sobota, 29 maja 2010

Artysta a polityka w warunkach polskich

Gdzieś na początku lat 90., kiedy w Polsce rodził się na nowo kapitalizm wzorowany na tym z komunistycznych podręczników do historii, TVP wyemitowała powtórkę jednego z moich ulubionych filmów, „Ziemi Obiecanej”. Jak wiemy tę „łódzką” powieść Reymonta wyreżyserował Andrzej Wajda. Zmienił nieco szczegóły akcji, pewne postaci wyeliminował, a tym, które pozostawił, nadał większą wyrazistość, co dla celów dramaturgicznych było jak najbardziej korzystne. Rzeczywistość dziewiętnastowiecznej Łodzi przedstawił przerysowaną, bo np. stary Bucholz, człowiek rzekomo wzorowany na Carlu Scheiblerze, to sadystyczny kaleki starzec lubujący się w poniżaniu pracowników, w dodatku typowy wzbogacony prostak, co z rzeczywistym Scheiblerem, człowiekiem wykształconym, kulturalnym i o pracowników dbającym, nie miało nic wspólnego.

Film Wajdy pokazywał rzeczywistość dziewiętnastowiecznego kapitalizmu zgodnie z poglądami lansowanymi przez partię komunistyczną, dlatego po okresie kinowym, film był często powtarzany w telewizji jeszcze w latach 70. i 80. Książka Reymonta jest dość wyraźnie antysemicka, a i w filmie Wajdy żydowscy kapitaliści okazują się cwaniaczkami mówiącymi ze śmiesznym akcentem i używającymi niegramatycznej polszczyzny. W dodatku są nieukami (scena, kiedy jeden z żydowskich przedsiębiorców pyta, czy Victor Hugo to ten, który napisał powieść „z ogniem i z mieczem”). Niemniej środowiska żydowskie w Nowym Jorku filmu Wajdy za antysemicki na szczęście nie uznały. Jedną z istotnych zmian w stosunku do książki jest fakt, że fabrykę trzech przyjaciół podpala na koniec zdradzony mąż, którego żona (Kalina Jędrusik) przyprawiła mu rogi z Borowieckim (Daniel Olbrychski). W powieści robi to jeden ze wspólników, Moryc (Żyd w spólce z Borowieckim – Polakiem i Maksem – Niemcem), w celu wyciągnięcia odszkodowania.

W filmie Wajdy pojawia się słynna scena, w której trzej wspólnicy mówią: „Ty nie masz nic, ja nie mam nic, czyli mamy akurat tyle, żeby założyć fabrykę”. Dalej akcja rozwija się w ten sposób, żeby pokazać, że początkujący kapitalista nie ma praktycznie żadnych szans przebić się w świecie, gdzie wszystkie role są już rozdane. W dodatku okazuje się, co Borowiecki wyraża z żalem, że łatwo obliczyć, iż budowanie pozycji nowego przedsiębiorstwa na rynku zajmie całe lata, a spłacanie kredytów jeszcze więcej. Dorobienie się więc majątku marzeń przy pomocy własnej fabryki może okazać się praktycznie niemożliwe. To dlatego spółka się rozpada, a każdy z partnerów szuka szczęścia na własną rękę. Borowiecki żeni się z Madą Mueller (Bożena Dykiel) i przez to zapewnia sobie pozycję w łódzkim świecie bezwzględnych przedsiębiorców.

Ale wróćmy do początku lat 90. Przed emisją powtórki filmu, pojawia się na małym ekranie sam Mistrz i tłumaczy, jakie to były fantastyczne czasy ten dziewiętnasty wiek. Ileż optymizmu krzesał w młodych ludziach! W tym miejscu przytoczył cytat „Ja nie mam nic, ty nie masz nic…” Andrzej Wajda wyraźnie przeinterpretował własne przesłanie i nagle chciał, żeby jego film odbierać jako apoteozę wolnego rynku, inicjatywy prywatnej i niczym nie skrępowanej przedsiębiorczości. Wszystko to jest wg mnie godne polecenia, ale „Ziemia Obiecana” jest obrazem takie wartości dekonstruującym. Wajda obnażył (a może wymyślił za Karolem Marksem) słabości systemu kapitalistycznego, bezwzględnie go ośmieszył i pokazał jego niehumanitarność. I tu nagle na początku lat 90. zmienia przesłanie własnego filmu, wygłaszając nową jego wykładnię.
Bodajże po raz pierwszy na poważnie zwątpiłem w „autorytet” artystów.

Z początku lat 90. pamiętam też doskonale wywiad telewizyjny z aktorem Piotrem Skargą, który w gorzkich słowach wyrażał żal do nowych czasów, do nadejścia których aktorzy tak walnie się przyczynili, że zostawiły artystów na lodzie w twardych warunkach walki o byt. Nie zdawał sobie wówczas chyba sprawy z tego, że tylko ustroje totalitarne hołubią aktorów, pisarzy i wszelkiego rodzaju artystów, ponieważ oczekują od nich wzmocnienia poczucia legitymacji swojej władzy. Demokracja i wolny rynek mówią: „radź sobie, jak umiesz”. Niektórzy artyści myśleli może, że demokracja to będzie coś takiego samego jak socjalizm finansujący, czasami całkiem obficie, działalność teatrów, filmów itd. W jakimś stopniu na pewno państwo powinno odgrywać jakąś rolę w opiece nad dziedzictwem kulturowym narodu i nad rozwojem kultury. Jednakże czasy, kiedy aktor był „autorytetem” bezpowrotnie minęły. Owszem w swoim zawodzie panowie Łapicki, Seweryn, czy nieżyjący już Łomnicki, osiągnęli intelektualne wyżyny i ich wypowiedzi na temat sztuki aktorskiej są niezwykle cenne. Kiedy aktorzy wchodzą jednak w rolę nauczycieli życia, popełniają wyraźne nadużycie.

Andrzej Wajda na politycznej fecie wyborczej ku czci kandydata PO Bronisława Komorowskiego, wyświadczył temu ostatniemu chyba dość niedźwiedzią przysługę, nazywając obecną rzeczywistość polityczną w Polsce „wojną domową”. W chwili, kiedy Jarosław Kaczyński stara się za wszelką cenę zmienić swój wizerunek na łagodniejszy i bardziej pojednawczy, wyskok Wajdy jest co najmniej żenujący. Sam Komorowski jest chyba daleki od takiego formułowania zagadnienia (choć nie wiadomo, czy się z nim nie zgadza). Tymczasem pojawia się „nazwisko”, wielki Mistrz, i wyskakuje z taką głupotą.

Na forach internetowych pojawiły się głosy krytyki, które oczywiście, jak to na forach, poszły o krok za daleko. Jak pisowcy wsiedli na Wajdę, to od razu pojechali po nim jako artyście. Niektórzy nazwali go „miernotą” itd. itp. Polskiego piekiełka ciąg dalszy.

Andrzej Wajda jest wg mnie doskonałym reżyserem. Jego „Ziemię Obiecaną”, mimo wszystkich przekłamań historycznych, uwielbiam i uważam za jeden z najlepszych obrazów kinowych kina światowego. Wajda ma doskonały warsztat i talent, specyficzny zmysł postrzegania rzeczywistości, który pozwala mu robić świetne filmy. Chwała mu za to i niech tak pozostanie. Na inne tematy mógłby się jednak wypowiadać oszczędniej, ponieważ nie ma o nich zielonego pojęcia i po prostu bredzi. To samo da się powiedzieć o Andrzeju Żuławskim czy Agnieszce Holland.

Ponieważ żyjemy w świecie rzeczywistości wirtualnej kreowanej przez media, w świecie „celebrytów” (brr, co za ohydne słowo), czyli ludzi z kółka wzajemnej adoracji, których się w mediach pokazuje, mamy takie kwiatki jak ta wajdowska „wojna domowa”. Z drugiej strony trudno zabronić ludziom mieć własne zdanie na różne tematy związane z życiem publicznym. W takim wypadku należałoby może dać większą szansę wypowiedzi publicznej innym grupom zawodowym – stolarzom, policjantom, nauczycielom, rolnikom itd. Ich zdanie na temat polityki nie jest ani trochę gorsze od poglądów aktorów, reżyserów czy satyryków.

Pozwolę sobie przytoczyć fragment przeklejony z Krótkiego filozoficznego słownika zabobonów Jozefa Innocentego Marii Bocheńskiego:

ARTYSTA. Artysta odgrywa ważną rolę w społeczeństwie: jest specjalistą w sztuce, umie lepiej niż inni wyrażać ludzkie uczucia i ideały, tworzy piękne dzieła itd. Ale jako taki artysta nie jest nauczycielem cnót, przywódcą politycznym ani filozofem. Gdy się uważa za takiego i występuje jako autorytet* w tych dziedzinach, staje się intelektualistą*. Przyznawanie mu tego autorytetu jest pierwszym zabobonem dotyczącym artysty. Bo artysta, podobnie jak literat i dziennikarz, jest specjalistą i autorytetem tylko w jego własnej dziedzinie, którą jest sztuka, a nie w innych. Co prawda może się zdarzyć, że artysta jest równocześnie np. politykiem albo filozofem ale jako artysta nim nie jest.

Szczególnie niebezpieczne jest przypisywanie mu prawa występowania jako nauczyciela moralności. Wypada sobie zdać sprawę, że i pod tym względem artysta w niczym nie góruje nad innymi ludźmi, że nie jest ani autorytetem moralnym, ani uprawnionym kaznodzieją etyki religijnej. Z tego, że umie dobrze przedstawiać czyny ludzkie nie wynika, by posiadał ten autorytet. Przeciwnie, artyści wygłaszali nieraz poglądy moralne sprzeczne z przyjętymi w ich społeczeństwie i darzyli zwykłych ludzi niczym nie uzasadnioną pogardą. Można , więc powiedzieć, że artysta nadużywający swojego autorytetu w tej dziedzinie jest społecznie szczególnie szkodliwy. Inny zabobon dotyczący artysty to mniemanie, że przysługują mu prawa, których nikt inny nie posiada. lak na przykład zdarza się. że artyści malarze, względnie ludzie uważający się za takich, domagają się w imię rzekomej “wolności sztuki prawa .zdobienia" ścian cudzych domów bez zgody właścicieli. Szewc mógłby równie dobrze domagać się prawa sporządzenia pantofli z mojej teczki bez mojego pozwolenia, a rzeżnik prawa zarżnięcia mojego kota, aby z niego ..stworzyć" sznycel. Artysta nie ma w rzeczywistości większych praw niż ktokolwiek inny i kto mu takie prawa przypisuje, popada w zabobon.

Popularność tych zabobonów można wytłumaczyć w następujący sposób: Wartości* estetyczne, które artysta zna lepiej niż inni i umie wcielać w swoje dzieła, są bardzo wysokimi wartościami. Szacunek, jaki dla nich (słusznie) mamy, przenosimy na twórców dzieł sztuki, to jest na artystów, zdarzą się wówczas, że otoczony szacunkiem artysta staje się prawdziwym guru*, bezwzględnym autorytetem we wszystkich dziedzinach. Dochodzi do tego tym łatwiej, im bardziej inne autorytety zwłaszcza moralne są osłabione, jak to się zdarza zwykle w okresach upadku społecznego.

http://www.polonica.net/Sto_zabobonow_JM_Bochenski.htm

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz