poniedziałek, 29 października 2012

Alternatywne propozycje, czyli o niebezpieczeństwie zmiany celu w trakcie walki



Jestem typem, który lubi sobie podryfować myślą na różne obszary i niekoniecznie coś musi z tego wynikać. Lubię też rozważyć rozmaite za i przeciw pewnych proponowanych rozwiązań. Dopóki człowiek tak sobie niezobowiązująco dywaguje, mało kto się czuje obrażony, albo zagrożony i choć czasami może podjąć lekką polemikę, najczęściej sobie odpuszcza, bo widzi, że nie ma tak naprawdę punktu zaczepienia do ataku.

Owszem, istnieje niemało ludzi, którzy lubują się w polemice do tego stopnia, że kompletnie nie liczą się z tym, że ktoś np. dopiero co roboczo sformułował jakąś hipotezę, i zanim ta hipoteza zdąży nabrać konkretnych kształtów, atakują ją z energię godną lepszej sprawy, zaś jej twórcę niszczą do całkowitego unicestwienia. Tacy ludzie doprowadzają do sytuacji, w której każdy się boi zabrać głos w jakiejkolwiek sprawie, ponieważ niemal z góry wiadomo, że taki troll ten głos zaatakuje dla samej przyjemności ataku. Największy problem polega jednak na tym, że nigdy nie wiadomo, kiedy sami się stajemy takimi trollami.

Ten przypadek to przesada w jedną stronę. Inny przypadek to ludzie, którym dopiero w momencie podejmowania jakiejś konkretnej decyzji przychodzą do głowy setki rozwiązań alternatywnych. Nie biorą pod uwagę tego, że sprawy doszły już tak daleko, że teraz nie ma się już co rozdrabniać na jakieś odstępstwa czy kompromisy, ponieważ w ten sposób rozproszy się całą energię z wielkim trudem zebraną i skierowaną jednym strumieniem na osiągnięcie celu, zasiane wątpliwości doprowadzą do zniechęcenia tych, których udało się zaangażować, zaś jedynym rezultatem takiego filozofowania może być utrzymanie się status quo, które nam wszystkim się nie podoba.

Przez wiele lat mało kto w Polsce się zastanawiał nad ordynacją wyborczą. Od pewnego czasu jednak wielu z nas uważa, że obecna jest zła, ponieważ praktycznie eliminuje obywatela z życia publicznego, o ile odpowiednio wcześniej nie zadeklaruje on wierności jednemu z wodzów najsilniejszych partii politycznych. Platforma Obywatelska zaproponowała wprowadzenie systemu jednomandatowych okręgów wyborczych, takiego jaki obowiązuje w krajach anglosaskich i dlatego wielu, w tym ja, poparłem wówczas tę partię w wyborach. Oczywiście JOWy to podcięcie gałęzi, na której siedzi cały obecny establishment polityczny, więc żadnej partii już na nich nie zależy. Strachem mogą się kierować wszelkiego rodzaju miernoty, które tkwią w polityce tylko dzięki łasce swoich bossów, ale również i ci, którzy obawiają się, że inna ordynacja wyborcza przyniesie zdecydowane zwycięstwo ich przeciwnikom. Najśmieszniejsze jest to, że ten ostatni argument podnoszony jest przez zwolenników wszystkich liczących się partii politycznych. Wola obywateli jest tutaj najmniej ważna. Ważne, żeby „oni” nie wygrali.

Wielu z nas rozumie jednak konieczność zreformowania systemu wyborczego w celu polepszenia jakości klasy politycznej i w celu wyzwolenia energii obywatelskiej tych, którzy teraz tylko narzekają, a nie wierzą, że sami mogliby coś zmienić, a także tych, którzy mają kompletnie odmienną wizję polityki, niż partie obecnie okupujące Sejm. Przez szereg lat problemem tym zajmuje się jednak tylko maleńka grupka profesorów, którzy w ogóle nie mają pomysłu na dotarcie do obywateli ze swoją ideą. Inni narzekają, ale nie mają ani konkretnego pomysłu, a już tym bardziej obywatelskiego pędu do samoorganizacji wobec tejże idei. Pojawia się Paweł Kukiz i jego zmieleni.pl i coś się w ogóle zaczyna.

Nie chcę tutaj poruszać tematu tych, którzy osobiście i ideologicznie Pawła Kukiza nie lubią i dlatego, choćby walczył o to, co oni też chętnie chcieliby osiągnąć, to i tak się do niego nie przyłączą („zdolność koalicyjna” naszego narodu jest nadal bliska zeru na każdym szczeblu), bo to osobny temat. Śmieszą mnie jednak ci moi znajomi (jak i nieznajomi oczywiście), którzy wolą, żeby utrzymał się stan taki jaki jest, czyli stan zły, który sami krytykują, natomiast nie przyłączą się do poparcia jednomandatowych okręgów wyborczych, ponieważ oni woleliby jakiś system alternatywny, czy to mieszany, czy jednomandatowy, ale bardziej francuski niż brytyjski itd.

W momencie, kiedy zwieramy siły w celu przeprowadzenia konkretnej kampanii, oni proponują rozwiązania („wyskakują z rozwiązaniami” będzie chyba lepszym określeniem), do których nie mamy już czasu przekonywać setek tych, którzy są już przekonani do naszego modelu. W czasie, kiedy udało się wreszcie sprawić, ze tylu ludzi o w wielu przypadkach kompletnie odmiennych poglądach politycznych udało się zmobilizować do konkretnych działań, pojawiają się „filozofowie”, którzy teraz dopiero chcieliby otwierać dyskusję i rozmywać temat. Oczywiście nie kieruję się paranoją właściwą pewnym ugrupowaniom w Polsce i nie posądzam tych ludzi o złą wolę i celowe działanie na niekorzyść tego, w co sam się zaangażowałem. Uważam jednak, że wszystkim tym, którzy teraz proponują alternatywne rozwiązania powinno się zadać pytanie, gdzie byli do tej pory? Dlaczego wcześniej nie spróbowali się zorganizować wokół swojego pomysłu i przedstawić go opinii publicznej?

Doprowadzić do tego, żeby ludzie działali razem w celu osiągnięcia jakiegoś celu jest sztuką niezwykle trudną, a w Polsce, jak się wydaje, graniczy niemal z cudem. Nie można sobie teraz pozwolić na rozproszenie tej z trudem skoncentrowanej energii na jałowe dyskusje na temat zboczenia z obranego kierunku, ponieważ to prowadzi tylko do utrwalenie obecnego stanu rzeczy, czyli ordynacji, w której garstka partyjnych elit, które nawet nie zabiegają o pozyskiwanie nowych członków (o czym wspomniałem kilka postów temu), bo ci mogliby zagrozić ich władzy wewnątrz partii, wyznacza wierne i mierne sługi do bezmyślnego podnoszenia ręki i przyciskania guzika przy głosowaniu w sprawach, o których tylko i wyłącznie owe „elity” skupione wokół swojego dyktatora zadecydowały już dużo wcześniej bez pytania tychże sług nie tylko o zgodę, ale nawet o opinię, nie mówiąc już o pytaniu obywateli. To trzeba zmienić, bo zmiana partyjniacko-wodzowskiego systemu to jedyna szansa na ożywienie życia obywatelskiego w Polsce. Dlatego jestem za Jednomandatowymi Okręgami Wyborczymi ze wszystkimi ich konsekwencjami. Dajmy sobie samym szansę na demokrację w Polsce.

sobota, 27 października 2012

O Czyngis-chanie i innych ludobójcach w oczach historyków



Właśnie po raz kolejny oglądam na Viasat History film dokumentalny o Czyngis-chanie. Nie mogę się nadziwić komentarzom napisanym prawdopodobnie przez historyków, którzy czym bardziej od nas odległe czasy opisują, tym bardziej wyrozumiali się staja wobec ludobójców i wszelkich drani. Otóż, w komentarzu na temat okrutnej rzezi mieszkańców Pekinu od razu przechodzi się do peanu na cześć pozytywnej działalności Czyngis-chana w Karakorum, gdzie był mecenasem wszystkiego co dobre, od sztuki po służbę zdrowia.

Już jako student historii zetknąłem się z próbami wybielania Kaliguli czy Nerona, którzy z całą pewnością wznosili piękne budowle, czy dbali o sprawną administrację państwa. A to, że mordowali swoich wrogów politycznych w często niezwykle wyszukany w swym okrucieństwie sposób, to… no cóż… Nikt nie jest doskonały.

Neron zresztą musiał być niezłym populistą, skoro po jego śmierci pojawiło się kilku samozwańców podających się za niego, zaś lud rzymski z wielką nadzieją przyjmował wieści o powrocie swojego ulubieńca.

Takie myślenie historyków nieustannie mi przypomina, że całkiem niewykluczone, że za jakieś trzysta lat, a niewykluczone, że dużo wcześniej, może nastąpić wybielenie Hitlera, który przecież w samych Niemczech zapewnił wszystkim pracę, budował autostrady i przyczynił się do wzrostu dobrobytu sfrustrowanych traktatem wersalskim i wielkim kryzysem gospodarczym Niemców. Stalina wielu chciałoby wybielić już dziś.

Z upływem czasu, wraz z zapomnieniem niewyobrażalnych cierpień mordowanych i torturowanych ludzi historycy zaczynają „doceniać” to, co masowi mordercy zbudowali lub sponsorowali. Świadczy to tylko o tym, że tzw. obiektywizm potrafi być potworny.

Nikt mi nie powie, że inwestycje w Karakorum i dbałość o własnych mongolskich wojowników w jakikolwiek sposób równoważy cierpienie mordowanych ludzi w Chinach, Persji czy na Rusi. Chyba, że zrelatywizujemy wartość ludzkiego życia. Wtedy faktycznie dobrobyt Mongołów być może wart był milionów istnień ludzkich innych narodowości, tak samo jak dobrobyt Niemców wart był śmierci milionów przedstawicieli innych narodów.

Cynicznie muszę przyznać, że jestem pesymistą co do możliwości utrzymania trwałego pokoju na całym świecie i ochrony życia wszystkich mieszkańców naszej planety. Ten mój brak wiary w możliwość rozwiązań dobrych dla wszystkich nie może się jednak przerodzić w świadome przyzwolenie na praktyki powszechnie uznane za podłe, okrutne i antyludzkie. Relatywizowanie masowych mordów choćby przez wymienianie jednym tchem zaraz po nich działalności pozytywnej owych mordów sprawcy napawa mnie niesmakiem, a wręcz przerażeniem. Uważajcie, co piszecie i co wygadujecie, bracia historycy!

piątek, 26 października 2012

Jak wygrać najważniejszą grę, czyli o scenie z filmu o Johnie Nashu i ludzkości



W filmie Rona Howarda Piękny umysł opowiadającym o schizofrenicznych cierpieniach geniusza Johna Nasha jest scena ilustrująca rzekomo moment, kiedy ten wpada na swoją słynną teorię gier. Nash siedzi sobie w barze ze swoimi kolegami-studentami, kiedy do lokalu wchodzi kilka dziewcząt, z których jedna zdecydowanie góruje urodą nad innymi. Normalne, czyli biologicznie uwarunkowane zachowanie większości mężczyzn, czyli samców, to otoczenie tej najpiękniejszej (czyli samicy gwarantującej najlepszej jakości potomstwo, choć to oczywiście na planie zupełnie poza świadomością), co pewnie niejeden z nas zna z rozmaitych przyjęć i spotkań towarzyskich. Wygląda to nieco śmiesznie, jak się patrzy z boku, ten wianuszek bubków nadskakujących „bogini” w nadziei, że wybierze któregoś z nich, a w tym czasie inne dziewczyny, narzeczone czy żony przygryzają wargi z wściekłości.

Nash w tej filmowej scenie dochodzi do wniosku, że jeśli teraz wszyscy jego koledzy otoczą tę najpiękniejszą, a ona i tak najwyżej wybierze jednego, jeśli w ogóle, to większość uczestników wydarzenia (gry) będzie przegrana. Z mężczyzn wygra najwyżej jeden, a ta najpiękniejsza już jest zwyciężczynią. Jej nieco brzydsze koleżanki cierpią. Cierpią też odrzuceni faceci. Sami przegrani.

Geniusz dochodzi do wniosku, że sytuację można dość łatwo odwrócić, a wtedy więcej ludzi będzie szczęśliwych, zaś przegrana tylko jedna. Wystarczyłoby bowiem, żeby każdy z mężczyzn zaczął adorować jedną z koleżanek tej pięknej tworząc układ jeden na jedną. Wtedy te brzydsze są szczęśliwe, bo okazały się obiektem zainteresowania. Mężczyźni też są szczęśliwi, bo każdy zdobył kobietę, a jedyną przegraną całej gry jest ta najpiękniejsza.

Cały ten system można przenieść na życie gospodarcze i polityczne, co sprawiłoby, że więcej ludzi mogłoby korzystać na ogólnej grze, w jakiej wszyscy uczestniczymy, czy nam się to podoba czy nie, zaś przegranymi można byłoby uczynić tych najbardziej ambitnych, chciwych, tych samców i samice alfa. Genialne. Po obejrzeniu filmu te dziesięć lat temu pierwsza refleksja na temat tej sceny, jaka mnie naszła, to było pytanie, dlaczego tak rzadko stosujemy taką strategię w praktyce i w związku z tym cierpimy. Potem jednak nadeszła inna myśl. Przecież my, jako gatunek, od zarania dziejów niczego innego nie robimy, tylko gramy wg reguł Nasha!

Natura gdzieś tam próbuje się przebić do naszych zachowań społecznych, a więc co jakiś czas pojawiają się osobniki silne, którym oddajemy nad sobą kontrolę. Nadal ludzie fizycznie atrakcyjni mają zdecydowanie większe szanse na czynności prokreacyjne (choć o prokreacji podczas seksu nikt nie myśli), a piękności otoczone wianuszkiem zakochanych nieszczęśliwie bubków to zjawisko nada nierzadkie, ale tak czy inaczej, „wydoroślenie” z powiedzonka „wreszcie wydoroślej” oznacza ni mniej ni więcej, tylko przyjęcie strategii Nasha. To dlatego m.in. tak rozmnożyliśmy się jako gatunek, a nasi krewni – szympansy, goryle czy orangutany wypadają tak mizernie. Wśród zwierząt bowiem panuje ostrzejsza selekcja materiału genetycznego – słabszy samiec nie ma po prostu prawa do kopulacji, bo to ma tylko ten najsilniejszy. Ten z kolei też najczęściej uprawia seks z najbardziej dla niego atrakcyjnymi samicami.

Przełamaliśmy w jakimś stopniu determinizm biologiczny, choć oczywiście nigdy nie zrobimy tego do końca, chyba, że staniemy się cyborgami. Śmiem twierdzić, że jeżeli ktoś chciałby doszukać się momentu, kiedy jakaś grupa hominidów weszła na wyższy stopień rozwoju i ze swojej kondycji czysto zwierzęcej (tak jak to popularnie pojmujemy, bo śmiem również twierdzić, że o naturze zwierząt wiemy nadal bardzo mało) wspięła się na szczebel, który nazywamy człowieczeństwem, to byłaby to ta przygoda owej grupy, kiedy rannego podczas polowania kolegi nie zostawiono na pastwę wilków, niedźwiedzi, tygrysów czy innych hien, ale zabrano do domu, czyli powiedzmy do jaskini i opiekowano się nim albo do wyzdrowienia albo do śmierci. Może jednym z etapów uczłowieczania zwierzęcego jeszcze hominidy była też strategia kopulacji między osobnikami słabszymi na przekór regule, że samiec alfa bierze wszystko? Być może, bo oczywiście zbyt mało wiemy na ten temat, by móc cokolwiek powiedzieć z pewnością. Możemy się tylko domyślać.

Uważam, że w rozważaniach o rozwoju ludzkości nie powinniśmy się pozwolić zwieść istnieniu monarchii despotycznych, dyktatur czy innych tyranii, które to niejako zaprzeczają stosowaniu strategii Nasha przez nasz gatunek. Owszem, strategia pierwotna, ta najprostsza każąca wygrywać najsilniejszym nigdy z życia naszego gatunku nie zniknęła i pewnie nie zniknie, ale jeżeli choćby pobieżnie przyjrzymy się mechanizmowi wyłaniania się tyranów łatwo zauważymy, że nie są to koniecznie klasyczne samce alfa, ale często spryciarze wykorzystujący strategię Nasha. Tyran, czy dyktator to nie jest najsilniejszy samiec, który wszystkich swoich rywali pokonał w fizycznym pojedynku, ale spryciarz, który przede wszystkim zapewnił sobie poparcie grupy osobników beta, czy nawet gamma. Tyranie wszak pojawiają się na zasadzie wynoszenia do władzy przywódcy sfrustrowanych osobników przeciętnych i miernych. Tenże przywódca wcale nie musi być pięknym osobnikiem godnym rozsiewania swoich genów. Wręcz przeciwnie, tyrana często doprowadza się na szczyt w imię obalenie tych pięknych i silnych (najlepszych, czyli aristoi).

Ci piękni, silni i bogaci też oczywiście nie działają na zasadzie „najsilniejszy/najpiękniejszy wygrywa”, bo jak możemy zaobserwować, uprzywilejowani, choć mogą naprawdę między sobą rywalizować, trzymają się w grupie, gdyż wiąże ich sojusz przeciwko całej reszcie społeczeństwa. Arystokraci rozmnażają się więc wewnątrz „swojej sfery” w celu zachowania dobrego gatunku genów, jak można się domyślać, ale jest to o tyle żałosne, że nie ma nic wspólnego z faktycznie biologiczną jakością, z jaką mamy do czynienie u zwierząt. Arystokraci na dodatek też chętnie tworzą oligarchię bez wyraźnego przywódcy, choć oczywiście jakieś siły kierownicze grupy istnieją.

Nawet wśród osobników, gdzie brutalna siła wydaje się być podstawową normą pozycji w grupie, nie do końca jest tak, że zawsze na czele staje ten najsilniejszy. W rywalizacji o przywództwo tworzą się układy i sojusze, które albo przywódcę utrzymają przy władzy, albo go brutalnie wyeliminują.

Obserwacja strategii przetrwania, rozmnażania się i zdobywania władzy w naszym gatunku pokazuje więc, że tak czy inaczej, stosujemy strategię wymyśloną, a tak naprawdę chyba tylko odkrytą przez Johna Nasha od czasów, kiedy staliśmy się ludźmi. Zaryzykowałby stwierdzenie, że nie tylko ją stosujemy odkąd staliśmy się ludźmi, ale wręcz że staliśmy się ludźmi ponieważ zaczęliśmy stosować tę strategię.

czwartek, 25 października 2012

O patriotyzmie raz jeszcze



Wszyscy wiemy, że zmianie ulegają języki i pewnie dzisiaj z trudem byśmy się porozumiewali z naszymi przodkami z czasów Kazimierza Wielkiego, a z tymi z czasów Mieszka I byłoby pewnie jeszcze trudniej. Zmiany w języku można zaobserwować dosłownie w przeciągu jednego życia ludzkiego. Wszyscy obserwujemy zmianę słownictwa, jakim się posługują dziennikarze, a zaraz po nich również my, choćby profesorowie Bralczyk i Miodek wyrywali sobie włosy z głów. To, że technika stała się technologią nie przynosi większej szkody społecznej (w czasach mojej młodości „technologia” była pojęciem węższym i dotyczyła jedynie procesu z jednej dziedziny produkcji). Użycie słowa „spolegliwy” w znaczeniu „uległy, potulny” drażni mnie jak diabli, ale przeżyję (prawdziwe znaczenie tego słowa to „ten, na którym można polegać”).

Czasami nadużywanie pewnych słów przez grupy mało akceptowane przez większość społeczeństwa może prowadzić do „zbezczeszczenia”  słowa i odebrania mu jego pierwotnego zupełnie neutralnego znaczenia. M.in. tak się stało ze słowem „rubber” (guma/gumka) w amerykańskim angielskim, który tak silnie zaczął się kojarzyć z prezerwatywą, że przestano go używać w znaczeniu „gumka do ścierania”, bo pruderyjnym Amerykanom zaczęło się to jednoznacznie kojarzyć.

Pewne słowa są zawłaszczane przez pewne grupy do tego stopnia, że roszczą sobie one monopol na używanie tych słów. Teraz rzecz w tym, czy o te słowa należy walczyć i nie pozwolić ich sobie odebrać, czy też odpuścić, i wręcz zacząć się z nich wyśmiewać. Wyobraźmy sobie oto, że np. stalker (chyba jeszcze nie wymyślono polskiego słowa na tę przypadłość), czyli człowiek wystający dniami i nocami przed domem osoby, którą rzekomo kocha, nęka ją w ten sposób i prześladuje, bo nie umie nawiązać normalnego kontaktu, twierdziłby, że to, co on czuje to jest prawdziwa miłość. Wszyscy widzimy, że zachowanie stalkera jest chore, ale zamiast starać mu się wytłumaczyć, że to co on robi to nie jest żadna miłość, bo akurat my definicję miłości pojmujemy lepiej, nagle zaczynamy utożsamiać słowo miłość ze stalkingiem. Po pewnym czasie zaczynamy wyśmiewać się już nie ze stalkingu, ale z miłości, a jak chcemy komuś dokuczyć, mówimy, że na pewno jest zakochany (a na myśli mamy nieszczęsnego zboczeńca prześladującego kobiety). Czy jesteśmy sobie w stanie wyobrazić taką sytuację? Może z trudem, ale ona jest całkiem możliwa.

Dokładnie to samo dzieje się obecnie ze słowem patriotyzm. Niedawno pisałem o tym, że ja patriotyzm w obecnych czasach pojmuję jako najlepiej pojętą obywatelskość. Chodzi mi o obywatelskość polską czyli lojalność i gotowość pracy na rzecz wspólnego dobra innych obywateli Polski. Nie jestem żadnym ksenofobem, inne nacje szanuję, a nawet bardzo lubię, ale wiem, że mój interes związany jest z tą a nie inną wspólnotą i dlatego włączam się do działań na rzecz tejże wspólnoty. Oczywiście wiąże się to z przywiązaniem do języka i kultury, ale nie jest agresywne ani wykluczające. Oczywiście nie jestem wolny od obaw wobec polityki innych państw, które mogą mieć akurat zupełnie inny interes od naszego, ale nie karmię się na co dzień jakimś chorobliwym strachem czy nienawiścią wobec innych. Tak pojmuję patriotyzm i tak bym chciał, żeby to pojęcie rozumieli inni. To, że są i tacy, którzy nie potrafią inaczej, jak tylko doszukiwać się na siłę wrogów, a więc potrzebują czynnika negatywnego, żeby na jego tle błyszczeć własnym patriotyzmem, nie powinno odzierać słowa patriotyzm ze znaczenia, które to my mu nadaliśmy.

Tymczasem „dziarscy chłopcy” z „Szewców” Witkacego, którzy z pewnością patriotyzm pojmują jako metodę do podniesienia samooceny, a także wywyższania się kosztem innych, widząc i słysząc słowo „patriotyzm/patriota” pisane czy wypowiadane jedynie w znaczeniu ironicznym (jako satyrę na siebie właśnie), wcale nie odbiorą ich jako satyry na siebie, ale jako akt wrogi wobec samego patriotyzmu. No dobrze, ktoś może powiedzieć, pal licho „dziarskich chłopców”, w końcu trudno jest dotrzeć do wnętrza ich umysłu i przekonać ich, jak bardzo się mylą. Problem w całej masie ludzi zdezorientowanych, którzy obserwując faszyzujących „patriotów” (celowo użyłem cudzysłowu, a niestety satyrycy o tym zapominają) z jednej strony, a z drugiej prześmiewców, czy choćby takich, którzy uważają udowadnianie komuś, że są patriotami, za poniżej swojej godności, więc wolą milczeć, mając w pamięci lekcje literatury polskiej i polskiej historii, mogą zacząć myśleć, że tu naprawdę chodzi o walkę patriotyzmu z nihilizmem. Jeżeli na dodatek patriota, który chce się odżegnać od „patriotów” faktycznie przestaje z nihilistami jawnie okazującymi pogardę dla wszelkich norm społecznych, wtedy faktycznie klaruje się czarno-biały obraz, który niczemu dobremu nie służy, a już najmniej patriotyzmowi.

Bezmyślne wyśmiewając się z samej idei patriotyzmu przy okazji krytyki agresywnych nacjonalistów wylewamy dziecko z kąpielą i tracimy bezpowrotnie szansę na zbudowanie wspólnoty na pozytywnych wartościach. W ten sposób np. rząd, który jest kompletnie nieudolny, może się utrzymać przez długi czas u władzy, ponieważ patrioci, choć widzą, że coś jest nie tak, nigdy w życiu nie pójdą ramię w ramię z „patriotami”, zaś „patrioci” nie chcą mieć nic wspólnego z „lewakami”. Jesteśmy do tego stopnia ogłupieni grą słów, że na planie rzeczywistym każdy cwaniak może z nami zrobić co chce, bo i tak wie, że kłócić się będziemy najwyżej o nazwy.

Istnieją rzeczy, które należy załatwiać po kolei i łączyć się w sojusze w celu ich załatwienia niezależnie od poglądów w sprawach innych. Przy dążeniu do kolejnych celów możemy się znaleźć w zupełnie innych konfiguracjach. Natomiast to, że faktyczni faszyści czy osoby faszyzujące (tutaj kryterium oceny może być bardzo różne) zawłaszczają słowo patriotyzm, nie powinno powodować, że przestajemy wierzyć w sens działania na rzecz własnego kraju i zamieszkujących go ludzi. W ten sposób faktycznie oddalibyśmy pojęcie patriotyzmu walkowerem, a agresywni frustraci cieszyliby się podwójnie z uzyskanego monopolu na to słowo.

wtorek, 23 października 2012

Pani ministra w tarapatach, czyli jak to w Polsce działa



Przeczytałem z samego rana artykuł na temat  m i n i s t r y   Muchy w Newsweeku. Oczywiście po powodzi na Narodowym i kompromitacji organizatorów meczu spadły gromy ze strony opozycji przede wszystkim na nieszczęsną  m i n i s t r ę. Jej konkretna wina w zaistniałym przypadku jest w rzeczywistości symboliczna, a cała nagonka to pośrednie kąsanie Donalda Tuska. Rzecz w tym, że Donald Tusk to twardy zawodnik i na kąsanie opozycji uodporniony, a  m i n i s t r a Mucha paląc takie ilości papierosów może się wykończyć. Dlaczego tak reaguje? Bo jest z pewnością osobą wrażliwą, która chciała na tym swoim stanowisku dobrze wypaść. Problem w tym, że ani osobowościowo, ani fachowo nie do końca jest do takiej roli przygotowana.
Stanowiska kierownicze wymagają osobowości silnych. Tacy starzy twardziele, mało wrażliwi, bo przez lata wspólnego spożywania alkoholu wrażliwość na cokolwiek tępieje, siedzą na rozmaitych stanowiskach w rozmaitych instytucjach i organizacjach, gdzie podejmuje się prawdziwe decyzje. Stając wobec takich ludzi, człowiek nowy i słaby nie bardzo wie, jak sobie radzić. 


Polityka to brutalna gra i jak to się mówi „dla dużych chłopców”, a choć to męsko-szowinistyczna metafora, to ja bym ją rozszerzył również na kobiety, bo wśród nich nie brakuje twardych zawodniczek. 

Nie stadion, ani nie domniemana wina  m i n i s t r y  Muchy w całym tym artykule mnie bulwersuje, ale sposób, jak tę biedną kobietę wpakowano na taką minę. Jak się okazuje, nie miała wcale mocnej pozycji w PO, ale boss chciał pokazać jakim jest ludzkim panem i jak dba o pozycję kobiet w swoim gabinecie i w końcu znalazł dla niej jakieś stanowisko. Stało się to tylko i wyłącznie na mocy decyzji Donalda Tuska. 


Tymczasem,

– U siebie w Lublinie też nie ma mocnej pozycji – opowiada jeden z posłów. – Rok temu lokalni działacze chcieli ją umieścić dopiero na czwartym miejscu. Ale walczył o nią Schetyna i przesunięto ją na dwójkę. Weszła do Sejmu.

Tusk przymierzał ją do różnych rządowych funkcji. Rzecznika rządu, minister środowiska, nawet skarbu. To ostatnie ponoć szybko odpadło z uwagi na życiowego partnera Muchy, głównego ekonomistę Polskiej Rady Biznesu Janusza Jankowiaka. „Nie będzie mi Jankowiak ustawiał ludzi w spółkach skarbu państwa” – miał się żachnąć premier.”

http://polska.newsweek.pl/polowanie-na-muche,97408,2,1.html

Od razu uderzają trzy sprawy. Pierwsza to powołanie na stanowisko ministerialne osoby, która nie jest naturalnym przywódcą, ponieważ nie cieszy się praktycznie żadnym poparciem, nie ma zaplecza, a więc żadnej pozycji politycznej. Druga to sposób dostawania się do Sejmu, czyli miejsce na liście partyjnej, dzięki której ktoś o minimalnym poparciu społecznym i tak wchodzi do parlamentu. A trzecia to sposób traktowania spółek skarbu państwa jako prywatnych folwarków działaczy zwycięskich partii.
To, że wszyscy się na taki system godzimy, a żaden pokazujący się w telewizji politolog go nie krytykuje, świadczy o tym, jak bardzo daliśmy się otumanić szybko przewijającym się informacjom w mediach. Daliśmy się tak zagadać, tak bardzo rozproszyliśmy naszą uwagę bieżącymi problemami, że kompletnie zapomnieliśmy, że ustrój, który u nas panuje, nie ma nic wspólnego z demokracją. Casus  m i n i s t r y  Muchy to klasyczny przykład kariery osoby miernej ale wiernej, która wszystko zawdzięcza szefowi i tylko dzięki temu szefowi istnieje w polityce. Czy o to chodziło w roku 1989? No pewnie niektórym właśnie tak. Boss jednego gangu chce wyeliminować bossa innego gangu, więc zatrudnia wiernych i posłusznych żołnierzy, bo przecież silna osobowość we własnym gangu to wewnętrzne zagrożenie, a tak się nie da rządzić. Nie ma Olechowskiego, marszałek Płażyński, zanim zginął też już dawno znajdował się poza Platformą, nie ma Jana Marii Rokity, a Grzegorz Schetyna dostał nauczkę i z drugiej osoby w partii stał się jednym z podoficerów. Niemniej z na tyle silną pozycją w Lublinie, że mógł wpłynąć na umieszczenie na liście pani Muchy na miejscu biorącym. 


Człowiek bez poparcia społecznego, a nawet bez zaplecza politycznego we własnej partii może zostać mianowany na stanowisko ministerialne! Tak to u nas działa, czyli dokładnie tak, jak za komuny.


„Premier się żachnął” i nie dał pani Joannie Musze ministerstwa o większej wadze, ponieważ obawiał się, że jej mąż będzie obsadzał stanowiska w spółkach skarbu państwa. Jak się w ogóle czyta o czymś takim, można się nie tylko żachnąć, ale wręcz udusić z bezsilnej wściekłości. To, że ktoś stanowiska w takich spółkach obsadza to normalne. To, że pewne przedsiębiorstwa nie powinny być jednak prywatyzowane, to ja rozumiem. Natomiast to, że o obsadzeniu stanowiska w firmie, gdzie przede wszystkim powinna się liczyć fachowość (jak w każdej firmie zresztą) i działanie na rzecz dobra tej firmy, decyduje ktoś, kogo być może przypadkiem boss partyjny mianował na stanowisko odpowiedzialnego za takie spółki ministra, albo po prostu małżonek takiego ministra, jeszcze wyraźniej pokazuje, jak chory jest ten system. 


Jeżeli Polska ma być krajem rządzonym przez ludzi odpowiedzialnych przed nami, sprawmy, żebyśmy mieli realny wpływ na wybór konkretnych osób. Niech ministrami nie zostają ludzie słabi i wcześniej nikomu nieznani. Niech spółki skarbu państwa generują zyski dla tegoż państwa pod kierownictwem fachowców, a nie miernot wynagradzanych za wierność partyjną. O taką Polskę należy walczyć. 


Dlatego właśnie popieram ideę Jednomandatowych Okręgów Wyborczych!

sobota, 20 października 2012

Na świeżo po spotkaniu z Pawłem Kukizem


„Dlaczego w Polsce jest tak, że człowiek wierzący nie może być lewicowcem, a gej prawicowcem?” To retoryczne pytanie zadał Paweł Kukiz podczas swojego wystąpienia na zebraniu Zmielonych i JOWowców oraz wszystkich zainteresowanych tematem Jednomandatowych Okręgów Wyborczych. Dlaczego akurat ono utkwiło mi w głowie? Ponieważ niedawno sam się zastanawiałem, dlaczego panuje ogólne wrażenie, że np. kresami wschodnimi interesują się jedynie prawicowcy, a żadnego sentymentu do Lwowa czy Wilna nie mogą mieć ludzie o poglądach lewicowych? Jesteśmy wszyscy niewolnikami stereotypów, w których wszyscy jesteśmy pakowani do jednego wora z ludźmi, z którymi zgadzamy się np. tylko w jednej sprawie, a w innych mamy zdanie zgoła odmienne. Nie można jednak w Polsce mieć w jednych sprawach wspólnych poglądów, a w innych się różnić. Obecny system politycznych watażków domagających się bezwzględnego posłuszeństwa, oraz kompletnie odmóżdżonych i odmóżdżających mediów, preferujących perspektywę czarno-białą wpasowuje nas na siłę właśnie w takie ograniczone myślenie. 

Paweł mówił o wielu innych sprawach, m.in. o konkretnych działaniach, jakie planujemy podjąć na rzecz wprowadzenia JOWów, o swojej ocenie bieżącej warstwy rządzącej, w tym o tym, o czym mnie akurat przekonywać nie musiał, natomiast, jak się okazuje, wielu ludzi w Polsce po prostu nie wie.

Do ruchu zmieleni.pl przystąpiłem praktycznie bez namysłu, ponieważ podobnie, jak Paweł Kukiz dałem się w 2004 roku otumanić Donaldowi Tuskowi, które tak przekonująco mówił o jednomandatowych okręgach wyborczych. Od dawna też wiem, że polskie partie są partiami wodzowskimi i zarządzanie nimi nie ma nic wspólnego z demokracją. O obecnym premierze i premierze poprzednim Paweł powiedział, że są to ludzie po prostu uzależnieni od władzy, którzy zrobią wszystko dla samej tejże władzy.

O tym wszystkim można pisać i pisać, ale Paweł Kukiz mówił o pewnych sprawach wielokrotnie w mediach. Kto czyta mojego bloga, wie z kolei jakie ja mam poglądy – w sprawach oceny polskiej partiokracji i wytworzenia nowej szlachty wykluczającej wszystkich innych z życia politycznego (oprócz czasu wyborów) poglądy mamy identyczne. Nie ma więc sensu pewnych rzeczy powtarzać.

To co natomiast z całą pewnością warto o spotkaniu powiedzieć, to po prostu o wrażeniu, jakie Paweł robi przy osobistym spotkaniu. Jest on facetem, który przede wszystkim ujmuje swoją spontanicznością i szczerością. Za to zresztą go cenię, choć niekoniecznie się przecież zgadzam ze wszystkimi poglądami.

Po amatorsku lubię przyglądając się ludziom występującym publicznie oceniać stopień szczerości ich wypowiedzi. Na YouTube można znaleźć kilka nawet całych filmów dokumentalnych na temat znaków, jakie kłamcy nieświadomie wysyłają poprzez mowę ciała. Fałsz w wypowiedzi polityka da się wyczuć po kilku sekundach. A Paweł, kiedy rozmawia o swoich poglądach, czy też konkretnie o JOWach jest cały w tym, co mówi i choćby mówił rzeczy, z którymi się nie do końca zgadzam, wolałbym z takim człowiekiem stracić, niż z hipokrytą zyskać.

I to tyle na temat wizyty Pawła Kukiza w klubokawiarni Piasta 14 w Białymstoku.

Ponieważ wiem, że wielu moich znajomych nadal nie do końca wie, o co w całym ruchu na rzecz JOWów chodzi, zamieszczam dwa filmy – jeden to wykład profesora Tomasza Kaźmierskiego (od ok. 23. minuty, jeżeli ktoś nie chce oglądać wstępu, choć również zachęcam):





a drugi, to reportaż Tomasza Sekielskiego, dzięki któremu wszyscy się dowiedzieli, co Donald Tusk i Platforma Obywatelska zrobili z oddanymi w dobrej wierze podpisami pod petycją o wprowadzenie m.in. Jednomandatowych Okręgów Wyborczych. Reportaż ten poddał Pawłowi Kukizowi pomysł na nazwę naszego ruchu obywatelskiego: zmieleni.pl.


piątek, 19 października 2012

O rekrutacji działaczy partyjnych



Mam do Was, drodzy Czytelnicy, pytanie. Kiedy ostatnio ktoś Wam podsunął do podpisu deklarację członkowską swojej partii politycznej? Przyznam się otwarcie, że ja w całym swoim życiu nie otrzymałem nigdy zaproszenia do współdziałania z gronem ludzi zaangażowanych politycznie. Nie stanowiło i nie stanowi to dla mnie większego problemu, ponieważ tłumaczę sobie, że tak aspołeczny typ, jak ja nie jest żadną wartością dla żadnej partii. Dlatego też pytam Was, bo też nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek z moich znajomych chwalił się, jak to go agitowali do przystąpienia do tego czy innego z istniejących stronnictw politycznych.

Ha! Właśnie sobie przypomniałem, że może to nie do końca tak, bo ostatnio kolega, który jest dość znanym przedsiębiorcą miał swego czasu propozycję ze strony partii Andrzeja Leppera, kiedy ten jeszcze żył, ale była to od razu propozycja objęcia ważnej funkcji w strukturach regionalnych „Samoobrony”, prawdopodobnie z racji tej, że ów kolega jest JUŻ postacią dość znaną. Nie skorzystał.

Inny mój znajomy, którego w pięknych czasach ostatniej dekady walki z komuną, został wciągnięty do działalności opozycyjnej przez pewnego znanego dziś w naszym województwie posła partii rządzącej, a wspomnienia z tego okresu miał wspaniałe, bo czuł wtedy, że robi wraz z owym dzisiejszym posłem dobrą robotę, chciał się owemu posłowi na coś przydać. O ile dobrze pamiętam było to zanim ów polityk został posłem, ale był już znanym w regionie politykiem. Znajomy zgłosił się do niego i zaproponował jakąś formę współpracy, czy to przy zbieraniu podpisów pod jakąś inicjatywą (nie pamiętam dokładnie), czy choćby przy dystrybucji ulotek wyborczych. Polityk spojrzał na niego nieprzytomnym wzrokiem (ponieważ prawdopodobnie myślał o czymś zupełnie innym) i odpowiedział „No tak, tak… Jakoś będziemy musieli cię zagospodarować…Dam znać!” Nie dał znać do dzisiaj.

Jeszcze inny kolega był kilkakrotnie wystawiany z listy PiS na radnego w swoim miasteczku, ale od razu układ był taki, że będzie pełnił rolę „zająca”, czyli jego nazwisko na liście służyć będzie złudzeniu, że lista jest długa. Z góry było wiadomo, kto ma wygrać, jeżeli ludzie w tym miasteczku na PiS zagłosują i bynajmniej nie był to ów kolega. Co więcej, działacze tej partii nie mieli skrupułów poprosić go o pozwolenie na wystawienie jego kandydatury, ale nie wiem, czy któremukolwiek z nich przyszło do głowy, żeby mu zaproponować po prostu członkowstwo w partii i aktywne uczestnictwo w jej pracach.

Ten brak agitacji na rzecz powiększania własnej partii zaczął mnie dziwić już w pierwszej połowie lat 90., kiedy w Polsce panowało wesołe partiotwórstwo, a każda grupka znajomych zainteresowanych polityką od razu rejestrowała kilkunastoosobową partię. Mówiono na to „partia kanapowa”, a najśmieszniejsze w tych partiach kanapowych było to, że ich członkom najprawdopodobniej było dobrze tylko na tej jednaj kanapie w tym samym gronie właśnie, ponieważ wcale nie próbowały przyciągać nowych członków.

Obecnie można zaryzykować stwierdzenie, że jedyną drogą pozyskiwania nowych członków do partii są młodzieżówki partyjne. Młode wilki, ambitne i gotowe na objęcie w przyszłości najwyższych stanowisk w państwie, cechują się fanatyczną wiernością wobec szefów swojej partii. Metoda stawiania na młodych jest znana z reżimów totalitarnych – Stalin sobie wychował całe pokolenie, dzięki któremu mógł się stopniowo pozbywać swoich dawnych kolegów, którzy go pamiętali z czasów, kiedy nie był taki ważny. Mao rękoma młodzieży o mało nie doprowadził do zniszczenia liczącej kilka tysięcy lat chińskiej kultury, choć przede wszystkim chodziło również o wykończenie swoich własnych dawnych towarzyszy.

Obserwując komentarze dość miałkiego expose premiera Tuska umieszczane na forach internetowych przez przedstawicieli młodzieżówki PO, trudno się oprzeć wrażeniu, że gdyby premier zaczął śpiewać „Wlazł kotek na płotek”, chłopcy i dziewczęta zaczęliby się rozpływać nad mądrością tekstu piosenki i jej nawiązaniem do istotnych problemów gospodarczych kraju.

Z kolei młodzież popierająca Korwina-Mikke jest na wszelkich forach niezwykle aktywna i fanatyczna, ponieważ gorąco wierzy, że skoro ich idol ma tak wysokie IQ, to oni, powtarzając jego „mądrości” też są jedynymi logicznie myślącymi ludźmi w kraju. Na szczęście z Korwina się wyrasta i po jakichś dwóch-pięciu latach, już jako dorośli, młodzi ludzie zaczynają się dziwić, jak mogli się tak dać otumanić.

Wróćmy jednak do głównego wątku. Otóż oprócz wychowywania sobie fanatycznych i ambitnych hunwejbinów, polskie partie polityczne nie znają żadnej innej metody pozyskiwania nowych członków. Podejrzewam jednak, że nie tyle nie znają, ile nie widzą w tym żadnego interesu. Polskie partie polityczne to zakony, w których ślubuje się wierność przełożonemu i odizolowanie od świata zewnętrznego. Owszem one potrzebują naszych głosów, a czasami naszej obecności na manifestacji. Kiedy jako obywatele spełnimy ich oczekiwania, znowu jesteśmy kompletnie ignorowani.

Wszyscy, ale to wszyscy politycy partyjni są wobec obywateli nieufni i dlatego wcale nie chcą ich spontanicznej pomocy. Na dodatek członkowie rozmaitych struktur partyjnych boją się o swoją pozycję i to wcale niekoniecznie w państwie, ale właśnie w samej partii. Co by to było, gdyby nagle do tychże struktur dostał się jakiś homo novus i okazał się jakimś ambitnym i samodzielnie myślącym rywalem? Przecież u nas w partii wszystkie pozycje w hierarchii są już obsadzone!

W ten sposób przynależność partyjna jest w dzisiejszej Polsce nie tylko jedynym paszportem do świata polityki, a więc decydowania o losach kraju, ale jest oznaką przynależności stanowej. Często bowiem słyszymy, że „społeczeństwo może stracić zaufanie do klasy politycznej”. Klasa to jednak pojęcie dość elastyczne. Robotnik, który założył własną firmę, zmienił sobie swoją klasę społeczną, bo w świetle prawa każdy może otworzyć własną działalność gospodarczą. Stan pojmowany tak, jak w późnym średniowieczu, to grupa o wiele bardzie zamknięta. Polski stan polityków jest podobny do przedrozbiorowej szlachty, która zastrzegła sobie monopol na uczestnictwo w życiu publicznym.

O ile w demokratycznych krajach, partie prowadzą politykę propagowania własnych idei oraz agitację na rzecz przystępowania do nich nowych członków, w polskim układzie nie widać żadnego zainteresowania w tym kierunku. Wręcz przeciwnie, kto się już do uprzywilejowanego stanu dostał, ten nie jest chętny dopuszczać doń ludzi „z plebsu”.

W jednym z czeskich opowiadań dziejących się przed II wojną światową (być może Haška, ale może też Hrabala, nie pamiętam), jakie czytałem jakieś 25 lat temu, jest scena, w której dyrektor firmy, gdzie pracuje narrator, podrzuca mu deklarację partii narodowo-socjalistycznej (nie mającej nic wspólnego z nazizmem!), której sam jest działaczem. Oczywiście chodziło o krytykę takich praktyk, bo był to pewien rodzaj mobingu i wykorzystywania stanowiska służbowego do wywierania presji o naturze politycznej, ale ja tę scenę zapamiętałem właśnie dlatego, że ówczesnym partiom zależało, żeby się do nich ludzie zapisywali i aktywnie popierali.

To, że stronnictwom politycznym we współczesnej Polsce nie zależy na pozyskiwaniu nowych członków spośród obywateli, powinno nam wszystkim dać do myślenia. Sytuacja jest po prostu chora. Partie polityczne to nie są zespoły rockowe, które z oczywistych względów mają ograniczony skład i nie mogą przyjmować nieskończonej liczby gitarzystów czy perkusistów. Partie w demokracjach owszem, są kierowane przez swoje elity, ale przede wszystkim opierają się na masach, jakakolwiek nie byłaby ich ideologia. Elity jednak są z tych mas wyłaniane, a nie dane raz na zawsze, zaś o przypływ nowych działaczy się dba. Jeżeli nikt tego w Polsce nie rozumie, to znaczy, że nie mamy pojęcia o funkcjonowaniu zdrowej demokracji.

środa, 17 października 2012

O buńczucznym chrześcijaninie, który dał się złamać presji kolegów



Może niektórzy pamiętają mój wpis sprzed dwóch lat na temat posła Godsona, który wówczas jeszcze posłem nie był, ale miał nim zostać? Spodziewałem się wówczas, że pewne środowiska zrobią wielką sensację z faktu pierwszego czarnoskórego polityka w Sejmie. Nic takiego nie nastąpiło – nie było żadnej Godsonomanii i bardzo zresztą dobrze. John Abraham Godson okazał się bardzo sympatycznym człowiekiem, który zaskarbił sobie ciepłe uczucia łodzian i to wcale nie tylko tradycyjnego elektoratu PO.

Nadal uważam, że poseł Godson to miły facet i naprawdę próbujący uprawiać politykę w stylu cywilizowanych krajów anglosaskich, gdzie politycy naprawdę angażują się w działania na rzecz swojej lokalnej społeczności. Moi łódzcy znajomi, którzy go wybrali na posła (na drugą kadencję, bo na pierwszą wszedł „z automatu”, kiedy Hanna Zdanowska obejmując urząd prezydenta Łodzi musiała zrezygnować z mandatu poselskiego), bardzo go chwalą i twierdzą, że naprawdę robi coś dla ludzi.

Korzystając z możliwości współczesnej techniki zostałem fejsbukowym znajomym posła Godsona. Wiedziałem już wcześniej, że jest duchownym jednego z protestanckich kościołów, ale przecież nie jestem paranoicznym religiożercą czy antyklerykałem. Ja mam swoje poglądy, ludzie religijni swoje i dopóki nie próbujemy sobie wchodzić w drogę, można bez problemu żyć nawet na tej samej ulicy, ba, nawet pod jednym dachem.

Kiedy więc w fejsbukowych statusach Johna Godsona zaczęły się pojawiać hasła ewangelizacyjne, uśmiechałem się lekko, wychodząc z założenia, że skoro wierzy w to, co pisze, to niech mu idzie na zdrowie, a jeśli na dodatek dzięki temu planuje robić dobre rzeczy dla ludzi i w dodatku je robi, to jest wręcz świetnie. Wychodzę bowiem z założenia, że bardzo wiele zależy od konkretnych ludzi i ich nastawienia do realnego świata i żywych ludzi. Jeżeli bowiem ktoś potrafi położyć akcent w wyznawanej przez siebie religii na aspekty humanitarne i konstruktywne, to ja się tylko cieszę. Problemy pojawiają się, kiedy ktoś próbuje z racji tego, w co sam wierzy, piętnować, wykluczać, czy wręcz eliminować tych, którzy wierzą w coś innego, albo w zgoła nic.

Na co dzień wszyscy popełniamy mniej lub bardziej rażące gafy. Wszyscy też kłamiemy, jak twierdzi scenarzysta Dra House’a. Politycy drażnią nas wszystkich do granic możliwości bo kłamią na potęgę a potem w żywe oczy nam mówią, że od początku twierdzili tak, jak twierdzą teraz. W swojej bezczelności potrafią odwrócić kota ogonem nawet, kiedy im się pokaże nagranie video z ich wypowiedziami sprzed jakiegoś czasu.

Dlatego właśnie tak bardzo wszyscy jesteśmy spragnieni choć odrobiny szczerości i uczciwości ze strony tych, którzy decydują o naszym losie. Czasami gotowi jesteśmy już przyjąć jakąś nieprzyjemną dla nas prawdę, niż mieć tę bolesną świadomość, że ktoś ma nas za idiotów, że ktoś nie ma dla nas elementarnego szacunku, jaki się należy każdemu człowiekowi. Choć wszyscy wiemy, że politycy kłamią częściej niż inni oraz że kłamstwo jest immanentnym elementem ich zawodu, to jednak cały czas, mnie lub bardziej skrycie, łudzimy się nadzieją, że pojawi się ktoś, z kim może nie będziemy się nawet zgadzać, ale kto nie będzie nam próbował robić wody z mózgu.

Kiedy poseł Marek Jurek odchodził z PiSu z powodu zbyt liberalnego podejścia tej partii do kwestii penalizacji aborcji, kiwałem głową z dwóch powodów. Raz z politowania, bo uważałem, że człowiek ten zaangażował się w przegraną sprawę, w dodatku opartą na przesłankach religijnych, a więc naukowo słabo weryfikowalnych (chodzi o człowieczeństwo embrionu, w którym jeszcze nie wykształciła się głowa). W dodatku Marka Jurka pamiętam jako tego marszałka Sejmu, który zainicjował modlitwę o deszcz, co wprawiło mnie w pewne zażenowanie. Z drugiej strony jednak, człowiekowi temu należy się absolutnie szacunek za wierność swoim poglądom (w tym wypadku wierze) i za to, że żyje z nimi w zgodzie i nie daje się zmiękczyć ani posłuszeństwem wobec szefostwa, ani pokusą utrzymania eksponowanego stanowiska państwowego.

John Godson postanowił się jednak rozdwoić i raz być posłem Godsonem, a raz pastorem Godsonem. W tym zresztą nie byłoby niczego nienormalnego, gdyby nie doszło do spraw fundamentalnych. Co więcej, nie byłoby też jakiegoś problemu, gdyby pastor Godson miał inne, np. bardziej liberalne poglądy na temat aborcji niż katolicy.

Tymczasem Solidarna Polska przy okazji, jak mi się zdaje, pozyskiwania błogosławieństwa toruńskiej rozgłośni, złożyła prowokacyjną propozycję zaostrzenia penalizacji aborcji. SP to przecież klon PiS, więc takich rzeczy można się po jej przywódcach spodziewać, choć wyskoczyli akurat w takim momencie, w którym wiadomo, że na żadną większość w Sejmie liczyć nie mogą. Zostawmy więc makiaweliczne zakamarki duszy Zbigniewa Ziobro i Jacka Kurskiego i wróćmy do posła Godsona.

Tymczasem poseł/pastor Godson buńczucznie zapowiedział, że w tej sprawie może się wyłamać z dyscypliny partyjnej, bo jako chrześcijańskiemu duchownemu sumienie nie pozwoliłoby mu głosować przeciwko projektowi zakazującemu „zabijania”. Po tej heroicznej deklaracji na miarę pierwszych chrześcijan rzucanych lwom na pożarcie, w internecie rozpętała się wściekła nagonka ze strony środowisk lewicowych i antyklerykalnych. Kazano mu spadać, wypier… do Rydzyka, dołączyć do PiSu itd. itp. Na wątkach fejsbukowych zrobiło się dokładnie tak chamsko jak na forum Onetu, a ludzi nie hamowało nawet to, że przy tych wypowiedziach pojawiało się ich własne imię i nazwisko.

Trochę mi się zrobiło żal posła Godsona, jak zresztą każdego, który jest obiektem niewybrednych, głupich i wulgarnych ataków. Oczywiście projekt SP był beznadziejny, ale gdyby akurat poseł Godson w tej sprawie wyłamał się spod dyscypliny PO, w pełni bym go zrozumiał jako człowieka (niekoniecznie jego wybór i poglądy). Pomimo odmiennego zdania szanowałem integralność osobowości posła-pastora.

Następnego dnia poseł Godson złożył kolejne oświadczenie, o czym nie omieszkał poinformować swoich znajomych na facebooku, a mianowicie, że nie będzie jednak w sprawie tej aborcji tak pryncypialny, no bo on to on, jego poglądy to jego poglądy, ale przecież on reprezentuje swoich wyborców, i nie może się przeciwstawiać woli tych, którzy mu zaufali. Czy błyskawicznie przeprowadził badanie środowiskowe swoich wyborców i dowiedział się od nich, że wszyscy oni są za zachowaniem obecnej ustawy o aborcji? Nie sądzę. O wiele bardziej prawdopodobny wydaje mi się scenariusz taki oto, że poseł Godson dostał wyraźny sygnał od swoich partyjnych liderów, że ma się przestać wygłupiać z tym swoim chrześcijańskim heroizmem i ma głosować tak, jak wszyscy, czyli przeciwko pomysłom „oszołomów” z Solidarnej Polski.

Komentarze pod wątkiem posła, który zmienił zdanie, były oczywiście dwojakiego rodzaju. Jedni zaczęli mu dziękować, bo przywrócił im wiarę (sic!). Nie wiem, w co, ale prawdopodobnie wiarę w posła Godsona, wiernego polityka Platformy Obywatelskiej. Inni zaczęli krytykować, że oto przyłączył się do zabójców dzieci itp. Jak dla mnie problem tkwi zupełnie poza meritum sporu. Na temat aborcji każdy ma takie poglądy jakie ma i oczywiście spór jest tutaj nie do uniknięcia.

Problem polega jednak na tym, że John Abraham Godson dał się złamać, a jego bohaterskie deklaracje okazały się śmiechu wartą hucpą. Wpisałem się nawet na jego wątku, choć wkrótce mój wpis zniknął, co oznacza, że i cenzura nie jest pastorowi Godsonowi obca. Napisałem mniej więcej coś takiego, że jako ateista śmieję się satanistycznym śmiechem z jego zmiany zdania.

Jako ateista właśnie, a nie człowiek religijny, uważam, że aborcja jest potwornym złem, ponieważ jako ludzie powinniśmy chronić życie, bo innego niż to ziemskie raczej nie ma. Niemniej pewnych rzeczy nie da się uregulować groźbą surowej kary. Po prostu się nie da i nie należy. Mniej więcej wiemy jak boli zdrada kochanej osoby, jakie spustoszenie sieje w umyśle strony zdradzonej, ale niestety nie da się tego uregulować przy pomocy prawa i surowych kar. Podobnie jest, jak uważam, z aborcją.

Jednakże powtarzam, chodzi mi tutaj wcale nie o aborcję, ale o szacunek dla posła Godsona, który wyrobiwszy sobie wizerunek człowieka uczciwego, transparentnego i o zintegrowanej osobowości, który żyje swoimi zasadami i postępuje wg nich, nagle jednego dnia wszystko obrócił wniwecz. Satanistą ani w ogóle czcicielem zła z pewnością nie jestem, ale chciałem nieco wstrząsnąć sumieniem posła, choć nie ukrywam, że pewna cholerna złośliwość również przyświecała mojemu wpisowi. Nic mnie tak bowiem nie drażni jak buńczuczne deklaracje, które okazują się nic nie warte. Poseł/pastor John A. Godson wolał jednak mój wpis wykasować. I chyba ma problem z głowy… ;)

wtorek, 16 października 2012

No dobra, wybrałem się do kina...



Wróciłem właśnie z kina, gdzie obejrzałem pewien film pomimo wielu ostrzeżeń. Ponieważ znam na wylot bezinteresowne krytykanctwo swoich rodaków, nie wierzę w nic, na co narzekają, dopóki sam nie zobaczę. Trochę żałuję pieniędzy wydanych na bilet, bo przecież za kilka tygodni ten film będzie można zobaczyć w programie pierwszym TVP, w niedzielę koło 11.00, albo około 15.00. Nie wykluczam, że szarpnie się na ten film również Telewizja Trwam. Pewnie już domyśliliście się o jakie kino chodzi – włoskie kino familijno-religijne.

Bohaterem jest mnich, brat Marco, cudotwórca, któremu od dzieciństwa przytrafiają się dziwne przygody, dlatego początkowo myślałem, że szykuje się jakiś Harry Potter. Brat Marco ratuje Abula, muzułmanina od 30 lat mieszkającego we Włoszech przed tłumem siedemnastowiecznych kiboli, którzy chcą go zlinczować, wygłaszając przy tym piękny tekst o tolerancji. Jak się okazuje, zupełnie niesłusznie, ponieważ Abul na wieść o zbliżaniu się do centrum Europy wojsk Kara Mustafy (który dawno temu uratował był bratu Marco życie, za co ten go obdarzył cudownym amuletem), porzuca głuchoniemą żonę, która gotowa była bronić go przed kibolami oddając zań własne życie, i rusza służyć swoim rodakom. Wniosek – nigdy nie wierz muzułmanom, bo, podobnie jak Abul, mogą się okazać szpiegami-śpiochami.

Dialogi pochodzą wprost z najstarszej epoki tragedii greckiej, gdzie koturnowy aktor wygłaszał właściwie wzniosły monolog lub przemówienie, nawet jak miała to być zwykła rozmowa. W filimie tym zwykłych rozmów nie ma. Jedyną ludzką postacią, jest idiota, czyli cesarz Leopold.

Nie powiem, był jeden moment, kiedy doznałem lekkiego wzruszenia, a mianowicie, kiedy pogrążeni w rozpaczy obrońcy Wiednia dostrzegają zbliżające się wojsko, a Jerzy Kulczycki (ten, co potem otworzył w Wiedniu pierwszą kawiarnię), mówi „Mój król jedzie!” I kurczę, mówcie co chcecie, ale mnie takie momenty wzruszają. Powiewają biało-czerwone proporce i trzepocą skrzydła husarii. Na tym się wychowałem, z tego wyrosłem i nie będę się tego wypierał. Scena niestety trwa może ze trzy sekundy i koniec wzruszeń.

Potem na naradzie wojennej długich peruk pojawia się trzech wąsatych facetów w futrzanych czapkach i wiemy, że to nasi. Po śmierci Mariusza Dmochowskiego nie masz już, ach nie masz komu zagrać króla Jana III Sobieskiego. Jerzy Skolimowski pokazał naszego króla jako niesamowitego twardziela, trochę w typie ponurego gangstera, który jednak na szczęście dla zakichanych Niemczyków zna się na rzeczy i ratuje im tyłki.

Scena, kiedy Abul przebrany za Kara Mustafę jedzie samotnie wprost na wojsko polskie (w tym czasie prawdziwy wezyr ucieka do Belgradu, gdzie spotyka go wyrok sułtana i śmierć przez uduszenie – wbrew wróżbie sennej jego ukochanej żony, w którym ginie od strzał z tysięcy łuków), po prostu rozwala. Ja wiem, że facetowi w moim wieku nie wypada używać pewnych slangowych zwrotów, ale w tym wypadku „rozwala” jest jedynym, jakie mi przychodzi do głowy. Oto bowiem sam król Sobieski, a za nim wszyscy husarze i inni polscy żołnierze, wyciągają pistolety i zgodnie oddają palbę w stronę nieszczęsnego przebierańca. Król Sobieski przy strzale ma taką minę, jakby niczego bardziej w życiu nie umiłował, jak celowanie z krótkiej spluwy do bezbronnych samotnych jeźdźców. To, że towarzyszy mu tyle innych strzałów świadczy chyba o tym, że takie zawody strzeleckie były ulubionym sportem Polaków.

Współczesny, ale to całkowicie współczesny orzeł polski na sztandarze wkurzy pewnie tylko Polaków. Malowane niebo z wieżami kościołów Wiednia, już wszystkich. Jest to technika znana z lat 50. i 60. ubiegłego stulecia, a jeżeli ktoś będzie chciał mi wmówić, że zastosowano tu technikę komputerową, to mu się w nos zaśmieję.

Włosi kręcą specyficzne filmy. Specjalizują się w wielkich produkcjach o starotestamentowych prorokach czy o Jezusie i jego rodzinie, kręcą też kolorowe baśnie i baśnie, które podają za filmy historyczne. Od wielu lat swoje filmy robią po angielsku, a nawet wynajmują amerykańskich aktorów - brata Marco grał świetny Fahrid Murray Abraham. Niestety na niewiele się to zdaje.

Przed chwilą przejrzałem kilka recenzji w Internecie, ze szczególnym zwróceniem uwagi na te pochwalne. Nie zgadzam się jednak z opinią jednego z takich recenzentów, który założył, że film na pewno nie spodoba się „lewakom”. No lewakom pewnie na pewno nie, ale ja np. jestem w stanie docenić dobrze zrobiony film religijny, bo rzecz w tym, żeby postępować zgodnie ze sztuką filmową. „Bitwa pod Wiedniem” niestety pod tym względem jest słaba. Jest kilku świetnych aktorów, którzy dobrze grają, ale niestety niezbyt mają co grać, bo im scenarzysta nie napisał ról (Daniel Olbrychski czy Borys Szyc to trochę bardziej wyeksponowani statyści), a dialogi, które jednak napisał,  nadają się do recytacji na akademiach ku czci, a nie do udawania naturalnych rozmów między ludźmi, nawet siedemnastowiecznymi.

Basta! Basta cosi! Zaczynam się bowiem nakręcać, a jak się nakręcam, wychodzi pastwienie się nad ludźmi, którzy z całą pewnością mieli dobre intencje, tylko nie do końca starczyło środków i pomysłów, co jest z mojej strony cechą niezbyt chwalebną. Kończę więc, zachęcam do postudiowania historii bitwy z 12 września 1683 roku, zachęcam do odwiedzenia kościółka na wzgórzu Kahlenberg, gdzie byłem osiem lat temu, tudzież do obejrzenia obrazu Matejki w Muzeum Watykańskim. Do pójścia do kina, co wiąże się z wydaniem konkretnych pieniędzy na bilet i popcorn niekoniecznie zachęcam, bo jak napisałem na początku, film na bank będzie w telewizji najpóźniej na Boże Narodzenie w tym samym paśmie, w którym emitują niedzielne włoskie filmy familijne. Wtedy sami ocenicie.

sobota, 13 października 2012

O etyce w literaturze (2), czyli o literackiej reprezentacji zjawisk niewyrażalnych językowo



Nigdy nie wiemy, kiedy będziemy postawieni przed trudnym wyborem. W szkole co prawda czytamy nie tylko proste lektury z czarno-białym modelem dobra i zła, ale czasami również teksty dające wiele do myślenia i to myślenia bolesnego. Kiedy w ósmej klasie, o ile dobrze pamiętam, omawialiśmy na lekcjach języka polskiego opowiadania Tadeusza Borowskiego (Pożegnanie z Marią, Proszę państwa do gazu – te omawialiśmy, a inne przeczytałem „z rozpędu”, bo wówczas czytałem wszystko, co mi wpadło do ręki). Po raz pierwszy w swojej może niezbyt długiej, ale jak na 14-latka całkiem bogatej karierze czytelniczej, stanąłem przed autentycznym dylematem przyprawiającym o ból głowy (dlatego do znudzenia powtarzam, że myślenie jednak boli).

Tadeusz, narrator opowiadań, który nosi imię samego autora (zabieg postmodernistyczny? w latach 40. XX wieku?), to cyniczny drań i cwaniak świetnie radzący sobie w obozowych warunkach Oświęcimia. Od pierwszej klasy podstawówki byliśmy uczeni o potwornościach niemieckich obozów koncentracyjnych, o głodzie, biciu, okrutnych doświadczeniach medycznych, zagazowywaniu pod prysznicem i paleniu zwłok (przez to palenie zwłok w obozach zagłady do dziś w Polsce mamy jeszcze sporą liczbę ludzi, dla których kremacja kojarzy się jednoznacznie z hitlerowskimi Niemcami i przez to są jej przeciwnikami). Pokazywano nam filmy dokumentalne ze zwłokami przypominającymi szkielety z powodu wygłodzenia zrzucanymi przy pomocy spychaczy do olbrzymich dołów mających im służyć za groby – efekt dla siedmo-, a nawet dwunastolatka traumatyczny. Z drugiej strony pamiętam również, że niektórzy koledzy, zarówno nieco starsi, jak i rówieśnicy i młodsi, rzucali jakieś kretyńskie teksty, po czym grupka siedzących obok nich wybuchała śmiechem. To z kolei doprowadzało nauczycielki do białej gorączki, a były to czasy, kiedy pedagodzy specjalnie się nie krępowali w okazywaniu własnej wściekłości.

Po powrocie z kina można było jeszcze długo podlegać piętnowaniu jako debil pozbawiony w dodatku ludzkich uczuć. Kiedy sobie to dzisiaj przypominam, próbuję sobie uświadomić własną reakcję na te obrazy, ale też zrozumieć kolegów-dowcipnisiów. Obraz wychudzonych ciał spychanych niczym jakieś odpady do utylizacji to było coś, co mi zburzyło kompletnie bezpieczny obraz świata budowany przez troskliwych rodziców i dziadków. Co prawda już wtedy byłem na kilku pogrzebach z otwieraniem trumny, więc widok nieboszczyka nie był mi obcy, ale dlatego też właśnie grzebanie zmarłych kojarzyło mi się z czymś z jednej strony bardzo smutnym, a z drugiej niezwykle wzniosłym. A na filmie dokumentalnym, na który zaprowadzono nas ze szkołą takie rzeczy – ciała ludzkie traktowane gorzej niż śmieci. Jako małe dziecko nie miałem na to nazwy, więc był to dla mnie problem. Jak pewnie niejeden z Was w swoim życiu zauważył, język bardzo nam pomaga w oswajaniu rzeczywistości. Nadanie czemuś nazwy często prowadzi nas do jakiegoś spokoju ducha, choć tak naprawdę nie ma to żadnego uzasadnienia, bo przecież traumatyczne zjawisko nadal jest traumatycznym zjawiskiem.

Niektórzy moi koledzy reagowali głupim śmiechem, bo to chyba jedyny mechanizm obronny, jaki im wówczas podsunęła podświadomość, dla której zjawisko na kinowym ekranie też było nowe i zaskakujące. Rzeczy nowe, w tym takie, które instynktownie każą nam włączyć mechanizmy obronne, mogą powodować strach, agresję lub pusty śmiech. Nauczyliśmy się takie reakcje potępiać, ale zrobiliśmy to przy pomocy presji kulturowej. Kiedy stykamy się po raz pierwszy z traumatycznym zjawiskiem narzędzia wypracowane przez wychowanie i proces uczenia się, a więc przez kulturę, mogą zwyczajnie zawieść.

Do dziś mam mieszane uczucia co do celowości karmienia małych dzieci okrucieństwem obozów koncentracyjnych, ponieważ mechanizmy racjonalizacji wypracowane w (pod)świadomości małego człowieka mogą się okazać zupełnie inne od oczekiwanych. Niektórzy mogą po prostu zacząć zachowywać się tak samo, jak większość odbiorców mediów karmionych katastrofami – „Ach, przestańcie wreszcie o tym mówić! Ile można?” Sam nie jestem zwolennikiem nieustannego wystawiania ludzi na zjawiska traumatyczne, bo doskonale wiem, że w rezultacie wywołają one albo śmiech, albo właśnie agresję – nie przeciwko sprawcom zła, ale tym, którzy o tym mówią. Czy jednak powinniśmy takie tematy wyeliminować całkowicie i oddać się radosnej konsumpcji „Bitew na głosy” i innych produkcji dających nam poczucie przyjemnej błogiej głupawki?

Tak czy inaczej, po traumatycznych obrazach obozów w Auschwitz i Birkenau z opowieści nauczycieli, szkolnych czytanek, czy filmów dokumentalnych, przy których najlepiej robione horrory bladły jako kompletne błazeństwa, przyszły opowiadania Borowskiego.

Jeżeli dzisiaj co jakiś czas podnoszą się głosy, że przecież w tych obozach nie mogło być tak źle, jak się to przedstawia, to obawiam się, że może to być m.in. wynik lektury narracji Tadeusza, który otrzymuje paczki z zewnątrz i przyrządza sobie np. sałatkę z pomidorów i cebuli. Gdzie więc osławiona „wasserzupka”/wassersuppe („pół kartofla w litrze wody”)? – ciśnie się pytanie. Cwaniactwo i wychodzenie na powierzchnię najniższych instynktów ludzi dzielących ten sam los w obliczu walki o przetrwanie, gdzie tym razem niemal wprost pokazano, że znowu wartości kulturowe, w jakich się nas wychowuje od starożytności, w pewnych warunkach tracą kompletnie swoje znaczenie (ratowanie życia kosztem kogoś innego, w tym własnego dziecka). Trzeba bowiem pamiętać, ze oprócz traumy obozów koncentracyjnych (tudzież innych miejsc urządzonych przez Niemców w celu więzienia, torturowania i zabijania ludzi, jak np. Radogoszcz w Łodzi, gdzie też nas zabierano już w klasach I-III szkoły podstawowej), karmiono nas również wzniosłymi historiami na temat bohaterstwa naszych niedalekich przodków, którzy dzielnie się niemieckim okupantom przeciwstawiali. A jeżeli do tego dodamy „Czterech pancernych i psa” tudzież „Stawkę większą niż życie” (kapitana Klossa), na których byliśmy wychowani, to przecież było dla nas wszystkich jasne, że z Niemcami trzeba było po prostu bohatersko walczyć, bo wroga się przecież zabija i przepędza.

Tymczasem opowiadania Borowskiego się czytało, czytało, a tam żadnego bohaterstwa. Heroizmu ani za grosz. Upodlenie człowieka za życia, czyli kompletna degradacja jego godności, co faktycznie równało się przecież zmianą jego tożsamości, było dla mnie kolejnym szokiem, porównywalnym z tym, które w młodszych klasach wywoływały filmy i zdjęcia wychudzonych do granic możliwości ciał żywych i pomordowanych więźniów obozu.

Czytając opowiadania Borowskiego miało się wrażenie, że w Oświęcimiu mówienie o jakimś heroizmie było w ogóle czymś nie na miejscu, ponieważ nie było nań żadnej przestrzeni emocjonalnej. Nie było się przed kim popisywać swoją zuchowatością, ponieważ nie wzbudziłaby ona niczyjego podziwu. Współwięźniowie byli zbyt wycieńczeni i skoncentrowani na przetrwaniu, lub kompletnie zrezygnowani, a ze strony oprawców nie można było liczyć na żaden przejaw szacunku. Tak to zresztą było zaplanowane i tak to realizowano.

Pojawia się teraz pytanie w świetle tego, o czym pisałem w swoim poprzednim wpisie, a mianowicie, jak pisarz powinien przedstawiać rzeczywistość, o której pisze? Borowski specjalnie nie wdawał się w głębię mechanizmów psychologicznych swoich postaci. Żydowska matka bez szemrania rzuca swoje dziecko na platformę z innymi niemowlętami przeznaczonymi na śmierć, licząc na nagrodę za posłuszeństwo rosyjskiego strażnika (sic!), ale ten okazuje oburzenie na brak elementarnych uczuć matczynych i pakuje ją na tą samą platformę. (Zastrzegam, że mogę się mylić co do pewnych szczegółów, ponieważ od czasów szkoły podstawowej do Borowskiego nie wróciłem). Narrator na zimno relacjonuje jedynie wydarzenia, a można prawie powiedzieć, że Borowski realizuje postulat Elfride Jelinek, żeby postaci były płaskie, zaś czytelnik przyparty do muru i pozbawiony komfortu grzebania się ich psychice. Na dodatek Tadeusz-narrator to człowiek zimny, wyrachowany i okrutny, co w ogóle nie sprzyja zagłębianiu się w psychologiczne dylematy, czy też analizę motywów zachowań współwięźniów i strażników.

Jeżeli jednak weźmiemy pod uwagę efekt, jaki artysta (bo powieściopisarz mimo wszystko jest jednak artystą, a nie dokumentalistą) osiąga swoją „płaską” perspektywą, może się okazać, że  doprowadzi do tego, że czytelnik, zgodnie z postulatem Elfride Jelinek, faktycznie będzie się przyglądał z obojętnością. Tylko, czy jest to efekt, który pragnęlibyśmy osiągnąć każąc młodemu człowiekowi czytać opowiadania o Auschwitz? Myślę, że tutaj dochodzimy do pewnych granic ludzkiej emocjonalności. Podobnie jak bohaterstwo pojmowane romantycznie byłoby w obozie groteskowe, tak samo czysta pensjonarska egzaltacja („ach jak tam było strasznie!”) wydaje się zupełnie nie na miejscu. Dotykamy tutaj bowiem zjawiska, na które tak naprawdę do dziś nie znaleźliśmy (przynajmniej nie ja) narzędzi językowych, czyli słów do ich wyrażenia.

piątek, 12 października 2012

O etyce w literaturze, czyli o tym, czy zagłębiać się psychikę zbrodniarzy



Lubię obejrzeć coś Brechta, mimo, że nie jestem ani komunistą, oraz mimo, że sztuki Brechta w ogóle nie są przyjemne w odbiorze. Wręcz przeciwnie cała konwencja, konstrukcja postaci, a na dodatek muzyka Kurta Weila, jeżeli mówimy o musicalach, od razu dają widzowi do zrozumienia, że znajdujemy się w świecie sztucznym, karykaturalnie drewnianym i czarno-białym. Brecht nie budował pogłębionych postaci, a jedynie ilustrował zjawiska społeczne, które rozgrywały się przy pomocy postaci, które z kolei odgrywały sztywno przypisane sobie role, bo jak się wydaje, innych ról odegrać nie mogły. Widza zresztą nie musi obchodzić głęboka analiza psychologiczna postaci, ponieważ ta mogłaby rozmyć wymiar zła, jaki taki np. Arturo Ui popełnia. Pozostaje więc postacią potworną w swojej groteskowości, bowiem jakaś lalkowa, czy też mechaniczna groteskowość to narzędzie, które się do przedstawienia takiej potworności świetnie nadaje.

Z drugiej strony jednak, widz, nawet ten, który nigdy wcześniej o Brechcie nie czytał, ani w ogóle nic nie wie o jego metodzie, po pierwszych dziesięciu minutach sztuki wg jego tekstu wyczuwa, że nie ma do czynienia z żadnym realizmem, ale ze swego rodzaju czarno-białym komiksem z wyraźnym przesłaniem. Z artystycznego punktu widzenia jest to zabieg bardzo interesujący bo oryginalny (tzn. w czasach Brechta był oryginalny, bo teraz byłby tylko naśladownictwem Brechta), wskazujący na świadomy zabieg o naturze właśnie czysto artystycznej, ale z drugiej strony wszyscy wiemy, że teksty Brechta miały bardzo konkretny cel polityczny, ponieważ jego sztuka była świadomie sztuką zaangażowaną.

Od czasu do czasu forma Brechta potrafi bardzo dobrze trafić ze swoim przesłaniem do odbiorcy. Niemniej Brechta nie da się oglądać czy czytać na okrągło, ponieważ w pewnym momencie następuje zmęczenie konwencją. Nie można przez dłuższy czas żyć w matriksie, w którym wszystko narysowane jest tak grubą kreską (no, chyba że ktoś może, nie znam wszystkich ludzi na świecie). Choć większość odbiorców nie przepada też wcale za dogłębnymi wglądami w mechanizmy psychiki bohatera dzieła literackiego, teatralnego czy filmowego, o czym świadczy popularność tego, co czyta czy ogląda większość statystycznych odbiorców na całym świecie, to jednak konwencja polegająca na takich właśnie zabiegach przez wielu bardziej wyrobionych czytelników czy widzów uważana jest za oznakę twórczości o najwyższej jakości.

Piszę o tym znowu zainspirowany fragmentem z książki Sławoja Žižka, Od tragedii do farsy, w której stawia on m.in. tezę, że przedstawianie pogłębionej analizy psychologicznej zbrodniarzy hitlerowskich jest zabiegiem złym, ponieważ mógłby wywołać u odbiorcy zrozumienie dla tychże zbrodniarzy, a w rezultacie do samej zbrodni. Fragment ten odnosi się do książki Jonathana Littela, Łaskawe (będę musiał przeczytać), której narratorem jest oficer SS, Maximilian Aue. Poprzez włożenie całej historii w usta niemieckiego zbrodniarza, całość nabiera perspektywy tegoż bandyty, a ten wszak będzie opowiadał o swoim życiu, jak każdy inny człowiek opowiedziałby o swoim, a więc czytelnik pozna być może jego dzieciństwo, jego drogę do kariery, relacje z innymi ludźmi, stosunek do pracy i obowiązków służbowych itd. itp., z czego wyłoniłby się pewien logicznie spójny obraz człowieka, którego działanie jakoś można zrozumieć. A przecież potwornych zbrodni nie należy rozumieć, tylko zdecydowanie potępić.

Žižek cytuje austriacką noblistę, Elfride Jelinek, która stawia pewne wytyczne co do artystycznej reprezentacji rzeczywistości. Pozwolę sobie przepisać ten cytat:

Postaci na scenie powinny być płaskie jak ubrania na pokazie mody: dostajesz tylko to co widzisz. Realizm psychologiczny jest odrażający, bo pozwala nam uciec od nieznośnej rzeczywistości i schronić się w „luksusach” osobowości, zatracić się w głębi pojedynczej postaci. Zadaniem pisarza jest zablokowanie tego wykrętu i zagonienie nas w miejsce, gdzie będziemy potrafili patrzeć na zgrozę bez emocji.

(w książce Žižka jest to cytat za Up from the Cellar, „London Review of Books”, 5 czerwca 2008)

Szczerze mówiąc doprawdy się dziwię, dlaczego Žižek nie odwołał się do Brechta, który ww wytyczne stosował zanim Elfride Jelinek się urodziła.

Dylemat polega jednak na tym, czy można się bezkrytycznie zgodzić z Brechtem, Jelinek i Žižkiem. Przedstawianie płaskich postaci w powieści, teatrze czy filmie to przecież zabieg starszy niż powieść i film, (choć może nie teatr). Jest to bowiem metoda wzięta prosto z religii. Religie przeciwstawiają się relatywizmowi, a przecież grzebanie się w psychice bohaterów narracji i próby zrozumienia ich motywacji mogą niestety do relatywizmu doprowadzić. Poszedłbym wręcz dalej – dobrze skonstruowana narracja ma sobie taką moc przyciągania, że wręcz może co poniektóre, zwłaszcza młode umysły, wręcz przeciągnąć na „ciemną stronę mocy”. Czy nie uważacie, że piosenka niemieckiego dzieciaka zaczynająca się od jelonka, a przechodząca w pełen nadziei refren „Tomorrow belongs to me” (jutro należy do mnie), ze swoją świetnie skomponowaną melodią mogłaby wpłynąć na współczesnego widza? Oczywiście oglądając „Cabaret” po raz pierwszy zdawałem sobie już doskonale sprawę z tego jak zbrodniczym systemem był niemiecki nazizm i jak podstępną metodą było przyciąganie młodych ludzi przez tę nieludzką ideologię, ale melodyjka i „Tomorrow belongs to me” na kilka dni uczepiły się mojego umysłu.

Tak na marginesie, trafiłem niedawno na stronę „Frondy”, czyli na katolicki prawicowy portal, na łamach którego pewna pani opublikowała artykuł pełen oburzenia na temat treści pornograficznych, od których w dzisiejszym świecie trudno się opędzić, m.in. w kolorowych czasopismach o profilach zgoła niepornograficznych. Zacytowała kilka co pikantniejszych fragmentów, opatrując je oczywiście odpowiednio krytycznym komentarzem. Jak to z portalami internetowymi teraz jest, również czytelnicy mają okazję komentować przeczytany artykuł. No i się zaczęło! Na biedną obrończynię czystości myśli posypały się gromy w stylu, że chyba sama lubuje się w tego typu tekstach, skoro takie cytaty publikuje na takim portalu, że przy okazji krytyki przemyciła po prostu teksty pornograficzne, a jakiś szczery facet przyznał, że zamiast się oburzyć na niecną pornografię wdzierającą się wszędzie w nasze niewinne życie, przy czytaniu tekstu tej pani po prostu się podniecił.

Pojawia się teraz bardzo ważne, a wręcz fundamentalne pytanie – co pisać, o czym pisać i jak, żeby osiągnąć swój cel, a przy okazji nie wywołać efektów ubocznych, czy też wręcz naszemu celowi przeciwnych. Osobiście uważam, że jest to zgoła  niemożliwe, ponieważ spektrum możliwości interpretacyjnych ze strony czytelnika jest doprawdy nieograniczone i nie jesteśmy w stanie wziąć odpowiedzialności za wszystkie reakcje, jakie dana interpretacja naszego tekstu wywoła. Swego czasu wspominałem o tym, jak to odczytałem Brideshead Revisited Evelyna Waugh jako zjadliwą krytykę katolicyzmu, podczas gdy intencją autora było coś absolutnie przeciwnego – jako katolicki konwertyta, Waugh chciał napisać apologię katolicyzmu.

Tak samo jak autor nie może odpowiadać za emocje i reakcje, jakie jego tekst wywoła u czytelnika, nie można też bezkrytycznie podchodzić do celowych zabiegów autora, którego intencje nie są jednak do końca uczciwe. Doskonale wiemy, że każdy tekst, cokolwiek byśmy nie myśleli na ten temat, ma na celu wywołanie pewnych konkretnych emocji i refleksji, bo inaczej po prostu nie byłoby sensu takiego tekstu pisać.

W filmie dokumentalnym o Williamie S. Burroughsie (tym od Nagiego lunchu), na który trafiłem na TVP Kultura kilka, czy już kilkanaście tygodni temu, a żałuję, że nie nagrałem a następnie nie sporządziłem z niego notatek, bo jest tego wart, jeden z wypowiadających się (niestety nie zapamiętałem nazwiska), powiedział, że artystyczny tekst może być absolutnie wszystkim i nie ma żadnych ograniczeń typu etycznego, które nie pozwalałyby takiego tekstu napisać. Ktoś może np. popełnić straszliwą zbrodnię i ją opisać i może to być świetny tekst literacki.

W tym momencie prawie podskoczyłem, bo przecież taki tekst powstał i to na dodatek na gruncie polskim. Mam tu na myśli Amok Krystiana Bali, który obecnie odsiaduje wyrok 25 lat więzienia za popełnienie morderstwa ze szczególnym okrucieństwem. Bala, który zamordował kochanka swojej byłej żony, opisał ze szczegółami zbrodnię w powieści, która po wyjściu na jaw jego zbrodni została wycofana z księgarń. Obecnie stanowi wielki rarytas kolekcjonerski. Miałem okazję swego czasu przeczytać jakieś fragmenty w Internecie, ale nie doszedłem do samego opisu zbrodni, ponieważ od samego początku styl uderza taką kiczowatością, polegającą na egzaltacji i przeładowaniu przymiotnikami, że normalnie nie dało się tego czytać. Jak podaje Wikipedia, podobno Roman Polański jest zainteresowany „ekranizacją historii pisarza-mordercy”.

Dochodzimy do punktu, w którym nieuchronnie pojawia się pytanie o etykę pisarza i pisarstwa. Niejeden artysta czy krytyk może się oburzyć i stwierdzić, że artysty nic takiego nie obowiązuje. Z drugiej strony jednak pojawia się ostra krytyka Marka Twaina za jego Przygody Huckelberry’ego Finna czy Josepha Conrada za jego Jądro ciemności z powodu rzekomego rasizmu, jakiego doszukali się w tych tekstach wrażliwi krytycy.

Osobiście uważam, że artystę przede wszystkim obowiązuje szczerość wobec siebie samego. Nic nie warte są prace napisane na zamówienie jakiejś potrzeby politycznej, co znamy przecież bardzo dobrze z czasów komuny, choć z drugiej strony istnieją teksty komunistyczne pisane ze szczerej wiary pisarza-komunisty, któremu jeszcze nic nie otworzyło oczu.

Nie jest to temat łatwy, ponieważ grzęźniemy w pułapce językowej, której na imię „sztuka”. Przed czasami angielskich romantyków właściwie takiego dylematu by nie było, ponieważ nikt nie przypisywał artystom nieograniczonego prawa do robienia tego, co im się tylko podoba. To od początku XIX wieku artysta staje się wieszczem, demiurgiem, twórcą równym Stwórcy.

Tymczasem, gdybyśmy usunęli cudzysłowy oznaczające, że teraz to już nie jest zwykłe życie, tylko „sztuka”, co zresztą obecnie artyści sami dość często robią, i zaczęli traktować teksty artystyczne tak samo jak każde inne, moglibyśmy je oceniać z punktu widzenia ogólnie przyjętych w społeczeństwie norm etycznych (no, tutaj ostatnio też wiele uległo relatywizacji). Niestety wtedy pokusa nałożenia na sztukę cenzury byłaby tak potężna, że tak naprawdę nie pozostałoby nam nic innego, tylko ponakładać sobie kneble na usta tudzież poniszczyć wszelkie przyrządy służące do tworzenia tekstów, bo wszak tak już jesteśmy skonstruowani, że cokolwiek byśmy nie powiedzieli, od razu znajdzie się kilka osób, którym się to nie spodoba. Wszystkim nigdy nie dogodzimy i to jest pewne.

Z tych szerokich wód, na które jednak nie odważam się na razie wypłynąć ze względu na strach przed nieznanym, wróćmy na akwen węższy, o którym wydaje mi się, że mogę coś powiedzieć, a mianowicie do dylematu, czy postaci przedstawiać jako grubą kreską zarysowane kontury ich postaw społecznych, czy też kusić się o jakąś głębszą analizę ich psychiki.

Oczywiście od czasu do czasu Brechta z przyjemnością (dość perwersyjną, bo jego sztuki wcale nie mają wywoływać przyjemności) obejrzę. Opis postaci „płaskich” też czasami zniosę, jeżeli ilustracja problemu tego wymaga. Na dłuższą metę będę się jednak obawiał, że ktoś próbuje zrobić ze mnie idiotę zdolną jedynie do odbioru schematów czarno-białych. Zawsze istnieje obawa, że czytając narrację zbrodniarza, który przedstawia siebie samego jako zwykłego człowieka, a najbardziej przerażające jest, że on faktycznie może być takim zwykłym człowiekiem, jak wielu niemieckich zbrodniarzy hitlerowskich, którzy „po prostu wykonywali swoją pracę”, możemy przytępić własną wrażliwość na zbrodnie, jakich dokonali. Niemniej obawiam się, że propozycja Sławoja Žižka jest równie niebezpieczna, jak groźba popadnięcia w skrajny relatywizm.

Žižek wychodzi bowiem z założenia, że zrozumieć znaczy zaakceptować. Tak oczywiście bywa. Ba, lubimy wierzyć, że poznanie Innego może zdjąć z niego odium naszego przed nim strachu, stąd częste założenie, że należy poznawać inne kultury i systemy wartości w celu przełamywania własnych fobii. Całkiem słusznie zresztą. Istnieją jednak granice takiego zabiegu i chyba każdy człowiek o zdrowym instynkcie samozachowawczym (nie mam tutaj wcale na myśli jakichś paranoi) a przy tym zdolności rozpoznawania zjawisk jest w stanie wiele zrozumieć, ale przy tym wcale tego nie akceptować.

Jestem w stanie doskonale zrozumieć to, że np. czeczeński chłopiec wychowany w kulturze islamu może czuć się strasznie upokorzony uwagą zwróconą mu przez polską nauczycielkę, a więc kobietę (jak szkolą polskich nauczycieli specjaliści od kultury czeczeńskiej), ale z drugiej strony co mnie to właściwie obchodzi, skoro w naszym kręgu kulturowym przyjęliśmy za wzór dążenie do równego traktowania kobiet i mężczyzn (z praktyką bywa jeszcze bardzo różnie, ale ideał jest jasno nakreślony). Niemniej, gdybym jednak od razu bezrefleksyjnie takiego czeczeńskiego chłopca potępił i nazwał prymitywną męską szowinistyczną świnią, sam okazałbym się człowiekiem ograniczonym.

Nie wolno relatywizować zbrodni, nie wolno relatywizować Holokaustu, ale nie wydaje mi się, że przedstawiania świata w postaci groteskowych czarno-białych karykatur miało zbawienny wpływ na naszą postawę moralną. Zbrodni hitlerowskich nie wolno w żaden sposób usprawiedliwiać, ale bez wniknięcia w psychikę ich sprawców nigdy nie pojmiemy, dlaczego coś takiego w ogóle miało miejsce. Sam nie lubię, kiedy „nawiedzeni” publicyści rozpływają się nad subtelnym wnętrzem młodocianego bandyty, który właśnie zamordował z zimną krwią kolegę, bo zbrodnia jest zbrodnią i wymaga kary i potępienia. Natomiast poznanie mechanizmów myślenia, czyli badanie mentalnej patologii, chyba jednak nadal ma swoją wartość poznawczą, a być może przyczyni się do rozwoju narzędzi pozwalającym na powstrzymanie takich patologii w przyszłości.

Žižka będę czytał dalej i jego również spróbuję lepiej zrozumieć. Z fragmentu, o którym pisałem, wyłonił się na moment dość prosty doktryner, którego rozumowanie można postawić obok tego, jakim pewnie kierowali się cenzorzy kościelni i komunistyczni.