Wczoraj spotkaliśmy się z przyjaciółmi. Rozmawiamy tak sobie
na różne tematy. Rozmowa nie w każdym punkcie się klei, bo kolega jest kibicem
piłki nożnej i wie kto z kim grał i jaki był wynik, a ja niekoniecznie. Potem my mówimy, że oglądamy serial „Bodo”,
na co kolega, że jest słaby i przestał oglądać po trzecim odcinku. Ponieważ
jesteśmy przyjaciółmi od lat, wcale nie jest konieczne, żebyśmy się na jakieś
tematy zgadzali, ani tym bardziej, żebyśmy mieli podobne gusta. Niemniej, nasza
rozmowa skłoniła mnie do refleksji, co tak naprawdę trzyma mnie w niedzielny
wieczór przy ekranie telewizyjnym? Historia przedwojennego celebryty, który
skończył tragicznie w sowieckim więzieniu?
Podziw dla tegoż aktora i szansonisty? Mam duży sentyment do
przedwojennych filmów dzięki programom „W starym kinie” Stanisława Janickiego z
lat 70., ale nie oszukujmy się, to nie było kino wysokich lotów. Komedie
czasami śmieszne, ale raczej dzięki grze aktorów (np. Dymszy) niż poczuciu
humoru scenarzystów. Dramaty i filmy patriotyczne z kolei z powodu zarówno
nadętych scenariuszy jak i specyficznej manierze aktorskiej, są dla dzisiejszego
widza praktycznie nie do przełknięcia.
W takim kontekście oglądanie z zainteresowaniem nie do końca
dobrze zrealizowanego serialu poświęconego jednemu z tych przedwojennych
artystów może się wydawać co najmniej dziwne. Mogę się przyczepić do gry
aktorów, do kreacji postaci, do całego szeregu scen wymyślonych, bo przecież
szczegółów wielu okresów w życiu Eugeniusza Bodo nie znamy i nigdy nie poznamy
ze względu na brak źródeł. Mam wiele wątpliwości co do intuicji językowej
scenarzysty, bo niektóre dialogi wydają się brzmieć nieco zbyt współcześnie.
Zastrzegam jednak, że to tylko moje wrażenie, bo nigdy nie badałem
przedwojennej polszczyzny. Krytykiem filmowym też nie jestem, więc żadnych
konkretów nie będę wymieniał. Tak czy inaczej, serial i tak oglądam i niecierpliwie
czekam na każdy kolejny odcinek.
W czasach komuny moim ulubionym serialem była „Kariera Nikodema
Dyzmy” z niezapomnianym Romanem Wilhelmim w roli głównej. Był to jeden z
nielicznych przypadków, w których uważam, że film był lepszy od książki. (Powieść
Dołęgi-Mostowicza przeczytałem zaraz po pojawieniu się serialu). Co więcej,
oglądałem go wielokrotnie, kiedy tylko telewizja zaproponowała powtórkę. W
końcu kupiłem wszystkie odcinki na DVD.
Prawda jest taka, że dzisiejszym twórcom filmowym naprawdę trudno
osiągnąć poziom profesjonalizmu z czasów PRL, ale to jest osobny temat.
Dlaczego akurat ten serial stał się dla mnie produkcją „kultową”? Dlaczego,
pomimo, że mam na DVD film Juliusza Machulskiego „Vabank”, i tak go oglądam,
jeżeli akurat jest w telewizji?
Otóż wydaje mi się, że istniała i nadal istnieje ogromna
potrzeba odkrycia i nawiązania jakiegoś emocjonalnego kontaktu z Polską
międzywojenną, okresem odsądzonym od czci i wiary przez komunistów, natomiast
przez ich przeciwników wyniesionym na piedestał jako wzór wspaniałego tworu
państwowego, w którym ludzie żyli szczęśliwie ciesząc się odzyskaną po 123
latach niepodległością.
Obraz II Rzeczypospolitej w podręcznikach historii zawsze
będzie nieco powierzchowny, bo podręczniki historii po prostu inne być nie
mogą. Nie ma w nich miejsca na szczegóły, na życie codzienne, smród rynsztoków,
atmosferę czynszowych kamienic, menu wykwintnych rautów, czy przemyśleń
wiejskiego nauczyciela. Strzępy takich
rzeczy odnajdujemy raczej w powieściach lub filmach, które jednak też zawsze są
pewnym przekształceniem rzeczywistości.
Dobrą robotę wykonuje w tym względzie Stanisław Koper, autor całego
szeregu książek na temat rozmaitych aspektów życia w II Rzeczypospolitej, jak i
PRLu.
Problem z dotarciem do Polski przedwojennej polega
oczywiście na tym, że II wojna światowa przerwała po raz kolejny polską
ciągłość państwową, a komuna po prostu ten okres przeklęła.
W moim domu rodzinnym zbyt dobrze się tej II
Rzeczypospolitej nie wspominało. Pamiętam, jakim zaskoczeniem dla mnie była
uwaga dyrektorki mojej szkoły podstawowej, zdeklarowanej komunistki (która
uczyła jeszcze mojego Ojca, jako młoda nauczycielka przepełniona ideą Marksa,
Engelsa, Lenina i Stalina) pochodzącej z Wilna, że „przed wojną, jak ktoś miał
pracę, to żył w dobrobycie”. Powiedziała to w kontekście wspomnień o własnym
ojcu, który właśnie pracę miał i nieźle zarabiał. Moi dziadkowie też pracowali
przed wojną. Biedy na pewno nie klepali, ale do dobrobytu to chyba było jednak
daleko. Dziadek chodził z ulicy Krzyżowej na Bałutach do pracy w zakładach
Grohmana (po wojnie UNIONTEX) piechotą, bo nie stać go było na bilet
tramwajowy. Babcia wspominała okresy, kiedy pracowała tylko 3 lub 2 dni w
tygodniu, ponieważ właściciele fabryki, w której pracowała (niestety nie
zapisałem ani nie zapamiętałem nazwy) musieli ograniczyć produkcję. Pamiętała
też strajki i demonstracje uliczne brutalnie rozganiane przez policję na
koniach (zapamiętałem z jednej z takich opowieści, że policjanci ustawiali się
do tłumu demonstrantów tyłem, tak żeby konie mogły ich kopać. Mimo, że dziadkowie sympatyzowali z PPSem, w
ich opowieściach zawsze pojawiały się również wątki antysemickie. Tak naprawdę
z bezrefleksyjnej zautomatyzowanej krytyki Żydów „wyleczyli” mnie pewni znajomi
dopiero w ostatniej klasie liceum i na studiach.
Moi dziadkowie ze strony Mamy byli z kolei przedwojennymi
działaczami WICI i w ogóle byli związani z ruchem ludowym. Też jakoś specjalnie dobrze tej przedwojennej
Polski nie wspominali, choć dziadek jednak wolał ją od PRLu (wieś, w której
mieszkali była dawnym miasteczkiem, więc na reformie rolnej nic nie skorzystali
– gospodarowali nadal na tej samej ziemi, co przed wojną), bo jak twierdził „przed
wojną, to jak miałeś pieniądze, to mogłeś się kazać na rękach nosić, a teraz
nawet jak masz pieniądze, to gówno za nie kupisz”. To była rzeczywistość lat
70., do której się dziadek wtedy odnosił. Nie bardzo się chyba z tym wtedy
zgadzałem, bo za Gierka było trochę atrakcyjnych towarów w sklepach, do których
dostępu bronił brak gotówki, choć w dużej mierze prawda była również i taka, że
pomimo posiadania pieniędzy, artykułów codziennego użytku dobrej jakości
specjalnie nie było. Talon na „malucha” (fiata 126p) uważano za przejaw
wielkiego materialnego awansu (społecznego też). Nie do końca też rozumiałem
chęć dziadka bycia noszonym na rękach. Oczywiście była to metafora, a sam
dziadek pamiętał, jak jako młody chłopak pracował na polu otrzymując za cały
długi dzień pracy 50 groszy, za co mógł się spokojnie utrzymać, ale w żadnym
wypadku nie były to duże pieniądze.
Lubiłem słuchać opowieści moich babć i dziadków, ale z nich
wyłaniała się rzeczywistość, o jakiej trudno było przeczytać w książkach do historii.
Owszem, autorzy pisali o ciężkiej doli robotnika i chłopa, o bezrobociu, o
prześladowaniu lewicy, o autorytarnych (w starszych podręcznikach wręcz „faszystowskich”)
rządach Piłsudskiego itd. itp., ale nie czułem bezpośredniego związku między
opowieściami ludzi, którzy tamte czasy pamiętali, a suchymi lub przesiąkniętymi
komunistycznymi banałami opisami z podręczników. Dlatego też powieści, czy
filmy traktujące o czasach przedwojennych były tak przeze mnie pożądane.
W latach 80. ubiegłego stulecia, na fali pierwszej „Solidarności”,
powstała wielka potrzeba nawiązania do tradycji II Rzeczypospolitej. Po prostu
tak bardzo trzeba było się przeciwstawić sterowanym z Moskwy komunistom, że mit
II Rzeczypospolitej stawał się niezbędnym elementem pozytywnej propagandy.
Studiowałem historię w drugiej połowie tej dekady i doskonale pamiętam, że
pomimo, że w naszym Instytucie działali pracownicy naukowi o zdecydowanie
komunistycznych poglądach, pomijając fakt, że inwigilowała nas esbecja, nie
było już nachalnej propagandy ideologicznej. Niektórzy nasi wykładowcy bez
skrępowania krytykowali komunistów i Sowietów, choć jeden z naszych kolegów już
po 1989 r. oblał egzamin (a był to student, który od samego początku zdawał na
same piątki) u profesora, którego wszyscy uważali za miłego dziadzia, który
nikogo nie skrzywdzi, bo powiedział, że Marceli Nowotko i PPR to byli zwyczajni
sowieccy agenci. Miły staruszek się obruszył, wykrzyknął, że to przecież byli Polacy
i postawił koledze dwóję. Tak, takie rzeczy tez się zdarzały, ale mimo to, w
drugiej połowie lat 80. o II Rzeczpospolitej mówiło się już jednak inaczej niż
jeszcze dekadę wcześniej. Na dodatek chyba jakoś podskórnie wszyscy czuli, że
komuna niedługo upadnie. W podziemiu działała „Solidarność”, w Moskwie
Gorbaczow ogłosił pierestrojkę. Jakoś tak koniec komuny wisiał w powietrzu.
Tylko, że mało kto wówczas (no może oprócz pierwszego pokolenia korwinowców)
sobie wyobrażał powrót do przedwojennego kapitalizmu (pamiętam wypowiedzi moich
sporo starszych kolegów, działaczy podziemnej opozycji – dzisiaj o poglądach
bardzo prawicowych – którzy twierdzili, że „no, o powrocie do takiego czystego
kapitalizmu to mowy być nie może, bo przecież nastąpiły zbyt duże zmiany w
społeczeństwie)”). Dlatego też pojawiło
się duże zainteresowanie polskim socjalizmem niepodległościowym sprzed II wojny
światowej.
Pamiętam, że pisałem referat (dziwna sprawa, ale wcale nie
pamiętam na czyje zajęcia) nt. PPS-WRN i m.in. Kazimierzu Pużaku. Książeczka, z
której czerpałem swoją wiedzę, była wydawnictwem nielegalnym, ale to już był
rok 1990. Poza tym w BULe (BUŁ – Biblioteka Uniwersytetu Łódzkiego) pewne
pozycje potępiane przez władze były całkiem dostępne i nie wymagały nawet zgody
na czytanie tzw. prohibitów. Pamiętam, że byłem zdziwiony dowiadując się, że
PPS podczas II wojny światowej był tak aktywną partią – zarówno w rządzie
londyńskim, jak i w polskim podziemiu, że dzielił się na frakcje, z których
odłamywały się PPSy coraz to bardziej „lewicowe”, by w końcu osiągnąć postać
tego PPSu, który się połączył z PPR i stworzył Polską Zjednoczoną Partię
Robotniczą. Natomiast cały czas działali socjaliści, którzy owszem, chcieli
radykalnych zmian społecznych, ale na pewno nie pod kontrolą Stalina, i ci
socjaliści byli potem przez komunistów aresztowani, więzieni i zabijani.
W latach 80. Jan Józef Lipski „wznowił” wydawanie „Robotnika”,
organu PPS, nawiązując tym do przedwojennej lewicowej tradycji. Pamiętam z lat
80. ulotki na Piotrkowskiej, które nawoływały, żeby socjaliści odebrali
komuchom święto 1 maja, które ci drudzy tym pierwszym byli ukradli. Później,
już w latach 90. do tradycji PPSu nawiązywał Piotr Ikonowicz, ale jego poglądy
były jak na tamte (dzisiejsze zresztą też) czasy już nie do przyjęcia. Wielu
ludzi dorobiło się na odrodzony kapitalizmie, konieczność dania swobody
przedsiębiorcom stała się doktryną już wcale nie tylko Korwin-Mikkego, ale
praktycznie każdej liczącej się partii politycznej (w tym SLD). Unia Pracy była
kolejną partią, która chciała odgrywać rolę lewicy niekomunistycznej, ale
szybko zorientowawszy się, że jest raczej formacją kanapową, przyłączyła się do
post-komunistów i całkowicie utraciła tożsamość. Przez szereg lat „lewica” automatycznie
kojarzyła się z SLD, zaś po kompromitacji tej partii (czasy „afery Rywina”) już
tylko kolejne „bon moty” Leszka Millera przypominały o jej istnieniu.
Propaganda PiSu i innych ugrupowań prawicowych doprowadziła do zupełnej
inflacji słowa „lewica”, ponieważ zaczęto je przypisywać wręcz Platformie
Obywatelskiej.
Partie i ugrupowania prawicowe dość sprawnie i bezproblemowo
znalazły sposób na nawiązanie do tradycji II Rzeczypospolitej. Co prawda
Piłsudski, a nawet Dmowski pewnie w grobach się przewracają obserwując głupotę
swoich dzisiejszych piewców, ale owi piewcy przynajmniej sprawiają, że te
nazwiska nie znikają z przestrzeni publicznej. Mogą wzbudzać kontrowersje, ale
się o nich mówi.
Nie widać natomiast, żeby współczesna lewica nawiązywała do
jakiejś przedwojennej tradycji. Owszem, środowisko związane z pismem „Nowy
Obywatel” wydaje się nią fascynować, ale to dla grupek „nowoczesnej” lewicy trąci
pewnie faszyzmem, bo przecież teraz chodzi o stworzenie społeczeństwa
globalnego. „Nowoczesna” lewica, będąca
raczej spadkobierczynią roku 1968 w krajach Zachodu niż przedwojennej lewicy
polskiej, specjalnie nie ma pomysłu na to, co zrobić z kapitalizmem, tzn. godzi
się nań, bo wie, że generalnie alternatywy nie ma, ale chce żeby państwo
bardziej kapitalistów kontrolowało i nie pozwoliło im wykorzystywać
pracowników. Pomijam tu cały aspekt obyczajowy, który wysunął się na plan
pierwszy w wielu działaniach lewicy. Osobiście uważam, że uznanie wolnego rynku
jako jednak elementu, którego nie da się wyeliminować, za słuszne. Natomiast za
słabość współczesnej lewicy uważam brak umiejętności podejmowania konkretnych
działań mających na celu polepszenie standardu życia gorzej sytuowanych warstw
społeczeństwa. Kiedy np. nieśmiało proponuję, żeby znajomi lewicowcy sami coś
zrobili, oni z oburzeniem odkrzykują, że to PAŃSTWO jest od tego, żeby się tymi
sprawami zająć. Ponieważ „państwo” nie chce się pewnymi sprawami zajmować, oni,
owi „lewicowcy”, nie będą go w tym wyręczać, bo wtedy owo „państwo” już w ogóle
przestanie cokolwiek dla społeczeństwa robić.
Otóż właśnie przedwojenni socjaliści działali jako legalna
partia parlamentarna próbująca wpłynąć na legislację państwową, ale oprócz tego
podejmowali cały szereg działań w ramach istniejącego systemu ekonomicznego,
mających na celu konkretne podniesienie poziomu życia robotników. Socjaliści
tworzyli kasy chorych (nie żadne tam państwowe twory-potwory z czasów reformy
Jerzego Buzka), czyli ubezpieczalnie, do których niezbyt zamożni odprowadzali
niewielkie składki po to, żeby mieć dostęp do lekarzy (również ideowych
socjalistów nie pobierających zbyt wysokich opłat), tworzyli spółdzielnie
mieszkaniowe (to wcale nie wymysł komunistów) po to, żeby robotnicy mogli dla
siebie i swoich rodzin zbudować mieszkania, prowadzili szeroko zakrojoną akcję
edukacyjną wśród młodzieży robotniczej, prowadzili zajęcia kulturalne itd. itp.
Tworzyli też ruch spółdzielczy. Spółdzielnie (po wojnie włączone do systemu
kontrolowanego centralnie przez państwo) organizowały produkcję i handel tak,
by potem ich członkowie mogli podzielić się zyskami (bez wypracowywania „wartości
dodanej”). Wszystko w ramach przedwojennego kapitalizmu (wiem, że dzisiejsi
wolnorynkowcy polemizowaliby z nazwaniem II Rzeczypospolitej państwem
gospodarki rynkowej, ale to jest kolejny fascynujący osobny temat). Dzisiaj
tego zapału do działania nie ma. Wytwarzanie dóbr i generowanie kapitału dzisiejsza
nowoczesna lewica pozostawia najwyraźniej prawdziwym kapitalistom. Wygląda na
to, że swoją rolę widzi raczej jako tych, którzy będą owych kapitalistów doić z
pieniędzy i wydawać na różne fajne projekty. Całkiem możliwe, że przesadzam z
sarkazmem, ale niezwykle często takie odnoszę wrażenie.
Być może brak ciągłości i odcinanie się od tradycji jest
immanentną cechą lewicy, która chyba wychodzi z założenia, że świat rozwija się
na zasadzie permanentnej „rewolucji” (zastrzegam, że ta moja „rewolucja” tutaj
to dość szeroka metafora i nie chcę tu wchodzić w niuanse odcieni socjalistów,
anarchistów, komunistów itd.). Czytając teksty z lat 60. i 70. z Włoch czy
Francji można dojść do wniosku, że lewicowe szaleństwo, jakie wówczas ogarnęło
te społeczeństwa, doprowadziło do kompletnej inflacji pojęć. W dyskusjach
politycznych między lewicującymi działaczami często padał zarzut faszyzmu, co
było po prostu groteskowe i prawdziwi faszyści musieli mieć z tego dobry ubaw.
W dzisiejszej Polsce, wydaje się, że lewica nie tylko nie istnieje
(oprócz grupek „fabian” – kółek wzajemnej adoracji intelektualistów raczej
oderwanych od rzeczywistości i partii „Razem”, której program jest lewicowy,
ale jak na mój gust raczej utopijny), ale nawet jeśli istnieje, to nie ma nic
do zaoferowania. Brakuje ogólnej teorii, brakuje planu działania.
Ideologicznego pomostu, nawiązanie do historycznej tradycji, czy też
gadamerowskiej „fuzji horyzontów” po prostu nie ma.
Historię trzeba znać, bo historia powinna być nauczycielką
życia, a nie narzędziem do jakiejś polityki („polityka historyczna” kojarzy mi się jakoś
tak automatycznie z „1984” Orwella). Historię dobrze byłoby jednak czuć, żeby
zrozumieć, dlaczego teraz jest tak, a nie inaczej. Prawica dzisiaj triumfuje, bo zdecydowanie
lepiej odrobiła lekcje z historii. A że przybiera to kształt przerażający w
postaci przemarszu kontynuatorów przedwojenny pałkarzy z „mieczykami Chrobrego”
to niestety wina tych, którzy spoczęli na laurach i doszli do wniosku, że pewne
rzeczy zrobią się same. To wynik
zaniedbań poprzednich ekip rządzących, ale też nas wszystkich jako społeczeństwa.
Zostawienie młodzieży samej sobie skutkuje tym, że przejęły ją organizacje
bardziej zwarte i aktywne. Ale tutaj wchodzimy w obszar rozważań na jeszcze
inny temat, więc lepiej w tym miejscu skończyć.