Nie od dziś szkoła i wiele programów szkoleniowych chce,
żebyśmy uwierzyli w to, że ciężką pracą można osiągnąć sukces i że pracowici,
choć niekoniecznie bardziej utalentowani, osiągają więcej niż zdolni a leniwi.
W wielu przypadkach jest to zresztą prawda, ale z drugiej strony świat (wiem,
że to brzmi zbyt górnolotnie, ale trudno mi to oddać mniej metaforycznie) nam
wysyła, a zresztą również my sami wysyłamy sygnały, że mimo wszystko bardziej
cenne jest to, co przychodzi „naturalnie”, „niewymuszenie” i „bez wysiłku”.
Pomijam tu całą analizę „talentu”, bo istnieją teorie, że nawet za tym, co
uważamy za naturalny dar, kryją się tysiące godzin pracy od wczesnego
dzieciństwa (za przykład podaje się Mozarta lub Paganiniego, których ojcowie od
małego zmuszali do wielogodzinnych ćwiczeń na instrumentach). Niemniej, myślę,
że jeżeli ktoś naprawdę czegoś nie chce się nauczyć, to nic go nie przymusi,
więc z tymi muzykami nie byłoby później tak genialnie, gdyby jednak jakiejś „iskry
bożej” w sobie nie mieli. Kto zajmuje się jakąkolwiek dziedziną wymagającą
wysokich umiejętności ten nieraz zapewne zaobserwował kolegów i koleżanki,
którzy wkładają w swoją pracę ogromny wysiłek, a wyniki mają „zadowalające”, „poprawne”,
ale nigdy nie wybitne. Jest to oczywiście jeszcze kwestia wyjścia poza utarte
szablony, myślenia nieszablonowego itd. itp. Nie to mnie jednak dzisiaj
interesuje.
Rzecz w tym, że tak czy inaczej zdecydowana większość z nas
wyraża szczery podziw wobec „naturalnego piękna”, które nie jest wynikiem
ciężkiej pracy. Oczywiście klasyczny przykład to konkursy piękności na miss i
misterów świata, danego kraju, czy choćby Pcimia Dolnego. Nagrody przyznawane w
takich zawodach są często ogromne w porównaniu z nagrodami przyznawanymi za
umiejętność wymagającą wieloletniego przygotowania.
Podziwiamy młode talenty zgłaszające się do rozmaitych
konkursów telewizyjnych i rozpływamy się np. nad walorami głosowymi dziewczyny,
która przyznaje, że nigdy specjalnie się śpiewu nie uczyła, tylko po prostu
takim głosem obdarzyła ją natura. Podziwiamy muzyków, którzy przebierają
palcami po swoich instrumentach, jakby im to nie sprawiało najmniejszego
wysiłku. Kochamy aktorów, którzy grają tak „naturalnie” (choć z drugiej strony
w tym wypadku chyba nie zdajemy sobie sprawy, co by było, gdyby jakikolwiek
aktor grał naprawdę „naturalnie” – naturalnie to my się zachowujemy na co dzień
i coś takiego na scenie lub ekranie wyglądałoby okropnie). Kiedy zaś inny
artysta wykonuje swoją pracę równie dobrze (tzn. sądząc po efektach), ale jakiś
znajomy jego znajomego nam powie, że u niego to wszystko takie „wypracowane”
(tutaj należy sobie wyobrazić odpowiednio pogardliwą intonację przy
wypowiadaniu tego słowa), „wymuszone” czy wręcz „wystękane”, zaczynamy tę
opinię bezkrytycznie powtarzać, bo przecież lubimy się popisywać „wiedzą” na różne
tematy. Nie to jest zresztą najgorsze. Nasi rozmówcy, jeżeli będą chcieli z
nami polemizować, najczęściej użyją argumentu „A skąd ty to wiesz? Kto ci
takich rzeczy naopowiadał? To kompletna nieprawda, on/ona jest wielkim
talentem!” Praktycznie nikt nie ujmie się za krytykowanym artystą słowami „A co w tym złego? Człowiek ciężko pracował i
osiągnął sukces! Co masz przeciwko solidnie wykonanej pracy?” Osobiście nigdy
się z takim argumentem nie zetknąłem. Wszyscy świadomie czy podświadomie
zdajemy się podziwiać jedynie to, w co nie trzeba wkładać wysiłku, a pojawia
się w taki sposób jak oddychanie żywych istot.
Nie ma się co oszukiwać. Jako przedstawiciele świata
zwierząt, jesteśmy w ogromnej mierze zakładnikami natury i tysiąclecia kultury
i cywilizacji tego nie zmienią. Przyciągają nas osobniki atrakcyjne seksualnie,
zdrowe, silne i piękne. Przeciętna odbiorczyni telenoweli wyrabia sobie opinię
o postaci na podstawie urody aktora. Czarny charakter jest zwykle „tak brzydki”,
że nie ma się co dziwić, że jest postacią złą.
Walory „naturalne” (choćby w rzeczywistości stał za nimi
cały sztab specjalistów) mają również przełożenie na politykę. Tutaj jednak
sprawa jest nieco bardziej złożona, ponieważ poglądy polityczne i warunki
fizyczne mogą w wyobraźni odbiorców oddziaływać na siebie w obie strony.
Polityk atrakcyjny może przekonać do swoich poglądów łatwiej niż jego mniej
piękny rywal, ale często bywa i tak, że polityk, którego popieramy staje się
dla nas piękny, a jego przeciwnik ohydny. Doskonałym przykładem tego ostatniego
przypadku jest Władimir Putin, który w samej Rosji ma tysiące fanek gotowych
udostępnić swoje łono dla potomka idola, natomiast dla wielu jego przeciwników,
jest to człowiek beznadziejnie brzydki!
Nie chodzi o to, żeby dociekać obiektywnej prawdy na temat
atrakcyjności Władimira Putina, ani żadnego innego polityka. Rzecz w tym, że w
ogóle pojawia się takie zjawisko, jak ocena polityka czy jakiejkolwiek postaci
publicznej na podstawie wyglądu zewnętrznego.
Fora internetowe, które w ogromnej mierze przejęły rolę dwudziestowiecznych
magli[1],
pełne są uwag typu „on nawet wygląda jak …” (tutaj następuje odpowiednie
exemplum nadające porównaniu odpowiednio odrażający wydźwięk – małpa, świnia, potwór,
Zgredek z Harry’ego Pottera, Golum z „Władcy Pierścieni” itd. itp.) Uwagi te
odnoszą się najczęściej do jakiejś wypowiedzi polityka lub dziennikarza, którą
uczestnicy forum zgodnie krytykują. Do argumentów dotyczących treści takiej
wypowiedzi praktycznie zawsze ktoś dołoży coś na temat jego/jej wyglądu
zewnętrznego.
Skądinąd możemy się domyślać, że atrakcyjność seksualna jest
czułym punktem każdego, choćby nie wiem jak się tego wypierał i dlatego
wiedząc, że atak na nią może nielubianą osobę bardzo zaboleć, wielu ma
tendencję do stosowania tej metody „niszczenia przeciwnika”.
Oceniania na podstawie tego, co „naturalne” (bo tego, co za
danym efektem stoi, mało kto sprawdza), prawdopodobnie nigdy nie zostanie
wyeliminowane. Wieki cywilizacji wypracowały pewne mechanizmy, których nas się
uczy od dzieciństwa, a które pozwalają nam wszystkim żyć w jakiej takiej
równowadze psychicznej, ale nigdy nie wiemy, na ile w danej sytuacji
pokierujemy się rozumem, a na ile zwykłym instynktem nakazującym unikać tego co
brzydkie, a szukać towarzystwa tego, co atrakcyjne i to atrakcyjne z
przyrodzenia, bo dobrych genów nie da się osiągnąć nawet najcięższą pracą.
[1] Młodszym
Czytelnikom wyjaśniam, że magiel to był taki punkt usługowy, gdzie gospodynie
domowe, albo/i przed II wojną światową służące tych zamożniejszych, przynosiły
upraną bieliznę pościelową do przepuszczenia przez urządzenie zwanym maglem w
tym samym celu, w jakim się ją prasuje, w którym podczas oczekiwania na usługę
odbywały się długie rozmowy na niekoniecznie najwyższym poziomie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz