Lubię spędzić jakąś część wakacji poza granicami naszego kraju. Wśród argumentów za taką formą wypoczynku rolę pierwszoplanową odgrywa czynnik poznawczy. Uwielbiam poznawać nowe miejsca, ludzi i smaki. Drugim niezwykle ważnym czynnikiem jest niesamowity relaks, jaki płynie z przebywania wśród ludzi, którzy żyją zupełnie innymi sprawami, niż my tutaj. Nie mam na myśli zmagania się z koniecznością zarabiania na życie, bo to jest uniwersalne, ale priorytety w myśleniu i przede wszystkim w rozmowach towarzyskich.
Niedawno rozmawiałem przez Skype’a z moim kolegą szkolnym, który od kilkunastu lat mieszka w Stanach Zjednoczonych. Stwierdził, że fajnie jest pogadać z kimś, kto cokolwiek rozumie ze świata polityki, bo jego amerykańscy przyjaciele i znajomi są takimi ignorantami i naiwniakami, że można się załamać. Myślę, że jednak znalazłoby się kilku Amerykanów w każdym mieście, którzy posiadają dość szeroką wiedzę na różne tematy. Być może sam jestem pod tym względem szczęściarzem, bo Amerykanie, których znam osobiście to ludzie o bardzo szerokich horyzontach. Ale to tak na marginesie.
W wakacje lubię pobyć choćby przez tydzień w takim mieście (koniecznie w mieście, zaraz wyjaśnię dlaczego), które z jednej strony bardzo mi się podoba, a z drugiej strony jest tak zupełnie nie moje, że nic mnie w nim nie drażni. Kiedy jadę samochodem po Białymstoku, Łodzi, czy Warszawie, to każdy wybój i dziura w jezdni doprowadza mnie do szewskiej pasji. Co więcej, w mojej głowie powstają piętrowe narracje, np. jak to jakiś pan/pani radny/a wygłasza tyrady o imponderabiliach narodowych, a nie potrafi wyasygnować pieniędzy na porządną nawierzchnię dróg publicznych. W głowie roją mi się historie o złodziejach mienia publicznego, kombinatorach, którzy dzięki zaczepieniu się w tej czy innej bandzie politycznej kręcą lody (osobiście nie mam nic przeciwko godziwemu zyskowi z uczciwego interesu), a na załatanie dziury już pieniędzy brakuje. Wiem, to się chyba nazywa paranoja.
Otóż będąc w mieście obcym, zagranicznym, nic mnie nie drażni. Nie jestem w to miasto na tyle zaangażowany emocjonalnie, żebym się musiał przejmować jego codziennymi problemami. Uwielbiam Londyn, Paryż i Wiedeń – każde z tych miast z nieco innych względów, ale nie na tyle, żeby mi sen z powiek spędzały ich kłopoty. Dziur w jezdniach co prawda trudno tam wypatrzeć, ale jeśli się zahaczy w rozmowie politykę bieżącego burmistrza, to ludziom języki się rozwiązują i w narzekaniu nie dają się nam wcale prześcignąć. Jest jedna mała różnica – jeżeli ja nie napomknę o tych sprawach, to mieszkańcom tych miast nie przyjdzie do głowy, żeby samemu wszczynać o nich rozmowę.
Będąc na wakacjach za granicą ma się wrażenie, że ludzie żyją jedzeniem, odpoczynkiem, miłym spędzeniem czasu. Jest to bardzo sympatyczne złudzenie, Matrix niemal i tak jest po prostu fajnie.
Jeżeli wyjazd wakacyjny jest krótszy niż jeden tydzień lub nieco tylko dłuższy, musi to być wycieczka do jakiegoś miasta. No, jedyne co może konkurować z miastem to wędrówka po górach, ale koniecznie wędrówka właśnie, od schroniska do schroniska. W mieście plan jego poznawania z reguły jest napięty i bardzo dobrze. Należy się tylko nauczyć nie żałować tego, że się jakiegoś miejsca nie odwiedziło. Jeżeli zwiedzanie staje się obowiązkiem, to już nie są wakacje, a kolejny stres. Tego należy się wystrzegać. Natomiast zwiedzanie miasta ma tę przewagę nad tradycyjnymi wczasami stacjonarnymi, że nie ma czasu na stres związany z adaptacją. Kiedy jadę nad morze (nienawidzę, ale czego się nie robi dla rodziny), przez pięć dni co najmniej trwa u mnie okres adaptacyjny. W tym okresie wszystko mnie drażni i czuję się jak w jakimś miejscu przymusowego odosobnienia. Powoli wypracowuję sobie formę pożytecznie spędzanego czasu. Jeżeli woda w morzu jest w miarę ciepła i nie ma dużych fal, to można w nim popływać. Można pobiegać po plaży z samego rana (jeżeli się odpowiednio wcześnie wstanie), ale i tak codziennie wszystko odbywa się wg podobnego schematu, który jest tragicznie nudny. Można grać z żoną i dziećmi w jakieś piłki i inne badmintony, ale to mnie specjalnie nie kręci, a poza tym trudno jest to robić na gęsto napakowanej plaży.
Po jakimś czasie jednak organizm przestaje się buntować, umysł zaczyna odnajdywać jakąś metodę w tym szaleństwie i nawet uczy się odczuwać jakąś przyjemność z tej nudnej rutyny. Niestety następuje to najczęściej w dniu poprzedzającym wyjazd do domu.
W mieście człowiek nie musi się adoptować, o ile od pierwszego dnia rzuca się w wir zajęć. Czyli z jednej strony należy wejść w rytm jego życia, ale z drugiej nikt od nas nie oczekuje, że będziemy żyć jego problemami. Bierzemy więc z tego miasta tylko jego dobre strony i cieszymy się nimi.
Na jakiś czas zostawiamy za sobą kwestie patriotyzm kontra zdrada narodowa, salon kontra wykluczeni, równy podział narodu na nienawidzące się i gardzące sobą nawzajem połowy. Tych problemów przez jakiś czas po prostu nie ma. Przez jakiś czas żyjemy bowiem wśród ludzi, którzy pracują i oszczędzają, a rząd centralny pozostaje dla nich jakąś abstrakcją.
Chciałbym życzyć każdej Polce i każdemu Polakowi, żeby choć raz w roku przez przynajmniej tydzień mogli tak pożyć. Niestety wiem, przy poziomie zarobków w naszym kraju, dla wielu z nas jest to niemożliwe. To z kolei przywodzi na myśl pytanie „Dlaczego polskie zarobki są takie a nie inne?”; od niego zaś przechodzi się pytań kolejnych i tak w głowie tworzy się kolejna piętrowa narracja, od której głowa puchnie. Nie, to bez sensu. Trzeba na jakiś czas wyjechać.