piątek, 30 października 2009

Typy motywacji a polityka

Specjaliści od NLP dzielą motywację na ‘toward’ i ‘away from’, co oznacza, że ludzi motywują albo cele pozytywne – osiągnięcia, ekspansja, rozwój, albo cele negatywne – unikanie biedy, cierpienia, poczucia zagrożenia itd. Uczą, że jeśli ktoś chce skutecznie coś tym ludziom sprzedać, zaoferować lub przekonać do czegoś, powinien najpierw rozpoznać jaki typ motywacji reprezentują. Bardzo dobrze to widać w świecie polityki, kiedy skądinąd inteligentni i wykształceni ludzie nie trafiają do potencjalnego elektoratu, ponieważ kompletnie rozmijają się z owego elektoratu systemem motywacyjnym. 

Kiedy skończyła się komuna często na ulicy można było usłyszeć głosy „Ja tam nie chcę rządzić, tylko żeby mną dobrze rządzili”. Wielu ludzi nie było kompletnie przygotowanych do demokracji, która wymaga samodzielnego myślenia, działania i współdziałania z takimi, którzy myślą podobnie. Powiedzmy sobie otwarcie – większość z nas nadal nie jest do tego przygotowana. Tymczasem politycy, jako to politycy na całym świecie, próbują zgromadzić jak największą liczbę nas, wyborców, wokół siebie, a robią to metodami również starymi jak świat, chwytami retorycznymi opracowanymi już w starożytnej Grecji, z tą tylko różnicą, że najczęściej jest to czysta amatorszczyzna. To dlatego na „rynku” politycznym pozostało dwóch najsilniejszych graczy. To te dwie partie wykształciły najlepsze metody kształtowania myślenia swoich wyborców. Manipulacja słowem to wielka sztuka i wcale niełatwa. Stosuje ją każdy, kiedy tylko otwiera usta, więc nie można od razu samej czynności zakwalifikować jako moralnie nagannej, a że najczęściej media karmią się przykładami negatywnymi, samo słowo „manipulacja” kojarzy nam się z czystym złem. Mądry rodzic, nauczyciel czy ksiądz również często stosuje manipulację słowną w celach jak najbardziej szlachetnych. 

Jeśli chodzi o polityków i ich uczciwość lub jej brak, to najtrudniej jest oczywiście dociec ich celów. Gdybyśmy je znali, cała gra słowna, jaką stosują, wszystkie sztuczki erystyczne i perswazyjne byłyby dla nas przejrzyste. Wiemy jednak, że przecież właśnie o to chodzi, że stosuje się różnego rodzaju tricki, żeby pewnych celów nie ujawniać. Oficjalnie niech ktoś wierzy, że chodzi o wolny rynek, a w rzeczywistości chodzi o to, żebyśmy się z kolegami wzbogacili dzięki powszechnie niedostępnym informacjom. Inni każą oficjalnie wierzyć, że chodzi o wartości, takie jak ojczyzna, rodzina itd., a tak naprawdę chodzi, żeby to nasi ludzie utrzymali się przy władzy i zarabiali na państwowych posadach. Czy aby nie przesadzam? Pewnie trochę tak. Wierzę, że istnieją ludzie kryształowo uczciwi, a nawet jeśli nie kryształowo, to ich uczciwość daleko wyrasta ponad krajową normę (w swojej masie nie jesteśmy niestety święci), ale to nie zmienia faktu, że żeby rządzić, muszą stosować wszystkie brudne chwyty, których niemoralna natura rzuca poważny cień na ową kryształowość. 

Wracając do meritum, nasi rodzimi manipulatorzy polityczni dzielą się na tych, którzy adresują swoje przemówienia do tych, którzy są nastawieni „toward” oraz tych, którzy są nastawieni „away from”. Komunę obaliły solidarnie obie grupy. Ci pierwsi chcieli zakładać biznesy, bogacić się, zakosztować życia znanego z zachodnich filmów lub (nieliczni) z wyjazdów zagranicznych. Ci pozostali chcieli oddalić od siebie groźbę represji, drożyzny i narzucania ideologii i światopoglądu, który był im obcy. Nic dziwnego, że w okresie transformacji te różnice musiały się ujawnić i w poważny sposób zaważyć na sposobie prowadzenia polityki w naszym kraju. Politycy najpierw UW, a potem PO próbowali i próbują kreować się na tych nastawionych „toward”, czyli chcą pokazać, że są otwarci na zmiany, a z kolei same zmiany są dobre, bo prowadzą do realizacji marzeń i aspiracji ludzi ambitnych i przedsiębiorczych. Przedstawiciele szeregu partii „narodowych” czy „niepodległościowych”, a także takich nieokreślonych ideologicznie populistów jak „Samoobrona” zdecydowali się prezentować swoje cele jako „obronę przed” – komunistami/liberałami/Żydami/Niemcami/Rosjanami/zachodnim kapitałem/ateistami itd. itp. 

Wystarczy wejść na jakiekolwiek forum internetowe, z osławionym forum Onetu na czele, żeby się przekonać, jak wielu ludzi reprezentuje ten ostatni typ myślenia. Ba, wśród zwolenników PO stanowią oni również niemały odsetek, ponieważ ich głównym celem jest uniknięcie rządów PiSu.
Na forum naszej-klasy, gdzie od trzech lat dyskutuję ze swoimi Koleżankami i Kolegami – Absolwentami IV LO w Łodzi, da się zauważyć bardzo prosta prawidłowość. Kiedy tylko zaproponuje się temat typu: „Co zrobić żeby…?”, albo „Jakie rozwiązanie proponujesz w sprawie…?”, nagle drastycznie spada aktywność uczestników forum. Na tydzień albo i na dłużej zapada martwa cisza. Ponieważ odczuwam pewną osobistą ambicję, żeby aktywizować ludzi na tym forum (jak mi się wydaje dla naszego wspólnego dobra, bo kontakty międzyludzkie uważam za wartość samą w sobie), bez skrupułów wykorzystuję drugą stronę tej prawidłowości i co jakiś czas podrzucam takie tematy polityczno-gospodarcze, które na sto procent zapewnią gorącą dyskusję. Kiedy tylko można kogoś skrytykować, ludzie nie potrafią się powstrzymać od wpisu, wtedy pojawiają się obrońcy krytykowanej osoby lub tezy i polemika nabiera rozpędu. Najczęściej nie prowadzi donikąd, bo też i donikąd ludzie nie chcą dojść. Myślenie nakierowane na budowanie – zarówno czegoś materialnego jak i np. stosunków międzyludzkich, eksplorację nowych obszarów, czy próbę wyjścia naprzeciw nowym wyzwaniom, jest dla wielu z nas po prostu nienaturalne. Jeśli ktoś nas zagaduje z takiej strony, to najczęściej w ogóle nie wiemy nawet jak zareagować. Z góry ustawiamy się na pozycji tych, którzy nie są od decydowania. A potem się dziwimy, że wszyscy dookoła nami kręcą, jak chcą. Jeśli będziemy się nastawiać tylko na to jak unikać zła, to nadal temu złu pozostawiamy inicjatywę (że posłużę się pewną metaforą, bo wiadomo, że „zło” w tym wypadku jest wynikiem hipostazowania). Kiedy podejmujemy działania „ku czemuś” to oczywiście nie ma gwarancji, że nam się uda i że unikniemy przeszkód i działań nam wrogich. Zmieni nam się jednak perspektywa w podejściu do wszystkich problemów. Istnieje bowiem o wiele większa szansa, że to my będziemy przynajmniej w części narzucać reguły gry. Bierność i ograniczenie swojej aktywności do unikania czegoś dla nas negatywnego prowadzi z jednej strony do zgorzknienia – bo oto my „robimy co możemy”, a zło jakoś nie chce zniknąć, a z drugiej do zaparcia się własnej podmiotowości, co jest jeszcze gorsze. Od razu przyznajemy sobie rolę liści na wietrze, a przecież wiadomo, co ten ostatni z nimi robi. 

Dużą rolę w kształtowaniu postawy biernej odgrywa myślenie narzucane przez pewnych duchownych (różnych wyznań). Inicjatywność przedstawiana jako pycha prowadząca do złych skutków staje się jakimś absolutem utożsamianym z szatanem, podczas gdy sama inicjatywność nie ma żadnego zabarwienia moralnego, natomiast ma jej kierunek. Bierne poddanie się woli Boga/Jehowy/Allacha, to najczęściej poddanie się inicjatywie bardzo konkretnych i całkowicie materialnych ziemskich przywódców podających się za wysłanników Najwyższego Dobra. Dobrze znamy skutki takich działań (np. talibowie, czy terroryści islamscy). W Polsce ks. Tadeusz Rydzyk, genialny specjalista od technik programowania (nie wiem, czy studiował NLP) ludzkich umysłów, zgromadził wokół siebie tych, którzy zdecydowanie reprezentują motywację typu „away from”. Doskonale wie, jak do nich przemawiać, jak podsycać ich negatywną motywację i utrzymywać ją na odpowiednim poziomie. 

Obserwuję moich studentów z różnych uczelni i widzę różne postawy. Często są one wynikiem wychowania w domu rodzinnym. Równie często kształtowały się w grupie rówieśniczej – w szkole, w rodzinnej wsi, przed blokiem itd. To już tam ludzie uczą się tego sposobu myślenia, który każe im doskonalić strategie unikania pewnych rzeczy/zjawisk/ludzi, zamiast inicjowania własnych działań. Nie twierdzę, że to jest cecha wyłącznie polska. Podejrzewam, że tak się dzieje na całym świecie. Człowiek jest istotą ekonomiczną, a w dodatku, wbrew obiegowemu powiedzonku, wielu ludzi myślenie boli. To dlatego od zarania dziejów nasz gatunek składa się z inicjatywnych przywódców (niekoniecznie najmądrzejszych i najlepszych) i z olbrzymiej masy biernych narzekaczy, którzy z racji swojej bierności są (cytat z „U Pana Boga za piecem”) „w dupę biorący”. Nie ma co tutaj rozdzierać szat – tak to po prostu działa i nic nie wskazuje na to, żeby się kiedykolwiek zmieniło.

czwartek, 29 października 2009

"Cudownie ocalony"

Kiedy Kościół mówi o "prawach naturalnych", uśmiecham się pod nosem, bo prawa panujące w naturze dalekie są wzajemnej miłości. Naturalny jest pęd do przekazania genów, obrony ich i zapewnienie sobie i swoim genom pożywienia. Tylko to się liczy i nie ma tu miejsca na żadną etykę. Czasami jednak przyroda potrafi nas zaskoczyć.

W przyrodzie nie ma "zmiłuj się", ale zdarzają się "cuda". Przygoda małego bawoła, który przetrwał atak gromady lwów i krokodyla, żeby w końcu zostać odbitym przez własne stado daje do myślenia. Uważam, że to wręcz metafora stosunków międzyludzkich, choć w rzeczywistości jest odwrotnie - stosunki międzyludzkie pojawiły się dużo później niż takie sytuacje. Nie to jest ważne. Wniosek jest jeden - solidarność wobec agresywnego wroga i przełamanie strachu daje efekty. Z drugiej strony widać jasno na jakiej zasadzie działają lwy - czyhają na najsłabszego osobnika w stadzie. Jeśli w stadzie zabraknie solidarności, garstka kotów może zrobić z bawołami wszystko. Do tego jeszcze, jak to w życiu, rywal naszego wroga, ale niestety również nasz wróg (w tym wypadku krokodyl), może cię zaatakować w najmniej spodziewanym momencie. Czasami "oczy dookoła głowy" nie wystarczą, ale trzeba umieć się postawić, a w ten sposób zmobilizować innych do właściwej postawy i obrony swojego.


środa, 28 października 2009

Państwo a społeczeństwo czyli o dobrobycie i jego niekoniecznie dobrych skutkach

Coraz rzadsze stają się moje wpisy na blogu, a to z tego względu, że zajęć przybyło, a między nimi zająłem się tym, czym od dawna zająć się powinienem byłem, a co jest nieco czasochłonne.

Tymczasem spraw, które się dookoła dzieją, informacji, które człowieka zewsząd bombardują, oraz refleksji, które się na powierzchnię świadomości wydobywają i domagają się uzewnętrznienia w postaci tekstu pisanego mnoży się ponad wyobrażenie i oczywiście zadziałać musi ostre prawo selekcji, bo inaczej pisałoby się o wszystkim naraz (co nieraz pewni "życzliwi" mi zarzucali), a z czego niewiele by wynikało.

Ostatnio obejrzałem "dokument" o Szwecji na YouTube. Ten cudzysłów nie jest przypadkowy, bo do obiektywności jest mu daleko. Jednakowoż jego tendencyjność nie przejawia się w kłamstwach, ale w specyficznej selekcji faktów.

http://www.youtube.com/watch?v=EFIwFnrNX1M;
http://www.youtube.com/watch?v=j5_uHLDfUwk&feature=related;
http://www.youtube.com/watch?v=nLponZVOwig&feature=related

To, że filmik nakręcony jest z pozycji katolickich nie ulega wątpliwości. Kwestia obecności gejów w szwedzkim Kościele Luterańskim i fakt, że duchowna tego Kościoła twierdzi, że Biblia nie jest tekstem objawionym, czy też zesłanym przez Boga, specjalnie mnie nie interesuje, ale śmieszy. Jest to trochę tak, jakby ktoś zapisywał się do jakiejś organizacji o ściśle określonym statucie napisanym pod ściśle określoną ideologię i od razu podważał zarówno statut jak i samą ideologię. To trochę tak, jakby do Ligi Polskich Rodzin zapisało się całe grono nihilistów, zmieniło ideologię tej partii o 180 stopni, ale twardo kazałoby się nazywać partią prawicową. Nikt normalny tak nie robi, tylko zakłada własną organizację spełniającą kryteria zgodne z własnymi oczekiwaniami. Szwedzcy geje postanowili jednak pozostać chrześcijanami, z tym że robiącymi wszystko dokładnie odwrotnie, niż od chrześcijan się oczekuje. Ich sprawa.

Kwestii "pajdokracji", czy też dyktatu rozwydrzonych dzieciaków, które mogą wsadzić rodzica za kratki, albo sąsiadów-donosicieli, którzy są w stanie sprawić, że państwo pozbawi biologicznych rodziców praw rodzicielskich jest o wiele poważniejsza. Ludzie, którzy w Szwecji mieszkają, twierdzą, że przykłady z filmiku na YouTube są skrajne. Wiele polskich rodzin żyje w tym kraju i nikt im na siłę dzieci nie odbiera. Natomiast faktem jest, że ludzie starzy są bardzo samotni. Znajomy, który wyemigrował za Morze Bałtyckie jeszcze na początku lat 80. ubiegłego stulecia, zaczynał pracę w ojczyźnie Wazów jako pracownik socjalny odwiedzający staruszków. Już wtedy sprawa ta wzbudzała pewne emocje. Opowiadał, że często dzieci tych jego podopiecznych mieszkają na tej samej ulicy, ale nigdy ich nie odwiedzają. Do obowiązków opiekuna społecznego należało m.in. posprzątanie mieszkania takiej osoby. Często zdarzało się, że ci starsi ludzie sami sobie wysprzątali wszystkie pokoje, tylko po to, żeby opiekun mógł poświęcić więcej czasu na zwyczajną rozmowę.

Problem jaki się wyłania, to kwestia na ile rola państwa w życiu jednostki może być pożyteczna, a na ile szkodliwa. Wielu z nas zazdrościło Szwedom ich dobrobytu już w czasach Gierka. (W Szwecji już wtedy rządzili socjaldemokraci). Potem, po upadku komunizmu, znowu Szwecja była przykładem państwa o gospodarce rynkowej, które nie jest areną rozpasanego a bandyckiego kapitalizmu, ale "sprawiedliwie" obdziela swoich obywateli dobrobytem. I wszystko to jest prawda. Rzecz w tym, czy powszechny dobrobyt zapewniany przez państwo jest dobrodziejstwem dla jednostek, a skoro społeczeństwo składa się z jednostek, to czy jest dobry dla społeczeństwa?

Tam, gdzie państwo bierze na siebie odpowiedzialność za wszystko, a nie mówię o totalitaryzmie policyjno-militarnym, jak w krajach faszystowskich czy komunistycznych, choć w nich występowało to samo zjawisko, osłabieniu ulegają więzy na poziomie jednostek. Oczywiście przede wszystkim chodzi o rodzinę, jako podstawową formę więzów zbudowanych na genach i związkach emocjonalnych. Zawsze uważałem, że ultra-katolicy przesadzają z tą obroną rodziny, bo przecież nikt tej instytucji na poważnie nie atakuje. Okazuje się, że są ludzie, którym model naturalni rodzice plus dzieci żyjące razem i kochające się nawzajem, przeszkadza ze względów ideologicznych. Myślę jednak, że znowu filmik z YouTube'a nieco przesadza. Nie chodzi mi bowiem o jawną walkę z rodziną jako zjawiskiem społecznym, ale właśnie rolą dobrobytu materialnego niezależnego od współpracy na poziomie jednostek, w rozbijaniu więzów społecznych.

Życie z drugim człowiekiem, a tym bardziej z kilkoma innymi osobami nie jest rzeczą prostą ani łatwą. Na pewno nie składa się z samych przyjemności i często dalekie jest od sielanki. Wiedząc jednak, że tylko razem jesteśmy w stanie przetrwać w zdrowiu fizycznym i psychicznym, uczymy się wzajemnej tolerancji, drogi kompromisu i porozumienia, negocjacji. W rezultacie staramy się przezwyciężać kryzysy, co potem owocuje w poczuciu czegoś, co definiujemy jako szczęście. Biologia pełni tu rolę dwuznaczną, ponieważ raz może być sojusznikiem rodziny, a raz jej przeciwnikiem. Homo sapiens wybrał model rodziny jako formę przetrwania społecznego. Długi okres wychowania dzieci przez rodziców, a do tego opieka nad niedołężnymi sprawiły, że jako gatunek jesteśmy wyjątkowi w przyrodzie. Niemniej biologia również często wydobywa strategie starsze, te z okresu bardziej prymitywnego, na jakim do dziś pozostają inne gatunki, choćby najbliższych nam małp człekokształtnych. Jesteśmy istotami ekonomicznymi, czyli tłumacząc to na język cywilizacji - leniwymi. Na każdym kroku mamy tendencję do oszczędzania energii, w tym tej emocjonalnej. Każdy z nas miał i ma takie momenty, kiedy chciałby zostawić wszystko w cholerę i wyjechać w Bieszczady, albo do Tobolska. Niektórzy ulegają tym impulsom i układają sobie życie na nowo w innym miejscu i z innymi osobami. Niektórzy potem bardzo tego żałują. Niemniej sytuacja, kiedy takie uleganie negatywnym impulsom jest społecznie niezbyt mile widziane sprzyja próbom naprawienia wzajemnych relacji. Doskonałym czynnikiem jest tutaj właśnie konieczność przetrwania, która najlepiej się udaje jednak w gronie najbliższych. O tym wiedzą nawet szympansy i goryle.

Tymczasem poczucie bezpieczeństwa, jakie daje "doskonałe" państwo opiekuńcze, sprawia, że jednostka przestaje się starać, bo nie musi. Przy pierwszym kryzysie małżeńskim, mówi partnerowi/partnerce adieu i szuka sobie innego miejsca na ziemi. Może to robić spokojnie, bo państwo i tak jej zapewni przetrwanie. Tymczasem prawda jest też taka, że żadne państwo, najlepszy nawet urzędnik nie będzie odczuwał biologicznych więzów z jednostką. Poświęcenie matek dla dzieci jest znane, choć oczywiście coraz częściej czytamy i słyszymy o matkach, które nie odczuwają z dziećmi żadnych więzów emocjonalnych (kiedy taka matka pojawia się w literaturze, krytycy są zachwyceni, bo oto "odważnie ktoś przedstawił kobietę, która odrzuciła swoje dziecko", czyli autor przełamał społeczne "tabu", więc książka jest "arcydziełem"). Mimo tych ostatnich, to te pierwsze, nawet jeśli nie stanowią większości, zdarzają się, natomiast nie zdarza się w ogóle, żeby urzędnik pracujący od - do jakiejś godziny wykazał się takim poświęceniem.

Kiedyś pewien prawicowy polityk, a może nawet dwóch, powiedzieli, że nieważne, czy Polska osiągnie dobrobyt, ważne, żeby pozostała katolicka. Ten skrajny wyraz ideologicznego zaślepienia wzbudzał we mnie bunt w latach 90. XX wieku, i wzbudzałby teraz, gdyby go ktoś nadal głosił. Należy jednak odłożyć emocje na bok. Odłożyć ideologie i doktryny zarówno polityczne jak i religijne i zastanowić się, jakie mogą być skutki ulegania hedonizmowi, lenistwu i czystemu egoizmowi. Czy odrobina strachu przed bezrobociem, biedą czy degradacją społeczną nie spełnia jakiejś pozytywnej roli, niczym zarazki w szczepionce?

Generalnie nie lubiłem komuny za to, że jednostce tak ciężko było się przebić z jakimś pomysłem, albo zrobić karierę bez deklaracji lojalności wobec panującej partii i wielkiego państwa na wschód od Polski. Z drugiej strony pamiętam młodzież wiejską z lat 70. XX w., która uległa kompletnej demoralizacji właśnie przez nadmiar bezpieczeństwa socjalnego. Wielu z tych ludzi, którzy dzisiaj mieliby po pięćdziesiąt kilka lat, już nie żyje z powodu alkoholu. A w latach 70. byli królami życia - o pracę było łatwo, więc jej nie szanowali, a co zarobili to wydali na pijaństwo - dodajmy, że pijaństwo "w polskim stylu", ostentacyjne, takie żeby wszyscy sąsiedzi widzieli, jak "młodzież się bawi". Bilans jest smutny i to są nagie fakty. Lata 90. przyniosły jednak zmiany w tym względzie. Pijaństwo nie zniknęło, ale też uległo znacznej redukcji, a wielu ludzi zagrożonych tą pokusą, na wodzy trzyma strach przed głodem, szukają więc jakiegoś, choćby dorywczego zatrudnienia. Byłbym hura-optymistą, gdybym twierdził, że drobni pijaczkowie i lumpy zniknęły z polskich ulic, ale uważam, że obecnie stanowią to, co stanowić powinni, czyli margines społeczeństwa. W okresie względnego bezpieczeństwa socjalnego był to margines o wiele szerszy.

Jako indywidualista (w szkole podstawowej moja wychowawczyni powiedziała mojej mamie, że jestem "antyspołeczny", choć pewnie chciała biedna powiedzieć "aspołeczny"), uważam, że gdzie tylko można uniknąć wtrącania się państwa w życie jednostek i drobnych społeczności, tam unikać tego należy. Opieka nad słabymi jest rzeczą szlachetną, ale równocześnie jej nadmiar sprawia, że wielu ludzi, skądinąd sprawnych, chce żeby ich za słabych uznawać i tę opiekę im zapewniać. Równocześnie wiedząc, że potężny urząd nie da ci zginąć z głodu, możesz sobie pozwolić na zerwanie więzów z matką, ojcem, rodzeństwem, żoną, mężem, czy dziećmi przy pierwszej sprzeczce o niepościelone łóżko.

niedziela, 18 października 2009

Moja droga do pracy

Wczoraj obejrzałem komedię z Jimem Carrey'em Jestem na tak (Yes Man), która do najśmieszniejszych może nie należy (choć jest kilka zabawnych momentów), natomiast znalazłem w nim inspirację do zrobienia czegoś, co do tej pory nie było moim hobby. Dziewczyna, którą poznaje główny bohater, oprócz tego, że śpiewa w kapeli rockowej (beznadziejnej zresztą, z czego ona sama zdaje sobie sprawę, ale ją to bawi), prowadzi zajęcia z fotojoggingu, czyli o 6.00 rano zbiera grupkę biegaczy z aparatami fotograficznymi, a następnie podczas truchtu biegacze owi robią zdjęcia interesującym ich obiektom.

Ponieważ w sobotę wysiadła mi pompa od chłodnicy, więc nie wiem do kiedy będę skazany na transport publiczny i własne nogi, postanowiłem dostrzec jasną stronę całej sytuacji (też pozytywny wpływ filmu) i idąc do pracy sfotografować niektóre obiekty po drodze. Jest to trochę namiastka roboty, jaką wykonują Google Maps. O siódmej pięć, kiedy rozpocząłem wędrówkę, Białystok spowijała jeszcze mgła.

Wyszedłem przed swoją klatkę schodową.Pożegnałem się z nostalgią z unieruchomionym samochodem...
... i wyszedłem na róg Grottgera i Podleśnej. Skręciłem w prawo...
Po lewej stronie ulicy Podleśnej jest ścieżka prowadząca do parku, gdzie chodzę pobiegać...
Na rogu Podleśnej i Parkowej stoi gmach należący do grupy finansowej ING. Mam tu swój "trzeci filar".
Po lewej stronie Podleśnej, naprzeciwko, jest szkoła muzyczna, do której chodzi moja córka...
...a zaraz obok Filharmonia Białostocka. Blisko mam do kultury wysokiej ;)
A gdyby nie chciało nam się gotować, to mamy pizzerię na rogu Podleśnej i Świętojańskiej.
Przeszedłem przez Świętojańską i zacząłem iść skrajem...
Parku Planty po alejce pełnej suchych liści...
Wszedłem w "zonę szpitalną"...
Po prawo Wojewódzki Szpital Zespolony im. J. Śniadeckiego...
Po lewej ten sam szpital. Właściwie to ja np. nie wszedłem do Unii Europejskiej, bo 1 maja 2004 roku przebywałem w tym szpitalu właśnie (przepuklina). Mam usprawiedliwienie od lojalności wobec UE ;).
Niedawno zbudowane Centrum Krwiodawstwa...
Po lewej stronie ulicy Marii Skłodowskiej-Curie Uniwersytecki Szpital Kliniczny (tzw. Gigant). Tutaj urodził się mój syn.
Niezbyt imponujący jest ten budynek całodobowych delikatesów... Zdjęcie zrobiłem idąc po przeciwnej stronie ul. M.Skłodowskiej-Curie.
Z tej samej perspektywy stary budynek przy ulicy Wojskowej będącej cudem ocalonym reliktem starej siatki ulic sprzed budowy kompleksu szpitali.
Po mojej prawej minąłem dawny "Hortex".
Znowu zerknąłem na przeciwną stronę ulicy i znowu relikt "dawnego Białegostoku".
Róg Skłodowskiej i Waszyngtona. Sklep "Opałek".
Nowa Biblioteka Uniwersytetu w Białymstoku. Naprawdę warto tam wejść i skorzystać...
Trzeba jednak iść prosto do pracy. Na Skłodowskiej dwadzieścia po siódmej w niedzielę rano trudno spodziewać się ożywionego ruchu...
Obok Biblioteki główny gmach Uniwersytetu - rektorat, kwestura i szereg innych ważnych komórek tej uczelni.
Róg Legionowej i Skłodowskiej. Na przeciwnym rogu gmach NOTu.
Jak widać, była 07:27...
Przeszedłem Legionową. Po prawej gmach sądu, gdzie odbywał się słynny proces "Dziada", podczas którego zablokowano ten krótki odcinek ul. M. Skłodowskiej-Curie i przez wiele dni utrudniano ruch samochodowy w mieście...
Rzut oka na lewo - dom handlowy Central. Pracują tu bardzo miłe i inteligentne panie - niektóre z nich uczyłem angielskiego na WSAPie...
Perspektywa ulicy Suraskiej. Dzisiaj nie mam czasu na spacer w kierunku Rynku Kościuszki. Skręcam w lewo, przechodzę przez Suraską i...
wchodzę na Plac Uniwersytecki. Przede mną dawna siedziba PZPR, a obecnie gmach należący do Uniwersytetu w Białymstoku, m.in. studiuje się tutaj historię.
Z prawej strony mijam księgarnię (tzw. Rolniczą).
Dalej przechodzę obok Katedry Neofilologii, gdzie byłem w pracy wczoraj i wybiorę się jutro...
Wejście do Katedry Neofilologii. Dawniej mieściło się tutaj Nauczycielskie Kolegium Języka Angielskiego, gdzie zrobiłem licencjat, a potem mgr już na anglistyce UwB.
Po przeciwnej stronie gmach białostockich gazet lokalnych: "Kuriera Porannego" i "Gazety Współczesnej".
Po prawo kawiarnia przy Hotelu Cristal...
A naprzeciwko za drzewami cerkiew Świętego Mikołaja, skąd już dobiegały śpiewy...
I znowu Hotel "Cristal".
Dochodzę do przejścia przez Lipową, ulica Liniarskiego, którą szedłem do tej pory zaraz przejdzie w ulicę Malmeda. Kim był Icchak Malmed, zaraz się dowiemy... Wejście na tę ulicę było w czasie okupacji niemieckiej wejściem do getta...
Ul. Malmeda. Po lewej restauracje i kawiarnie. M.in. świetna restauracja węgierska...
Perspektywa ul. Białówny. Zerkam w nią, bo we wtorek przyjdę tu do pracy...
...do EMPiKu.
Spieszę się nieco, więc z Ludwikiem Zamenhoffem wymieniamy zdawkowe "cześć"...
I maszeruję dalej ulicą Malmeda...
Dochodzę do miejsca, gdzie Icchak Malmed został zabity przez Niemców...
Oto tablica pamiątkowa ku jego czci...
Po lewej mijam drewniany uroczy domek wśród brzydkich bloków z epoki gomułkowskiej...
Dochodzę do Alei Marszałka Józefa Piłsudskiego. Za drzewami widać basen przy Włókienniczej, gdzie moje dzieci nauczyły się pływać pod okiem doskonałych instruktorów...
Przeszedłem na drugą stronę Alei, zaraz przekroczę rzekę Białą...
Jestem już na moście nad Białą... Kiedyś była to normalna ulica, ale ją zamknęli...
Kaczki w Białej...
Po lewej był kiedyś stadion. Na tym stadionie "Ruscy" handlowali papierosami bez akcyzy, wódką, tudzież szeregiem innych tanich produktów. Ten bazar zlikwidowano i przy okazji zdemontowano cały stadion w celu zbudowania w tym miejscu hipermarketu. Minął już jakiś czas a hipermarketu nie ma...
Po prawo był legalny rynek, gdzie rodzimi kupcy mieli zarejestrowane stragany, w których zaopatrywały się setki białostoczan. Przy okazji likwidacji bazaru na Jurowieckiej (tego stadionu powyżej), zlikwidowano również ten rynek.
Zanim przejdę przez Jurowiecką, zerkam w prawo w stronę gmachu "Gazety Wyborczej".
Nie mogę się jednak oprzeć, żeby przez płot nie zajrzeć w miejsce, gdzie stały stragany. Pamiętacie może Krzysztofa Kononowicza, który kandydował na prezydenta RP. Ten biedny człowiek zapowiadał, że kiedy on dojdzie do władzy "nie będzie złodziejstwa"i wielu innych złych rzeczy. Zdanie to podsumował słowami "nic nie będzie". Kononowicz przegrał. Nie jest nawet prezydentem Białegostoku. Jego program jest jednak konsekwentnie realizowany. Nie ma drobnych kupców, nie ma hipermarketu. Nic nie ma...
Po drugiej stronie Jurowieckiej robię zdjęcie budce, gdzie sprzedają pieczywo z piekarni państwa Podolszyńskich z Hajnówki. Chleb robią wyśmienity.
Ostatni etap mojego marszu - ulica Fabryczna.
No, do najciekawszych to ona nie należy...
Po prawo kościół p.w. Świętej Rodziny. Jest za piętnaście ósma...
A ludzie już zdążyli być w kościele i z niego wyjść...
Po prawo społeczne liceum i gimnazjum. Jedna z pionierskich niepaństwowych szkół w Białymstoku.
A w sąsiedztwie "Białystok ze starej fotografii".
Naprzeciwko bardzo ciekawy pomysł - galeria kapitalnych zdjęć na płocie...
Oto czym jest ta galeria:

Patrzę w prawo na tyły Wojewódzkiej Komendy Policji...
Patrzę przed siebie i przyspieszam kroku. Zbliża się ósma.
Po lewej gmach, gdzie jeszcze w zeszłym roku mieliśmy zajęcia ze studentami, ale Katedrę Filologii Angielskiej WSFiZ przeniesiono do innego budynku...
Tutaj zwykle parkuję samochód, ale nie dzisiaj...
Jestem na miejscu. Wyższa Szkoła Finansów i Zarządzania w Białymstoku.
Jestem już w naszej Katedrze. Jest za pięć ósma, więc nie ma pośpiechu. Za moment spotkam się z pierwszymi studentami.
Zajęcia skończyłem o 16.30 z miłym poczuciem, że za moment wrócę tą samą drogą, którą pokonałem rano.

Wiem, że zdjęcia pozostawiają dużo do życzenia pod względem technicznym, ale dopóki przyjadą do nas ludzie z Google Maps i nie obfotografują dokładnie naszych ulic, dobre i to, jak mniemam ;) :D