sobota, 3 lipca 2010

O zabijaniu w czasie ciszy (wyborczej)

Generalnie żywię się raczej warzywami i zbożami, choć nie znaczy to, że odsunę mięso, jeśli mnie ktoś poczęstuje. Częściej jednak bywam wegetarianinem niż mięsożercą, co częściowo wiąże się z tym, że wierzę, że taka dieta służy mojemu zdrowiu, a częściowo z prostym faktem, że walory smakowe mięsa nie przyprawiają mnie o euforię, a ich brak nie powoduje wielkiego poczucia krzywdy. Szanuję życie i z pewnością wolałbym, żeby to, co żyje, żyło sobie nadal, o ile nie zagraża życiu innych żywych istot. Nie jestem jednak nawiedzonym idealistą i doskonale zdaję sobie sprawę, że ludzie mięso jedzą i jeść będą, a w celu jego pozyskania należy jakieś zwierzę pozbawić życia.

Istnieje teoria, że nasz przodek, który zszedł z drzewa i nauczył się polować, właśnie dzięki sporej dawce białka zwierzęcego rozwinął swój mózg. Nie będę w to wnikał, bo jest to kwestia na obecnym etapie rozwoju nauki raczej nie do rozstrzygnięcia. Faktem pozostaje, że ludzie zwierzęta zabijają i jedzą odkąd są ludźmi, a może nawet od czasów wcześniejszych. (To, kiedy człowiek stał się człowiekiem, to zresztą niezwykle interesujące pytanie, choć wg mnie to kwestia czystej semantyki). O ile Indianie lasów i jezior zbierali jagody i dziki ryż, to już Indianie prerii żywili się wyłącznie mięsem bizonów, które musiało im dostarczyć nie tylko białka, ale również witamin i innych składników odżywczych. Nie sądzę, żeby to była dieta zdrowa, ale nie zanotowano wspomnień Dakotów czy Czejenów, którzy narzekaliby na monotonię czy problemy związane z dietą. Znamy trochę ich obyczaje (kto z mojego pokolenia nie czytał w dzieciństwie książek o Indianach?), które nakazywały okazywanie przyrodzie szacunku, a zwierzę, na które polowali prosić o to, by upolować się dało i przepraszać za zadaną mu śmierć. Wszystko jasne – Indianin nie chciał, ale musiał, bo przecież trawą żywić się nie potrafił, a żyć chciał.

Nasi przodkowie również polowali i żywili się mięsem. Później przywilej ten ograniczył się do warstw uprzywilejowanych, co z jednej strony miało na celu zarezerwowanie zwierzyny leśnej dla stołów tychże warstw (szczególnie królewskich), a z drugiej odgrywało pewną rolę w ochronie gatunkowej. Jak wiemy, tura nic nie uratowało, a i populacja żubra odrodziła się z trudem.

Polskie polowania osiemnastowieczne, to była czysta rozrywka królów z dynastii Wettinów i magnaterii. Istnieje opis zaaranżowanego polowania na cześć Augusta III w Choroszczy (wówczas majątek Branickich), gdzie przygotowano wielką i szeroką drewnianą rynnę, którą poprowadzono ze ścieżki pod górę prosto nad staw. Na znak wypuszczano zwierzęta – dziki, sarny, daniele, jelenie itd., pędzono je tą rynną pod górę aż musiały natrafić na jej krawędź i musiały spaść do stawu. Nad stawem natomiast czekali „myśliwi” i strzelali do spadających nieszczęsnych stworzeń. Nie trzeba dodawać, że nie do wszystkich trafiono, ale te miały jeszcze większego pecha, bo łamały sobie kończyny i zanim je dobito bardzo cierpiały.

Na całe szczęście te wynaturzenia się skończyły, a współcześni myśliwi chodzą normalnie do lasu i tropią zwierzynę, teoretycznie dając jej jakieś szanse. Powiedzmy sobie szczerze – nowoczesny sztucer z bezpiecznej odległości niewątpliwie jednak daje przewagę myśliwemu. Z czasów komuny znam opowiadania o tym, jak około 30 dyrektorów zjednoczeń zastrzeliło jednego zająca, którego ich kule dosłownie rozniosły na strzępy, a potem wesoło zabrali się do bigosu i gorzały. Podejrzewam, że i dzisiaj znaleźlibyśmy przykłady takich imprez.

Odłóżmy jednak wszelkie przykłady patologiczne i skoncentrujmy się na polowaniach „przepisowych”. Poznałem w życiu kilku myśliwych i w jakimś stopniu rozumiem ich pasję, bo można ją porównać do uprawiania jakiegoś sportu, np. jeździectwa, albo do innego hobby na świeżym powietrzu. Problem w tym, że ludzie ci zabijają zwierzęta. Jak już napisałem, sam fakt pozbawiania zwierząt życia uważam za zło konieczne, bo ludzie muszą jeść. Czy jednak musi to być dziczyzna? Skądinąd wiadomo przecież, że myśliwi do ludzi głodnych nie należą (sam ich sprzęt kosztuje niemało, więc nie jest to sport dla ludzi niezamożnych). Indianin modlił się do duszy zwierzęcia, prosząc o wybaczenie i tłumacząc swoją potrzebę mięsa i skóry. Nasz myśliwy nie potrzebuje ani jednego ani drugiego. Jedyne, czego potrzebuje, to tej adrenaliny przykładania strzelby do ramienia, wypuszczenia śmiercionośnej kuli i widoku padającego zwierzęcia. Szczerze mówiąc, w ogóle tego nie rozumiem.

Nie rozumiem również dlaczego polowania są całkiem popularne wśród księży katolickich i to niekoniecznie wiejskich proboszczów. Zawsze polowała arystokracja i jej potomkowie, o ile nadal są ludźmi zamożnymi, kontynuują tradycję tej wątpliwej rozrywki. Osobiście mam jednak mieszane uczucia wobec tych, którzy przechwalają się publicznie swoimi trofeami (głowa jelenia z wielkim porożem wskazuje na to, że nie był to żaden słaby i chory osobnik przeznaczony przez leśników do odstrzału), a także kolekcją strzelb i sztucerów.

Wśród czołowych polityków naszego kraju mamy myśliwych, mamy też wielbicieli broni krótkiej. Ta ostatnia ewidentnie przeznaczona jest do eliminacji bynajmniej nie zwierzęcia. Ludzie posiadający broń, tłumaczą jej posiadanie potencjalną koniecznością samoobrony. Jestem w stanie to zrozumieć, choć fascynacja samym śmiercionośnym narzędziem, które bez wdawania się w bezpośredni kontakt z przeciwnikiem, może go pozbawić życia, też nie wydaje mi się zdrowa. Ja doskonale rozumiem żołnierzy czy policjantów, którzy broni używać mogą, a często wręcz muszą. Jeżeli rewolwer posiada polityk i żartuje z kolegi z innej opcji politycznej, że mógłby go sprzątnąć bez zmrużenia oka, to znowu jest to dla mnie przejaw jakiejś aberracji.

Nieciekawie się zrobiło na samej górze i wybór jakiś kiepski.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz