czwartek, 4 grudnia 2014

Refleksji powyborczych ciąg dalszy, czyli o partiach wodzowskich i niewodzowskich



Nie tak dawno krytykowałem wszystkie polskie partie za ich wodzowski charakter. Jako zwolennik jednomandatowych okręgów wyborczych uważam, że większościowa ordynacja wyborcza pomogłaby zreformować polskie partie polityczne i wymusiłaby demokratyzację w samych partiach.Łatwo było wszystkie partie nazywać raczej koteriami poszczególnych wodzów, bo na arenie politycznej kraju funkcjonowały partia pana Tuska, partia pana Kaczyńskiego, partia pana Pawlaka, partia pana Millera i partia pana Palikota. Tak to mniej więcej wyglądało, a Leszek Miller nawet buńczucznie stwierdził, że partie, które nie są wodzowskie to są już na śmietniku. Faktycznie te kilka lat temu tak było.Tymczasem musiałem dokonać pewnej weryfikacji już wobec faktu, że w PSL nie utrzymał się monopol władzy Waldemara Pawlaka, ponieważ w demokratycznych wyborach wewnątrzpartyjnych władza tegoż została obalona, a na jego miejsce na czele partii wszedł Janusz Piechociński. Ten ostatni musi się jednak mieć cały czas na baczności, ponieważ w partii pozostaje zarówno Pawlak, jak i Kalinowski, a więc silne osobowości w każdej chwili gotowe objąć przywództwo. Jednakowoż w PSLu nie nastąpiło to, co zawsze następuje w partiach typowo wodzowskich, czyli rozłam pod przywództwem albo obalonego wodza, albo przegranych pretendentów. Działacze PJN i Solidarnej Polski poza PiSem, czyli poza wszechwładzą Jarosława Kaczyńskiego, przestali się liczyć, natomiast w PiSie zostać nie mogli, bo tam jest miejsce tylko na jedną osobowość.

Z PO odeszli politycy o bardziej religijnych poglądach, czyli Jarosław Gowin, John Godson czy Jacek Żalek i próbują swoich sił w sojuszu z religijną prawicą, ale generalnie pomimo odejścia Donalda Tuska na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej, trzyma się razem. Grzegorzowi Schetynie czy Cezaremu Grabarczykowi, jak się okazało, nie opłacały się jakieś fochy, bo kiedy odszedł Tusk, znowu znalazły się dla nich dobre posady. A to wszystko świadczy o tym, że jest to partia, której członkowie, jak SLD w latach 90. I jeszcze na początku XXI wieku, doskonale rozumieją, że żeby nie wiem co, opłaca się czasem zacisnąć zęby i pozostać we własnej gromadzie.

Lojalność wobec partii, jak się okazuje, jest opłacalna i da dłuższą metę sprawia, że partia zaczyna żyć faktycznie własnym życiem, a nie tylko życiem wodza. Nie wnikam w moralne motywy tej lojalności w takich partiach jak PO, czy PSL, ale wszystko wskazuje na to, że to one właśnie wychodzą zwycięsko z próby czasu. 

Twory polityczne Janusza Palikota okazały się groteskowymi meteorami na firmamencie polskiej polityki, a to z tego prostego powodu, że zbiór bardzo różnych ludzi trzymała w kupie tylko i wyłącznie osoba szefa. Ponieważ ten cierpi na światopoglądowe i ideologiczne ADHD, wielu członków jego ruchów nie wytrzymało psychicznie ciągłych zmian i obrotów, jakie czynił Janusz Palikot, od wolnorynkowca do socjalisty, czy od wydawcy katolickiego „Ozonu” do czołowego antyklerykała i zwolennika legalizacji narkotyków. Nie nadążało za nim ani środowisko feministek, ani LGTB, ani też spadochroniarze z SLD, którzy szukali dla siebie miejsca w „lewicowej” partii, która wydała im się naprawdę nowa i świeża. Okazało się przy tym, że te środowiska nie są w stanie ze sobą stale współpracować, dlatego bez „silnego wodza” ulegli rozproszeniu.
Leszek Miller może właśnie na własne oczy obserwować, jak jego partia, która jest jak najbardziej wodzowska, powoli ląduje na śmietniku. W latach 90. SLD miał jeszcze kilka osobowości o samodzielnym formacie, bo oprócz Leszka Millera byli w niej zarówno Aleksander Kwaśniewski jak i  Józef Oleksy. Była też plejada sprawnych kapitanów, którzy byli rozpoznawalni i medialni. 

Próba „odmłodzenia” SLD polegająca na odsunięciu od stanowisk decyzyjnych Wojciecha Olejniczaka i postawienie na czele partii kreatury Leszka Millera, a mianowicie Grzegorza Napieralskiego („polskiego Zapatero”, jak go buńczucznie wtedy nazywano) okazało się wielkim fiaskiem. Rządy z tylnego siedzenia nie okazały się najlepszym pomysłem. Okazało się, że SLD nie jest żadną nowoczesną lewicą, a po prostu przechowalnią starych pezetpeerowców, którym przewodzić mógł tylko sam Leszek Miller (pomimo obciachu, jakiego sobie narobił swoim flirtem z „Samoobroną”). I teraz widać jak na dłoni, że po Leszku Millerze w SLD jest długo długo nic, a po jego kompromitacji w postaci przyłączenia się do retoryki PiSu na temat fałszerstwa wyborów, partia ta nie ma żadnych szans na odbudowanie swojej pozycji. Prawdopodobnie powoli zatonie razem ze swoim wodzem. 
  
Na koniec zostawiłem sobie partię wodzowską, do której mam największe pretensje, ponieważ jest to partia, dzięki której PO może się nie obawiać o wyniki kolejnych wyborów, ponieważ elektorat mając do wyboru cwaniaków i szaleńców, wybiera jednak cwaniaków. Największym problemem organizacyjnym PiSu jest nie tylko wodzowski charakter tej partii, ale również osobowość samego wodza. W PiS od samego początku nikt nie mógł sobie pozwolić na samodzielną pozycję, ponieważ od razu był traktowany jako odstępca od linii partii, czyli od woli Jarosława Kaczyńskiego. Jednym z pierwszych silnych osobowości PiS, która się o tym przekonała, był Ludwik Dorn. „Miękka” grupa w partii, która próbowała ocieplić jej wizerunek, musiała odejść tworząc PJN, partię tak nijaką, że nie miała najmniejszej szansy na faktyczne zaistnienie (a Joanna Kluzik-Rostkowska szybko to wyczuła i czym prędzej dołączyła do partii władzy). Zbigniew Ziobro dostał bolesną nauczkę wylatując na twarz z PiSu. Klon tej partii w postaci Solidarnej Polski był z kolei na tyle do PiSu podobny, że prawicowy elektorat nie dostrzegł potrzeby istnienia dwóch partii o tak podobnym profilu. Przy tym dla jego większości wodzem pozostał Jarosław Kaczyński. Zbigniew Ziobro (możliwe, że podpuszczony przez Jacka Kurskiego) popełnił fatalny falstart. Gdyby skulił uszy i nie próbował podskakiwać wodzowi, być może kiedyś doczekałby się swoich pięciu minut (choć oczywiście musiałoby to nastąpić po śmierci Jarosława Kaczyńskiego, bo na jego odejście do Brukseli nie ma co liczyć). PiS składa się więc z Jarosława Kaczyńskiego i jego świty lizusów, zaś rozsądni ludzie (bo wbrew pozorom tacy też się w PiSie trafiają, choć oczywiście mają te swoje dziwactwa) siedzą cicho i nikt nie ma szansy się o nich dowiedzieć. 

PiS może zawsze liczyć na swój żelazny elektorat, ale wszyscy doskonale wiedzą, w tym sami działacze tej partii, że on od co najmniej kilku lat jest zbyt mały, żeby wygrać wybory. Na koalicję z kimkolwiek PiS nie ma najmniejszej szansy, bo przykład „Samoobrony” czy LPR był najlepszą nauczką dla wszystkich, którym kiedykolwiek przyszłoby do głowy wchodzić z PiSem w jakiekolwiek układy.  Żeby więc odnieść zwycięstwo w jakiejkolwiek elekcji należałoby pozyskać głosy ludzi niezdecydowanych lub wręcz przeciągnąć wyborców, którzy do tej pory głosowali na inne partie. W tym momencie PiS i jego żarliwi zwolennicy przyjęli bardzo oryginalną metodę przyciągania nowych wyborców, a mianowicie systematycznego ich obrażania. Nazywają ich polactwem, lemingami, komuchami itd. itp. Licząc prawdopodobnie na to, ze ktoś w ten sposób zwyzywany ocknie się, pomyśli „Mój Boże! Ale ze mnie nędzna kreatura godna pogardy. Oglądam jakieś tańce z gwiazdami zamiast posypać głowę popiołem i zapłakać nad rzekami Babilonu nad losem Ojczyzny miłej. Wiem! Jest dla mnie szansa na odkupienie! Zagłosuję na PiS!”. Prawdopodobnie na taką przemianę liczą „agitatorzy” tej partii, bo innych metod pozyskiwania elektoratu jakoś nie da się zauważyć. 

Jarosław Kaczyński co jakiś czas, czy to w środku kadencji Sejmu, kiedy chce coś pokazać (nie do końca wiadomo co, bo szansy na sukces w Sejmie zdominowanym przez swoich przeciwników nie ma najmniejszej), czy to w okresie wyborów, wyjmuje z szuflady jakieś postaci, których nikt nie zna i mówi „głosujcie na nich, to bycze chłopy (albo kobity); ja ich znam i ręczę, że będziecie z nich zadowoleni”. Owszem, taki numer się raz udał, a było to w 1989 roku, kiedy to mawiano, że gdyby nawet małpa sfotografowała się z Lechem Wałęsą, zostałaby z pewnością wybrana. Ale to były trochę inne czasy - demokracji w działaniu jeszcze wówczas nikt z nas nie znał, a komunę trzeba było obalić. Teraz sytuacja jest inna. Żal mi jest profesora Piotra Glińskiego, który robi wrażenie sympatycznego człowieka, a pewnie i wiedzę ma niemałą, ale niestety poza swoim środowiskiem nie dał się poznać szerokim masom, a po niefortunnej próbie przemycenia go na obrady Sejmu w postaci nieszczęsnego przemówienia z tabletu, dla wielu stał się postacią z typowej pisowskiej groteski. Podobnie jest z Andrzejem Dudą jako pisowskim kandydatem na prezydenta Rzeczypospolitej. Kiedy Jarosław Kaczyński ogłasza takie kandydatury na czołowe stanowiska w kraju, zawsze do głowy przychodzi mi kwestia z filmu „Vabank”, kiedy to Duńczyk na idiotyczny pomysł jednego z młodych uczestników wspólnego przedsięwzięcia przestępczego mówi do swojego starego przyjaciela, który ich wprowadził do interesu: „Kwinto! Kto to jest?” 

Oczywiście rządzący prezydenci czy burmistrzowie miast mieli dużą przewagę nad nowymi kandydatami, ponieważ przez samo sprawowanie swojego urzędu dali się poznać ich mieszkańcom. Niemniej wystawianie ludzi mało znanych wyborcom nie mogło skłonić elektoratu niezdecydowanego do zagłosowania na nich. Żelazny elektorat oczywiście poszedł w ciemno, ale jak już ustaliliśmy, jest on mimo wszystko zbyt mały, żeby zapewnić PiSowi zwycięstwo. Kim są panowie Sasin (Warszawa), Dobrzyński (Białystok), czy pani Kopcińska (Łódź)? Kto spoza PiSu (a nawet w samym PiSie) o nich słyszał. Owszem, Jan Dobrzyński był swego czasu wojewodą podlaskim, ale zresztą odwołanym przez samego Jarosława Kaczyńskiego (wówczas premiera). Kiedy poszedłem na debatę kandydatów na prezydenta Białegostoku, oprócz tego wojewodowania nie kojarzyłem go z niczym. W PiSie jest bowiem niemożliwe, żeby dać się poznać szerszemu elektoratowi, ponieważ wszelkie próby pozyskania popularności są postrzegane jako próby wybicia się na samodzielność, czyli wydostanie się spod żelaznej ręki wodza. To zaś w PiSie jest równoznaczne ze zdradą! 

Czy partie wodzowskie, czy bardziej oligarchiczne? Oto jest pytanie. Otóż kiedy Leszek Miller twierdził, że partie niewodzowskie są już na śmietniku, miał rację tylko w kontekście czasów, w których te słowa wypowiedział. Żeby jednak wyrobić sobie zdanie na pewne tematy, należy dać sobie więcej czasu na obserwację zjawisk. Oczywiście nie ma żadnej pewności, jak potoczą się losy naszej areny politycznej, ale osobiście jest skłonny twierdzić, że to właśnie partie wodzowskie będą odchodzić na śmietnik historii z powodu nieudolności, głupoty lub po prostu „wypalenia się” (taki spadek energii i entuzjazmu do działania jest przecież całkiem prawdopodobny z psychologicznego punktu widzenia) samych wodzów. Grupy zorganizowane nie tyle wokół wodza, ale wokół wspólnych interesów mają wszelkie szanse na przetrwanie i zwycięstwo. 

Opcja, w której PO i PSL występujące w sojuszu nie muszą się liczyć z żadnym realnym zagrożeniem ze strony opozycji (mam na myśli zagrożenie legalne w postaci perspektywy wygrania przez opozycję wyborów) nie jest dobra dla Polski i jej obywateli. Uważam, że polityka PO świadomie sprowadzająca się do transmisji poleceń z Brukseli nie jest dobrą opcją dla naszej gospodarki. To wiąże się z polityką Unii Europejskiej, w której hegemonia Niemiec nie ulega żadnej wątpliwości, a w której równocześnie Polsce przypisuje się rolę prowincji-peryferium. Utrącenie inicjatywy budowy Via Baltica, co czego przyczynili się również polscy politycy z Platformy Obywatelskiej, pokazuje dość jasno, o co chodzi w polityce budowy dróg w Unii Europejskiej. Wszystkie drogi muszą prowadzić do „Rzymu”, czyli Berlina. Droga łącząca Litwę z Grecją i ciągnąca się z północy na południe wzdłuż wschodniej granicy Unii nikomu w centrali nie jest potrzebna. Być może mogłoby się okazać, że kraje wschodniej części UE mogłyby rozwinąć handel między sobą bez pośrednictwa centrali, a to tej ostatniej nie byłoby na rękę. Proeuropejska polityka PO nie jest prawdopodobnie jakimś spiskiem. Uważam, że partia ta prowadzi ją w zupełnie dobrej wierze, wychodząc z założenia, że Polska w Unii odnosi i będzie odnosić same korzyści. Osobiście nie jestem tego taki pewny. Mieszkańcy obszaru peryferyjnego w naturalny sposób będą ciążyć ku centrum. To w Niemczech jest centrum przemysłowe Europy, tam też prowadzi się badania nad nowymi technologiami. To tam będą ciągnąć ludzie z peryferii – zresztą to już się dzieje. Nie twierdzę, że Polacy wyjdą na tym źle – w końcu w okresie zaborów życie jednostek nie było gorsze w sensie materialnym, niż za I Rzeczypospolitej (ba, w wielu dziedzinach dokonał się postęp!). Czy jednak o to nam chodzi? Czy odpowiada nam rola siły roboczej i rynku zbytu (jeszcze skansenu i rezerwatu przyrody)? 

To jest oczywiście takie moje głośne myślenie, ale tak czy inaczej, partia rządząca powinna czuć, że jej działalność jest krytycznie recenzowana i że istnieje alternatywa dla jej programu. Tymczasem może spać spokojnie, bo PiS jej z pewnością nie jest w stanie zagrozić.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz