poniedziałek, 12 lipca 2010

Wakacje

Lubię spędzić jakąś część wakacji poza granicami naszego kraju. Wśród argumentów za taką formą wypoczynku rolę pierwszoplanową odgrywa czynnik poznawczy. Uwielbiam poznawać nowe miejsca, ludzi i smaki. Drugim niezwykle ważnym czynnikiem jest niesamowity relaks, jaki płynie z przebywania wśród ludzi, którzy żyją zupełnie innymi sprawami, niż my tutaj. Nie mam na myśli zmagania się z koniecznością zarabiania na życie, bo to jest uniwersalne, ale priorytety w myśleniu i przede wszystkim w rozmowach towarzyskich.

Niedawno rozmawiałem przez Skype’a z moim kolegą szkolnym, który od kilkunastu lat mieszka w Stanach Zjednoczonych. Stwierdził, że fajnie jest pogadać z kimś, kto cokolwiek rozumie ze świata polityki, bo jego amerykańscy przyjaciele i znajomi są takimi ignorantami i naiwniakami, że można się załamać. Myślę, że jednak znalazłoby się kilku Amerykanów w każdym mieście, którzy posiadają dość szeroką wiedzę na różne tematy. Być może sam jestem pod tym względem szczęściarzem, bo Amerykanie, których znam osobiście to ludzie o bardzo szerokich horyzontach. Ale to tak na marginesie.

W wakacje lubię pobyć choćby przez tydzień w takim mieście (koniecznie w mieście, zaraz wyjaśnię dlaczego), które z jednej strony bardzo mi się podoba, a z drugiej strony jest tak zupełnie nie moje, że nic mnie w nim nie drażni. Kiedy jadę samochodem po Białymstoku, Łodzi, czy Warszawie, to każdy wybój i dziura w jezdni doprowadza mnie do szewskiej pasji. Co więcej, w mojej głowie powstają piętrowe narracje, np. jak to jakiś pan/pani radny/a wygłasza tyrady o imponderabiliach narodowych, a nie potrafi wyasygnować pieniędzy na porządną nawierzchnię dróg publicznych. W głowie roją mi się historie o złodziejach mienia publicznego, kombinatorach, którzy dzięki zaczepieniu się w tej czy innej bandzie politycznej kręcą lody (osobiście nie mam nic przeciwko godziwemu zyskowi z uczciwego interesu), a na załatanie dziury już pieniędzy brakuje. Wiem, to się chyba nazywa paranoja.

Otóż będąc w mieście obcym, zagranicznym, nic mnie nie drażni. Nie jestem w to miasto na tyle zaangażowany emocjonalnie, żebym się musiał przejmować jego codziennymi problemami. Uwielbiam Londyn, Paryż i Wiedeń – każde z tych miast z nieco innych względów, ale nie na tyle, żeby mi sen z powiek spędzały ich kłopoty. Dziur w jezdniach co prawda trudno tam wypatrzeć, ale jeśli się zahaczy w rozmowie politykę bieżącego burmistrza, to ludziom języki się rozwiązują i w narzekaniu nie dają się nam wcale prześcignąć. Jest jedna mała różnica – jeżeli ja nie napomknę o tych sprawach, to mieszkańcom tych miast nie przyjdzie do głowy, żeby samemu wszczynać o nich rozmowę.

Będąc na wakacjach za granicą ma się wrażenie, że ludzie żyją jedzeniem, odpoczynkiem, miłym spędzeniem czasu. Jest to bardzo sympatyczne złudzenie, Matrix niemal i tak jest po prostu fajnie.

Jeżeli wyjazd wakacyjny jest krótszy niż jeden tydzień lub nieco tylko dłuższy, musi to być wycieczka do jakiegoś miasta. No, jedyne co może konkurować z miastem to wędrówka po górach, ale koniecznie wędrówka właśnie, od schroniska do schroniska. W mieście plan jego poznawania z reguły jest napięty i bardzo dobrze. Należy się tylko nauczyć nie żałować tego, że się jakiegoś miejsca nie odwiedziło. Jeżeli zwiedzanie staje się obowiązkiem, to już nie są wakacje, a kolejny stres. Tego należy się wystrzegać. Natomiast zwiedzanie miasta ma tę przewagę nad tradycyjnymi wczasami stacjonarnymi, że nie ma czasu na stres związany z adaptacją. Kiedy jadę nad morze (nienawidzę, ale czego się nie robi dla rodziny), przez pięć dni co najmniej trwa u mnie okres adaptacyjny. W tym okresie wszystko mnie drażni i czuję się jak w jakimś miejscu przymusowego odosobnienia. Powoli wypracowuję sobie formę pożytecznie spędzanego czasu. Jeżeli woda w morzu jest w miarę ciepła i nie ma dużych fal, to można w nim popływać. Można pobiegać po plaży z samego rana (jeżeli się odpowiednio wcześnie wstanie), ale i tak codziennie wszystko odbywa się wg podobnego schematu, który jest tragicznie nudny. Można grać z żoną i dziećmi w jakieś piłki i inne badmintony, ale to mnie specjalnie nie kręci, a poza tym trudno jest to robić na gęsto napakowanej plaży.

Po jakimś czasie jednak organizm przestaje się buntować, umysł zaczyna odnajdywać jakąś metodę w tym szaleństwie i nawet uczy się odczuwać jakąś przyjemność z tej nudnej rutyny. Niestety następuje to najczęściej w dniu poprzedzającym wyjazd do domu.

W mieście człowiek nie musi się adoptować, o ile od pierwszego dnia rzuca się w wir zajęć. Czyli z jednej strony należy wejść w rytm jego życia, ale z drugiej nikt od nas nie oczekuje, że będziemy żyć jego problemami. Bierzemy więc z tego miasta tylko jego dobre strony i cieszymy się nimi.

Na jakiś czas zostawiamy za sobą kwestie patriotyzm kontra zdrada narodowa, salon kontra wykluczeni, równy podział narodu na nienawidzące się i gardzące sobą nawzajem połowy. Tych problemów przez jakiś czas po prostu nie ma. Przez jakiś czas żyjemy bowiem wśród ludzi, którzy pracują i oszczędzają, a rząd centralny pozostaje dla nich jakąś abstrakcją.

Chciałbym życzyć każdej Polce i każdemu Polakowi, żeby choć raz w roku przez przynajmniej tydzień mogli tak pożyć. Niestety wiem, przy poziomie zarobków w naszym kraju, dla wielu z nas jest to niemożliwe. To z kolei przywodzi na myśl pytanie „Dlaczego polskie zarobki są takie a nie inne?”; od niego zaś przechodzi się pytań kolejnych i tak w głowie tworzy się kolejna piętrowa narracja, od której głowa puchnie. Nie, to bez sensu. Trzeba na jakiś czas wyjechać.

niedziela, 11 lipca 2010

Na marginesie dwóch książek

Korzystając z błogich chwil przerwy wakacyjnej, przeczytałem wreszcie kilka książek, które czekały na półce już czas jakiś. Jedna z nich To Foxy-T Tony’ego White’a, a druga to już klasyk, Anita and Me Meery Syal. Nie mam zamiaru streszczać ich zawartości, bo to zepsułoby zabawę tym, którzy tych książek jeszcze nie czytali, ale jest pewien aspekt, który w mojej interpretacji wybija się na plan pierwszy, a który jest wspólny nie tylko dla współczesnej literatury angielskiej, ale również powieści z innych krajów, w tym Polski.

Zarówno powieść Syal jak i nowsza Tony’ego White’a, traktują o imigrantach lub ludziach o korzeniach południowoazjatyckich. Stosunki rasowe odgrywają sporą rolę w Anicie, ale w Foxy-T niekoniecznie, gdyż cała akcja rozgrywa się we Wschodnim Londynie, zaś wśród bohaterów nie ma ni jednego białego Anglika. Ponieważ rasa nie jest czynnikiem, który by mi spędzał sen z powiek, a w dodatku należę do tych, których fascynują raczej podobieństwa niż różnice (to też wg niektórych źle, bo to oznacza, że skłaniam się ku jakiemuś kulturowemu totalitaryzmowi), to co mnie szczególnie uderza w obu powieściach to rola głupoty w kreowaniu ludzkiego nieszczęścia. W kulturach wschodnich, zwłaszcza w medytacyjnych tradycjach Indii, uważa się, że cierpienie bierze się z ignorancji. Nie znamy swojej kondycji ani roli, jaką mamy do spełnienia, i dlatego robimy głupie rzeczy, które wpędzają nas w nieszczęście doczesne, a potem w kolejnych wcieleniach. W takim rozumieniu chrześcijańscy grzesznicy są traktowani bez żadnej taryfy ulgowej – idą do piekła i koniec pieśni. Przez nic innego, jak tylko przez głupotę, która chyba nie do końca jest ich winą… A może jest? Zostawmy więc problemy wyobrażeń pozaziemskich konsekwencji naszej ignorancji, a skupmy się na tym, co widać „gołym okiem” na co dzień wokół nas i co czasami opisują powieściopisarze.

Meena Kumar, córka pendżabskich imigrantów, mieszka w angielskiej podupadającej wiosce górniczej (kopalnia już dawno jest zamknięta) i zaprzyjaźnia się z Anitą Rutter, starszą od siebie nastolatką, typową „złą dziewuchą”. Razem tworzą gang dzieciaków młodszych od siebie, bo tylko takie zostały. Inni są już w innych gangach. M.in. Sam Lowbridge jest przywódcą bandy chłopaków. Wszystko przebiega idyllicznie, ale z czasem gang Sama i on sam stają się rasistowskimi skinheadami. Anita okazuje się już nie tak przyjazna wobec Meeny. Ta zresztą dochodzi do wniosku, że nigdy nie była. Anita to nieszczęśliwa dziewczyna z dysfunkcyjnej rodziny, którą opuszcza wkrótce matka, agresywna i władcza. Stanowi pewien typ znany pod każdą szerokością geograficzną – silna osobowość z kompleksami i pretensjami do całego świata za swój parszywy los. Rodzina Kumarów to z kolei wzór miłości zarówno małżeńskiej jak i rodzicielskiej. Meena pod wpływam Anity robi szereg głupstw, ale i tak jest kochana i w końcu i tak wyjdzie na ludzi. Anitę czeka los przepowiedziany jej przez wróżkę na wiejskim festynie – przedwczesna ciąża i wszystkie nieszczęścia z tym związane. Znowu dość typowy los wcale nie tylko dla pewnych środowisk brytyjskich. Anita jest za dumna, żeby przyjąć pomoc od Kumarów. Jej duch niezależności łatwo kruszeje pod wpływem Sama skinheada.

Foxy-T to historia Zafara, nastolatka wypuszczonego z poprawczaka, który udawszy się do swojego wuja we wschodnim Londynie, na miejscu jego mieszkania trafia na kawiarenkę internetową prowadzoną przez dwie dwudziestokilkuletnie lesbijki, Ruji-Babes i Foxy-T (przezwiska od napisu na T-shircie, jaki nosi). Dziewczyny przygarniają go „na kilka dni”, które się nieco przedłużają. W międzyczasie Zafar nawiązuje kontakty ze swoimi kolesiami, którzy wciągają go w handel marihuaną. W dodatku nastolatek zakochuje się w Foxy-T, oświadcza się jej i żyje myślą o małżeństwie z nią. Sytuacja się komplikuje i kończy nieszczęściem, ale od pewnego momentu książka zaczyna irytować, bo jest to przewidywalne widząc głupotę młodego łobuza, dla którego nie ma ratunku.

Czytając Foxy-T, a częściowo miałem to samo wrażenie przy Anicie, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że ich protagoniści są naznaczeni przez jakąś Nemezis, od której uciec po prostu nie mogą. Nie ma w tym zresztą nic metafizycznego (choć wróżka na festynie jest jakimś elementem ponadnaturalnym, ale być może jest tylko świetną obserwatorką z talentem do psychologii). Ludzie skazani na nieszczęście, są po prostu głupi. Ich ignorancja jest przerażająca, zaś dla czytelnika irytująca, bo przecież czytelnik ma tę przewagę, że zna wszystkie aspekty opowiadanej historii, podczas gdy oprócz narratora, żadna z postaci nie posiada jakiejś szerszej świadomości. Anita i Zafar żyją w światach swoich ograniczonych umysłów i nie ma dla nich ratunku. Najwięcej płaci się za własną głupotę, która jest o tyle głupotą prawdziwą, że jest zamknięta na reformę, na propozycję zmiany.

Kiedy człowiek uświadamia sobie swoją ignorancję, najmądrzejszym krokiem, jaki może zrobić, to zwrócić się do kogoś mądrzejszego o naukę. Sam taki krok, niczym sokratejskie „wiem, że nic nie wiem” pokazywałby pewien zalążek mądrości, przynajmniej pierwszy ku niej krok, ale głupota prawdziwa nie posiada samoświadomości. Duma głupca nie pozwala mu przyjąć nauki ani od rodzica, ani od nauczyciela, ani od najlepszego przyjaciela. Jeszcze gorzej, kiedy nikogo takiego nie ma. O ile Anita ma Meenę i jej rodziców, którzy chcieliby jej pomóc (bo na własnych rodziców – tak samo zakompleksionych przedstawicieli niewykwalifikowanej klasy niższej angielskiego społeczeństwa liczyć nie może), ale tę pomoc odrzuca, to Zafar dosłownie nie ma nikogo, komu by na nim zależało i kto nakierowałby jego myślenie na rozsądniejsze tory. Z własnym ograniczonym umysłem jest skazany na zagładę.

Chrześcijaństwo nie zajmuje się specjalnie rozumem. Co prawda katolicyzm podkreśla konieczność podparcia wiary rozumem (stąd średniowieczna scholastyka), ale tutaj z kolei idzie w filozoficzne zawiłości, które z życiowym zdrowym rozsądkiem mają niewiele wspólnego. Jeżeli głupiec popełnia wiele zła, to po prostu spotka go kara w piekle lub czyśćcu. Natura tego zła chrześcijanina nie obchodzi, bo przecież wiadomo, że pochodzi od Szatana. Oczywiście upraszczam, bo Jezus wyraźnie domagał się od swoich uczniów, żeby grzeszników upominali, a dopiero kiedy to nie pomoże, żeby ich zostawili na potępienie. Uważam, że to nie rozwiązuje problemu. Upominanie ludzi złych to sprawa niezwykle skomplikowana i wiedzą o tym pedagodzy, policjanci, księża i szereg innych tych, którzy zajmują się tym zawodowo. Żeby upomnienie odniosło skutek, musi pochodzić od kogoś, kto jest dla łobuza autorytetem i kto mówi językiem przez niego zrozumiałym. Jeżeli łobuz nie akceptuje kuratora, wychowawcy, rodzica itp. jako swojego przywódcy (przywódcy stada), to wszelkie nauki będzie przyjmował albo z pogardą albo z wrogością. Jeżeli nie umiemy przebić się przez skorupę jego własnego światka, nic z tego nie wyjdzie.

W tym sensie głupcy, którzy nie mają szczęścia trafienia na kogoś, komu zależy na ich poprawie, a kto sam będzie dla nich autorytetem, są skazani na klęskę. Można by tutaj uciec do chrześcijańskiego wytłumaczenia, że „kogo Pan Bóg chce ukarać, temu rozum odbiera”, ale co z tymi, którzy nigdy go nie mieli? Może kalwińska predestynacja, muzułmański kismet, czy hinduska karma? Patrząc na młodocianych przestępców, którzy przede wszystkim są głupi, można uwierzyć w jakieś metafizyczne przekleństwo dotykające tych ludzi. Jeżeli jednak odrzucimy metafizykę, jak sobie z nimi poradzimy? Oczywiście najprościej byłoby powiedzieć, że trzeba ich wszystkich wyeliminować ze społeczeństwa – powsadzać do więzień, poprawczaków itd., ale to nie rozwiązuje samego problemu.

sobota, 3 lipca 2010

O zabijaniu w czasie ciszy (wyborczej)

Generalnie żywię się raczej warzywami i zbożami, choć nie znaczy to, że odsunę mięso, jeśli mnie ktoś poczęstuje. Częściej jednak bywam wegetarianinem niż mięsożercą, co częściowo wiąże się z tym, że wierzę, że taka dieta służy mojemu zdrowiu, a częściowo z prostym faktem, że walory smakowe mięsa nie przyprawiają mnie o euforię, a ich brak nie powoduje wielkiego poczucia krzywdy. Szanuję życie i z pewnością wolałbym, żeby to, co żyje, żyło sobie nadal, o ile nie zagraża życiu innych żywych istot. Nie jestem jednak nawiedzonym idealistą i doskonale zdaję sobie sprawę, że ludzie mięso jedzą i jeść będą, a w celu jego pozyskania należy jakieś zwierzę pozbawić życia.

Istnieje teoria, że nasz przodek, który zszedł z drzewa i nauczył się polować, właśnie dzięki sporej dawce białka zwierzęcego rozwinął swój mózg. Nie będę w to wnikał, bo jest to kwestia na obecnym etapie rozwoju nauki raczej nie do rozstrzygnięcia. Faktem pozostaje, że ludzie zwierzęta zabijają i jedzą odkąd są ludźmi, a może nawet od czasów wcześniejszych. (To, kiedy człowiek stał się człowiekiem, to zresztą niezwykle interesujące pytanie, choć wg mnie to kwestia czystej semantyki). O ile Indianie lasów i jezior zbierali jagody i dziki ryż, to już Indianie prerii żywili się wyłącznie mięsem bizonów, które musiało im dostarczyć nie tylko białka, ale również witamin i innych składników odżywczych. Nie sądzę, żeby to była dieta zdrowa, ale nie zanotowano wspomnień Dakotów czy Czejenów, którzy narzekaliby na monotonię czy problemy związane z dietą. Znamy trochę ich obyczaje (kto z mojego pokolenia nie czytał w dzieciństwie książek o Indianach?), które nakazywały okazywanie przyrodzie szacunku, a zwierzę, na które polowali prosić o to, by upolować się dało i przepraszać za zadaną mu śmierć. Wszystko jasne – Indianin nie chciał, ale musiał, bo przecież trawą żywić się nie potrafił, a żyć chciał.

Nasi przodkowie również polowali i żywili się mięsem. Później przywilej ten ograniczył się do warstw uprzywilejowanych, co z jednej strony miało na celu zarezerwowanie zwierzyny leśnej dla stołów tychże warstw (szczególnie królewskich), a z drugiej odgrywało pewną rolę w ochronie gatunkowej. Jak wiemy, tura nic nie uratowało, a i populacja żubra odrodziła się z trudem.

Polskie polowania osiemnastowieczne, to była czysta rozrywka królów z dynastii Wettinów i magnaterii. Istnieje opis zaaranżowanego polowania na cześć Augusta III w Choroszczy (wówczas majątek Branickich), gdzie przygotowano wielką i szeroką drewnianą rynnę, którą poprowadzono ze ścieżki pod górę prosto nad staw. Na znak wypuszczano zwierzęta – dziki, sarny, daniele, jelenie itd., pędzono je tą rynną pod górę aż musiały natrafić na jej krawędź i musiały spaść do stawu. Nad stawem natomiast czekali „myśliwi” i strzelali do spadających nieszczęsnych stworzeń. Nie trzeba dodawać, że nie do wszystkich trafiono, ale te miały jeszcze większego pecha, bo łamały sobie kończyny i zanim je dobito bardzo cierpiały.

Na całe szczęście te wynaturzenia się skończyły, a współcześni myśliwi chodzą normalnie do lasu i tropią zwierzynę, teoretycznie dając jej jakieś szanse. Powiedzmy sobie szczerze – nowoczesny sztucer z bezpiecznej odległości niewątpliwie jednak daje przewagę myśliwemu. Z czasów komuny znam opowiadania o tym, jak około 30 dyrektorów zjednoczeń zastrzeliło jednego zająca, którego ich kule dosłownie rozniosły na strzępy, a potem wesoło zabrali się do bigosu i gorzały. Podejrzewam, że i dzisiaj znaleźlibyśmy przykłady takich imprez.

Odłóżmy jednak wszelkie przykłady patologiczne i skoncentrujmy się na polowaniach „przepisowych”. Poznałem w życiu kilku myśliwych i w jakimś stopniu rozumiem ich pasję, bo można ją porównać do uprawiania jakiegoś sportu, np. jeździectwa, albo do innego hobby na świeżym powietrzu. Problem w tym, że ludzie ci zabijają zwierzęta. Jak już napisałem, sam fakt pozbawiania zwierząt życia uważam za zło konieczne, bo ludzie muszą jeść. Czy jednak musi to być dziczyzna? Skądinąd wiadomo przecież, że myśliwi do ludzi głodnych nie należą (sam ich sprzęt kosztuje niemało, więc nie jest to sport dla ludzi niezamożnych). Indianin modlił się do duszy zwierzęcia, prosząc o wybaczenie i tłumacząc swoją potrzebę mięsa i skóry. Nasz myśliwy nie potrzebuje ani jednego ani drugiego. Jedyne, czego potrzebuje, to tej adrenaliny przykładania strzelby do ramienia, wypuszczenia śmiercionośnej kuli i widoku padającego zwierzęcia. Szczerze mówiąc, w ogóle tego nie rozumiem.

Nie rozumiem również dlaczego polowania są całkiem popularne wśród księży katolickich i to niekoniecznie wiejskich proboszczów. Zawsze polowała arystokracja i jej potomkowie, o ile nadal są ludźmi zamożnymi, kontynuują tradycję tej wątpliwej rozrywki. Osobiście mam jednak mieszane uczucia wobec tych, którzy przechwalają się publicznie swoimi trofeami (głowa jelenia z wielkim porożem wskazuje na to, że nie był to żaden słaby i chory osobnik przeznaczony przez leśników do odstrzału), a także kolekcją strzelb i sztucerów.

Wśród czołowych polityków naszego kraju mamy myśliwych, mamy też wielbicieli broni krótkiej. Ta ostatnia ewidentnie przeznaczona jest do eliminacji bynajmniej nie zwierzęcia. Ludzie posiadający broń, tłumaczą jej posiadanie potencjalną koniecznością samoobrony. Jestem w stanie to zrozumieć, choć fascynacja samym śmiercionośnym narzędziem, które bez wdawania się w bezpośredni kontakt z przeciwnikiem, może go pozbawić życia, też nie wydaje mi się zdrowa. Ja doskonale rozumiem żołnierzy czy policjantów, którzy broni używać mogą, a często wręcz muszą. Jeżeli rewolwer posiada polityk i żartuje z kolegi z innej opcji politycznej, że mógłby go sprzątnąć bez zmrużenia oka, to znowu jest to dla mnie przejaw jakiejś aberracji.

Nieciekawie się zrobiło na samej górze i wybór jakiś kiepski.