środa, 5 maja 2010

O pohukiwaniu

Wszelkie próby naukowego opracowania tzw. charakteru narodowego są zawsze bardzo ryzykowne. Samo słowo „charakter” jest dość wieloznaczne, ale każdy z nas pojmuje je na tyle precyzyjnie, że jest w stanie dogadać się z drugim człowiekiem używającym tego samego słowa. Podobnie jest ze słowem „narodowy”, bo przecież brakuje precyzyjnej definicji narodu. Dr Edmund Lewandowski, socjolog z Uniwersytetu Łódzkiego specjalizuje się w charakterach narodowych, czyli w cechach większych społeczności, które da się jakoś wyróżnić. Problem w tym, że jeżeli powiemy, że ten naród jest taki a taki, to ktoś może odpowiedzieć, że jakiemuś innemu narodowi w tym względzie również niczego nie brakuje. Jeżeli do tego dodamy fakt, że ludzkie modele zachowań zmieniają się z czasem, uchwycenie cech charakterystycznych dla danej wspólnoty językowo-kulturowej może być zadaniem karkołomnym. Najlepszym przykładem są zmiany w modelu spożywania alkoholu. My, naród słowiański, który nie lubi rosyjskiego rządu, ale lubi czasem wypić z Rosjanami, zajmujemy obecnie jedno z ostatnich miejsc w spożyciu alkoholu w Unii Europejskiej.

Porywanie się więc na jakiś ogólny charakter narodowy jest bardzo ryzykowne. To, o czym chciałbym dzisiaj napisać nie pretenduje do dogłębnej analizy „charakteru polskiego”, ale jest pewną obserwacją na temat akurat naszego narodu. Całkiem możliwe, że inne społeczności też mają podobny problem, ale ja piszę o nas, Polakach.

Otóż uważam, że jedną z najsilniejszych naszych cech jest nie tyle indywidualizm, co wrażliwość na punkcie własnej godności. Być może pamiętacie odcinek „Czterdziestolatka”, w którym pojawia się stażystka po studiach, ale znająca realia zachodnie i japońskie. Nie pamiętam już czy to sam tytułowy bohater serialu, inż. Stefan Karwowski, czy ktoś inny powiedział, że w Polsce nie da się zarządzać tak jak w Japonii czy na Zachodzie, gdzie wystarczy wydać polecenia (nie wiem na ile te słowa były w ogóle prawdziwe, bo nigdy nie byłem niczyim podwładnym, a tym bardziej szefem na Zachodzie czy w Japonii). U nas trzeba z ludźmi negocjować, niejako ich „podchodzić”, brać na ambicję, trochę naobiecywać, albo wręcz wziąć na litość. Za każdym razem człowiek na wyższym szczeblu w hierarchii musi wysilić swój talent negocjatorski, żeby jego podwładni zechcieli zrobić cokolwiek, a już szczytem umiejętności menedżerskich jest sprawienie, że zrobią to dobrze.

Oczywiście pamiętamy, że za komuny w sprawach zarządzania państwem czy miastem, ludzie niewiele mieli do powiedzenia. Można oczywiście to samo powiedzieć o ówczesnych zakładach pracy. Rzecz w tym, że ci na dole, którzy nie mieli żadnej mocy decyzyjnej, ani nawet nie mieli prawa do głośnego wyrażenia swojego zdania, masowo stosowali mniej lub bardziej świadomą obstrukcję. Urzędnik zbesztany przez zwierzchnika, olewał sprawy petentów. Robotnik skrzyczany przez kierownika, tym bardziej zapierał się w sobie i z wielką niechęcią robił to, co normalnie do niego należało. Była to taka norma, że kiedy znalazła się w jakiejś fabryce dobrze zarządzana i motywowana brygada, jej sława rozchodziła się szerokim echem. Generalnie jednak etos pracy istniał w szczątkowej formie i jako coś wyjątkowego.

Jedną z metod, jaką powzięto w stosunkowo krótkim czasie, która pozwoliła ograniczyć pewne złe nawyki w podejściu do obowiązków, była likwidacja, bądź poważne osłabienie bezpieczeństwa socjalnego. Strach przed bezrobociem w dużym stopniu przyczynia się do pewnej dyscypliny. On sam jednak nic nie pomoże, jeżeli kadra kierownicza nie nabędzie umiejętności odpowiedniego motywowania do pracy. Znowu, jeżeli szef tylko pohukuje na pracownika, nie tłumacząc mu, czego dokładnie oczekuje, a i odpowiednio nie motywując go finansowo (odpowiednio wcale nie musi oznaczać bardzo wysokich wynagrodzeń), ten nawet podświadomie zacznie stosować obstrukcję i bojkotować zarządzenia takiego szefa. Z czasem sprawy nabierają takiego obrotu, że granica, za którą pracownik ma już tylko „honor”, albo „godność” (o ta granica potrafi być u niektórych baaaardzo elastyczna!), zostaje przekroczona i woli on odejść z pracy, czy nawet być z niej wyrzucony niż dalej znosić „pohukiwanie jakiegoś głupka/chama/itp.”

Poczucie godności jest u nas bardzo silne i niczego tak nie cierpimy, jak „pohukiwania” na nas. Owszem czasami pojawiają się ludzie, których prawie dobrowolnie (prawie, bo ta „dobrowolność” ma swoje źródła często poza naszą świadomą wolą) uznajemy za uprawnionych do pouczania nas, a nawet do podniesienia na nas głosu czy wręcz poszturchiwania nas. Takim człowiekiem był np. marszałek Józef Piłsudski. Nie do końca jest tak, że dla wszystkich i bezwarunkowo był autorytetem. Endecy nigdy jego autorytetu nie uznawali, ale to akurat dlatego, że to oni właśnie chcieli innych pouczać i na nich pohukiwać. „Dobrowolne” uznanie autorytetu Marszałka było bardzo mocno poparte argumentem siłowym – wojskowym zamachem stanu, a potem represyjną polityką wobec opozycji. No nie ma się co zżymać, to są fakty i już. Wielu, jeśli nie większość, ludzi wbrew pozorom ma taką naturę, że przed siłą się ugina, a chcąc żyć w poczuciu nie utraconej godności, wmawiają sobie i wtłaczają to do podświadomości, że właściwie to wszystko im się podoba i że są dumni, a tylko ci opozycjoniści to jacyś awanturnicy i wywrotowcy. Tak mnie więcej działa umysł wielu zwykłych zjadaczy chleba. Autorytet poparty siłą ma prawo pohukiwać, bo jest jak „miłujący ojciec”, który chce naszego dobra. Na wszelki wypadek tę siłę trzeba trzymać w pogotowiu.

Gorzej jest w naszym narodzie, kiedy ktoś przekonany o swojej świętej misji nie ma za sobą żadnych „argumentów” w postaci brutalnej policji czy wojska, a tylko „moralne prawo” do pouczania co jest dobre a co złe. O, tutaj nie wróżę sukcesów. Po pierwsze, jeżeli ktoś poucza, to „z jakiej racji niby”, „za kogo on się uważa?” Często bywa tak, że ktoś taki może i nawet ma rację, ale zraża do siebie tych, których powinien właśnie do siebie przyciągnąć, jeżeli naprawdę mu zależy na osiągnięciu celu. Sam popełniałem ten błąd nieraz i wiem, o czym mówię. Kiedy zaczynałem pracę jako młody nauczyciel historii, uważałem, że mam moralne prawo pohukiwać na leniwych uczniów, bo przecież ja to robię dla ich dobra. Być może, gdybym pracował w Polsce przedwojennej, kiedy za nauczycielem stała powaga państwa, a dyscyplina, nie tylko ta pojmowana jako porządek na lekcji, ale również jako umiejętność samodyscypliny wobec obowiązków, stanowiła wartość samą w sobie, swój cel bym osiągnął. Niestety tak nie było. Uczniowie już wtedy doskonale wiedzieli, że za „nadmiar” złych ocen, które się brały po prostu z braku poświęcenia przez nich wystarczającej ilości czasu na przygotowanie do klasówki, to nauczyciela spotka kara ze strony dyrekcji. Można powiedzieć, że powinienem twardo stać na straży swoich zasad i za wszelką cenę próbować ich zmusić do przyswojenia wiedzy z historii. Bywają takie sprawy, za które warto nawet życie poświęcić. Mając przeciwko sobie uczniów, rodziców i dyrekcję, stwierdziłem, że priorytetem jest dla mnie utrzymanie mojej własnej rodziny, a nie utrata zdrowia w słusznej sprawie. Zmieniłem szkołę, a w tej nowej moje podejście było już zupełnie inne. Kto tu popełniał błąd? Oczywiście, że ja! Bo tu nie o to chodzi, że z moralnego punktu widzenia to ja miałem rację, a wszyscy inni brali udział w jakimś łajdackim relatywizowaniu najprostszych zasad, którymi powinniśmy się wszyscy kierować. Chodzi o to, że przyjmując stanowisko pryncypialne bez poparcia znikąd byłem po prostu śmieszny. Pohukując na wszystkich nie mając żadnego argumentu poza samą zasadą moralną, ośmieszałem siebie i samą tę zasadę, bo po prostu nikogo do swojego toku rozumowania nie umiałem przekonać. Moje koleżanki (kobiety chyba są o wiele lepsze w osiąganiu celów pedagogicznych) jakoś sobie z uczniami radziły. Meandrując między „zgniłymi kompromisami”, „relatywizowaniem zasad” i obniżaniem poziomu wymagań, osiągały coś, cokolwiek, ale powoli posuwały się do przodu. Nie liczyły na to, że swojego przedmiotu nauczą wszystkich uczniów, ale trafiały przynajmniej do ich części. Ja mogłem najwyżej zostać, jak to się mówiło w czasach mojej młodości, „dumny i blady”.

Marek Żydowicz, inicjator i organizator Camerimage, (najpierw w Toruni, teraz w Łodzi, a już wkrótce nie wiadomo gdzie) zażądał od łódzkiej Rady Miejskiej jakichś gigantycznych pieniędzy na budowę gmachu zaprojektowanego przez znanego architekta z Toronto, Franka Gehry’ego. Miasto odmówiło złożenia u drogiego architekta (owszem jednego z najlepszych na świecie, choć myślę, że nam też nie brakuje zdolnych projektantów) takiego zamówienia. Na to pan Żydowicz całemu światu obwieścił, że łodzianie są przeciwnikami kultury i że on Camerimage z Łodzi zabierze. Szkoda, naprawdę szkoda, bo taka impreza by się temu miastu przydała. Ba, nawet taki budynek byłby z pewnością atrakcją turystyczną. Rzecz w tym, że pan Żydowicz na ludzi pohukuje, a mało który Polak to lubi. Na „pohukiwacza” Polak się wypina i woli nawet stracić, niż mieć z nim cokolwiek do czynienia.

Jarosław Kaczyński, człowiek, w którego osobistą uczciwość wierzę, cały swój styl kierowania zarówno własną partią jak i krajem, oparł na pohukiwaniu. To dlatego z PiSu odszedł m.in. Ludwik Dorn, Radek Sikorski i szereg innych działaczy. Niektórzy może i faktycznie wykazali się złą wolą wobec braci Kaczyńskich, inni jednak ośmielili się mieć tylko inne zdanie. „Huknięto” na nich i już ich w PiSie nie ma. Być może okazali się nadwrażliwością i wcale racji nie mieli odchodząc, skoro w zasadzie nadal zgadzają się z linią polityczną partii, którą opuścili. Być może nie powinni się zachowywać jak primadonny, a po prostu ze skruchą poddać się „ojcowskiemu” napomnieniu szefa. Być może. Problem w tym, że jest nas tu w Polsce wielu i jeżeli chcemy osiągnąć coś dobrego dla naszego kraju, nie możemy na ludzi pohukiwać, choćbyśmy mieli rację (a Jarosław Kaczyński wcale nie ma na nią monopolu), bo nie będziemy mieli ani z kim ani dla kogo pracować. Metoda negocjacyjna w zarządzaniu to niejednokrotnie męka i orka na ugorze w dodatku pod górkę. Metoda pohukiwania prowadzi jednak często do kresu jakichkolwiek działań.

Powiedzmy sobie otwarcie, każdy z nas nieraz by chciał na kogoś huknąć. Sam się zaangażowałem w pewną organizację społeczną, której dobra i rozwoju pragnę, a której działania są skierowane ku dobrym celom. Metody tych działań, a często po prostu brak jakichkolwiek działań, gdzie powinny one zaistnieć, doprowadzają mnie do pasji. Nieraz chciałoby się huknąć na osoby z zarządu, a niektórzy koledzy nawet czegoś takiego próbowali. No niestety, odpowiedzią często bywa to, że „i tak robimy to społecznie, nikt nam nie pomaga, a do krytyki każdy jest skory”. Ze strachu, że cała organizacja się rozpadnie jak domek z kart, każdy się boi powiedzieć cokolwiek krytycznego. Żeby był jasne, ze względu na dystans, jaki mnie dzieli od siedziby tej organizacji, sam się w jej zarządzanie zaangażować nie mogę. Na początku tej działalności co jakiś czas wyskakiwałem z jakimiś pomysłami, których nikt oficjalnie nie krytykował ani nie odrzucał, tylko po prostu ignorował. Nie mam pretensji, takie są realia.

Nie mogę się wypowiadać autorytatywnie na temat realiów zachodnich, czy japońskich. O polskich da się powiedzieć tyle, że pohukiwaniem wiele się nie zdziała. Nie zawsze dlatego, że pohukujący jest apodyktycznym chamem, a ofiary pohukiwania biednymi zastraszonymi szarakami. Często pohukujący ma kryształowe intencje, a ci, na których pohukuje, to gromada warchołów. Rzecz w tym, że innych ludzi nie mamy i musimy sobie jakoś radzić z takimi jacy są.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz