny się otworzą i ukażą się ich użytkownicy. Gdyby w żadnej z nich nie było Falcona, zachowanie Woo byłoby co najmniej niezrozumiałe. Panika, jaką by wywołał, ściągnęłaby na kłopoty na niego i na powodzenie całej operacji. Musiałby się zdemaskować jako policjant, i jako ochrona Falcona byłby spalony. Gdyby się jednak zdarzyło, że reżyser byłby w którejś z kabin, ale cały i zdrowy, znowu nic by nie usprawiedliwiało wyważenie drzwi do kabiny na oczach kilku facetów oddających się naturalnej potrzebie fizjologicznej.

Na szczęście w przeciągu 30 sekund jedna z kabin się otworzyła i wyszedł z niej jakiś drobny staruszek w eleganckim garniturze i kolorowej apaszce na szyi. Posterunkowy Woo już miał chwycić za klamkę drugiej kabiny i po prostu wyrwać drzwi, kiedy otworzył je od wewnątrz człowiek, którego posterunkowy Woo najmniej by się podziewał w tym miejscu i o tej porze.
– Kiedy pan wrócił?
– Dziesięć minut temu – odpowiedział porucznik Parson kierując się w stronę umywalki.
– I co tam w Toronto?

Wyszli z toalety do hallu. Porucznik Parson zapalił papierosa.

– Nic, ten Karpiel jest poza podejrzeniem. Ma alibi. Od razu po rozmowie z nim zadzwoniłem do starego i poprosiłem, żeby ktoś zweryfikował jego zeznanie. W noc, kiedy zamordowano starego Josha Blumsteina i piękną Cynthię, nasz pisarz był na imprezie z samym gubernatorem.
– Przecież z imprezy można się wymknąć, zamordować człowieka i wrócić.
– Tak, ale nie w przypadku Leszka Karpiela. Tom Cruise twierdzi, że bardziej gadatliwego faceta w życiu nie spotkał. Jak go dorwał, to dwie godziny mu nawijał o wielkim spisku scjentologów, którzy chcą zdobyć władzę nad światem. Z Maryl Streep rozmawiał przez godzinę na temat świadomego macierzyństwa i AIDS. Gubernatora męczył chyba jeszcze dłużej, bo znał każdy szczegół z jego życiorysu. Wypytywał go nawet, czy w dzieciństwie lubił mleko i czy brał koks, kiedy jeszcze pakował na siłowni.
– To musi to być bardzo upierdliwy facet.
– No wiesz, chyba nie. To taki typ, który nawija i nawija, a ty się świetnie bawisz.
– A, rozumiem – odpowiedział nieco zdezorientowany Henry Woo. – Ale nadal nie rozumiem, co pan tu robi.
– Morderca jest gdzieś tutaj, w ekipie Falcona. Ta mała Ramona Rodriguez odwaliła więcej dobrej roboty, niż my dwaj.
– Cholera, tak coś czułem – odpowiedział Woo. – Ale co odkryła Ramona?
– A gdzie jest Falcon? – zainteresował się nagle porucznik ignorując pytanie podwładnego.
– Myślałem, że jest w toalecie, dlatego tam poszedłem.

Falcona nadal nie było przy stole, przy którym siedział Robert Bowler. Teksańczyk czuł się jak dusza towarzystwa. Rozmawiał z otaczającą go gromadką młodych aktorek, którym prawił komplementy i obiecywał złote góry.

– Sprawdź patio, ja wyjrzę na ulicę – Parson wydał polecenie Henry’emu Woo.

Obaj wyszli z sali restauracyjnej. Woo odetchnął z ulgą, kiedy zobaczył Gilberta Falcona stojącego w rogu patio restauracji Il Cielo i wymachującego papierosem trzymanym w prawej ręce. Kiedy policjant przysunął się bliżej, usłyszał, że reżyser był w trakcie niewybrednej kłótni ze zgrabną blondynką w niebieskiej krótkiej sukience.

– Skąd ci coś takiego w ogóle przyszło do głowy? Na jakim ty świecie żyjesz, dziewczyno? Grasz w filmie? Grasz! To czego jeszcze chcesz?
– A ty co sobie myślałeś, wielki panie reżyserze, że można mnie wziąć do łóżka a potem z niego wykopać? Czy ja jestem jakaś pierwsza lepsza panienka idąca do łóżka z każdym, kto jej obieca pomóc w karierze? Nie wiedziałam, że jesteś takim bydlakiem!
– No to było dobre! A za kogo ty się do cholery uważasz? Za jakąś gwiazdę? To, że na Broadway zagrałaś kilka rólek, a może nawet kilka poważnych ról, tutaj gówno znaczy! Jesteś tak samo nikim, jak setki panienek, które się przewinęły przez moje studio.

Dziewczyna była wściekła. Woo od razu poznał, że nie należała do takich, które w takich wypadkach wybuchają płaczem i chcą popełniać samobójstwo. Należała do tego innego typu ludzi Hollywood. Była zdeterminowana osiągnąć to, czego chciała. Czy to ona jest sprawczynią tych wszystkich zabójstw? Woo czuł, że w tym momencie była gotowa zamordować Falcona.

Reżyser jednak nie dał jej szansy ani na atak, ani na żadną inną reakcję, ponieważ gwałtownie się odwrócił i szybkim krokiem udał się w kierunku sali, gdzie zabawa trwała w najlepsze.

– O, Gilbert – usłyszał posterunkowy Woo, którego wzrok nie opuszczał reżysera. – Możemy pogadać?

Policjant spojrzał na dziewczynę, jakby spodziewając się, że ta może zaraz wyjąć pistolet i wymierzyć w kierunku mężczyzny, który ją tak podle potraktował. Natychmiast jednak odwrócił się w stronę, gdzie jeszcze przed dwiema sekundami stał Gilbert Falcon. Woo pomyślał, że reżyser wszedł razem z człowiekiem, który go zawołał do sali, ale kiedy stanął przy wejściu do niej, nie dostrzegł reżysera.

– Widziałeś Gilberta? – spytał jego asystenta, który stał w przejściu rozmawiając z dwiema aktorkami.
– Tak, przed chwilą tędy przechodził. Poszedł chyba w tamtą stronę. Nie wiem, czy szykuje jakąś niespodziankę, bo wszedł do kuchni.
Woo natychmiast przeszedł przez salę pełną gości i omijając kelnera wychodzącego z kuchni wszedł do tego zaparowanego pomieszczenia, w którym kucharze uwijali się przy włoskich potrawach o przyjemnym zapachu. Posterunkowy zastanawiał się, dlaczego Falcon w ogóle tam się znalazł jeśli faktycznie był w kuchni. Po chwili znalazł się na zapleczu, gdzie dostrzegł otwarte drzwi wychodzące prosto na mały parking od strony wąskiej drogi dochodzącej do N Wetherly Drive.

– Czego chcesz? – pytał Falcon. – Chcesz mnie zabić, tak jak Spearsa, Blumsteina i Cynthię? Dlaczego? Co ci strzeliło do głowy? Co myśmy ci zrobili?

Woo nie czekał na odpowiedź człowieka, który trzymał Falcona na muszce Glocka kaliber 9 mm. Korzystając z tego, że ani napastnik ani ofiara nie zdawali sobie sprawy z jego obecności za otwartymi drzwiami zdecydował się na szybki skok wytrącający broń z ręki mężczyzny. Pistolet poszybował na dach jednego ze stojących tam samochodów. Napastnik jednak, szybko się obracając na ziemi wyrwał się z objęć posterunkowego Woo i zdołał się podnieść.
Policjant błyskawicznie skrócił dystans, ale tylko unik, jaki zrobił w ostatniej chwili, pozwolił mu uniknąć potężnego prawego prostego napastnika. Woo spróbował uderzenia prawym hakiem w żołądek przeciwnika, ale ten zręcznym obrotem zszedł z linii ciosu i zaatakował prawym kopnięciem bocznym. Woo udało się zmienić trajektorię stopy przestępcy przy pomocy delikatnego bloku lewą ręką. Prawie w tym samym czasie policjant rzucił się na ziemię blokując lewą nogę przeciwnika swoją prawą stopą, a lewą kopiąc go w kolano. Napastnik upadł. Tym razem Woo nie pozwolił mu na powstanie. W walce w parterze był mistrzem. Przestępca próbował zadawać ciosy rękami i nogami, ale Woo nie pozwolił mu na żadną swobodę ruchów. Po chwili trzymał już przeciwnika leżącego na brzuchu z obiema rękami wykręconymi do tyłu. Przytrzymanie kryminalisty w tej pozycji lewą ręką i sięgniecie prawą po kajdanki było dla posterunkowego Woo sprawą rutynową.

– Tam są – doszedł go głos porucznika Parsona.

Kiedy chłopcy ze wsparcia otoczyli ich mierząc z pistoletów do obezwładnionego napastnika, Woo powiedział:

– Dobra, mam go. Już po wszystkim.

Porucznik Bruce Parson podszedł bliżej nadal mierząc z pistoletu w leżącego.

– Zabezpieczcie broń – rozkazał, wskazując na Glocka, który nadal znajdował się na przedniej masce bordowego Porsche.
– Odwróćcie go – ponownie wydał dyspozycję policjantom, których latarki jasno oświetlały człowieka na ziemi.
– To ty? – ze szczerym zdziwieniem spytał Henry Woo. – Mój Boże! Dlaczego?

poniedziałek, 19 stycznia 2009

Uśmiech mój ;) :D

Przesyłam wszystkim czytelnikom tego bloga mój promienny uśmiech ;)

Śmierć reżysera (12)

Do końca zostały już tylko dwa odcinki, które postaram się umieścić jutro i pojutrze.

Śmierć reżysera (12)

Henry Woo spędził prawie całe popołudnie w towarzystwie Anthony’ego Longa, który przeprowadził z nim intensywne szkolenie w zakresie filmowej sztuki walki, która od realnej, znanej mu z treningów policyjnych, różniła się niczym potrawa z drogiej restauracji – maleńka piramidka jedzenia na olbrzymim talerzu z mnóstwem ozdóbek – od solidnej miski ryżu z kawałkami mięsa. Policjant znosił to jednak cierpliwie, ponieważ był równocześnie wielkim fanem kina. W międzyczasie stoczył nawet walkę z dwoma czarnoskórymi oprychami, która została sfilmowana. Już po wszystkim dotarło do Woo, że nie będzie miał łatwego życia na posterunku, jeśli te sceny obejrzą kiedyś jego koledzy.

– Koniec pracy, moi drodzy!– oznajmił donośnym głosem Gilbert Falcon, o którym Henry Woo prawie zapomniał. – Pan Robert Bowler zaprasza wszystkich na kolację!
– Szanowni państwo! – obwieścił teksański bogacz, który również pojawił się w studiu, gdzie Anthony Long reżyserował sceny walki. – Dzisiaj jest wielkie święto tej oto młodej damy, która postanowiła zaprosić całą ekipę na jej urodziny do Il Cielo. Sama znalazła tę knajpę w internecie i uparła się, że jej przyjęcie odbędzie się właśnie tam w towarzystwie gwiazd Hollywood.

Członkowie ekipy zaśmiali się. Większość przyjęła zaproszenie z aprobatą. Do statusu gwiazd było im wszystkim daleko, ale sponsorowana kolacja w „najbardziej romantycznej restauracji w mieście” mogła być dobrą rozrywką.
– No chodź! Podjedziemy moim samochodem – zaproponował posterunkowemu Woo Anthony Long.
– Sam nie wiem – wahał się policjant. – Jestem tu nowy.
– No coś ty? Nie bądź głupi. Niby z ciebie prawdziwy Amerykanin a zastanawia się, czy skorzystać z darmowej wyżerki. Chodź, wypijemy parę drinków, pogadamy.
Henry Woo nie bardzo wiedział, jak się zachować wśród ludzi filmu, ale w końcu wolno mu było. Przecież zarówno naprawdę, jak i w swojej roli był tam nowicjuszem. Poza tym konieczność ochraniania Gilberta Falcona zmuszała go stałej obecności w pobliżu. Ponieważ od dłuższego czasu nie widział dwóch pozostałych policjantów przydzielonych do tego samego zadania, doszedł do wniosku, że prawdopodobnie ich odwołano.
Jadąc w kierunku Burton Way, Anthony Long był bardzo rozmowny.
– Wiesz, moim marzeniem była kariera taka, jak Bruce’a Lee, albo Jackie Chana. Kung fu i film to całe moje życie.

Woo potakiwał w milczeniu.

– Zawsze chciałem pracować w filmie, jeszcze zanim skończyłem 10 lat. Ale wiesz co? To musiało być Hollywood. Hongkong to potęga jeśli chodzi o produkcję filmów kung fu, ale to w większości badziewie. Od dziecka uważałem, że najlepsze filmy robią Amerykanie. Zresztą teraz wszystko się w Hongkongu zmieniło. Niby komuniści niczego nie ruszyli, ale wszędzie się czuje, że za każdą działalnością kryją się interesy Pekinu.
– Z tego, co mi wiadomo, pod Anglikami też waszym miastem rządziły triady.
– No tak, ale widzisz, triady to stara chińska tradycja. Ja oczywiście wiem, że dzisiaj to gangsterzy, ale przynajmniej wywodzili się z dawnych bojowników o niezależność Chin. A ci obecni władcy, to bogacze, którzy sprzedali się komuchom za pozwolenie na dalsze bogacenie się. Rzygać się chce, mówię ci.
– Taa – odpowiedział Woo, który nie chciał wyjść na gbura.
– A tu, rozumiesz, prawdziwa Ameryka! I to jakie cholerne miałem szczęście, że trafiłem od razu do Hollywood, do miejsca, gdzie realizuje się amerykański sen!
– No tak. Wspaniale – Woo nie podzielał bezkrytycznego entuzjazmu Chińczyka wobec swojego miasta, które znał z jego najciemniejszej strony, ale nie zrobił nic, by go zgasić.

Mimo gadulstwa Tony’ego, jak kazał do siebie mówić Long, Henry Woo bardzo polubił jego towarzystwo. W restauracji musiał jednak wykazać się inicjatywą w wyborze miejsca do siedzenia, ponieważ nie chciał spuścić z oczu Falcona.

– Lubię włoską kuchnię – zwierzył się Long przy przystawce w postaci pomidorów faszerowanych krewetkami. – Wiesz, nie to, żebym nie lubił chińskiej. Wręcz przeciwnie, uważam, że chińskie jedzenie jest najlepsze na świecie, ale włoskie jest również wspaniałe. Tylko Ameryka daje takie możliwości. Jak chcesz, to możesz codziennie chodzić do innej restauracji i kosztować potraw z różnych stron świata. W Hongkongu też są włoskie knajpy, ale przy tych w Los Angeles nie mają szans.
– Czy w Hongkongu też pracowałeś przy filmach? – spytał Woo, chcąc skierować rozmowę na tematy, które bardziej go interesowały.
– O, tak. Można powiedzieć, że od dziecka jestem w tej branży.
– W czym cię można zobaczyć?

Anthony Long zaśmiał się serdecznie.

– No wiesz, Jackiem Chanem to ja nie jestem, ale może jeszcze jest jakaś szansa przede mną. Większość tamtejszych produkcji nigdy nie trafiła na rynek amerykański, więc nie sądzę, żebyś je znał. Zagrałem np. herszta bandziorów w Cesarskiej drodze. Jestem jednak przekonany, że nic ci to nie mówi.
Cesarska droga? Oczywiście, że mi mówi – odpowiedział z równie szczerym śmiechem posterunkowy Woo. – Człowieku, mój dziadek sprowadza wszystkie nowości z Hongkongu, Tajwanu i z komunistycznych Chin. W całym jego domu nie ma już miejsca, bo wszystko jest zawalone płytami DVD. Dobrze, że dał się przekonać, żeby stare kasety video zgrać na DVD, bo przecież kasety zajmowały jeszcze więcej miejsca.
– I co? Wyrzucił te kasety?
– A skąd! Trzyma je w garażu!
Rozmowa przebiegała w coraz bardziej swobodnej atmosferze.
– Potem chyba nakręciliście Cesarską drogę II i III. Też były niezłe, choć to już nie było to.
Woo zauważył, że Anthony Long nagle zesztywniał. Uśmiech znikł z jego twarzy, która przybrała kamienny wyraz.
– Co się stało? – spytał policjant.
– Nie mówmy o tym.
– Dlaczego? – zdziwił się Woo. – Przecież w „dwójce” i „trójce” też grałeś. Teraz sobie przypominam twoją twarz.
– Nie lubię o tym mówić. Gra w Cesarskiej drodze II to był błąd. Wstydzę się tego po prostu.
– Ale dlaczego? Przecież byłeś bardzo przekonujący jako krwawy bandzior. Poza tym pokazałeś niezłe kung fu.
Long robił wrażenie rozdrażnionego, czego Woo w żaden sposób nie mógł zrozumieć.
– Tony, halo! Mówi się! Co cię ugryzło?
– A nie zastanawiało cię, skąd się niby wziąłem w drugiej i trzeciej części?
– Nie rozumiem – zdziwienie Woo było zupełnie szczere.
– No przecież na koniec pierwszej i oryginalnej części filmu zostaję zabity przez głównego bohatera, dzielnego Chena z cesarskiej gwardii.
– Tak, ale na początku „dwójki” okazuje się, że wyleczył cię taoistyczny mnich, który w dodatku nauczył cię sztuk walki Wudang.
– No właśnie.
– Co no właśnie?
– Przecież to kompletne pierdoły! Film się skończył śmiercią drania i tak powinno zostać. Po co było wskrzeszać bydlaka?

Ten sposób rozumowania u człowieka, który żył z filmu, zupełnie zaskoczył posterunkowego Woo.
– Wiesz, ja między innymi dlatego chciałem się za wszelką cenę wyrwać z Hongkongu, żeby już więcej nie brać udziału w takich głupotach. Ciągnęło mnie do prawdziwego kina, gdzie na końcu dobro zwycięża i już!
– No wiesz – zawahał się Woo. – Przyznam, że twój sposób myślenia mnie zaskoczył.
– Bo ty chyba jesteś taki jak ci wszyscy, którzy zrobią wszystko, sprzedadzą nawet własną matkę, żeby tylko zagrać w filmie. Obojętnie, czy w superprodukcji, czy w jakimś chłamie.
Woo zaklął w duchu. Oto facet, który robi sceny walki rodem z Hongkongu w filmach niejakiego Gilberta Falcona, największego tandeciarza Hollywood, robi mu wykład na temat etyki zawodowej. Co za facet!
– Myślę, że trochę przesadzasz – odpowiedział spokojnie.
– Dobra, nie mówmy o tym. Zobacz niosą włoską cielęcinę. Palce lizać! – Tony Long wydawał się odzyskiwać uprzednią pogodę ducha i entuzjazm.
Przez moment jedli w milczeniu, ale nagle instruktor sztuk walki wstał od stołu.
– Przepraszam, ale muszę zatelefonować do mojej dziewczyny. Zapomniałem jej powiedzieć, że nie będzie mnie na kolacji w domu.

Woo pokiwał głową okazując zrozumienie. Nie odezwał się natomiast, ponieważ właśnie przeżuwał kawałek delikatnego mięsa doskonale przyprawionego rozmarynem.

Nagle zorientował się, że przy Robercie Bowlerze, który właśnie nakładał na talerz małej Nathalie jakąś włoską sałatkę, nie ma Gilberta Falcona. Mimo tłumu ludzi nie było to miejsce bezpieczne. W powszechnym zgiełku zabawy ktoś mógł oddać strzał z pistoletu z tłumikiem, a dźwięk ten mógłby zostać odebrany jako wystrzał korka od szampana.

Woo wstał i przecisnął się do stolika, przy którym siedział Bowler.
– Przepraszam bardzo, nie wie pan, gdzie jest pan Falcon? – spytał.
– Gilbert? – upewnił się stary Teksańczyk. – Myślę, że poszedł do łazienki. A może jednak troszkę włoskiej cielęciny?
To pytanie było skierowane do wnuczki, która prawdopodobnie przeżywała pierwszą falę fascynacji wegetarianizmem.

niedziela, 18 stycznia 2009

Polski gaz (3)

Putin z piękną Julią dogadali się w sprawie gazu, a w Polsce podejmuje się szybkie decyzje mające na celu dywersyfikację dostaw tego surowca. Wczoraj trafiłem (chyba TVP Info) na wypowiedź pana z Instytutu Jagiellońskiego, który bardzo przekonująco tłumaczył, że teraz trzeba szybko Polsce zapewnić dostawy z innych źródeł i trzeba budować infrastrukturę, czyli rurociągi, m.in. z Danii. Równie przekonująco wyjaśniał, że pomysły gazyfikacji węgla i wydobycia polskiego gazu to na razie mrzonki. Przyznał w końcu, jakby chcąc nieco uspokoić prowadzących rozmowę dziennikarzy, że oczywiście należy nadal pracować nad wykorzystaniem własnych zasobów, ale teraz trzeba podejmować szybkie decyzje o budowie rurociągów ciągnących gaz z innych krajów.

Wspaniale. Człowiek ten zapewne wiedział, co mówi i nie mam podstaw mu nie wierzyć. My teraz faktycznie potrzebujemy nierosyjskiego gazu szybko, a budowa własnego przemysłu wydobywczego zajmie trochę czasu. Problem tylko w tym, że jak znam polskich polityków, skończy się na tym, że gdy tylko będzie można lekko odetchnąć, bo już będzie infrastruktura przesyłająca np. norweski gaz z Danii, to oddech ten będzie trwał w nieskończoność, a decyzja o budowie własnego systemu wydobycia zostanie zwalony na następny rząd, czyli najprawdopodobniej przeciwników politycznych. Kiedy o tym wszystkim myślę, włos jeży mi się na głowie z przerażenia.

Uważam, że musimy powołać firmę państwową z udziałem kapitału prywatnego (ale pakiet kontrolny w ręku państwa), która byłaby odpowiedzialna przed prezydentem i niezależna od zmieniających się ekip rządowych. To jest zbyt poważna sprawa, żeby ją uzależniać od wahnięć, które następują co cztery lata (a czasem i częściej). To jest polityka na lata i nie wolno jej powierzać ludziom przypadkowym i tymczasowym.

Nasunęła mi się refleksja. Jedna z najbardziej prawdopodobnych hipotez na temat początków scentralizowanej władzy w starożytnym Egipcie głosi, że charakter systemu irygacyjnego Nilu wymagał nieustannej współpracy Egipcjan na wszystkich odcinkach rzeki. Wystarczyło, że na jednym ktoś dopuścił do zamulenia, i następowała ruina całego systemu. Nie wiem dokładnie, jak to działało, ale wierzę na słowo. Zarządcy budowy kanałów to była pierwsza egipska arystokracja. Aby zapewnić sobie plony na długie lata, stworzyli system centralnej kontroli rzeki na wszystkich odcinkach, a władza najważniejszego kontrolera kanałów stała się despotyczną władzą z boską sankcją.

Być może, to co proponuję, czyli niezależną od zmieniających się władz instytucję o charakterze gospodarczym, to jakiś krok w kierunku odwrotnym od demokracji, ale tak sobie głośno myślę, że kto wie, czy pozostawanie w tradycyjnej demokracji parlamentarnej nie odbije się nam wszystkim czkawką.

sobota, 17 stycznia 2009

Śmierć reżysera (11)

A z gazem będzie tak, że będziemy kupować ten ruski, ale od Niemców za większe pieniądze. Obym był złym prorokiem!
Tymczasem kolejny odcinek opowiadania:

Śmierć reżysera (11)

Kiedy porucznik Parson jadł wraz z inspektorem Rousseau doskonałe polskie pierogi z kapustą w Cafe Polonez przy Roncesvalles 195, posterunkowy Woo od godziny znajdował się na planie filmowym.
Falconowi nie wystarczyły 3 godziny. Kiedy zasnął tuż po odjeździe Parsona, obudził się dopiero o pierwszej po południu. Woo skorzystał z okazji, że jeden z policjantów przydzielonych do ochrony reżysera się obudził i też uciął sobie drzemkę. O pół do drugiej wraz z Falconem pojechał do studia, gdzie na tego ostatniego czekał już jakiś czerstwy siedemdziesięciolatek w białym kapeluszu i cygarem w ustach. Po obecności przy nim dziewczynki, na oko dwunastoletniej, Gilbert Falcon poznał, że to musi być Robert Bowler, właściciel pól naftowych w Teksasie, który na stare lata zwariował na punkcie filmu. Tak naprawdę był zwariowany na punkcie swojej jedynej wnuczki i spadkobierczyni, małej Nathalie, która właśnie przechodziła etap marzeń o zostaniu gwiazdą filmową.
– Gilbert – powiedział Teksańczyk po powitalnych formalnościach. – Musisz wiedzieć, że dla tego dzieciaka zrobię wszystko. Powiedziała „Dziadku, ty wszystko możesz, zrób dla mnie film w Hollywood.” Jesteś jeszcze młody, Gilbert, to masz prawo jeszcze tego nie rozumieć, ale jak się ma siedemdziesiąt lat i taka dama mówi do ciebie „dziadku, ty wszystko możesz”, to czujesz, że twoje życie nie poszło na marne. Ja, widzisz, całe życie harowałem. Zaniedbywałem żonę i córkę, ale teraz stać mnie na to, żeby dać tej małej wszystko, czego sobie życzy.
– Na pewno będzie pan zadowolony, panie Bowler – odpowiedział Falcon.
– Robert, mów mi Robert, synu. Mówię ci, najważniejsze, żeby ta zarozumiała smarkula była zadowolona – ostatnie słowa były wypowiedziane z taką czułością, że nikt nie miał wątpliwości, że ta „zarozumiała smarkula” była jego całym światem.
– Przepraszam bardzo, panie... to znaczy Robert, tylko wydam odpowiednie dyspozycje i jestem cały wasz.
Gilbert Falcon odwrócił się do Henry’ego Woo i lekko kiwnął głową.
– Chodź, przedstawię cię komuś.
Posterunkowy Woo, który do tej pory uważnie przyglądał się ludziom robiącym wrażenie niezwykle zajętych, nie zauważył błysku złośliwości w oku Falcona. Reżyser miał już dosyć policjantów w swoim otoczeniu. Był tchórzem i z pewnością bał się o swoje życie. Wydawało mu się jednak, że w towarzystwie starego Teksańczyka, który (był o tym przekonany) nie rozstaje się z bronią, nic mu nie grozi.

Weszli do hali z dekoracją imitującą wnętrze jakiegoś magazynu. Nie była to droga scenografia, ponieważ poustawianie tekturowych pudeł, ani same pudła nie kosztowały drogo.
– Tak jest! – krzyczał mężczyzna mniej więcej w wieku posterunkowego Woo, a w dodatku nieco do niego podobny. – Teraz złap go za nadgarstek i wsadź mu kopa pod pachę. Bardzo dobrze.

Dwóch czarnych mężczyzn w dresowych spodniach i podkoszulkach posłusznie wykonywało polecenia instruktora o azjatyckim typie urody.
– Henry, pozwól, że ci przedstawię Anthony’ego Longa, naszego specjalistę od wschodnich sztuk walki. Tony jest z Hongkongu – powiedział Falcon. Mężczyźni wymienili formalne zwroty grzecznościowe.
– Skąd jesteś? – spytał instruktor walki. – Czekaj, nie mów nic. Ciekawe, czy zgadnę.
Nagle przeszedł na dialekt kantoński.
– Przepraszam, ale nie rozumiem cię – przerwał mu Woo.
– Czekaj, czekaj! Wiedziałem, że jesteś z północy! Shandong? Nie, czekaj! Henan! Zgadłem?
Niestety ja mówię tylko po kantońsku i angielsku.
– A ja niestety tylko po angielsku – odpowiedział Woo.
– Jak to, to nie jesteś tym mistrzem długiej pięści, który miał dołączyć do naszego zespołu?
Woo musiał podjąć szybką decyzję czy podać się za jakiegoś chińskiego mistrza kung fu, który zaczynał swoją wielką karierę w Hollywood, czy też powiedzieć prawdę omijając tylko fakt, że jest policjantem. Pierwsza opcja odpadała, ponieważ łatwo wyszłoby na jaw, że nie mówi ani po kantońsku, ani po mandaryńsku, a przy tym styl długiej pięści Shaolin znał tylko z filmów.
– On ma dołączyć do naszego zespołu! – wtrącił Falcon ze szczególnym naciskiem na „ma dołączyć” – ale nie jest tym Chińczykiem.
– No właśnie. Jestem Amerykaninem. Czwartym pokoleniem urodzonym i wychowanym w Los Angeles.
– No tak! Ameryka! Przecież ten kraj przyciągał nas już od dawna – ze śmiechem przyznał Anthony Long.
– Dobrze, chłopcy – powiedział Falcon. – Zostawię was na moment samych. Już idę, Robert.
Ostatnie słowa były skierowane do teksańskiego milionera, który wraz ze swoją wnuczką pojawił się w drzwiach studia.
Woo musiał po raz kolejny podjąć szybką decyzję. Uspokoił swoje sumienie myślą, że przecież na oczach tylu ludzi nikt Falcona nie zastrzeli.
– Dobra, chodź tu – powiedział Anthony Long. – Pokaż co potrafisz.
Woo zawahał się.
– No chodź, chodź. Chcesz tę robotę, czy nie?
Policjant podszedł do Longa.
– Uderz mnie – zażądał reżyser scen walki. Posterunkowego Woo trochę to rozśmieszyło. Przypomniały mu się bowiem wszystkie filmy kung fu Jackie Chana i te starsze z Brucem Lee.
– Ile razy? – zapytał.
– Co? – Chińczyk robił wrażenie zdezorientowanego. Zwykle na taką komendę, kandydaci na następców Stevena Seagala, podchodzili i próbowali zadać jakiś niemrawy cios, który Long bez trudu parował, po czym przechodził do szybkiego kontrataku, który rozkładał wschodzącą gwiazdę kung fu na łopatki.
– No ile razy mam cię uderzyć? – wyjaśnił Henry Woo.
– Ha! Spróbuj choć raz!
– Ale mam spróbować tylko raz, czy przynajmniej raz?
– Spróbuj przynajmniej raz!
Henry Woo nie przybrał ani postawy bokserskiej, ani typowej dla judoki. Jednym ledwo zauważalnym skokiem skrócił dystans do Longa. Jego ręce, które do tej pory swobodnie spoczywały w kieszeniach, nagle zadały trzy krótkie ciosy, po czym lewa chwyciła instruktora za prawy nadgarstek, prawa zaś objęła go w pasie. Obracając się w lewo, Woo naciągnął Longa na plecy, po czym rzucił na podłogę.
Chińczyk natychmiast przerzucił nogi ponad swoją głowę, po czym wybił się z pleców, by po chwili powstać efektownie skacząc na stopy i od razu stając w pozycji zaczepno-obronnej. Uśmiechał się, ukazując dwa rzędy zadbanych białych zębów.
– Judo, co? A przedtem jakieś ciosy z aikido, albo może z tai-chi?
– Ale skuteczne, co? – spytał rozbawiony policjant.
– Niewątpliwie skuteczne, ale zupełnie nie filmowe – odpowiedział reżyser scen walki. – Od razu widać, że świetnie umiesz się bić. Na ulicy pewnie doskonale sobie radzisz, albo radziłeś, kiedy byłeś nastolatkiem. Gdybyśmy jednak w filmach pokazywali realną walkę, nikt by ich nie chciał oglądać. To dlatego liczyłem, że Gilbert przyprowadzi gościa od długiej pięści. Wiesz, tam w Shaolin w prowincji Henan uczą długich kopnięć, skoków, ciosów na daleki dystans. Rozumiesz? Ja dobrze wiem, że w walce liczy się skrócenie dystansu i uniemożliwienie ruchów przeciwnikowi, ale na ekranie to fatalnie wygląda.
– No dobra, to w takim razie, pokaż co mam robić, mistrzu – powiedział Woo ironicznie, ale przyjaźnie zarazem.
– Tony – powiedział Chińczyk. – Mów mi po prostu Tony.
Woo mimowolnie poczuł sympatię do człowieka, którego niedawno posłał na deski studia. Widać było, że żyje tym, co robi, że chińskie filmowe kung fu jest dla niego taką samą pasją, jak dla niego praca policjanta.
– Pokażę ci kilka filmowych sztuczek – powiedział Long.

czwartek, 15 stycznia 2009

Śmierć reżysera (10)

Dziś dziesiąty odcinek Śmierci reżysera. Powoli zbliżamy się do końca tego opowiadania. W międzyczasie dzieje się na świecie i w Polsce mnóstwo rzeczy wartych skomentowania!

Śmierć reżysera (10)

Marek Fołtyn zwrócił się do świeżo przybyłego Karpiela.
– Leszku, panowie są z policji, chcą z tobą porozmawiać.
Szeroki uśmiech, jakim obdarzył koleżanki i kolegów po powrocie z Kalifornii, znikł z twarzy chudzielca.
– Słucham panów, o co chodzi?
– Nazywam się Rousseau, inspektor Rousseau z O.P.P., a to jest porucznik Parson z Los Angeles, a konkretnie z Beverly Hills – przedstawił siebie i swojego amerykańskiego kolegę kanadyjski policjant.
– Z Los Angeles, ze Stanów? – zaśmiał się dziennikarz. – Może coś przegapiłem, ale chyba jeszcze nie nastąpiła aneksja Kanady do Stanów Zjednoczonych Ameryki. Ja wiem, że wam się do marzy od dwustu lat, ale w 1812 roku wam się nie udało. Mam nadzieję, że nadal jestem poddanym jej królewskiej mości.
– Panie Karpiel, na pewno Stany Zjednoczone nie zaanektowały jeszcze Kanady, a już na pewno nie zrobił tego stan Kalifornia – odezwał się Bruce Parson. – Chciałbym jednak, żeby nam pan pomógł w pewnej sprawie.
– Słucham. Proszę pytać. Może usiądziemy? – zaproponował.
– Z przyjemnością – odpowiedział Philip Rousseau.
– Napiją się panowie kawy? – zaproponował redaktor Fołtyn.
– Bardzo chętnie – również odpowiedział Rousseau, a Parson kiwnął głową na znak aprobaty.
Wyciągnął z teczki zdjęcie Cynthii Jay.
– Panie Karpiel, chciałbym panu pokazać pewne zdjęcie, ale zanim to zrobię, chciałbym, żeby mi pan powiedział, gdzie dokładnie pan spędził ten tydzień.
– To nie jest żadna tajemnica. Byłem w Paramount Pictures, na, uwaga, wyraźne zaproszenie firmy, gdzie spędziłem owocny tydzień na spotkaniach z reżyserami i innymi scenarzystami.
– Innymi scenarzystami? – zdziwił się Parson.
– A tak! Wreszcie ktoś docenił moją pracę. Wygrałem internetowy konkurs na scenariusz filmu sensacyjnego. Jak to mówicie w Ameryce: nigdy się nie poddawaj! Od pięciu lat dobijałem się ze swoimi scenariuszami w Hollywood, aż wreszcie przyjęli jeden z nich w Paramount, to chyba nazywa się sukces, co?
– Z pewnością. W takim razie gratuluję panu.
– Muszę się pochwalić, że to jest w tym i moja zasługa – wtrącił Marek Fołtyn, który wrócił, a wraz z nim śliczna filigranowa szatynka z kawą. – Trzeba panom wiedzieć, że Leszek to bardzo zdolny człowiek. Nie tylko rzetelny dziennikarz, ale również doskonały pisarz. To ja pierwszy po przeczytaniu zbiorku jego opowiadań, powiedziałem „Chłopie, ty ruszaj z tym do Hollywood! Filmy powinni kręcić na podstawie twoich historii”.
– Tak było – zgodził się wesoło chudzielec. – Ale przyznasz Marku, że początkowo się naśmiewałeś z moich spiskowych teorii.
– Spiskowe teorie niezbyt się sprawdzają w rzeczywistości, ale w kinie są doskonałe – wtrącił Rousseau.
– Kiedy po raz pierwszy pojechał pan do Hollywood ze swoimi tekstami? – zapytał Parson.
– Jakieś pięć lat temu. Pamiętasz, Marku – zwrócił się do swojego szefa – to chyba było po tym, jak mnie ochrzaniłeś za ten artykuł o jankeskich zakusach na prowincję Ontario?

Marek Fołtyn zaśmiał się.

– No bo wtedy ostro przesadziłeś. Wtedy też przyszedł mi do głowy pomysł, że z taką wyobraźnią nadajesz się do pisania scenariuszy do filmów sensacyjnych.
– Powiedział pan, że wyleciał do Kalifornii tydzień temu. Dokładnie tydzień? – spytał Parson.
– Dokładnie to było sześć dni temu, w zeszłą niedzielę. Dziś jest piątek. Niech pan wreszcie powie, o co chodzi.
– Proszę mi tylko powiedzieć, gdzie pan spędził poprzednią sobotę?
– Był tutaj! – wtrącił wesoło redaktor Fołtyn. – Mieliśmy taką małą imprezę. Imieniny koleżanki Joanny.
– Przepraszam, co świętowaliście? – spytał Parson.
– Imieniny, poruczniku. Imieniny to taki piękny polski zwyczaj. Wziął się z obchodzenia dnia świętego patrona danej osoby.
Parson pokiwał głową wykazując zrozumienie dla egzotycznych obyczajów ludzi pochodzących z innej kultury.
– A wczoraj między siódmą wieczorem a dziewiątą?
– Wczoraj? Wczoraj to była wielka impreza na zakończenie tego mini-stażu.
– Oczywiście może pan powiedzieć, kto pana na nim widział?
– Cha cha cha! Oczywiście, że mogę przedstawić świadków. Dwóch Stevenów, Jodie, Arnie, Meryl, Sylvester...
– Przepraszam, czy to są inni scenarzyści, jak to pan powiedział?
– No, koledzy scenarzyści też byli, ale ludzie, z którymi głównie rozmawiałem, to Steven Spielberg, Steven Seagal, Jodie Foster, Meryl Streep, Sylvester Stalone, a poza tym może pan spytać swojego gubernatora, którego spytałem, czy miałbym szansę zbudować trochę mięśni na tych chudych kościach. I wiecie co? Powiedział, że spokojnie. Trening i odpowiednie odżywki i mam szansę.

Parson patrzył na chudzielca w milczeniu. Na pewno człowiek ten był strasznie zarozumiały, w żaden sposób jednak nie pasował do psychologicznego profilu mordercy. Parson znał ich tysiące.

– No dobra! Gadajcie, o co chodzi. Czy złamałem jakieś kalifornijskie prawo? Ja dobrze wiem, że tam u was człowiek nigdy nie wie, kiedy popełnia przestępstwo. Zastrzelisz sąsiada, jest OK, adwokat cię z tego wyciągnie, a przejedziesz kota to cię posadzą na krzesło.
– Pan naprawdę ma bujną wyobraźnię – powiedział spokojnie porucznik Parson. – W Kalifornii wstrzykuje się truciznę.
– O, jeszcze lepiej. I pewnie myślicie, że jesteście bardziej humanitarni od tych, co smażą ludzi na krześle?
– Leszek, daj spokój – łagodnym głosem wtrącił inspektor Rousseau.
– No to macie coś do mnie, czy nie? – Karpiel uniósł nieco głos.
Porucznik Bruce Parson wziął głęboki oddech.
– Nie, niczego panu nie mam do zarzucenia. Chciałbym tylko spytać, czy poznaje pan tę kobietę – powiedział wręczając dziennikarzowi zdjęcie Cynthii Jay.
Karpiel spojrzał i już otworzył usta, żeby zdecydowanie zaprzeczyć, ale zawahał się i przyjrzał się zdjęciu nieco dokładniej.
– Nie jestem pewny. Usta i nos jakby znajome. Oczy? Nie wiem. Nosiła zawsze przyciemnione okulary... No i włosy. Miała długie blond włosy. Może to więc nie ona.
– Kto, panie Karpiel? Kogo pan rozpoznał na tym zdjęciu?
– Przypomina mi Sylvię Jones. Dyrektorkę działu produkcji jakiegoś małego studia filmowego. Poznałem ją w jakimś barze, kiedy po raz pierwszy przyjechałem do Kalifornii spróbować szczęścia ze scenariuszami.
– Jaki charakter miała ta znajomość?
– Że co? – zdziwił się Karpiel. – A, rozumiem. Wam tam w Kalifornii wszystko się od razu kojarzy z seksem. Nie, nie. Nic z tych rzeczy. Zachowywała się jak bardzo dobra kumpela. Pani dyrektor, szycha w studio filmowym, a ja chudy kandydat na scenarzystę. Wie pan, była bardzo sympatyczna. Stanowcza, profesjonalna. Rozumie pan, taka pewna siebie suka, ale równocześnie trochę jak opiekuńcza ciocia. Wzięła moje opowiadania, ale na drugi dzień powiedziała, że są gówno warte, więc lepiej, żebym sobie dał spokój z pisaniem.
Parson znał już tę historię. Teraz jednak ciekawiło go, czy Karpiel znał jakieś inne ofiary tego procederu.
– Ja się potem zorientowałem, że to jej studio to jakieś maleństwo produkujące tanie badziewie, a ja mierzyłem wyżej, więc się specjalnie nie przejąłem. Ja, wie pan, łatwo się nie poddaję. Ja nawet teraz wiem, co pan sobie o mnie myśli. Że oto frajer wygrał jakiś konkurs i myśli, że złapał Pana Boga za nogi, a tu gówno, bo w Hollywood trzeba cały czas być obecnym i pilnować swoich interesów. Ale tak się już dzieje. Mam tam już nawet swojego agenta, a przede wszystkim za mój pierwszy scenariusz już mi zapłacono! Kasa jest już na koncie.
– Ależ, ja panu serdecznie gratuluję, panie Karpiel – odpowiedział Parson wcale nie zaskoczony tą tyradą młodego człowieka zachłyśniętego własnym sukcesem. – Proszę mi tylko powiedzieć, czy zna pan jeszcze kogoś, jakichś innych ludzi, od których Sylvia, jak ją pan nazywa, brała scenariusze do przeczytania?
– Nie – zdecydowanie i szybko odpowiedział Leszek Karpiel. – Wie pan, ja, kiedy poznałem Sylvię, byłem zarozumiałym gówniarzem. Poczułem się tak wyjątkowy i ważny, że miałem gdzieś kolesi, którzy tak jak ja dobijali się o swoją szansę.

To akurat było podobne do profilu chudzielca, jaki w swojej głowie naprędce wypracował porucznik Parson.

– I nie wie pan, że Cynthia Jay, bo tak się naprawdę nazywała pańska Sylvia, wraz ze swoimi kolegami, nakręciła film na podstawie pańskiego opowiadania?
– Co? Naprawdę? Którego?
– Specjalnie mnie to nie dziwi – odpowiedział Parson. – Ten film nigdy nie był grany w kinach. Taka tania produkcja na DVD.
Amerykanin wyjął z teczki opakowanie z płytą i podał Karpielowi.
– To prezent od kalifornijskiej policji.
– Hollywoodzki ojciec chrzestny? – zaśmiał się chudzielec. – To jeden z moich najsłabszych tekstów. Wie pan, byłem młody. Ale historia.
Spojrzał na nazwisko scenarzysty.
– Gilbert Falcon? Pierwsze słyszę – Karpiel lekceważąco wydął wargi. – Wie pan, poruczniku. Całe szczęście, że Sylvia ukradła to opowiadanie i że to nie ja jestem autorem scenariusza do tego badziewia. W zawodach artystycznych liczy się reputacja. Wolę, żeby moje nazwisko kojarzono z tym filmem, który zrobi Paramount!

środa, 14 stycznia 2009

Śmierć reżysera (9)

Dziś odwiedzimy inny kraj wraz z bohaterem mojego opowiadania. Mam nadzieję, że prawdziwy redaktor naczelny, prawdziwego czasopisma polonijnego, którego redakcja mieści się w pobliżu miejsca akcji, nie obrazi się za wykorzystanie zbyt wielu szczegółów jego wyglądu zewnętrznego. Przecież wszelkie podobieństwa do osób prawdziwych są zupełnie, ale to zupełnie przypadkowe ;)

Śmierć reżysera (9)

– Słuchaj Gilbert – Parson zwrócił się do Falcona. – Nadal zależy nam, żeby cię nikt nie zastrzelił. Musisz więc współpracować, zgadzasz się.
– Mam was już serdecznie dosyć, ale zgadzam się. Złapcie tego świra i niech się już to wszystko skończy.
– Dobra. Posterunkowy Woo nie będzie cię od tej pory odstępował. Dwaj policjanci, którzy teraz chrapią na całe Los Angeles, będą cię nadal dyskretnie ochraniać, ale Henry będzie cały czas przy tobie, więc musisz wymyślić mu jakąś rolę. Nie wiem, możesz go przedstawiać jako obiecującego scenarzystę, albo aktora. Rób jak chcesz, ale masz się go trzymać.
– Jeżeli posterunkowy jest tak skuteczny, jak ci dwaj dyskretni, to niech nas Bóg ma w swojej opiece – żachnął się Mark Ruben. Przecież od razu było widać, że za nami jadą.
– No i dobrze – odciął się Parson. – Dzięki temu zabójca jeszcze nie zastrzelił twojego klienta. Widział gliniarzy i się do niego nie zbliżył.
– Fajnie w takim razie. Z tego punktu widzenia, na pewno masz rację – odpowiedział sarkastycznie Ruben.
– W porządku – Gilbert Falcon wreszcie doszedł do głosu - posterunkowy Woo będzie kolejnym chińskim aktorem mającym grać w scenach walki. Wezmę go dziś na plan, gdzie pokażę mu niby studio.
– Ja bym wolał, żeby mnie pan nie przedstawiał jako chińskiego aktora kung fu – odezwał się Henry Woo.
– Dlaczego? – zdziwił się Falcon – przecież w policji uczą was chyba jakichś sztuk walki, co?
– Nie chodzi o sztuki walki, ale o moją chińskość. Jestem piątym pokoleniem urodzonym i wychowanym w Stanach Zjednoczonych. Już mój ojciec nie mówił ani słowa po chińsku.
– No dobra, darujemy sobie tę chińszczyznę, ale będziesz specjalistą od sztuki walki.
– Niech będzie – zgodził się posterunkowy Woo.
– Ale teraz dajcie mi się wreszcie zdrzemnąć, chociaż dwie godziny!

Porucznik Parson wyszedł przed dom, żeby bez świadków porozmawiać z lotniskiem, żeby zarezerwować lot do Toronto i ze swoim szefem, żeby uzyskać fundusze na podróż. Poprosił też, żeby ktoś się skontaktował z policją prowincji Ontario w celu zapewnienia sobie ich współpracy. Pół godziny później miał już wszystko. Bilet czekał na niego na Los Angeles Intl. Airport.

W samolocie zajął miejsce obok jakiegoś chudzielca, który jak opętany walił w klawiaturę swojego laptopa. Parson pomyślał o tym, jak to się zmieniają czasy. Jeszcze dziesięć lat temu można było spotkać ludzi, którzy w domu nie mieli nawet komputera stacjonarnego. Teraz każdy młodziak to świr, który z komputerem się nigdy nie rozstaje.

Pięć i pół godziny lotu Bruce Parson wykorzystał na regenerujący sen. Na lotnisku czekał na niego inspektor Rousseau przedstawiciel samego komisarza Juliana Fantino. Towarzyszył mu konstabl Schmidt. Parson kiedyś już współpracował z Kanadyjczykami, miał więc pewne znajomości w Królewskiej Kanadyjskiej Konnej, obsługującej większość prowincji swego kraju. Ontario i Quebec stanowiły wyjątek. Policja Prowincji Ontario była siłą organizacyjnie niezależną.

Jeżeli Parson miał jakieś obawy co do współpracy z Kanadyjczykami, to uśmiechnięty zwalisty brunet około czterdziestki je rozwiał.
– Szuka więc pan niejakiego Leszka Karpiela, z tego, co zdążył powiedzieć mi sam szef – zagadał Rousseau już w samochodzie prowadzonym przez konstabla Schmidta.
– Wie pan, inspektorze..
– Philip – przerwał mu inspektor Rousseau.
– OK, Philip – odpowiedział Parson – Bruce. Nie wiedziałem, że mój stary nawiąże kontakt z samym komisarzem policji Ontario.
– Oni się chyba znają z młodości. Nie pytałem szefa o szczegóły.
– Podejrzewamy Karpiela o wielokrotne morderstwo osób, które ukradły jego opowiadanie i wykorzystały przy kręceniu filmu.
– O, to ciekawe. Myślicie, że z tego powodu człowiek może być tak zdeterminowany, żeby zaraz zabijać kilka osób?
– O, to nie znasz artystów. Są do tego stopnia przewrażliwieni na własnym punkcie, że nie ma chyba innej grupy zawodowej bardziej podatnej na paranoję.
– No dobra, zobaczymy, co wyciągniemy od tego Karpiela.
– Mówiąc szczerze, jeżeli go w ogóle zastaniemy, będzie to oznaczało, że to nie on. Ostatnie morderstwo popełniono dziś w nocy.
– To w takim razie, po co się tłukłeś pół dnia z Kalifornii do nas? Wystarczyło poprosić nas, żebyśmy wszystko sprawdzili.
– No niby tak... – zaczął Parson.
– Nie mamy zaufania do Kanadyjczyków, co, Bruce? – zaśmiał się Rousseau.
– Nie, to nie w tym rzecz. Nawet jeśli Karpiel nie jest zabójcą, to chcę mu zadać kilka pytań, które mogą mnie naprowadzić na dalszy ślad. Nie był bowiem jedynym, od którego ofiary ukradły pomysły na scenariusze.
– Dobra, zobaczymy w takim razie.
Wysiedli z samochodu na Roncesvalles Avenue w pobliżu skrzyżowania z Grafton. Weszli do budynku redakcji Polish News. Nie było żadnej recepcjonistki, jak się spodziewali, ale od razu spore pomieszczenie, w którym siedziało może ok. pięciu osób przy komputerach.
– Czym mogę panom służyć? – zapytał dość wysoki mężczyzna o sympatycznym wyrazie twarzy. Mógł mieć około pięćdziesiątki, ale na pewno nie zdradzała tego jego głowa. Facet nie tylko nie miał śladów przerzedzania się włosów, albo ich siwienia, ale mógł wręcz zaimponować niejednemu nastolatkowi gęstym i ogromnym ciemnoblond afro.
– Inspektor Rousseau, Policja Ontario – przedstawił się Kanadyjczyk. – Pan jest tu może szefem?
– Tak, Marek Fołtyn, redaktor naczelny Polish News.
Facet z afro na głowie wyraźnie czuł lekkie podenerwowanie, które pokrywał miłym uśmiechem.
– O co chodzi panowie?
– Czy pracuje w pańskiej redakcji niejaki Leszek Karpiel?
– Tak, to jeden z moich najlepszych reporterów. Czy Leszek komuś się naraził? Wie pan, to jest bezkompromisowy dziennikarz, tak samo zresztą jak my wszyscy tutaj...
– To między innymi próbujemy ustalić – odpowiedział Rousseau. – Czy to któryś z obecnych tu ludzi?
– Nie – odpowiedział redaktor Fołtyn. – Leszek wyjechał tydzień temu do Kalifornii, ale prawdopodobnie dziś będzie z powrotem w Toronto.

Parson drgnął nieznacznie. Podejrzany jest więc w Kalifornii, zastrzelił Spearsa, Blumsteina i Cynthię Jay, a teraz pewnie zasadza się na Falcona. Cała nadzieja w młodym Woo. Parson całkowicie ufał policyjnym umiejętnościom tego chłopaka.

W tym samym momencie otworzyły się drzwi wejściowe za plecami Parsona i inspektora Rousseau.

– Sie ma, ferajna! Wujek Leszek wrócił z wakacji! – usłyszeli donośny głos naśladujący kalifornijski akcent, który dla Kanadyjczyków z Ontario brzmiał bardzo zabawnie.
– O, to jest właśnie Leszek Karpiel, człowiek, z którym chcecie rozmawiać – powiedział redaktor Marek Fołtyn.
Porucznik Bruce Parson odwrócił się, żeby ze zdziwieniem odkryć, że stał przed nim chudzielec z samolotu.

Głód wiedzy


Spotkania na seminarium doktoranckim traktuję jako doskonałą intelektualną przygodę i bardzo pożytecznie spędzony czas. Odczuwam głód wiedzy i głód dyskusji na jakimś poziomie, który udaje nam się osiągnąć właśnie podczas tych naszych spotkań. Ku mojemu żalowi dzieje się tak tylko raz w miesiącu. Niestety, z zaspokojeniem głodu wiedzy, jest chyba tak jak z narkotykiem (nie wiem z doświadczenia, bo nie próbowałem).


Każda z koleżanek i kolegów zajmuje się nieco inną dziedziną literaturoznawstwa. Niektórzy specjalizują się w poezji (dla mnie to dość grząski grunt), inni w prozie amerykańskiej, jeszcze inni (m.in. ja) w brytyjskiej. Każde wystąpienie przynosi coś nowego i po poznawczej euforii następuje straszliwy kac, ponieważ chciałoby się od razu wchłąnąć jakąś większą dawkę wiedzy na omawiany temat, ale na to nie ma czasu. Co gorsza, między spotkaniami też nie bardzo można na to znaleźć czas, bo przecież każdy ma całe mnóstwo pozycji do przeczytania z własnej działki.


Stykamy się tu z problemem, którego prawdopodobnie nikt nie rozwiąże. Mamy ograniczony czas, ograniczoną wydolność mózgu tudzież możliwości percepcyjne, że nie wspomnę braku dostępu do wielu książek. W dodatku ludzie na całym świecie ciągle coś piszą i nie ma fizycznej możliwości nie tylko przeczytać ich tekstów, ale nawet dowiedzieć się o ich istnieniu!


Nie jest to z pewnością czas ludzi renesansu. Z drugiej strony dla nie ma nic gorszego dla humanisty, od zamknięcia się w swojej wąskiej specjalności. Humanista musi być dość wszechstronnym erudytą, ponieważ nie jest żadną tajemnicą, że ich ekonomiczna przydatność dla społeczeństwa jest, mówiąc eufemistycznie, niezbyt cenna. Humanista musi być poniekąd filozofem wyjaśniającym całość problemów językowych, historycznych, socjologicznych, jak również psychologicznych. W przeciwnym razie będzie tylko hobbystą przygotowującym się do udziału w jakimś teleturnieju wiedzy. (To już osobny temat, bo takie teleturnieje mogą niedługo zniknąć na rzecz rywalizacji w dziedzinach kompletnie idiotycznych).

Ostatnio koleżanka omawiała tzw. nowe dziennikarstwo, zjawisko bardziej literackie niż dziennikarskie, choć jeśli chodzi o wyraźne definicje, to we współczesnej produkcji tekstów, jesteśmy coraz bardziej skazani na wyczucie. Tacy pisarze (w angielskim sprawa jest prostsza, bo tam każdy, kto pisze to po prostu pisarz; nie musi to być koniecznie powieściopisarz, może być dziennikarz), jak Tom Wolfe, Gay Telese, Hunter S.Thomspson, Jean Didion czy George Plimpton to przedstawiciele literatury, która w latach 60. ubiegłego stulecia brała na warsztat bieżące problemy społeczne i pisała ogromne rozmiarami reportaże w formie dialogów.Truman Capote i jego "Z zimną krwią" to klasyczny przykład takiego new journalism. Rzeczywistość mieszała się tam z wyobraźnią autora, stąd zarzuty braku rzetelności.
Problem teraz w tym, że chciałoby się trochę poczytać oryginalnych tekstów tych ludzi, żeby sobie wyrobić własne zdanie na ten temat, bo odczuwam olbrzymi niedosyt wiedzy. Koleżanka zasygnalizowała ciekawy problem, "narobiła apetytu", ale nie ma wielkiej nadziei, że ten głód uda mi się zaspokoić. Wiem również, że przy następnym spotkaniu ktoś inny przyciągnie moją uwagę do swojego zagadnienia. Na pocieszenie można tylko powiedzieć, że dobrze, że chociaż dowiaduję się o istnieniu pewnych zjawisk. W końcu francuscy literaturoznawcy nie czytali Bachtina w oryginale, tylko jego teorie zreferowała im Julia Kristeva, która jako jedyna w ich gronie umiała czytać po rosyjsku ;)

wtorek, 13 stycznia 2009

Śmierć reżysera (8)

Dziś ósma część opowiadania. Umieszczam ją dopiero po północy, bo zaczęła się już normalna praca, a po pracy jeszcze dodatkowe zajęcia.

Śmierć reżysera (8)

– Jaką rolę w tej twojej karierze filmowej odegrała Cynthia? – spytał posterunkowy Woo.
Falcon zawahał się, ale w końcu zaczął mówić.
– Cynthia przynosiła całe stosy opowiadań, a często gotowych scenariuszy. To była niesamowita dziewczyna. Chodziła po różnych spelunach, żeby, jak mówiła, ćwiczyć swoje umiejętności aktorskie. Przebierała się albo za postrzeloną artystkę, za bizneswoman, albo za znudzoną żonę jakiegoś bogatego dupka, która szuka przygód. To ją kręciło. Przy tym z każdej takiej wyprawy coś przynosiła. Najczęściej wiadomości o tym, co się robi w wielkich studiach. Czasami przyprowadzała jakiegoś frajera, który wykonywał dla nas jakąś robotę za bezcen. Myśmy po prostu cięli koszty na wszystkim, co się dało. Inaczej dawno by nas już tutaj nie było.
– Czy mówi ci coś nazwisko Leszek Karpiel? – spytał porucznik Parson strasznie się krzywiąc przy wymowie tego obcego nazwiska.
– Nie, człowieku, pierwsze słyszę – odpowiedział Falcon. Parson znał się na ludziach. Ponad dwudziestoletnie doświadczenie pracy w policji wyrobiło w nim intuicję, która nigdy go nie zwodziła. Teraz też wiedział, że Falcon nie kłamie.
– Ty, Gilbert, jesteś bezbłędny! Ukradłeś człowiekowi pomysł na scenariusz. Właściwie przepisałeś jego opowiadanie, wprowadzając nieznaczne zmiany, i nawet nie zapamiętałeś jego nazwiska. Oczywiście! Dla ciebie to był jakiś frajer, nieudacznik, który był skazany na porażkę. Za to ty widziałeś się zawsze w roli wielkiego reżysera. Wszystko jasne.
Falcon poczerwieniał na twarzy, ponieważ nawet przeróbka opowiadania autorstwa Karpiela nie była jego dziełem. Na potrzeby filmu tekst zaadoptowała sama Cynthia, która miała świetne wyczucie dialogu.
– Jak ona to robiła?
– Co? – ocknął się nieszczęsny reżyser.
– No jak zdobywała te scenariusze? – spytał Parson.
– Są takie miejsca w Hollywood, gdzie spotykają się różnego rodzaju ludzie filmu. Tam też pojawiają się frajerzy, którzy chcą się wkręcić do tego świata. Chcą wpaść komuś w oko, zawrzeć znajomość, w jakiś sposób zaistnieć. Cynthia bezbłędnie rozpoznawała kandydatów na aktorów, reżyserów czy scenarzystów. Tych ostatnich łatwo było poderwać, bo to przeważnie zakompleksione łajzy. Wobec pisarzy zawsze przyjmowała postawę pewnej siebie kobiety biznesu o szerokich koneksjach w świecie filmu. Do tej pewności siebie dodawała jednak dużą dawkę życzliwości. Taka przyjazna szefowa. Frajerzy od razu oddawali się jej pod opiekę. Ona niby to od niechcenia napomykała, że jak chcą to mogą jej przynieść jakiś scenariusz, albo opowiadanie do przejrzenia, a ona da to do oceny odpowiednim ludziom z branży.
– I co? Facet nigdy jej już nie widział na oczy?
– A nie! Cynthia była profesjonalna we wszystkim, co robiła, ale przede wszystkim doskonale grała swoją rolę. Gdyby się nie pojawiła na kolejnym spotkaniu, ktoś w końcu mógłby zacząć jej szukać, robić jakieś problemy, czy coś w tym stylu. Kserowaliśmy scenariusz, a ona go oddawała autorowi, mówiąc ze współczującą miną, że niestety jej fachowi koledzy ocenili jego pracę bardzo nisko. Wszystko w bardzo przyjaznym tonie. W końcu dawała człowiekowi radę, życzliwą ale stanowczą, żeby lepiej wracał do domu i do swojej poprzedniej pracy, bo do pisania dla filmu się raczej nie nadaje.
– Ale była z was para bydlaków. Nie tylko kradliście ludziom pomysły, ale jeszcze niszczyliście ich samoocenę. Ciekawe ilu popełniło samobójstwo z powodu „życzliwej” rady Cynthii. Tacy artyści to przecież wrażliwi ludzie.
– Parson, nie rozśmieszaj mnie – wydął wargi Gilbert Falcon. – Hollywood jest dla twardzieli. Tutaj mięczaki giną szybciej niż w Chicago w czasach Ala Capone. Krytycy codziennie zabijają ludzi skuteczniej niż gangsterzy ze spluwami. Tutaj trzeba umieć przetrwać.
– No tak, a ty to przecież umiesz doskonale – sarkastycznie wyrzucił z siebie Parson.
– Mnie, poruczniku – wtrącił posterunkowy Henry Woo, który do tej pory spokojnie przysłuchiwał się rozmowie Falcona ze swoim szefem – nie tak bardzo interesuje, ilu niedoszłych scenarzystów popełniło samobójstwo, ale ilu byłoby gotowych się zemścić na złodziejach swoich pomysłów.
– Według ilu ukradzionych scenariuszy nakręciliście filmy? – spytał Parson.
– Nie wiem, może z dziesięć – odpowiedział Falcon.
– I oczywiście nie pamiętasz żadnego z ich autorów?
– Już mówiłem, że nie ci ludzie mnie nie interesowali.
– A faktycznie, mówiłeś. I ja ci od siebie z kolei powiem, że gdyby któryś z tych ludzi chciał cię ukatrupić, to specjalnie bym cię nie żałował.
Falcon wstał i poszedł sobie nalać drinka.
– Poruczniku – Henry Woo zwrócił się do zwierzchnika. – Kiedy przyniosłem do pana opowiadanie tego Karpiela, przeprowadziłem już małe śledztwo.
– No, młody człowieku – odpowiedział Parson – wal śmiało.
– Tak, jak to przed chwilą wyznał pan Falcon, było wielu autorów oszukanych przez Cynthię Jay i przez niego. Zarówno Howard Spears, jak Joshua Blumstein korzystali ze scenariuszy pisanych przez profesjonalistów zrzeszonych w związku, co łatwo było sprawdzić. Tylko pan Falcon nie krępował się przedstawiać jako scenarzysta własnych filmów. W takim razie zemsta oszukanego pisarza powinna objąć jedynie Cynthię Jay i jego. Skąd więc kule z tego samego Glocka, kaliber 9 mm w głowach Spearsa i Blumsteina?
– No właśnie! Skąd? – wykrzyknął porucznik.
– Był tylko jeden film, przy którym pracowała cała czwórka. Joshua Blumstein jako producent, Howard Spears jako reżyser, a Gilbert Falcon jako scenarzysta i asystent reżysera, zaś Cynthia Jay grała główną rolę kobiecą. To był Hollywoodzki ojciec chrzestny z Cynthią w roli kochanki Roberta Colonny.
– Psiakrew! Chyba w końcu obejrzę to dzieło! – mruknął Parson.
– Dlatego właśnie przyniosłem panu opowiadanie tego Karpiela.
– Młody człowieku, mogłeś zaoszczędzić staremu szefowi całej tej nocnej eskapady do domu pana Falcona i opowiedzieć mi o tym w moim biurze.
– No tak, szefie, ale teraz dzięki panu Falconowi, wiem jak się dokładnie odbywała ta kradzież scenariuszy.
– Fajnie – odpowiedział Parson. – Jest tylko mały problem. Taki Leszek Karpiel spławiony przez piękną Cynthię mógł się rozpłynąć w ogromie przestrzeni naszego pięknego kraju, zmienić nazwisko, o ile w ogóle to było prawdziwe i teraz uderza przez nikogo nie rozpoznany, bo jak rozumiem, tylko Cynthia znała go osobiście.
– Ma pan w dużym stopniu rację – Woo przygotowywał miękkie lądowanie dla swojego szefa, zanim wykaże mu podstawowe błędy w rozumowaniu, – ale nikt przy zdrowych zmysłach nie wymyśliłby sobie pseudonimu artystycznego, którego nikt nie jest w stanie wymówić, a tym bardziej zapamiętać.
– No dobra, mądralo, więc załóżmy, że Karpiel to jego prawdziwe nazwisko, ale teraz może działać pod innym.
– Tak robią ludzie, którzy mają mentalność przestępcy, poruczniku – odpowiedział Woo, - a Karpiel to pisarz, który chciał zaistnieć, może więc już wcześniej próbował swoich sił w pisaniu?
– No, mów dalej, Woo, mów dalej. Patrząc na twoją zadowoloną z siebie gębę, wydaje mi się, że ty już dobrze wiesz, gdzie znaleźć naszego nieszczęsnego frajera.
– Jeżeli to on zabija ludzi związanych z Hollywoodzkim ojcem chrzestnym, to nie wiem, gdzie go obecnie szukać. Na pewno gdzieś na terenie Los Angeles. Wiem jednak, gdzie możemy zasięgnąć informacji o nim.
Parson patrzył pytająco, podobnie jak Mark Ruben i Gilbert Falcon. Dwaj policjanci przydzieleni do ochrony tego ostatniego nie przyłączyli się do tej manifestacji ciekawości, ponieważ korzystając z okazji obecności dwóch innych stróżów prawa, ucięli sobie drzemkę na siedząco.
Tymczasem posterunkowy Henry Woo wyciągnął z torby, którą miał na ramieniu, laptopa, rozłożył go, włączył, a po chwili postawił na ławie przed kanapą.
– Co to jest? – spytał Mark Ruben.
– To jest strona internetowa polskiego czasopisma Polish News, gdzie Leszek Karpiel pracuje jako reporter.
– Gdzie oni mają swoją siedzibę? – spytał porucznik Parson.
– Toronto w Kanadzie, Aleja Roncesvalles...