piątek, 27 grudnia 2013

Czy "nadzieję radykalną" możemy odnieść do zmian w tzw. społeczeństwach rozwiniętych? (1)



Amerykański współczesny filozof, Jonathan Lear, w swojej książce Radical Hope (Nadzieja radykalna) podjął próbę wyjaśnienia mechanizmu pojawienia się optymistycznego myślenia na temat przyszłości narodu (plemienia), który utracił własną kulturę, a przez to podstawę swojego poczucia tożsamości. Lear zbudował całą swoją konstrukcję myślową wokół wodza indiańskiego plemienia Wron (Crows) Plenty Coups (z tego, co wiem, w polskim przekładzie, który ma się dopiero ukazać, oddano jego imię jako „Wiele Przewag”), który jako dziecko w inicjacyjnym śnie ujrzał zniknięcie bizonów i pojawienie się w ich miejsce krów (których wcześniej nigdy był nie widział). Dostał tam też wskazówkę od swojego ducha-przewodnika, żeby uczył się mądrości od sikory, ptaka uważanego przez jego współplemieńców za istotę niezwykle utalentowaną w kierunku właśnie uczenia się od otoczenia.

Wszystko stało się tak, jak Wiele Przewag przewidział. Biali wybili bizony i zakazali walk między plemionami. To pierwsze podcięło podstawy fizycznej egzystencji wielu szczepów rodzimych Amerykanów, zaś to drugie pozbawiło tę egzystencję resztek sensu. Kiedy wódz opowiadał historię swojego plemienia, potrafił dojść w swojej narracji do dnia zamieszkania w rezerwacie, ponieważ po tej dacie „nic się już nie zdarzyło”. Z jednej strony więc mądry przywódca praktycznie bezboleśnie (w odróżnieniu od Siuksów czy Czejenów, którzy toczyli z białymi krwawe wojny) poddał się dyktatowi białych, zalecając swoim ludziom naukę angielskiego, pisania, czytania i zdobywania dalszego wykształcenia, a nawet przyjmowania chrześcijaństwa, przez co uważał, że ocala swój naród, a z drugiej sam doskonale czuje, że w dniu zamieszkania w rezerwacie nastąpił „koniec historii”, przynajmniej w kontekście jego rodzimej kultury, a więc w kontekście wszystkiego tego, co stanowiło jakiś sens. Wrony, idąc za przykładem mądrej sikory, zaczęły uprawiać ziemię (choć sam Wiele Przewag sprzeciwił się parcelacji ziemi rezerwatu na prywatne działki, bo obawiał się, że wtedy jego rodacy szybko je wyprzedadzą białym – skąd my to znamy? ), zaś mężczyźni plemienia w każdym pokoleniu zasilali szeregi armii Stanów Zjednoczonych (walczyli m.in. w obu wojnach światowych). Wrony biorą udział w ogólnoindiańskcih uroczystościach i rytuałach, które tak naprawdę są sztuczną (re)konstrukcją obyczajów różnych plemion, których mieszanie przed podbojem przez białych żadnemu Indianinowi nie przyszłoby do głowy, ale również zachowują swoje poczucie odrębności plemiennej, ponieważ wykształcili zupełnie inne podstawy swojej tożsamości (m.in. tradycja służby w US Army, choć Siuksowie z tego powodu nazywali ich zdrajcami).

To właśnie wypracowanie nowej tożsamości, nowej przestrzeni kulturowej, w obliczu całkowitego zniszczenia starego sposobu życia, dokonało się dzięki mądrej polityce wodza Wiele Przewag, wypływającej dzięki jego „nadziei radykalnej”.

Jonathan Lear rozważa m.in. różne podejścia do definicji pojęcia „męstwo”, bo to, jako jedna z cnót promowanych przez wiele kultur, wymaga doprecyzowania. U Wron w czasach bizonów sprawa była dość prosta. Życie wojownika toczyło się wokół jego „laski przewag”, które to narzędzie służyło dotykania przeciwnika przed jego zabiciem i oskalpowaniem (żeby tenże przeciwnik nie zginął nieświadomie w ferworze walki, ale żeby wiedział, że za sekundę zostanie pozbawiony życia przez wielkiego wojownika). Szczytem męstwa zaś było wbicie laski przewag w ziemię i jej pilnowanie, czyli nie pozwolenie, by wrogowie przekroczyli granicę przez nią wyznaczoną, co najczęściej wiązało się z wysokim ryzykiem utraty życia, jeżeli przeciwnicy mieli przewagę liczebną.

Kiedy Wronom zabroniono walczyć z Siuksami, laska przewag nagle straciła jakiekolwiek znaczenie, a wraz z nią cały sens życia mężczyzny-Wrony. To dlatego właśnie, mimo swojej „nadziei radykalnej” wódz Wiele Przewag nie umie opowiadać o ostatnim, dłuższym odcinku swojego życia, ponieważ dla niego historia skończyła się wraz z końcem roli laski przewag. Później z Wronami działo się to samo, co ze wszystkimi, a więc jego biały rozmówca mógł sobie sam dopowiedzieć dalszą historię Wron, która niczym się nie różniła od historii innych Amerykanów (choć to oczywiście nie do końca prawda).

Ilekroć czytam takie historie mam nieodparte wrażenie, że opowiadając o plemionach „pierwotnych”, czyli o grupach ludzi o bardzo konkretnym i przejrzystym poczuciu tożsamości zbiorowej, łatwo jest nam i o współczucie i o zadumę nad losem przemijających kultur. Gdybyśmy jednak spróbowali ten sam rodzaj refleksji zastosować wobec narodów o dość długiej historii tzw. cywilizacji, cały dość jasny wywód Jonathana Leara musiałby ulec rozwodnieniu, zmąceniu, a następnie musiałby się zamienić w burą breję, w której wszyscy stracili orientację i nikt nie wie o co chodzi.

Tam gdzie jedno plemię, a tak naprawdę jego warstwa rządząca, potrafiła narzucić swoją władzę i dyskurs innym plemionom tworząc w ten sposób zręby cywilizacji, tam siłą rzeczy zaczęły się procesy, które trwają do dziś, czyli nieustannej dekonstrukcji starych systemów wartości i zastępowania ich nowymi. Koniec wieku osiemnastego przyniósł w tym względzie duże przyspieszenie, tak że każde schodzące pokolenie zaczęło mieć poczucie totalnej klęski spowodowanej kulturową katastrofą. Za życia jednego pokolenia może dojść do trzech (a co najmniej dwóch) zmian w sposobie myślenia o wartościach. Oczywiście ludzie tak szybko poglądów nie zmieniają, ale przez to również muszą żyć w ogromnym stresie i umierać w poczuciu frustracji, ponieważ ich światy giną jeszcze za ich fizycznego życia. Niektórzy potrafią sobie z tym jakoś radzić, z rezygnacją godząc się na zmiany wprowadzane zarówno przez ich rówieśników, jak i pokolenie ich dzieci i wnuków, ale doprawdy wahałbym się nadać temu nazwę „nadziei”, a już na pewno nie „nadziei radykalnej”.

Osobiście uważam, że jedynym źródłem tej nadziei jest po prostu fakt istnienia naszych fizycznie funkcjonujących ciał, oraz istnienia naszych potomków, którzy przekażą dalej nasze geny, ponieważ o przekazaniu naszych „memów” już raczej boimy się marzyć.

środa, 18 grudnia 2013

O zapamiętywaniu kilka luźnych myśli



Na jakiej zasadzie pewne rzeczy zostają w naszej pamięci bez żadnego wysiłku, a inne musimy ciągle powtarzać, a i tak za nic w niej nie chcą się zatrzymać na dłużej, to jedna z tajemnic, którą chcieliby zgłębić metodycy nauczania najrozmaitszych przedmiotów. Czasami całkiem nieźle im się to udaje, a czasami z uporem maniaka proponują metody, który nie przynoszą jakichś olśniewających wyników.

Nie o metodyce jednak dzisiaj chcę napisać, ale o tych dziwnych priorytetach naszego umysłu. Nie uważam się za wielkiego znawcę kina, choć lubię filmy, zarówno te, które uznajemy dziś już za klasykę, jak i całkiem nowe, ale wobec tych ostatnich zazwyczaj mam tak wysokie wymagania, że rzadko który mi się podoba. To chyba oznaka starzenia, takie krytykanctwo wobec wszystkiego, co nowe. Kiedy sobie o tym przypominam, staram się życzliwiej podchodzić do nowych propozycji artystycznych, ale i tak jakoś mi się słabo podobają. Istnieje prawdopodobieństwo, że one naprawdę są niewiele warte. To już jednak osobny temat.

Mam całkiem spore grono znajomych, którzy lubią się popisywać swoją erudycją dotyczącą literatury, kina i muzyki. Przy nich często czuję się jak jakiś kmiotek, co to w kinie nigdy nie był, bo kiedy zaczną wymieniać aktorów, reżyserów i tytuły utworów, często nie jestem w stanie ich skojarzyć. Niemniej czasami udaje mi się przyłapać moich znajomych na pewnej powierzchowności wiedzy, pokrytej elokwencją i egzaltacją.

Swego czasu na którymś z internetowych forów zaczęły się zachwyty nad Fellinim. Ponieważ akurat tak się złożyło, że Federico Fellini wyreżyserował kilka filmów, które i na mnie zrobiły wielkie wrażenie, chętnie się w tę dyskusję włączyłem. Kiedy doszło do omawiania „Rzymu” (1972) wtrąciłem uwagę o motywie kopania tunelu pod rzymskie metro. Jak pamiętamy, film dzieje się na dwóch planach czasowych – podczas ostatnich lat dyktatury Mussoliniego i w czasach współczesnych – tzn. współczesnych kręceniu filmu. Ten drugi plan czasowy to przede wszystkim sceny kopania metra, podczas którego maszyna miele na pył wszystkie starożytne zabytki, jakie spotyka po drodze. Budowniczowie po początkowym wahaniu porzucają skrupuły wobec dziedzictwa antyku, ponieważ inaczej w robotach nastąpiłyby opóźnienia. Kiedy o tym wspomniałem, dwoje znajomych wyraziło zdziwienie, ponieważ za nic nie mogli sobie przypomnieć jakiejkolwiek sceny związanej z kopaniem tunelu pod metro. To z kolei mnie się wydało dziwne, ponieważ jest to element powracający z regularną częstotliwością przez cały film. Mnie zapadło to w pamięć, a ponieważ „Rzym” oglądałem w polskiej telewizji jako uczeń szkoły podstawowej, do dziś nie wiem, dlaczego zapamiętałem akurat to kopanie metra, podczas gdy inne sceny „Rzymu” zlewały mi się ze scenami z innych filmów Felliniego. Moim znajomym być może właśnie z powodu tego, że był to stały leitmotiv „Rzymu”, ich umysły kazały im te sceny uznać za nieważne i skupić się na scenach, gdzie jest jakaś fabuła (postrzępiona bo postrzępiona, ale jednak). Z tymi jednak ja miałem problem, więc sobie po latach postanowiłem odświeżyć, a tak naprawdę na nowo odkryć twórczość Federico Felliniego.

Ostatnio kolega wspomniał „Lokatora” Romana Polańskiego (1976). Film ten widziałem tylko raz, w roku 1980. Na pójście do kina namówił mnie wówczas kolega z klasy, a skusił mnie przede wszystkim tym, że Polański umieścił w swoim filmie scenę z Bruce’m Lee. Bruce Lee był dla nas, dzieciaków zafascynowanych wschodnimi sztukami walki, postacią niezwykle tajemniczą, ponieważ w PRLu nie pokazywano żadnego z jego filmów. Dopiero w roku następnym dotarło do nas „Wejście smoka” (1973), na którym to filmie byłem kilkanaście razy, przy tym kilkakrotnie przepłacając za bilet kupując go u „konika”. Wtedy też zorientowałem się, że to właśnie stamtąd pochodziły fragmenty oglądane w kinie przez bohaterów Polańskiego w „Lokatorze”. Przy okazji okazało się, że bardzo dużo z „Lokatora” pamiętam, łącznie z jakimiś mało istotnymi scenami.

Właśnie pamięć do tych scen mało istotnych mnie fascynuje. Gdyby nasz mózg działał racjonalnie i gdyby go motywował jakiś logiczny potencjalny interes, zanotowałby przecież postaci wiodące i zarys ich historii opowiedzianych w formie filmowych narracji, a tymczasem najlepiej w pamięci czasami zakotwiczają się jakieś fragmenty, które niekoniecznie odgrywają w filmie rolę pierwszorzędną.

Dlaczego dzieci, ale dorośli też zapamiętują bzdurne wierszyki, a krótkiego fragmentu jakiejś ambitniejszej poezji nie są w stanie? Swego czasu kilkakrotnie zostałem zaskoczony przez poznanych na wakacjach kolegów, którzy byli wiejskimi chłopakami z wykształceniem podstawowym i zarazem późniejszymi pijakami mającymi często problemy z wysławianiem się, a którzy potrafili z pamięci wyrecytować wiersz Aleksandra Fredry na temat księżniczki o imieniu pochodzącym od nazwy żeńskiego narządu płciowego. Dodajmy, że nie jest to wcale utwór krótki. Podejrzewam też, że owi chłopcy go nie czytali, ale ktoś im go wyrecytował, a oni zapamiętali.

W tym wypadku rzecz jest dość prosta do wyjaśnienia, ponieważ rubaszny wiersz Fredry był na tyle atrakcyjny dla młodych ludzi zafascynowanych wulgarnym ujęciem tematu płciowości, że jego przyswojenie przebiegło bezboleśnie, podczas gdy inwokacja z „Pana Tadeusza” była dla nich pewnie jakąś straszną nudą.

Rozmawiając z kolegami przed jednym z egzaminów na historii zadawaliśmy sobie pytanie, dlaczego pamiętamy różnego rodzaju ciekawostki (np. że Gambetta uciekł balonem z oblężonego Paryża), a już decyzji konkretnych polityków w określonym czasie już tak niekoniecznie, pomimo ich powtarzania. Żeby jeszcze ten Gambetta w balonie był jakiś atrakcyjny, ale mało kto z nas fascynował się wówczas baloniarstwem. Po prostu utkwiło w pamięci i już tam zostało.

Dlatego gdybym miał cokolwiek radzić młodym ludziom pragnącym zapamiętywać wiele rzeczy, powiedziałbym, że jeżeli nienawidzą wkuwać na pamięć streszczeń, lub konspektów, w których jest już sama esencja pożądanej wiedzy, powinni bardzo dużo czytać. Czytać ekstensywnie (że użyję tego rolniczego terminu) i początkowo stawiać na ilość, a nie na jakość. Ta przyjdzie z czasem, po przeczytaniu wielu tekstów. Istnieje bowiem prawdopodobieństwo, że czytając dłuższą narrację, niejako bezwiednie wpadnie nam wiele informacji do głowy. Jeżeli w innym tekście o podobnej tematyce natkniemy się na te same informacje, nastąpi wzmocnienie ich obecności w pamięci. Po kilkunastu, czy też kilkudziesięciu tekstach zaczniemy się już uważać za ekspertów, co ma oczywiście swoje niebezpieczne strony, ale to jest osobny temat. Tekst, najlepiej w formie narracji, daje naszej informacji szerszy kontekst, który w jakiś przedziwny sposób zamiast przeszkadzać, pomaga zapamiętać pożądaną informację. Jeżeli więc ktoś wypisał sobie listę najważniejszych faktów do zapamiętania i za diabła nie potrafi jej wkuć na pamięć, nie powinien się dziwić, że ten proces jest o wiele bardziej męczący niż u tych, którzy z przyjemnością przeczytali kilka tekstów na dany temat i to z tych tekstów ich mózg utworzył przedziwną mozaikę informacji, których znajomość czasami zaskakuje ich samych (o Boże, ale skąd ja to wiem?).

Co prawda szkoła raczej nie sprzyja tym, którzy zdobywają wiedzę po swojemu w dość długotrwałym procesie ekstensywnego czytania, bo do testów potrzeba znajomości konkretów, które trzeba wstawić w odpowiednie miejsce. Dlatego Amerykanie, np. przygotowując kompendia wiedzy dla studentów zdających egzaminy, robią to w taki sposób, jakby chcieli, żeby młodzi ludzie nauczyli się encyklopedii na pamięć. Ba, oni chcą, żeby ich uczniowie szkół średnich przygotowując się na studia wkuwali na pamięć słowniki (są takie specjalne ze słownictwem „pod egzamin”). Tego wszystkiego mogą uniknąć uczniowie, którzy od dziecka dużo czytają i poznali te wiadomości i to słownictwo w procesie pochłaniania dla przyjemności książek i artykułów prasowych.

„Dla przyjemności” odgrywa tutaj rolę kluczową. Jeżeli czytanie przyjemności nie sprawia, a większość proponowanych nam rzeczy uważamy za nudne, wtedy nie powinniśmy się spodziewać dobrych wyników, bo jednorazowe wkucie listy wymaganych informacji, nawet wkucie na piątkę, nie sprawi, że je w swojej głowie zatrzymamy na dłużej, a tym bardziej że staną się integralną częścią naszej ogólnej wiedzy o świecie. Jest więc jedna podstawowa rada – po pierwsze i najważniejsze, należy pokochać czytanie.

piątek, 13 grudnia 2013

Skoro już wszyscy wspominają...



Moja żona i ja byliśmy chyba zbyt młodzi, żeby początek stanu wojennego wywarł na nas jakieś poważniejsze wrażenie, choć oczywiście ludzie w naszym wieku, którym aresztowano rodziców, zapamiętali to jako wydarzenie traumatyczne. Kiedy ma się te –naście lat i zło nie dotyka cię bezpośrednio, pewne zjawiska obserwujesz tak, jak się ogląda film. Tak chyba było ze mną. Któregoś roku opisałem na blogu moją niedzielę 13 grudnia 1981 r., więc nie będę do tego wracał.

Bliska kuzynka mojej żony, która jest od nas nieco starsza, była wtedy już studentką i to bardzo zaangażowaną w ówczesne Niezależne Zrzeszenie Studentów. Wujek, jej ojciec, nieodmiennie się wzrusza, kiedy wspomina jej przejścia z pierwszego dnia stanu wojennego, kiedy to wraz z koleżankami i kolegami, próbowali zorganizować protest na filii Uniwersytetu Warszawskiego w Białymstoku i jak zostali brutalnie potraktowani przez jaruzelską milicję. Lubię słuchać jego opowieści, ponieważ po części postawa jego córki to wynik patriotycznego wychowania, jakie jej dał, więc historia, choć za każdym razem taka sama, ma zawsze w sobie tyle narracyjnej emocji, że słucham jej z przyjemnością, a przy tym udziela mi się wujkowe wzruszenie. Jest to bowiem opowieść, której nie powstydziłby się Mickiewicz piszący trzecią część „Dziadów” (w tym wypadku nie ma krzty ironii w tym, co napisałem).

Kuzynka mojej żony to typ człowieka, o którym się mówi, że można z nim „konie kraść”. Bardzo lubimy z nią rozmawiać, bo jest w dodatku typem, który ja nazywam „człowiekiem prawdziwym”, nie próbującym przybierać póz ani odgrywać jakichś ról. Jest zawsze sobą i to w taki jakiś taki „pełny” sposób, że pomimo różnicy zdań, która się czasami przydarza, jest osobą, którą się po prostu całkowicie akceptuje i już.  Uwielbiam z nią rozmawiać, bo w ogóle bardzo lubię rozmawiać z „prawdziwymi ludźmi”, czyli takimi, którzy się nie kreują, a po prostu są; lubię rozmawiać z mądrymi kobietami, które przy okazji są silnymi osobowościami. Kuzynkę mojej żony uwielbiam za to, że nigdy nie kreuje się na kombatantkę i bohaterkę walk z jaruzelskim reżimem, mimo faktu, że w opowieściach wujka nie ma krzty przesady. Kuzynka mojej żony już kilkanaście lat temu przy okazji jednej z uroczystości rodzinnych powiedziała mi wprost: „Gdybym wiedziała, że to wszystko się w Polsce tak potoczy, że ludzie nie będą mieli pracy, albo będą tyrać za marne grosze, to nie wiem, czy bym się wtedy tak angażowała. W każdym razie z tymi wszystkimi, którzy się teraz obwołali wielkimi bojownikami z tamtych czasów nie chcę mieć nic wspólnego”.

Z ludźmi, których nazywam „prawdziwymi” nigdy nie dyskutuję w takim sensie, że nie próbuję ich przekonać do jakichś konstrukcji intelektualnych, ani książkowych mądrości. Nieodmiennie słucham opowieści wujka z wielkim wzruszeniem, trochę tak jak się słucha pięknych a wzniosłych legend (choć nie ma w jego opowieściach krzty przesady, ani koloryzowania), a równocześnie jestem wdzięczny kuzynce mojej żony, że jest osobą taką, jaka jest – autentyczną istotą z krwi i kości, żyjącą tu i teraz.