W powieści Hanifa Kureishiego, Budda z przedmieścia ojciec
głównego bohatera , Haroon, odgrywa rolę wschodniego guru. Spotkania z
przedstawicielami angielskiej zamożnej klasy średniej organizuje jego kochanka.
Haroon uczy się jogi z książek i ma południowoazjatycki wygląd i to wystarczy.
Nikt nie sprawdzi tego, że w ogóle nie jest religijny, a jeśli już, to korzenie
jego rodziny są muzułmańskie, a nie hinduskie czy buddyjskie. Można powiedzieć,
że Haroon cynicznie wykorzystuje naiwność bogatych białych z intelektualnymi
pretensjami, którzy poszukują głębokiej prawdy, która z pewnością musi się kryć
w mądrości Wschodu.
Tzw. Zachód, a właściwie pewni jego przedstawiciele fascynują
się filozofią Wschodu od co najmniej drugiej połowy XIX w. Działalność Heleny
Bławatskiej i jej Towarzystwa Teozoficznego przyczyniła się do znacznej jej popularyzacji
w Stanach Zjednoczonych i w Europie. Grupy nawiedzonych intelektualistów
tudzież ludzi zamożnych realizowały swoją potrzebę odkrycia porządku świata
poprzez organizowanie odczytów i lekturę książek samej Bławatskiej i jej
współpracowników, a także autentycznych joginów powołujących się sukcesję
ponadtysiącletniej tradycji. Do popularyzacji filozofii jogi przyczynił się m.in.
Paramahansa Jogananda, którego „Autobiografia jogina” pełna jest cudownych
wydarzeń, cudotwórców, długowiecznych guru i wszelkich niezwykłości, których
postępująca od końca XVIII wieku rewolucja przemysłowa pozbawiła świat kultury
Zachodu. Ludzie zmuszeni do twardego stąpania po ziemi byli i nadal są spragnieni
elementu baśni, odnalezienia jakiejś legendy, w której znajdą swoje miejsce.
Chrześcijaństwo okazało się, przynajmniej w ich oczach, niewystarczające,
ponieważ było zbyt związane z systemem, w którym tkwili. Na wgłębianie się w
mistycyzm chrześcijański niewielu miało ochotę, natomiast nauki przychodzące z
Indii, Chin, czy Japonii od razu kojarzyły się z czymś głębszym, przenikającym
tajemnicę Bytu. Jiddu Krishnamurti był bodaj pierwszym autentycznym Hindusem,
który spłatał figla swoim protektorom z Towarzystwa Teozoficznego, którzy go
wypromowali, ponieważ to, co głosił, było nauką piękną, ale pozbawioną elementu
tak poszukiwanego przez teozofów mistycyzmu. Był to niejako pierwszy prztyczek
w nos nawiedzonym białym sahibom, którym ktoś inteligentny pokazał, że gonią za
jakimiś mrzonkami.
Dokumentalny film z 2011 r. pt. „Kumaré. Guru dla każdego”
(ang. Kumare: A True Film About a False Prophet) ukazuje dokładnie zaplanowany
eksperyment społeczny, polegający na wykreowaniu młodego Hindusa na guru,
mistrza jogi i filozofii życia. Osobiście uważam, że sam eksperyment jest pod
względem etycznym co najmniej dwuznaczny, bo przecież chodzi o życie prawdziwych
ludzi, którzy bez cienia wątpliwości powierzają je świadomemu szarlatanowi, ale
efekty okazały się zadziwiające. Wszystkim nabranym uczestnikom sesji jogi,
wykładów i indywidualnych lekcji z Kumaré, w końcu powiedziano, na czym polegał
cały program. Uświadomieni, że padli ofiarą oszustwa, nie tylko nie okazywali
rozczarowania, ale wręcz twierdzili, że to, co przeżyli dzięki obcowaniu z „guru”,
było tego warte! To dzięki temu eksperymentowi pootwierały się w nich pewne
ścieżki myślenia, pewne sposoby odczuwania, które uważają za nowe, odkrywcze i
po prostu lepsze, niż te, którymi kierowali się przed eksperymentem. Sam oszukańczy „guru” również przeżył pewną
przemianę. Zmuszony do odgrywania swojej roli, musiał się w nią tak wczuć i tak
się do niej przygotować, że niejako sam zaczął odczuwać odpowiedzialność, jaką
brał za tych ludzi. Kiedy się słyszy wypowiedzi uczniów Joganandy i Kumaré,
można powiedzieć, że nie ma między nimi różnicy. Ludzie szukali pewnego rodzaju
szczęścia, a dzięki stymulacji dokonanej przez guru, obojętnie czy
certyfikowanego czy oszusta, znaleźli je. Nie zawsze tak się oczywiście dzieje,
Beatlesi się np. rozczarowali co do Maharishi Mahesh Yogiego.
Pragnienie „spłynięcia” mądrości Wschodu, to kwestia nie
tylko Europy Zachodniej. Polacy, w tym piszący te słowa, też poddają się modom
na „Wschód”. Ponieważ wielu wschodnie sztuki walki kojarzą się z buddyjskimi
klasztorami (w tym najsłynniejszym Shaolinem) lub ośrodkami taoizmu (góra
Wudang), każdy, kto np. w latach 70. trochę liznął wiedzy o karate i dotarł do
jego chińskich korzeni w postaci kung fu, każdego mistrza walki pochodzącego z
Dalekiego Wschodu automatycznie kojarzył z nosicielem głębokiej wiedzy
gromadzonej przez ich narody przez tysiąclecia.
Jednym z prekursorów chińskiego wu shu (kung fu) w Polsce
był wietnamski student Nam (właściwe imię i nazwisko: Hai Bui Ngoc). Jako
dziecko wysyłany przez ojca do Chin na czteromiesięczne mordercze treningi
chińskich sztuk walki, zdobył niezwykłe umiejętności w ponad 50 znanych nam
stylów wu shu, ale jego formacja nie miała nic wspólnego ze znanymi nam z
filmów made in Hong Kong schematami. To nie było żadne szkolenie pod okiem „ukochanego
mistrza”, tylko brutalny trening przyszłych mistrzów sportu. Żadnej filozofii
czy medytacji. Twarde i najczęściej okrutne ćwiczenia fizyczne i to wszystko.
Szkołę, do której co roku jeździł mały Hai, urządzili komuniści i jeśli nawet
jej instruktorzy mieli cokolwiek wspólnego z buddyzmem czy taoizmem, uczniowie
nigdy się tego nie dowiedzieli, bo po prostu nie po to tam byli.
Tymczasem w Polsce późniejsze elity intelektualne kraju
(Nam, po ucieczce wietnamskiej bezpiece, która chciała go odesłać do kraju
dostał się do kręgu antykomunistycznej opozycji demokratycznej), tak samo jak w
latach 60. ich zachodnie odpowiedniki, pragnęły „mądrości Wschodu”. Ponieważ
Nam był ze Wschodu, musiał odgrywać rolę „guru”. Oddajmy głos samemu mistrzowi
Namowi, który przy pomocy Julii Hamery, opisał swoje życie w książce „Niech
żyje Nam. Historia mistrza”.
Spotkanie ze mną
prawdopodobnie dla wielu z nich było pierwszą okazją do bliższego kontaktu z
kulturą azjatycką. Wydawali się bardzo spragnieni wiedzy. Pewnie słyszeli co
nieco o filozofii Wschodu i myśleli, że się na tym znam, skoro praktykowałem wu
shu. Traktowali mnie jak guru i uważnie wsłuchiwali się w każde moje słowo. Nie
mieli pojęcia, jak bardzo się mylili. Zajęcia i medytacje traktowali bardzo
poważnie. Żeby ich nie zawieść, mimo że nigdy w życiu nie medytowałem, udawałem
mistrza. W zasadzie to oni wykreowali mnie na kogoś takiego. Każde słowo,
którego nie rozumieli, brali za niezgłębioną wschodnią mądrość. Siliłem się, by
wymyślać coś, co by im się podobało. Czasami sam nie wiedziałem, o czym mówię.
Któryś z uczestników przyniósł raz na zajęcia księgę I Ching. Wtedy nawet nie
wiedziałem, co to takiego, więc nie mogłem objaśniać im jej tajemnic i
złożonego systemu znaczeń. Oni mieli jakąś swoją wizję, którą ja rzekomo
uosabiałem, ale nie rozumieli, że chcieli wycisnąć ze mnie coś, czego we mnie
nie było. Co wieczór zastanawiałem się, co mam powiedzieć następnego dnia.
Przecież nie mogłem przez całą godzinę tylko walić pięścią. Oni chcieli, żebym
mówił. Opowiadałem więc różne historie o chińskim wu shu – jedne prawdziwe,
inne zmyślone. W rzeczywistości byłem zalęknionym szczeniakiem i w ten sposób
się broniłem.
Doszło do tego, że
ściągało do mnie wielu ludzi poszukujących przewodnika duchowego i nauczyciela
życia. Niektórzy przyjeżdżali z daleka, by się ze mną spotkać. Potrafili
godzinami opowiadać o sobie i swoich problemach, a ja słuchałem. Z tego, co
mówili, rozumiałem może kilka procent. Gdy kończyli, wygłaszałem jakąś
sentencję w stylu: „Ściana wydaje się biała, ale gdy się przyjrzysz uważnie,
zobaczysz, że jest szara”. Wtedy odchodzili w poczuciu oświecenia i
wdzięczności za otrzymaną wskazówkę. Ale ja się męczyłem. Chciałem doskoczyć do
poprzeczki, którą moi uczniowie zawiesili tak wysoko. Nawet gdy czułem, że mi
się to udaje, bałem się, że zaraz spadnę. Dlatego stawałem się coraz bardziej
enigmatyczny i groźny. Działało. Nie wytrzymywałem jednak napięcia. Przez
ciągłe udawanie zacząłem cierpieć na silne skurcze brzucha.
Julia Hamera, Niech żyje Nam. Historia mistrza, Wydawnictwo
Czarne, Wołowiec 2016 ss. 304-305
Całą historię z poszukiwaniem wschodnich mędrców-nauczycieli
można potraktować cynicznie i złośliwie. W dużym stopniu uzasadnione byłoby
stwierdzenie, że europejscy i amerykańscy intelektualiści to po prostu idioci
pozbawieni krytycznego myślenia, goniący za nie wiadomo czym, zamiast się zająć
nauką i twardo stąpać po ziemi. Z drugiej jednak strony, biorąc pod uwagę, że
to, czym żyjemy, to tak naprawdę tworzone na bieżąco konstrukty myślowe, każda
stymulacja umysłu prowadzi do jakiejś nowej jakości, do poszerzenia
intelektualnej przestrzeni, w jakiej tenże umysł funkcjonuje. Jeżeli ludzie
poszukują dobra i potrzebują tylko jakiegoś bodźca, żeby je w sobie znaleźć, to
tak do końca chyba nie należy tego potępiać. No chyba, że wpadają w szpony
totalnych szarlatanów, którzy nigdy się nie przyznają do swojego oszustwa, albo
manipulatorów, których celem jest robienie złych rzeczy. To jest całe
zagadnienie i niestety nie można powiedzieć, że odrębne, bo podążając za
jakimkolwiek guru, trudno od początku wiedzieć, jakim jest człowiekiem.