sobota, 14 listopada 2020

Włoska powieść a wspomnienia z dzieciństwa

W pierwszych miesiącach 2016 r. jeździłem na zabiegi rehabilitacyjne na „łokieć tenisisty”. Jazda samochodem jest dla mnie m.in. pretekstem do słuchania radia, a ponieważ owe zabiegi miałem w okolicach 10.00 raz trafiłem na dziesięciominutowy fragment powieści Eleny Ferrante, Genialna przyjaciółka. Była to część jakoś tak bliżej końca, bo po czterech dniach już na kolejny odcinek nie trafiłem, ale zapamiętałem autorkę i tytuł, co pozwoliło mi wkrótce zakupić ebooka na Woblinku. Przyznam, że wówczas powieść ta wydała mi się tak odświeżająca i tak autentyczna, że przeczytałem ją chyba przez weekend i zaraz zamówiłem kolejne części. Na niektóre trzeba było czekać, a kupowałem je już w wersji papierowej. Dobrze się je czytało, ale do dziś uważam, że nie miały już tej dynamiki i napięcia, co Genialna przyjaciółka. Nie będę się nad tym rozwodził, bo kto te książki czytał, ten wie, o czym są, a kto ich nie czytał, tego zachęcam do lektury. 
 
Jakiś czas potem dowiedziałem się, że Włosi zrobili serial na podstawie powieści Eleny Ferrante. Niestety był dostępny tylko na HBO, a akurat z HBO zrezygnowaliśmy w naszej sieci kablowej, ponieważ „odkryłem” Netflix. Pojawienie się w internetowej wersji Canal+ innego serialu, również na podstawie fascynującej książki, a mianowicie Króla Szczepana Twardocha, skłoniło mnie do zalogowania się na tej platformie na darmowy miesiąc. Jeżeli ich oferta okaże się lepsze od Netfliksa, nie wykluczam, że przedłużę subskrypcję. Tymczasem jednak Króla puszczają po jednym odcinku tygodniowo, natomiast okazało się, że w ramach internetowego Canal+ mam też dostęp do HBO, a tam jest Genialna przyjaciółka
 
Na Facebooku należę do kilku grup miłośników Italii. Na jednej z nich padło pytanie o ulubionych autorów włoskich. Padło wiele nazwisk, ale kiedy ja i ktoś jeszcze napisał o Elenie Ferrante, jedna z uczestniczek dyskusji napisała, że nie rozumie fenomenu popularności tej pisarki. I tutaj pojawia się kwestia, która mnie bardzo zajmuje, którą bym roboczo nazwał „tekst literacki jako komunikat intymny”. Nie wiem, czy w literaturoznawstwie ktoś użył akurat takiego sformułowania, ale o tym, że czytanie jest procesem intymnym (czyt. osobistym) trochę napisano. Po dość krótkiej fascynacji różnym tzw. teoriami literackimi i „naukowymi” odczytaniami literackich tekstów, ponownie się nauczyłem odbierać je jako komunikaty skierowane właśnie do mnie, do mnie osobiście, a niekoniecznie do kogoś innego. Chcę być tutaj dobrze zrozumiany – autor pisze dla publiczności, bo chce coś zakomunikować i ten komunikat nie musi docierać do każdego. Do mnie Helena Ferrante dociera, bo uznałem, że ona ma coś do powiedzenia konkretnie mnie. I nie obchodzi mnie w tym momencie struktura powieści, nie obchodzi mnie dobór słownictwa, czy figur retorycznych. Obchodzi mnie stworzony, czy też odtworzony przez autorkę świat i jego bohaterki i bohaterowie, którzy są w moim odczuciu wiarygodni. Jeżeli ktoś zarzuci mi kiepski gust literacki, to też się w tym przypadku specjalnie nie przejmę, ponieważ nie roszczę sobie pretensji do uniwersalnego obiektywizmu. 
 
Otóż historia dwóch rywalizujących ze sobą przyjaciółek, narratorki Eleny i Lily, wychowanych w biednej dzielnicy na peryferiach Neapolu przemawia do mnie przede wszystkim poprzez analogie wobec tego, co dobrze znam z dzieciństwa. Kto czytał mój poprzedni wpis i być może te sprzed kilku lat, ten wie, że 11 lat swojego życia spędziłem na Wysokiej, na Łódzkim Widzewie. Cała dzielnica była w większości robotnicza, choć warto pamiętać, że w czasach komuny, poszczególne fragmenty miasta wcale nie musiały mieć wyraźnego charakteru spowodowanego zamieszkaniem przez daną grupę społeczną. Owe grupy żyły bowiem w przemieszaniu, a nauczyciel czy urzędnik mógł mieszkać drzwi w drzwi z rodziną patologiczną. Niemniej, większość ludzi jakich znałem z Wysokiej, Tuwima, Nawrot, Przędzalnianej, czy Nowej, to były rodziny ludzi ciężko pracujących w łódzkich fabrykach. Oprócz kilku kolegów z osiedla domów jednorodzinnych na tzw. Radiostacji, których rodzice byli dobrze sytuowanymi lekarzami, profesorami wyższych uczelni i prawnikami, rodzice większości koleżanek i kolegów, podobnie jak moi, stanowili właśnie łódzkie robotnice i łódzcy robotnicy. 
 
Dzieciństwo bohaterek Ferrante to lata 50. ubiegłego stulecia i oczywiście południe Włoch. Rodziny są tam wielodzietne, rodzice niewykształceni, ciężko pracujący i walczący o przetrwanie. Komunistyczny Widzew lat 70. był nieco inny, bo model wielodzietnej rodziny nie był powszechny, ludzie ciężko pracowali, ale wielu z nich przy nadziei trzymało coś, co w powieści nie występuje. Mianowicie prawie wszyscy nasi rodzice marzyli o tym, żeby się wyprowadzić gdzieś „do bloków”. Za komuny czekało się na nie po kilka lat, żeby w jej ostatnich latach dojść do liczb paradoksalnych. Kto się jednak doczekał, ten był uważany za wielkiego szczęściarza. My mieliśmy takie szczęście, że kiedy tylko zaczęli budować Elektrociepłownię nr 4 za cmentarzem na Zarzewie, mój ojciec, który przedtem pracował w EC 3 (a jeszcze przedtem w EC 2), zgłosił swoją gotowość do podjęcia pracy w tejże i w związku z tym szybciej dostaliśmy przydział mieszkania na osiedlu Widzew-Wschód. 
 
Bohaterowie Ferrante żyją niczym w zaklętym kręgu, którego nie są w stanie przekroczyć. Ich podła dzielnica jest niczym czarna dziura, która wszystkich, nawet Elenę, narratorkę, kobietę wykształconą, która zna życie w północnych Włoszech, w siebie wciąga i nie pozwala się wydostać. Dzielnica tkwi gdzieś głęboko w ich umysłach. Inna różnica to podejście do wykształcenia dzieci. Tak, jak ten problem został przedstawiony w powieści, znałem tylko z jakichś przedwojennych opowieści. Otóż posłanie dzieci do szkoły średniej stanowi u pokolenie rodziców bohaterek poważny dylemat, a właściwie w większości przypadków pozostaje poza wszelką dyskusją. To, że tych ludzi nie stać na korepetycje, to jedna sprawa. O wiele gorsze jest jednak mentalność typu: „Ja jestem szewcem, a ty gówniaro za kogo się masz? Chcesz być kimś lepszym?” Przyznam, że taka postawa rodziców jest mi tak obca, że kiedy czytałem książkę, w pierwszej chwili pomyślałem, że jest to słaby element książki, bo mało wiarygodny. Kiedy sobie jednak przypomniałem „naukę” sycylijskiej babki (o ile dobrze pamiętam) Franka Sinatry, że rodzic nigdy nie powinien dopuścić, żeby dziecko było mądrzejsze od niego, wszystko zaczęło się układać w jakąś całość. Kultura przekazywana z pokolenia na pokolenie, włącznie z jaj makabrycznymi elementami, to potężna siła. Całe szczęście, że jednak czasem wolniej, czasem szybciej, następują zmiany. Otóż czy to rodzice moich koleżanek i kolegów, czy to moje ciotki i wujkowie, wszyscy ci ludzie z wykształceniem podstawowym, zawodowym, czy średnim-technicznym, chcieli dla nas awansu społecznego. Nie każdy z nas miał talent, czy chęć do nauki, ale z całą pewnością większość naszych rodziców miała wobec nas duże ambicje. Każdy chciał, żebyśmy nie musieli ciężko pracować fizycznie tak jak oni. Bo niby wiadomo, „żadna praca nie hańbi” itd., ale jednak dzieci powinny mieć lepszy los niż oni sami! Ileż to było czasami złośliwych licytacji między rodzicami, czyje dziecko jest lepsze w tym, czy innym przedmiocie! Tu oczywiście otwierało się kolejne pole dla „polskiego piekiełka”, bo kiedy sąsiadka głosiła wszem i wobec, że jej syn będzie doktorem, a skończył zawodówkę i poszedł do fizycznej pracy, złośliwym kpinom nie było końca jeszcze lata później. Tak czy inaczej, prawie nikt, no może z nielicznymi wyjątkami, nie chciał, żeby dzieci dziedziczyły sposób zarobkowania rodziców. 
 
Różnic jest oczywiście dużo więcej. Nikt w naszej łódzkiej dzielnicy nie wydawał córek za mąż w wieku piętnastu lat, choć trafiały się w tym wieku ciąże. O ile w biednym przedmieściu Neapolu w powieści Ferrante ludzi żyli trochę jak na wsi, tzn. wszyscy się znali, zapraszali nawzajem na posiłki, a po jakimś czasie potrafili zapomnieć wzajemne krzywdy, aż takiej bliskości sąsiedzkiej z Wysokiej sobie nie przypominam. Ba, jeżeli matka jednego dziecka poczęstowała inne obiadem, rodzice tego drugiego mogli mieć do niego pretensje – teoretycznie o to, że zawracał głowę mamie kolegi, a po drugie że przyjęcie posiłku od „obcego” niejako pokazywało, że dziecko było głodne, bo w domu nie było obiadu. Zaprzyjaźnienie się między rodzicami dzieci z tej samej klasy wcale nie było szybkie, ani spontaniczne. Natomiast jak już się ktoś z kimś pogniewał, to już raczej na zawsze! 
 
Tak czy inaczej, pomimo tych wszystkich różnic – geograficznych, kulturowych i mentalnych, w mojej głowie wytworzyły się na jakiejś zasadzie pewne analogie. Dzielnica biedna, ale nie dzielnica nędzy; dzielnica ludzi prostych i często nie nadążających za zmieniającym się światem, ale w gruncie rzeczy dobrze życzących światu i swoim dzieciom. Większość z nas wyprowadziła się z Wysokiej czy Tuwima i pewnie nikt nigdy nie chciałby tam wrócić, ale te „podobieństwa” z dzielnicą z książki Ferrante prawdopodobnie polegają przede wszystkim na tym, że kwartał ulic między Kopcińskiego, Armii Czerwonej (dziś Piłsudskiego), Targową i Tuwima, to świat, który w jakiś sposób „wziąłem w nawias”, umieściłem w przeszłości i „uporządkowałem” w swoim umyśle na takiej samej zasadzie, na jakiej snuje się gawędę albo pisze powieść.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz