sobota, 5 grudnia 2009

"Aleksander"

Telewizja Polska pokazała dziś film o Aleksandrze Wielkim. Od dawna już wiem, że do pewnych obrazów trzeba dojrzeć i popatrzeć na nie spokojnie nastawiając się na to, co w nich dobre. Kiedy „Aleksander” wszedł na ekrany kin, stwierdziłem z właściwą sobie zarozumiałością, że jest to typowa hollywoodzka komercyjna produkcja, która jak to zwykle z hollywoodzkimi produkcjami bywa, niewiele ma wspólnego z prawdziwą historią. No niestety, żebyśmy nie wiem jak się starali, gdyby jakikolwiek powieściopisarz, scenarzysta czy reżyser filmowy chciał odtworzyć rzeczywistość, byłaby ona nie do strawienia przez przeciętnego konsumenta kultury popularnej. Prawdziwe życie, nawet to należące do niezwykłych ludzi, składa się z ogromnej liczby dni rutyny i czynności dla postronnego obserwatora dość nudnych. Niemniej do dziś o Aleksandrze uczymy w szkołach i myślę, że to dobrze.

My, Polacy, lubimy ostatnio krytykować postaci z własnej historii. Niezwykłą satysfakcję sprawia niektórym ludziom „odbrązawianie” legend itd. itp. Sam lubię podejść do historii z trzeźwym spojrzeniem i przeanalizować nasze chwile chwały na chłodno, w wyniku czego często aż tak chwalebne się nie okazują, ale nie robię tego w celu zohydzania naszej historii, a raczej w celu wyciągnięcia wniosków i trzeźwiejszego spojrzenia w przyszłość. Nie o tym jednak chcę dzisiaj napisać. To, co mi dzisiaj przyszło do głowy, to jednak myślenie legendami historycznymi. Doskonale przecież pamiętamy (mam na myśli pokolenie moich rówieśników), że w V klasie szkoły podstawowej, zanim zaczęliśmy chłonąć (no może trochę „pojechałem”, niektórzy wcale historii nie „chłonęli”) opowieści o dziejach naszych dzielnych władców Mieszka I, Bolesława Chrobrego, Bolesława Śmiałego czy Bolesława Krzywoustego, którzy za diabła nie chcieli zgiąć karku przed Niemcami (no, mniejsza o to, na ile to była prawda), albo o Władysławie Jagielle, który dał popalić Krzyżakom pod Grunwaldem (też mniejsza o to, że niewiele z tego wynikło), zanim to wszystko zostało nam podane w drugim półroczu, uczyliśmy się o dzielnych Grekach walczących o niepodległość swojej ojczyzny, a raczej ojczyzn – o wielkich Ateńczykach Miltiadesie i Temistoklesie, o dzielnym królu Sparty Leonidasie, który zginął wraz ze swoimi żołnierzami w wąwozie termopilskim. A potem odczuwaliśmy wielką satysfakcję, że spadkobierca Greków, Macedończyk Aleksander, pokonał butnych Persów i skończył z ich imperium. (No dobra, przynajmniej ja to tak odczuwałem).

Podręczniki do historii pomijały i nadal pomijają takie szczegóły, jak to, że Miltiades chcąc załatać „dziurę budżetową” Aten (a raczej apetyty Ateńczyków) zaproponował atak na wyspę Paros, która wg niego zbyt szybko poddała się Persom, a atak ten okazał się porażką i dzielny zwycięzca spod Maratonu skończył życie w więzieniu. Książki do szkoły podstawowej nie wspominały też o jego wcześniejszej służbie najemnej u Persów – wziął udział w ich wyprawie przeciwko Scytom.

Temistoklesa spotkał ostracyzm (ateński zwyczaj wypisywania na glinianych tabliczkach – ostrakach – imion ludzi, których obywatele Aten uważali za niebezpiecznych dla miasta i których należy z niego wypędzić) za sprawą Kimona, syna Miltiadesa, bo Temistokles po pokonaniu Persów uważał, że głównym wrogiem Aten jest Sparta, a Kimon, że nadal Persowie.

Potem była wojna peloponeska, która doprowadziła do skarlenia głównych potęg Grecji – Aten i Sparty. To dzięki temu Filip Macedoński mógł pokonać zjednoczone siły greckie pod Cheroneą. A potem został zamordowany. Do dziś jego śmierć jest tajemnicą, ale faktem pozostaje, że dzięki tej śmierci Aleksander został królem.

To długie wprowadzenie wiedzie do zupełnie innego celu, niż uproszczony wykład z historii. Studiując ten przedmiot na Uniwersytecie Łódzkim dowiedziałem się o tym, że Grecy masowo służyli w perskiej armii. Byli doskonałymi żołnierzami, ale najmowali się Persom i za pieniądze wiernie im służyli. Anabasis Ksenofonta doskonale opisuje, jak to wyglądało. Otóż to całe „odbrązawianie” historii starożytnych Greków bolało mnie tak samo, jak odkrywanie prawdy o naszej rodzimej historii. Co to wszystko znaczy? O historii starożytnych Greków dowiadywałem się nie tylko z podręczników szkolnych, ale z wypiekami czytałem lektury dodatkowe, w czym wielką rolę odegrały „Godziny wieków” Gombricha, o których pisałem kilka miesięcy temu. Dzięki temu stała się mi jeszcze bliższa.

Pamiętam, że w liceum dyskutowaliśmy z naszą nauczycielką języka polskiego, panią profesor Haliną Karolczak, o spuściźnie kultury śródziemnomorskiej. Właściwie to wtedy po raz pierwszy usłyszałem o niej, jako o terminie obejmującym całą kulturę europejską i amerykańską jako spadkobierczynię dziedzictwa starożytnych Greków i Rzymian. Oglądając dziś po raz kolejny film o Aleksandrze Macedońskim po raz kolejny dotarło do mnie (bo to na co dzień gdzieś umyka) jak bardzo jesteśmy (o cholerka, a może to tylko ja jestem… nieeee, myślę, że jest nas jednak spora gromadka) spadkobiercami tożsamości starszej niż Piastowie i starszej niż chrześcijaństwo. Starożytna Grecja została nam zaszczepiona jako pra-ojczyzna, bo przecież nikt z nas słuchając, czy czytając o wojnach grecko-perskich nie utożsamiał się z Persami. Arystoteles, tak samo jak wszyscy współcześni mu Grecy, uważał tych ostatnich za barbarzyńców, kogoś gorszego od Greków. Żebyśmy nie wiem jak bardzo się wypierali pogardy wobec innych kultur, żebyśmy nie wiem jak bardzo uważali się za ludzi tolerancyjnych i otwartych, to myśląc o Grekach i Persach zawsze staniemy po stronie Greków – bez zastanowienia, automatycznie. Nie jest dla nas ważne, że sami grekojęzyczni Macedończycy przez Ateńczyków, Teban czy Spartan uważani byli za barbarzyńców. To są dla nas nieistotne szczegóły – Macedończycy wraz z Grekami (mimo ich częstej wzajemnej wrogości) to „nasi”, a Persowie to ci „obcy”. Potrafimy żyć historią Aleksandra, ale Dariusza, albo jego wielkich poprzedników, Cyrusa, Kambyzesa czy Kserksesa, czy Dariusza Wielkiego jakoś pokochać nie umiemy. Powiem więcej, oni w ogóle nie są dla nas ludźmi z krwi i kości. To jakieś papierowe, dwuwymiarowe, postaci. Nie wiem, jak długo przetrwa takie myślenie, ale to jest wg mnie prawdziwa tożsamość Europy.

O tym wszystkim pisał Ryszard Kapuściński w „Podróżach z Herodotem”. Kwestia „swojskości” kontra „obcości” chyba zawsze pozostanie nierozwiązana i nieraz doprowadzi do wielkich tragedii. To co teraz napisałem nie jest specjalnie odkrywcze, ale jest moje osobiste. Co z tego, że Aleksander był z dzisiejszego punktu widzenia po prostu ludobójcą takim samym jak Asyryjczyk Tiglat Pilesar III (zrobiłem zdjęcie jego płaskorzeźbie w British Museum) przed nim (kto o nim dzisiaj pamięta?) Czyngis Chan, Timur Lenk, czy Adolf Hitler po nim? Tych ostatnich nienawidzimy, a Aleksandra nadal kochamy. Gdzie tkwi sekret? Uważam, że Czyngis Chan i Timur to „obcy” tak samo jak starożytni Persowie, Hitlera uważamy za psychopatę i zwyrodnialca, a Aleksander ... to dla nas po prostu „swój chłopak”, któremu dane było rozszerzyć „naszą” cywilizację na Wschód.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz